Sala numer dwa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer dwa
To chyba jedna z najprzestronniejszych i najładniejszych sal nie tylko na tym piętrze, ale i całym szpitalu. Do pomieszczenia wpada duża ilość światła, przez co nie wydaje się ono tak ponure jak pozostałe części Munga. Zazwyczaj sala pęka w szwach i ciężko znaleźć tu jakiekolwiek wolne łóżko - trafiają tutaj stali bywalcy oddziału na dłuższe leczenia lub podczas kolejnych, rutynowych pobytów. Dla komfortu i prywatności pacjentów zamocowano przy każdym łóżku zwiewne, białe kotary, natomiast na końcu sali stoi duży doniczkowy kwiatek - wszak odrobina zieleniny jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Widziała go już w tym stanie. Zmęczonego, potrzebującego tego lenistwa, choć zapewne ból wcale nie odpuszczał, a każdy fragment ciała Rigela krzyczał w swej bezradności. Gdyby tylko istniało antidotum które mogłoby zabrać od nich te wszystkie cierpienia, wszystko byłoby łatwiejsze. Tymczasem powoli umierali, brodząc w swej czystej krwi, za nic nie chcąc oddać jej niczemu plugawemu. Można byłoby mieć wrażenie, że nikt tego dobrze nie przemyślał, że od lat wszystko działa tak po prostu, ale Blackowie nie słynęli ze spontaniczności i lekkiego ducha. Zimne korytarze starej kamienicy, bliskość Ministerstwa Magii i potężne kariery jakie stawiane były wręcz za wymagania, kreowały rzeczywistość rodu.
- Dobrze, Rigelu, jak zechcesz - powiedziała tylko cicho spoglądając jeszcze za okno na gniazdo ptaków. - Od kiedy interesują Cię ptaki? - zmarszczyła brwi wracając spojrzeniem do brata.
Może powinni wybrać się razem do parku? Jesień w Londynie zawsze jest taka piękna, nawet jeśli spowijana deszczem. Może gdyby udało się namówić Alpharda mogliby wspólnie odpocząć na ławce wśród drzew i krzewów, popijając herbatę, wpatrując się gdzieś w dalej w Tamizę.
- Cygar... - powtórzyła cicho za bratem.
To była jedna z najsłabszych wymówek jakie mógł wymyślić i zapewne sam doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Jeśli to cygara przekonały go do nieobierania ścieżki dyplomaty, to powinien zastanowić się nad lepszym kłamstwem, na wypadek gdyby zapytał go o to ktoś o wiele większej mocy słowa niż Aquila.
- Oh, Rigelu, będę z Ciebie bardzo dumna gdy Ci się uda, naprawdę... - o ile wcześniej Twoja własna praca Cię nie wykończy. - Ale nie, w ostatnich latach nie. Tak bardzo chcesz być pierwszy?
Przecież rozumiała to doskonale, sama marząc wciąż o karierze która nie była jej w żaden sposób pisana. Tymczasem jednak Rigel... Przecież miał tyle możliwości, tak dobre nazwisko i predyspozycje by zostać kimś, a tymczasem spotykały go same nieszczęścia i Merlin jeden wiedział z jakiego powodu. Ojciec nie był zadowolony, że wszystko wyglądało w ten sposób. Na pewno w głowie miał swój konkretny, ułożony od lat pomysł na własne dzieci i nie do końca zrozumiałym było czemu tak naprawdę pozwolił Rigelowi obrać inną drogą albo czemu przystawał na prośby córki by wstrzymać się z małżeństwem do końca wojny, skoro nie tak wyglądały początkowe założenia. Ojciec zmienił się przez lata, ale nigdy nie zmienił tego samego stanowczego wyrazu twarzy i wymagań, których wypełnienia oczekiwał od własnych dzieci.
- No jedz w końcu... - przewróciła oczami uśmiechając się lekko. - Jedz, bo kto wie czy nie wpadnie tu zaraz jakiś ptak i Ci nie porwie tego... hm... jedzenia - ostatnie słowo wypowiedziała już z lekkim grymasem.
- Dobrze, Rigelu, jak zechcesz - powiedziała tylko cicho spoglądając jeszcze za okno na gniazdo ptaków. - Od kiedy interesują Cię ptaki? - zmarszczyła brwi wracając spojrzeniem do brata.
Może powinni wybrać się razem do parku? Jesień w Londynie zawsze jest taka piękna, nawet jeśli spowijana deszczem. Może gdyby udało się namówić Alpharda mogliby wspólnie odpocząć na ławce wśród drzew i krzewów, popijając herbatę, wpatrując się gdzieś w dalej w Tamizę.
- Cygar... - powtórzyła cicho za bratem.
To była jedna z najsłabszych wymówek jakie mógł wymyślić i zapewne sam doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Jeśli to cygara przekonały go do nieobierania ścieżki dyplomaty, to powinien zastanowić się nad lepszym kłamstwem, na wypadek gdyby zapytał go o to ktoś o wiele większej mocy słowa niż Aquila.
- Oh, Rigelu, będę z Ciebie bardzo dumna gdy Ci się uda, naprawdę... - o ile wcześniej Twoja własna praca Cię nie wykończy. - Ale nie, w ostatnich latach nie. Tak bardzo chcesz być pierwszy?
Przecież rozumiała to doskonale, sama marząc wciąż o karierze która nie była jej w żaden sposób pisana. Tymczasem jednak Rigel... Przecież miał tyle możliwości, tak dobre nazwisko i predyspozycje by zostać kimś, a tymczasem spotykały go same nieszczęścia i Merlin jeden wiedział z jakiego powodu. Ojciec nie był zadowolony, że wszystko wyglądało w ten sposób. Na pewno w głowie miał swój konkretny, ułożony od lat pomysł na własne dzieci i nie do końca zrozumiałym było czemu tak naprawdę pozwolił Rigelowi obrać inną drogą albo czemu przystawał na prośby córki by wstrzymać się z małżeństwem do końca wojny, skoro nie tak wyglądały początkowe założenia. Ojciec zmienił się przez lata, ale nigdy nie zmienił tego samego stanowczego wyrazu twarzy i wymagań, których wypełnienia oczekiwał od własnych dzieci.
- No jedz w końcu... - przewróciła oczami uśmiechając się lekko. - Jedz, bo kto wie czy nie wpadnie tu zaraz jakiś ptak i Ci nie porwie tego... hm... jedzenia - ostatnie słowo wypowiedziała już z lekkim grymasem.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rigel od zawsze lubił obserwować wszystko, co się działo dookoła niego. Właśnie dlatego często przesiadywał przy oknie przez wiele godzin, patrząc, jak przemieszczają się ludzie pod oknami ich kamienicy. Każdy z nich był inny, każdy miał własną historię do opowiedzenia. Teraz, leżąc w szpitalu, młodemu lordowi z rodziny Blacków po prostu się nudziło. Brakowało osób, zjawisk, które można by było obserwować. Dlatego za cel dostarczenia sobie rozrywki wybrał gniazdo tych bliżej nieokreślonych ptaków. Był tam duży ruch, więc zgadywał, że pisklęta przygotowywały się już do opuszczenia gniazda, żeby później być oglądanymi przez swoich rodziców na odległość.
To fascynujące ile ludzie mieli wspólnego z ptakami.
-Podoba mi się patrzeć, jak one funkcjonują. - wzruszył ramionami i w końcu odłożył filiżankę z herbatą na nieduży stolik, stawiając ją koło kanapek. - Gdybym wiedział, że będę mieć wypadek, to zgarnąłbym ze sobą książkę. Właśnie zacząłem niedawno niesamowicie ciekawą lekturę o magicznych iluzjach. To szokujące, jak łatwo jest oszukać nasze oczy. Pożyczę ci ją jak skończę, bo na pewno ci się spodoba.
Aquilę ciekawiły zagadnienia historii magii bardziej niż samej magii - a przynajmniej Rigel odnosił czasem takie wrażenie. Ale miał ogromną nadzieję, że zainteresuje ją książka, która nie ma w sobie ani grama dziwacznych dat i chaotycznych wydarzeń. No, może odrobinę. Ale nie w takiej ilości, która mogłaby zabić starszego z młodszego rodzeństwa Black.
-Oczywiście, że chcę. Nie boję się wyzwań i nowych ścieżek. Z resztą, jak kiedyś nasi potomkowie, będą uczyć się o historii rodziny, to w tym tłumie Blacków-dyplomatów, zobaczą mnie i przekonają się, że Black może “podbić” każdy departament! Tylko to sobie wyobraź!
Powiedział wojowniczo-teatralnie, chwytając za łyżeczkę, jakby była różdżką, i wesoło szczerząc się do siostry.
-O jedzenie bym się nie obawiał, Aquilo… bardziej o to. - pomachał metalowym przedmiotem, który ściskał w dłoni. - Ale, że nie jest to srebro… to pewnie się nie zainteresują. Ptaki mają dobry gust. Jak porządne magiczne rodziny.
/ztx2
To fascynujące ile ludzie mieli wspólnego z ptakami.
-Podoba mi się patrzeć, jak one funkcjonują. - wzruszył ramionami i w końcu odłożył filiżankę z herbatą na nieduży stolik, stawiając ją koło kanapek. - Gdybym wiedział, że będę mieć wypadek, to zgarnąłbym ze sobą książkę. Właśnie zacząłem niedawno niesamowicie ciekawą lekturę o magicznych iluzjach. To szokujące, jak łatwo jest oszukać nasze oczy. Pożyczę ci ją jak skończę, bo na pewno ci się spodoba.
Aquilę ciekawiły zagadnienia historii magii bardziej niż samej magii - a przynajmniej Rigel odnosił czasem takie wrażenie. Ale miał ogromną nadzieję, że zainteresuje ją książka, która nie ma w sobie ani grama dziwacznych dat i chaotycznych wydarzeń. No, może odrobinę. Ale nie w takiej ilości, która mogłaby zabić starszego z młodszego rodzeństwa Black.
-Oczywiście, że chcę. Nie boję się wyzwań i nowych ścieżek. Z resztą, jak kiedyś nasi potomkowie, będą uczyć się o historii rodziny, to w tym tłumie Blacków-dyplomatów, zobaczą mnie i przekonają się, że Black może “podbić” każdy departament! Tylko to sobie wyobraź!
Powiedział wojowniczo-teatralnie, chwytając za łyżeczkę, jakby była różdżką, i wesoło szczerząc się do siostry.
-O jedzenie bym się nie obawiał, Aquilo… bardziej o to. - pomachał metalowym przedmiotem, który ściskał w dłoni. - Ale, że nie jest to srebro… to pewnie się nie zainteresują. Ptaki mają dobry gust. Jak porządne magiczne rodziny.
/ztx2
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Męska dłoń sięgnęła po jeden z wielu krawatów, dobierając go w sposób - zdawać by się mogło - irrelewantny. Nic jednak nie było pozbawione celu i sensu, gdy bordowy materiał zawspółgrał wkrótce z jasnobrązowym garniturem oraz białą koszulą. Nikła, subtelna kolorystyka stworzyła nierozerwalną całość, wpisując się wspólnie jako działający system, wcześniej wydając się konglomeratem. Tak się jednak nie stało, podobnie zresztą jak żaden cień wątpliwości nie przebiegł przed czarodziejem stojącym przed sporych rozmiarów lustrem. Gdy cienki pasek tkaniny został odpowiednio zawiązany, poprawił kołnierzyk, odginając go i sunąc palcami tak, aby nie wyprostować wszelkie zagięcie. Dopiero wówczas przyszedł czas na kamizelkę i marynarkę, mankiety. Każdy kolejny krok. A trójka główek - coraz ciemniejszych i gęściejszych włosów - wodziła spojrzeniem za rodzicielską sylwetką oraz każdym jej ruchem. Nawet teraz - posiadając dzieci - Vane nigdy nie spieszył się przy poranku, odgrywając swój mały rytuał. Którego notabene uczył się od dziecka, podczas obserwowania własnego ojca. Nie mógł sobie nawet przypomnieć sobie, od kiedy to trwało, bo przysiągłby, że od zawsze. Być może Ethan szykował się również z leżącym w kołysce obok małym Jaydenem. Istniała więc spora szansa na to, że i trójka chłopców miała odziedziczyć ojcowską manierę, przedłużając jej istnienie, dodając coś od siebie. Ulepszając, modyfikując, rozwijając. Już teraz potrafili łapać za jego krawat czy muchę i zaciskać w drobnych piąstkach. Czy i on też tak robił, gdy był jeszcze niemowlęciem? Wówczas była inna moda, lecz nawet niewielkiego Jaydena zawsze pasjonowało coś w sięganiu dalej poza oczekiwania nie tylko w nauce, ale też i porzucając obłe, szerokie szaty na rzecz modernistycznych krojów. Nigdy za nimi nie przepadał i nie krył się ze swoim stylowym buntem już w hogwarckich murach. Nie był jednak w swych działaniach przesadny - miał co innego na głowie, a poświęcając się numerologii i astronomii, ostatnie, o czym myślał to ubranie, które miał na sobie. Ta świadomość przychodziła później. Na przykład wówczas, gdy przed jednym z balów zimowych poprosił tatę, aby udali się do ich krawca. Chciał mieć nowy, specjalny garnitur, przyszykowany specjalnie na tę okazję. Stojąc wśród innych uczniów, na pewno się wyróżniał, jednak nie przeszkadzało mu to ani trochę. Szaty wyjściowe nigdy mu się nie podobały - ograniczały ruchy i łatwo było się potknąć. Komuś tak zalatanemu jak on, zdarzało się to bardzo często. Był odmienny. Ekstrawagancki, ekstrawertyczny. Szczery. Naiwny. Ślepy.
Ostatnia wizyta na zgromadzeniu szlacheckim przypomniała mu sytuację sprzed lat. Niepasujący do wymagań. Obcy. Inny. Ale tak jak wówczas - stojąc w granicach przystrojonej odświętnie sali - nie obawiał się dziwnych spojrzeń. Nieprzyjemnych podszeptów, zdesperowanych wdechów na jego widok. Nie były niczym nowym. Nie pierwszy raz ktoś go nie chciał w swoim gronie. Nie pierwszy raz został odrzucony i uderzony niechęcią. Sprostanie niezadowolonym arystokratom nie było więc wyznaniem. Wiedział, że zawsze szedł pod prąd. Łamiąc reguły gry, postępując inaczej. Obierając nową drogę, zamiast podążać wydeptaną, złudnie bezpieczniejszą ścieżką. Nigdy nie chciał spełniać czyichś oczekiwań, jeśli nie współgrały z tym, kim był naprawdę. Oczywiście, że chciał, aby rodzice, aby bliscy byli z niego dumni, lecz nie za wszelką cenę. Nie za cenę samego siebie. A teraz? Czy teraz był tym samym chłopcem z zawirowanymi włosami i wplątanymi weń kawałkami pergaminu? Zupełnie jakby wyszedł z trąby powietrznej? Patrząc na swoje odbicie w tafli lustra, Jayden wiedział, że chociaż część jego postępowania się nie zmieniło, chłopiec, którym kiedyś był, musiał umrzeć. Razem z jego naiwnością, niewinnością i ślepotą.
- Wrócę najszybciej jak się da - zapewnił, składając na czole każdego z dzieci pocałunek, od którego Cassian roześmiał się głośno perlistym śmiechem. Czym momentalnie wzbudził w ojcu poczucie winy, że musiał zostawić chłopców na jakiś czas. Nie zdarzało się wszak często, aby najmłodszy z trojaczków reagował w podobny sposób, najczęściej zachowując spokój i ciszę. Tym bardziej więc patrzenie na czas, było dla profesora tak istotne - nie chciał, nie mógł przegapiać takich chwil. Miał jednak ojcu do zakomunikowania kilka ważnych spraw. Planując to spotkanie, nie szukał akceptacji czy rady - chciał rodzica poinformować, uważając, że jasność i szczerość nigdy nie powinny być między nimi złamane. Nie zasługiwali na to, a zresztą młody profesor zbytnio szanował własnych rodziców, aby odciąć ich od własnego życia. Wiedział to. Wiedział to również sam Ethan. Astronom zostawił więc chłopców pod opieką Alannah i Śpioszka, wiedząc, że w razie poważnej sytuacji, skrzat miał się przy nim momentalnie pojawić, alarmując o wszystkim. I chociaż magiczna istota mogła przenieść mężczyznę do Londynu, Jay zdecydował się na klasyczną podróż. Przed złapaniem za świstoklik Jayden wiedział, że drżały mu ręce. Spał lepiej niż w ciągu ostatnich miesięcy, lecz nie oznaczało to, że całkowicie wyzbył się zmęczenia. Osiadało na nim. Czuł, jak ciążyło na jego barkach, ale wychodząc do ludzi, nie dawał sobie tego po sobie poznać. Nie mógł pozwolić, aby ktokolwiek je dojrzał. Nawet - a w sumie w szczególności - jego własny ojciec. Wchodząc do Munga, czarodziej zdał sobie sprawę, jak dawno był tam ostatnim razem. A mimo to jego nogi podążyły wydeptaną mentalnie ścieżką prowadzącą do gabinetu uzdrowiciela. Z tego co mówiła mu kobieta w recepcji, ojciec nie miał mieć żadnego spotkania, dlatego ufając jej całkowicie, Vane otworzył drzwi, wiedząc, że za solidnym biurkiem miał odnaleźć tak dobrze znane rysy twarzy.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
___Nerwowość wystukiwana palcami, które opuszkami smakowały twardości drewnianego biurka tkwiącego nieruchomo w gabinecie uzdrowiciela, mogła zdradzać lekką niepewność skrywaną pod niewzruszoną taflą jadeitowych tęczówek. Źrenice pozostawały bezwiednie zatrzymane na męskiej sylwetce, chociaż myślami kobieta przebywała daleko stąd — wydarzenia ostatnich miesięcy przemieszały się ponownie, tworząc wielobarwną mozaikę czerni, bieli, szarości, wreszcie kolorowych odcieni wszystkiego, co wydarzyło się na przestrzeni minionych lat powracających do niej echem; pytania, jakie zadawane były przy każdej wizycie, pobrzmiewały cicho w eterze.
___Jak się pani czuje?
___Czy nic już nie boli?
___Czy korzystasz z pomocy, Constantio?
___— tylko raz, kiedy sięgał okaleczonej psychiki, burzył mury profesjonalizmu i miękko wypowiadał kobiece imię.
___Musiał wiedzieć, iż udzielane odpowiedzi skrywały tylko niewielki, niezwykle lichy fragment prawdy i chociaż zapewnienia o prowadzeniu lżejszego trybu życia wypływały spomiędzy bladych, karminowych ust swobodnie, napiętość ramion pod materiałem jasnej koszuli zdradzała wszystko, czego mówić nie zamierzała.
___Dyskretnie strzepała jeszcze resztki błota przyklejonego do nogawki spodni, których nie zdążyła zmienić po powrocie do mieszkania, spędzając poranek na londyńskich obrzeżach, gdzie obserwowała stada bahanek gromadzące się tam od jakiegoś czasu. Lekkość prowadzonych obserwacji napawała delikatnie nadzieją, iż zapisywane stronice notesów, których gromadziła coraz więcej w mieszkaniu kuzyna, prędzej czy później odnajdą urzeczywistnienie w książce poświęconej magicznym stworzeniom. Białe kartki naznaczone atramentem wtłoczonym wyraźnie każdym słowem czy szkicem, kompozycją najróżniejszych pociągnięć, kresek, kleksów, opowiadały bujną historię ostatnich kilku(nastu) tygodni utkanych magizoologicznym uporem i zarazem pragnieniem ucieczki. Od wszystkiego. Od każdego. Nawet od samej siebie.
___Palce zacisnęły się w pięści.
___Pokiwała delikatnie głową, słysząc niewyraźnie monolog uzdrowiciela, ponieważ zatopiona we własnych myślach pozostawała wyjątkowo głucha na dźwięki wybrzmiewające dookoła; słyszała, chociaż nie słuchała ani jednego słowa. Potakiwanie przychodziło wręcz machinalnie i Constantia podświadomie pragnęła mieć wszystko za sobą, podziękować za opatrzenie nabytych niedawno zadrapań, uciąć rozmowę o możliwych konsekwencjach poronienia, pożegnać się z Ethanem swoim wyćwiczonym uśmiechem, po czym pchnąć drzwi odgradzające od wolności, do której ponownie zatęskniła. Przestała być enigmatyczną dziewczynką o głowie wypełnionej jaskrawymi marzeniami, jakich sięgnęła krótko po opuszczeniu szkolnych, zdawałoby się bezpiecznych murów. Przestała wymagać czegokolwiek od życia. Przestała pragnąć. Przestała chcieć.
___c h c i e ć
___Chociaż nigdy nie była pożądliwa.
___Może podświadomie zaczęła zaszywać się we własnym kokonie, jaki odgradzał każdego człowieka; nie przepadała za przesytem, za sztucznym tłumem stłoczonym przed jej beznamiętnym spojrzeniem, które coraz łatwiej uśmiercało najsubtelniejsze emocje, mnąc je bezdusznie chłodnym dotykiem majaczącym we wzroku złaknionym ciszy — odnajdywała bowiem w milczeniu spokój, krańcem języka smakowała słodkawej samotności. Odpychała, nie potrafiąc dzielić się własnym bólem. Zasypiała zmęczona, by budzić się jeszcze bardziej znużona. Oddychała, chociaż coraz łatwiej zapominała o życiu samym w sobie, jedynie egzystowała na granicy dwóch światów, chybotliwie stawiała kolejne kroki w nieznane, obawiając się gwałtownego załamania światła, jakie mogło jej sięgnąć. Wszystko dramatycznie zmieniło kształty, nabrało niewygodnej ostrości bądź wręcz przeciwnie, rozmywało się konturami niczym akwarele pocałowane zachłannym deszczem skapującym na płótno.
___Przez parawan krzykliwych myśli sięgnęła wzrokiem uzdrowiciela mówiącego coś o odpoczynku i kącik ust drgnął nieznacznie w ironicznym wydźwięku. Obydwoje wiedzieli, iż jego słowa pozostaną jedynie niespełnioną prośbą; Constantia nikogo nie nawykła słuchać prócz bijącego harmonijnie serca. Bez względu na to, jak zgubne decyzje podejmowało.
___Wybrałam taki los, podążam własnym życiem, mogłaby powiedzieć.
___Przerwać niewzruszenie mowę Ethana, którego słowa rozpływały się w przestrzeni spowitej dziwną melancholią, może emanującą ze wszystkiego, co panna Sallow reprezentowała sobą właśnie teraz. Zawsze była inna, odstawała od każdego. Była ciekawa, chociaż ciekawość sięgała ledwie długości jednego oddechu, czy teraz wyłamywała się jeszcze bardziej. Powiodła spojrzeniem wzdłuż świeżych zadrapań zdobiących dłonie, potrząsnęła głową, wdychając chłodne, leśne powietrze zatrzymane we włosach, wystarczyłoby przymknąć powieki, by powróciło migotliwe wspomnienia poranka otulonego charakterystycznym dźwiękiem skrzydeł bahanek miotających powietrze.
___Nie zdążyła jednak zanurkować pod taflę przeszłości, bowiem klamka jęknęła cicho pod naporem czyjegoś ciężaru i drzwi otworzyły się bezpardonowo, wpuszczając do gabinetu haust powietrza przesyconego zapachem medykamentów oraz męskich perfum. Nie obróciła się od razu, pierw prostując napięte ramiona, sięgając uzdrowiciela subtelnym spojrzeniem. — To chyba koniec naszej rozmowy, panie Vane — odparła miękko, powoli podnosząc ciało ze skrzypiącego krzesła i wówczas zamarła.
___Mogłyby minąć dekady.
___Mogłyby runąć fundamenty świata.
___Mogłyby jej sięgnąć ramiona śmierci.
___Jednak te oczy poznałaby wszędzie i mimowolnie cofnęła się o krok do przeszłości, pozwalając jej jeszcze brutalniej zdewastować codzienność wybudowaną na zgliszczach dawnego życia, w którym chłopiec pochwycony przez gwiazdy, rozkochany przez konstelacje, pochłonięty tajemnicami nocnego nieboskłonu, stanowił jeden z wyraźnych filarów. Chociaż później drogi tej dwójki powiodły innymi kierunkami, echo przyjaźni wybrzmiało niezwykle wyraźnie, jednak żadne z nich — ani Constantia, ani Jayden — nie przypominali dawnych siebie.
___Połączyła kropki. Rozgryzła łamigłówkę. Sięgnęła nazwiska uzdrowiciela, do którego trafiła końcówką kwietnia, by teraz oznaczyć nim człowieka stojącego w progu i mimowolnie, nie wiedząc, czy bardziej dla zachowania pozorów, czy silnym dotykiem jakiegoś starego przyzwyczajenia, sięgnęła subtelnego uśmiechu, nim skinęła mu głową na powitanie. — Kogo jak kogo, ale ciebie nie spodziewałam się tutaj zobaczyć — zmęczenie przemieszane ciekawością przebijało się w głosie. Coś w jadeicie spojrzenia drgnęło; zaskoczenie zaszumiało w głowie. — Wciąż wpatrzony w gwiazdy? — spytała cicho, niewiele nawet myśląc.
___Bo czy miała jakiekolwiek prawo wiedzieć?
___Czy miała jakiekolwiek prawo, by pytać?
___Czas zwolnił.
___Wreszcie się zatrzymał.
___Jak się pani czuje?
___Czy nic już nie boli?
___Czy korzystasz z pomocy, Constantio?
___— tylko raz, kiedy sięgał okaleczonej psychiki, burzył mury profesjonalizmu i miękko wypowiadał kobiece imię.
___Musiał wiedzieć, iż udzielane odpowiedzi skrywały tylko niewielki, niezwykle lichy fragment prawdy i chociaż zapewnienia o prowadzeniu lżejszego trybu życia wypływały spomiędzy bladych, karminowych ust swobodnie, napiętość ramion pod materiałem jasnej koszuli zdradzała wszystko, czego mówić nie zamierzała.
___Dyskretnie strzepała jeszcze resztki błota przyklejonego do nogawki spodni, których nie zdążyła zmienić po powrocie do mieszkania, spędzając poranek na londyńskich obrzeżach, gdzie obserwowała stada bahanek gromadzące się tam od jakiegoś czasu. Lekkość prowadzonych obserwacji napawała delikatnie nadzieją, iż zapisywane stronice notesów, których gromadziła coraz więcej w mieszkaniu kuzyna, prędzej czy później odnajdą urzeczywistnienie w książce poświęconej magicznym stworzeniom. Białe kartki naznaczone atramentem wtłoczonym wyraźnie każdym słowem czy szkicem, kompozycją najróżniejszych pociągnięć, kresek, kleksów, opowiadały bujną historię ostatnich kilku(nastu) tygodni utkanych magizoologicznym uporem i zarazem pragnieniem ucieczki. Od wszystkiego. Od każdego. Nawet od samej siebie.
___Palce zacisnęły się w pięści.
___Pokiwała delikatnie głową, słysząc niewyraźnie monolog uzdrowiciela, ponieważ zatopiona we własnych myślach pozostawała wyjątkowo głucha na dźwięki wybrzmiewające dookoła; słyszała, chociaż nie słuchała ani jednego słowa. Potakiwanie przychodziło wręcz machinalnie i Constantia podświadomie pragnęła mieć wszystko za sobą, podziękować za opatrzenie nabytych niedawno zadrapań, uciąć rozmowę o możliwych konsekwencjach poronienia, pożegnać się z Ethanem swoim wyćwiczonym uśmiechem, po czym pchnąć drzwi odgradzające od wolności, do której ponownie zatęskniła. Przestała być enigmatyczną dziewczynką o głowie wypełnionej jaskrawymi marzeniami, jakich sięgnęła krótko po opuszczeniu szkolnych, zdawałoby się bezpiecznych murów. Przestała wymagać czegokolwiek od życia. Przestała pragnąć. Przestała chcieć.
___
___Chociaż nigdy nie była pożądliwa.
___Może podświadomie zaczęła zaszywać się we własnym kokonie, jaki odgradzał każdego człowieka; nie przepadała za przesytem, za sztucznym tłumem stłoczonym przed jej beznamiętnym spojrzeniem, które coraz łatwiej uśmiercało najsubtelniejsze emocje, mnąc je bezdusznie chłodnym dotykiem majaczącym we wzroku złaknionym ciszy — odnajdywała bowiem w milczeniu spokój, krańcem języka smakowała słodkawej samotności. Odpychała, nie potrafiąc dzielić się własnym bólem. Zasypiała zmęczona, by budzić się jeszcze bardziej znużona. Oddychała, chociaż coraz łatwiej zapominała o życiu samym w sobie, jedynie egzystowała na granicy dwóch światów, chybotliwie stawiała kolejne kroki w nieznane, obawiając się gwałtownego załamania światła, jakie mogło jej sięgnąć. Wszystko dramatycznie zmieniło kształty, nabrało niewygodnej ostrości bądź wręcz przeciwnie, rozmywało się konturami niczym akwarele pocałowane zachłannym deszczem skapującym na płótno.
___Przez parawan krzykliwych myśli sięgnęła wzrokiem uzdrowiciela mówiącego coś o odpoczynku i kącik ust drgnął nieznacznie w ironicznym wydźwięku. Obydwoje wiedzieli, iż jego słowa pozostaną jedynie niespełnioną prośbą; Constantia nikogo nie nawykła słuchać prócz bijącego harmonijnie serca. Bez względu na to, jak zgubne decyzje podejmowało.
___Wybrałam taki los, podążam własnym życiem, mogłaby powiedzieć.
___Przerwać niewzruszenie mowę Ethana, którego słowa rozpływały się w przestrzeni spowitej dziwną melancholią, może emanującą ze wszystkiego, co panna Sallow reprezentowała sobą właśnie teraz. Zawsze była inna, odstawała od każdego. Była ciekawa, chociaż ciekawość sięgała ledwie długości jednego oddechu, czy teraz wyłamywała się jeszcze bardziej. Powiodła spojrzeniem wzdłuż świeżych zadrapań zdobiących dłonie, potrząsnęła głową, wdychając chłodne, leśne powietrze zatrzymane we włosach, wystarczyłoby przymknąć powieki, by powróciło migotliwe wspomnienia poranka otulonego charakterystycznym dźwiękiem skrzydeł bahanek miotających powietrze.
___Nie zdążyła jednak zanurkować pod taflę przeszłości, bowiem klamka jęknęła cicho pod naporem czyjegoś ciężaru i drzwi otworzyły się bezpardonowo, wpuszczając do gabinetu haust powietrza przesyconego zapachem medykamentów oraz męskich perfum. Nie obróciła się od razu, pierw prostując napięte ramiona, sięgając uzdrowiciela subtelnym spojrzeniem. — To chyba koniec naszej rozmowy, panie Vane — odparła miękko, powoli podnosząc ciało ze skrzypiącego krzesła i wówczas zamarła.
___Mogłyby minąć dekady.
___Mogłyby runąć fundamenty świata.
___Mogłyby jej sięgnąć ramiona śmierci.
___Jednak te oczy poznałaby wszędzie i mimowolnie cofnęła się o krok do przeszłości, pozwalając jej jeszcze brutalniej zdewastować codzienność wybudowaną na zgliszczach dawnego życia, w którym chłopiec pochwycony przez gwiazdy, rozkochany przez konstelacje, pochłonięty tajemnicami nocnego nieboskłonu, stanowił jeden z wyraźnych filarów. Chociaż później drogi tej dwójki powiodły innymi kierunkami, echo przyjaźni wybrzmiało niezwykle wyraźnie, jednak żadne z nich — ani Constantia, ani Jayden — nie przypominali dawnych siebie.
___Połączyła kropki. Rozgryzła łamigłówkę. Sięgnęła nazwiska uzdrowiciela, do którego trafiła końcówką kwietnia, by teraz oznaczyć nim człowieka stojącego w progu i mimowolnie, nie wiedząc, czy bardziej dla zachowania pozorów, czy silnym dotykiem jakiegoś starego przyzwyczajenia, sięgnęła subtelnego uśmiechu, nim skinęła mu głową na powitanie. — Kogo jak kogo, ale ciebie nie spodziewałam się tutaj zobaczyć — zmęczenie przemieszane ciekawością przebijało się w głosie. Coś w jadeicie spojrzenia drgnęło; zaskoczenie zaszumiało w głowie. — Wciąż wpatrzony w gwiazdy? — spytała cicho, niewiele nawet myśląc.
___Bo czy miała jakiekolwiek prawo wiedzieć?
___Czy miała jakiekolwiek prawo, by pytać?
___Czas zwolnił.
___Wreszcie się zatrzymał.
— fire walk with me —
• These violent delights have violent ends •
Constantia Sallow
Zawód : ambitna magizoolog kolekcjonująca słowa w książkach oraz naukowych artykułach.
Wiek : lat 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
We build castles with our fears and sleep in them like kings and queens.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ostatnimi czasy Ethan miał wrażenie, że na jego barkach spoczywa coraz więcej ciężaru. Nie było tu mowy jedynie o obowiązkach codziennego życia, czy pracy, która wymagała nie lada precyzji i cierpliwości. Mężczyzna diagnozował bowiem u siebie wypalenie, pokłosie czasów, które nastały i nie darzyły go choć skrawkiem chwili, którą mógłby poświęcić na wzięcie głębokiego, uspokajającego oddechu. Był człowiekiem czerpiącym z innych, przejmujących nastrój, emocje, ból, który spływał nie tylko ze strony pacjentów, ale i całego otoczenia, które zmieniało kształt na jego oczach. Zmęczonym, ponurym i z czasem nawet impertynenckim spojrzeniem sunął po kartach pacjentów, próbując usilnie znaleźć wyjście z sytuacji, oszukać przeznaczenie, wymyślić obejście problemu. Niestety, ostatnimi czasy umierało zbyt wielu pacjentów. Jego pacjentów. Ludzi, których miał uleczyć. Ochronić przed zmorą śmierci, a ta paskuda bezlitośnie wyrywała ostatnie tchnienia, wysysała życiodajną energię i pozostawiała jedynie ciało - skorupę, którą później zmuszona była oglądać rodzina zmarłego. Ethan miał dość oglądania smutnych, przygnębionych i rozpaczających. Miał dość przekazywania złych informacji, brania na barki odpowiedzialności tylko po to, by móc dać rodzinom zmarłych szansę na wylanie nagromadzanego żalu wprost na niego. Był poważanym medykiem, jednak granica jego pracy i życia prywatnego zaczynała się przez te nagromadzone frustracje zacierać i z każdym dniem czuł, że potrzebuje odpoczynku, a najgorszy w tym wszystkim był fakt, że nie mógł sobie na to pozwolić. Tworzył więc ułudę silnego mężczyzny, prawdziwego bohatera, twardo stąpającego po ziemi medyka, szczęśliwego męża, ojca i dziadka, ale wewnątrz toczył prawdziwą walkę z własną wytrzymałością.
Dziś trafił kolejny raz na pannę Sallow. Kobietę, która ewidentnie go nie słuchała i przez którą miewał wrażenie, że jej wizyty w gabinecie są jedynie czasem na oderwanie się od rzeczywistości. Już dawno Ethan zaprzestał prób wydobycia z niej informacji o problemach, bowiem jej ciało miało się dobrze, to psychika była nadszarpniętą, niegotową na ruszenie dalej częścią, którą należało skierować na odpowiednie tory, pokazując krok po kroku właściwą ścieżkę i ujawniając skrawek tego, co będzie czekać na jej końcu. Vane doskonale zdawał sobie sprawę, że niewiele może tu pomóc i wielokrotnie kierował kobietę tam, gdzie znalazłaby choć skrawek pomocy. Nie lubił tego, zmiana lekarza nigdy nie podobała się pacjentom, jednakże było wiele aspektów medycyny w których uzdrowiciel nie miał wystarczająco wysokiego doświadczenia, co było logiczne przy wzięciu pod uwagę jego specjalizacji. Niemniej jednak nie zniechęcał młodej kobiety, zabierał się przy nich po prostu za to, co wychodziło mu najlepiej – opatrywał rany fizyczne, dbał o uleczenie ciała i było to wszystko, co mógł od siebie ów kobiecie podarować. Oczywiście, rozmawiał z nią, nie pozostawał chłodny w wypowiedziach, choć przejawiał wysublimowany, rzeczowy tembr głosu, który niejako kojarzył mu się z typowo ojcowską mową. Wiedział jednak, że na siłę nie przebije się przez jej barierę i co więcej – nie próbował tego robić, przeprowadzając jedynie rutynowe rozmowy przy kontrolach, zbierając choć strzępki niezbędnych danych z których po głębszym zastanowieniu mógłby wyciągnąć odpowiednie wnioski na temat jej stanu. Nic więcej.
Usłyszał zgrzyt klamki i skrzypnięcie wydobywające się z otwieranych drzwi. Jeżeli było coś, czego uzdrowiciel nie lubił, zdecydowanie było to przeszkadzanie podczas pracy. Niby recepcjonistka dbała o to, by takie rzeczy się nie zdarzały, jednak niekiedy sytuacja wymykała się spod kontroli, widocznie dziś nadszedł kolejny tego typu dzień. Ethan zjeżył się momentalnie, mając zamiar prędko i rzeczowo przepędzić natręta, wyjaśniając pokrótce zasady działania gabinetu i system zapraszająco otwartych drzwi vs. tych starannie zamkniętych, jednak dojrzał w sylwetce natręta coś znajomego. Spiął się momentalnie, próbując sobie przypomnieć, czy byli dziś umówieni, czy o czymś zapomniał, czy mogło wydarzyć się coś na tyle niedobrego, by Jayden przyszedł wprost do jego pracy. Trzeba było przyznać, że coś w uzdrowicielu się poruszyło i była to jedna z tych czułych strun przepełnionych obawą o niewiadomą. Zachowywał jednak pozory – głównie z uwagi na swoją pacjentkę, więc uśmiechnął się jedynie ze zmęczeniem wymalowanym na twarzy i począł, jak zwykle niecodziennie, witać swego gościa. - Ach, Jaydenie, czyżby Clara znów zapomniała poinformować, że mam pacjenta, czy prześlizgnąłeś się tu za jej plecami? – spytał z westchnieniem i delikatną, ojcowską reprymendą w głosie, zupełnie jakby ganił pięciolatka, a nie dorosłego mężczyznę. Zerknął na zegar i z tyłu głowy smagnęła go myśl, że jest to czas na rozpoczęcie dyżuru młodego Watsona, ulubieńca i zarazem największego oddziałowego obiektu plotek, a tam gdzie znajdowało się ujście pogłosek, tam też znajdowała się ów recepcjonistka. Nie mógł więc winić pracownicy, nawet jeżeli bardzo by tego chciał – bowiem przez lata widział już naprawdę wiele ludzkich oczu i żadne, naprawdę żadne nie patrzyły na nikogo z takim utęsknieniem, jak oczy panny Clary na młodego uzdrowiciela.
Wtem jednak doszło do niego coś, co wzbudziło w nim swego rodzaju zaciekawienie. Przeniósł wzrok z syna na swoją pacjentkę, by wreszcie objąć ich oboje swym spojrzeniem i mimowolnie uniósł jedną z brwi, jakby zastanawiając się nad całą sytuacją, próbując z góry nie oceniać rozwoju wydarzeń, nawet jeżeli coś czaiło się w jego myślach i. Miał niejakie wrażenie, że panna Swallow zostanie w tym gabinecie jednak odrobinę dłużej niżeli zamierzała i ze zdecydowanie większą ochotą niż dotychczas, biorąc pod uwagę nawet całokształt jej leczenia. – Jak rozumiem, nie muszę przedstawiać mojego syna? - Gdyby wiedział, że jego własny, pierworodny syn może tak zadziałać na młodą kobietę, to już na samym początku kazałby mu się tu stawić w celu skupienia uwagi na swojej osobie i zebraniu niezbędnych informacji od opornych pacjentów. Och, z całą pewnością ułatwiłoby to pracę Ethana i medyk już zaczynał się zastanawiać jak może wykorzystać tę świadomość w codziennym życiu. Nie mówił nic dalej, nie rozwijał żadnego tematu, postanowił dać czas młodym, a sam, choć z ciekawością wciąż na nich spoglądał, to jednak próbował skupić się na wypełnieniu karty Constanti, choć z tych strzępków informacji nie było to najłatwiejszą pod słońcem czynnością, której mógłby sobie zamarzyć.
Dziś trafił kolejny raz na pannę Sallow. Kobietę, która ewidentnie go nie słuchała i przez którą miewał wrażenie, że jej wizyty w gabinecie są jedynie czasem na oderwanie się od rzeczywistości. Już dawno Ethan zaprzestał prób wydobycia z niej informacji o problemach, bowiem jej ciało miało się dobrze, to psychika była nadszarpniętą, niegotową na ruszenie dalej częścią, którą należało skierować na odpowiednie tory, pokazując krok po kroku właściwą ścieżkę i ujawniając skrawek tego, co będzie czekać na jej końcu. Vane doskonale zdawał sobie sprawę, że niewiele może tu pomóc i wielokrotnie kierował kobietę tam, gdzie znalazłaby choć skrawek pomocy. Nie lubił tego, zmiana lekarza nigdy nie podobała się pacjentom, jednakże było wiele aspektów medycyny w których uzdrowiciel nie miał wystarczająco wysokiego doświadczenia, co było logiczne przy wzięciu pod uwagę jego specjalizacji. Niemniej jednak nie zniechęcał młodej kobiety, zabierał się przy nich po prostu za to, co wychodziło mu najlepiej – opatrywał rany fizyczne, dbał o uleczenie ciała i było to wszystko, co mógł od siebie ów kobiecie podarować. Oczywiście, rozmawiał z nią, nie pozostawał chłodny w wypowiedziach, choć przejawiał wysublimowany, rzeczowy tembr głosu, który niejako kojarzył mu się z typowo ojcowską mową. Wiedział jednak, że na siłę nie przebije się przez jej barierę i co więcej – nie próbował tego robić, przeprowadzając jedynie rutynowe rozmowy przy kontrolach, zbierając choć strzępki niezbędnych danych z których po głębszym zastanowieniu mógłby wyciągnąć odpowiednie wnioski na temat jej stanu. Nic więcej.
Usłyszał zgrzyt klamki i skrzypnięcie wydobywające się z otwieranych drzwi. Jeżeli było coś, czego uzdrowiciel nie lubił, zdecydowanie było to przeszkadzanie podczas pracy. Niby recepcjonistka dbała o to, by takie rzeczy się nie zdarzały, jednak niekiedy sytuacja wymykała się spod kontroli, widocznie dziś nadszedł kolejny tego typu dzień. Ethan zjeżył się momentalnie, mając zamiar prędko i rzeczowo przepędzić natręta, wyjaśniając pokrótce zasady działania gabinetu i system zapraszająco otwartych drzwi vs. tych starannie zamkniętych, jednak dojrzał w sylwetce natręta coś znajomego. Spiął się momentalnie, próbując sobie przypomnieć, czy byli dziś umówieni, czy o czymś zapomniał, czy mogło wydarzyć się coś na tyle niedobrego, by Jayden przyszedł wprost do jego pracy. Trzeba było przyznać, że coś w uzdrowicielu się poruszyło i była to jedna z tych czułych strun przepełnionych obawą o niewiadomą. Zachowywał jednak pozory – głównie z uwagi na swoją pacjentkę, więc uśmiechnął się jedynie ze zmęczeniem wymalowanym na twarzy i począł, jak zwykle niecodziennie, witać swego gościa. - Ach, Jaydenie, czyżby Clara znów zapomniała poinformować, że mam pacjenta, czy prześlizgnąłeś się tu za jej plecami? – spytał z westchnieniem i delikatną, ojcowską reprymendą w głosie, zupełnie jakby ganił pięciolatka, a nie dorosłego mężczyznę. Zerknął na zegar i z tyłu głowy smagnęła go myśl, że jest to czas na rozpoczęcie dyżuru młodego Watsona, ulubieńca i zarazem największego oddziałowego obiektu plotek, a tam gdzie znajdowało się ujście pogłosek, tam też znajdowała się ów recepcjonistka. Nie mógł więc winić pracownicy, nawet jeżeli bardzo by tego chciał – bowiem przez lata widział już naprawdę wiele ludzkich oczu i żadne, naprawdę żadne nie patrzyły na nikogo z takim utęsknieniem, jak oczy panny Clary na młodego uzdrowiciela.
Wtem jednak doszło do niego coś, co wzbudziło w nim swego rodzaju zaciekawienie. Przeniósł wzrok z syna na swoją pacjentkę, by wreszcie objąć ich oboje swym spojrzeniem i mimowolnie uniósł jedną z brwi, jakby zastanawiając się nad całą sytuacją, próbując z góry nie oceniać rozwoju wydarzeń, nawet jeżeli coś czaiło się w jego myślach i. Miał niejakie wrażenie, że panna Swallow zostanie w tym gabinecie jednak odrobinę dłużej niżeli zamierzała i ze zdecydowanie większą ochotą niż dotychczas, biorąc pod uwagę nawet całokształt jej leczenia. – Jak rozumiem, nie muszę przedstawiać mojego syna? - Gdyby wiedział, że jego własny, pierworodny syn może tak zadziałać na młodą kobietę, to już na samym początku kazałby mu się tu stawić w celu skupienia uwagi na swojej osobie i zebraniu niezbędnych informacji od opornych pacjentów. Och, z całą pewnością ułatwiłoby to pracę Ethana i medyk już zaczynał się zastanawiać jak może wykorzystać tę świadomość w codziennym życiu. Nie mówił nic dalej, nie rozwijał żadnego tematu, postanowił dać czas młodym, a sam, choć z ciekawością wciąż na nich spoglądał, to jednak próbował skupić się na wypełnieniu karty Constanti, choć z tych strzępków informacji nie było to najłatwiejszą pod słońcem czynnością, której mógłby sobie zamarzyć.
Ethan Vane
Zawód : uzdrowiciel na oddziale Chorób Wewnętrznych w św. Mungu
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niepewność oraz osiadający ciężar na barkach nie były niczym nowym w aktualnej sytuacji. Budynki za oknem waliły się pod naporem zaklęć. Ludzie cierpieli i umierali, stając się odpowiedzialnością silniejszych. Niewłaściwe poglądy w oczach władzy były ostro karane, pochodzenie mieszane z błotem, podobnie jak godność człowieka. Wszelkie zasady moralne rozsypywały się u podstaw, etyka przestawała mieć znaczenie, a rozum zszedł do podziemi. Odrzucany, niechciany, odarty z wartości. Nic dziwnego, że wyczuwało się zniechęcenie czy problem z motywacjami u tych, którzy go sobie cenili. Jak wszak wybić się w czasach, kiedy to nie logika i wiedza, nie kompetencje sprawiały, że człowiek zyskiwał pozycję? Jak żyć godnie, skoro władza była okupantem? Doskonale rozumiał obciążenie, które mógł odczuwać ojciec, lecz Jayden nie spodziewał się po nim poczucia wypalenia. Nigdy też nie rozmawiali z ojcem o jego pacjentach, podobnie jak profesor nie dyskutował o swoich uczniach. Oczywiście — gdy zaistniała skomplikowana sytuacja i potrzebowali się poradzić, nie milczeli jak głupcy. Wtedy jednak mówili o wydarzeniu, nie człowieku, zostawiając prywatność innych osób nienaruszoną. Nie mógł więc mieć pojęcia o tym, że jedną z pacjentek była Constantia. Zdawał sobie jednak sprawę z faktu, że ludzie ginęli w zastraszającym tempie. Mimo że zarówno starszy, jak i młodszy Vane pracowali w dwóch różnych miejscach, ich sytuacje oraz prace można było poniekąd przyrównać. Obaj byli wszak odpowiedzialni za ludzkie życie, obaj mieli pod swoją pieczą tych, którzy na nich polegali. Ani jeden, ani drugi nie mogli uchronić jednak każdego, mimo że starali się ze wszystkich sił. Uczniowie znikali w niewyjaśnionych okolicznościach, byli zabierani przez rodziny, tracili rodziny i bliskich, bali się o swoje zdrowie i życie, przebywając w murach szkoły. Londyn i Święty Mung nie był innym miejscem. Znajdował się pod władaniem Ministerstwa Magii i chociaż ojciec stawałby na głowie, nie mógł tego zmienić. Nie mógł leczyć każdego. Nie mógł być w wielu miejscach jednocześnie. Nie mógł. Nie mogli. I chyba to było jedną z największych bolączek Jaydena. Bo nie potrafił. Nie był wystarczająco dobry. Silny. Nie mógł unieść na barkach wszystkich, ale nie mógł tego okazywać. Widział na twarzy ojca zmartwienie, którego nie chciał pogłębiać. Widział ludzi, którzy chcieli jego słabości wykorzystać. Widział sam siebie i skutki działania, gdy nie potrafił opanować własnych emocji. A brak możliwości działania miała ogromne skutki. Tak ogromne, że krzywdziła tych, których obiecywał chronić...
Wchodząc do ojcowskiego gabinetu, spodziewał się zauważyć jedynie pochyloną nad papierami sylwetkę ojca. Na chwilę zarysowaną w dokładnie takim samym momencie, jaką widział ją już wielokrotnie. Tak się jednak nie stało. Owszem — Ethan wciąż tam był, lecz nie sam. I nie z kimś, kogo Jayden nie mógł rozpoznać. Czy więc ojciec leczył ją latami, miesiącami a może dniami? Młody Vane nie potrafił tego powiedzieć. Ostatnie co otrzymał to strzępek, urywek informacji zza granicy, a następnie długą ciszę. Tak długą, tak zmienną, że zdążył o niej zapomnieć. O dziewczynie z jasnymi włosami i testralami ukrywającym się za rozemocjonowanym głosem. Nowe wspomnienia, nowe życie przykryło wszystko, co należało do starego. Podobnie jak śmierć chłopca stanowiła narodziny mężczyzny, przeszłość straciła wszelką barwę. Być może właśnie dlatego też nie był w stanie wykrzesać z siebie uśmiechu, który wykwitł na znajomych wargach.
Wciąż wpatrzony w gwiazdy?
- Istotnie - odpowiedział kobiecie dość zwięźle, po czym przeniósł spojrzenie na rodzica, szukając w jego twarzy złości, gniewu lub zawodu. Usłyszał jednak ową reprymendę, którą zdarzało mu się słyszeć w przeciągu całego swojego życia. Rzadziej niż częściej, lecz umiał rozpoznać ton w rodzicielskim głosie. - Przepraszam. Dostałem informację, że jesteś sam - wyjaśnił, chociaż oczywiście w swoim całkowitym rozchwianiu zapomniał o podstawowej zasadzie grzeczności, by zapukać do zamkniętych drzwi. Nie wyszedł jednak już teraz, wcześniej słysząc wspomnienie kończącego się spotkania. Gdy ojciec zajął się dokumentami, Jayden przeniósł uwagę na czarownicę. Na dłuższą chwilę po raz pierwszy odkąd wszedł do gabinetu, przerywając rozmowę. Nie odzywał się jakiś czas, po prostu patrząc i chociaż trwało to naprawdę krótki moment, wszystko stanęło. A on obserwował, jakby przypominając sobie wszystko, co wiązało się z jej osobą. Twarz niezdradzająca emocji nie potrafiła wciąż wykrzywić się w rozluźnieniu, pozwolić na uwolnienie nawet nikłego uśmiechu — jedynie oczy mogły pozostać smutne. Twarde, wyzbyte chłopięcej iskry i blasku, jakie towarzyszyły mu niegdyś. Za dużo się zmieniło. Zbyt dużo, aby cokolwiek z tego miało wrócić. - Znamy się z panną Sallow ze szkoły - dościślił, wcześniej spojrzeniem badając jej dłonie, czy aby nie widział na nich obrączki. Jednak błąd w nazewnictwie nie byłby oburzający. W końcu nie utrzymywali relacji ani kontaktu od długiego czasu i chociaż niegdyś mogło to być dla astronoma krzywdzące, już nie było. Szczególnie nie teraz, gdy najwięcej cierpienia doznawał za przyczyną bliskich mu kobiet. Jedna po drugiej niczym we własnym spisku, odzierały go z zaufania. Z próby otwarcia się przed kimkolwiek i z jakiegokolwiek powodu. Nie ufał. Bronił, bo miał zbyt wiele do stracenia, aby pozwolić sobie na błąd. - Mam wyjść? - Czy pytał ojca, czy ją - nie konkretyzował. Mówiąc, patrzył na nią, lecz wieńcząc swoje słowa, wzrok na moment uciekł mu ku mężczyźnie. Wszyscy znaleźli się nagle w nowych sytuacjach, które wcześniej nie miały przeniesienia wobec ich przeszłego stanu. Nigdy wcześniej Jayden nie znajdował się w pozycji takiej, jaka trwała aktualnie. Podobnie jak jego ojciec. Podobnie jak Constantia.
Wchodząc do ojcowskiego gabinetu, spodziewał się zauważyć jedynie pochyloną nad papierami sylwetkę ojca. Na chwilę zarysowaną w dokładnie takim samym momencie, jaką widział ją już wielokrotnie. Tak się jednak nie stało. Owszem — Ethan wciąż tam był, lecz nie sam. I nie z kimś, kogo Jayden nie mógł rozpoznać. Czy więc ojciec leczył ją latami, miesiącami a może dniami? Młody Vane nie potrafił tego powiedzieć. Ostatnie co otrzymał to strzępek, urywek informacji zza granicy, a następnie długą ciszę. Tak długą, tak zmienną, że zdążył o niej zapomnieć. O dziewczynie z jasnymi włosami i testralami ukrywającym się za rozemocjonowanym głosem. Nowe wspomnienia, nowe życie przykryło wszystko, co należało do starego. Podobnie jak śmierć chłopca stanowiła narodziny mężczyzny, przeszłość straciła wszelką barwę. Być może właśnie dlatego też nie był w stanie wykrzesać z siebie uśmiechu, który wykwitł na znajomych wargach.
Wciąż wpatrzony w gwiazdy?
- Istotnie - odpowiedział kobiecie dość zwięźle, po czym przeniósł spojrzenie na rodzica, szukając w jego twarzy złości, gniewu lub zawodu. Usłyszał jednak ową reprymendę, którą zdarzało mu się słyszeć w przeciągu całego swojego życia. Rzadziej niż częściej, lecz umiał rozpoznać ton w rodzicielskim głosie. - Przepraszam. Dostałem informację, że jesteś sam - wyjaśnił, chociaż oczywiście w swoim całkowitym rozchwianiu zapomniał o podstawowej zasadzie grzeczności, by zapukać do zamkniętych drzwi. Nie wyszedł jednak już teraz, wcześniej słysząc wspomnienie kończącego się spotkania. Gdy ojciec zajął się dokumentami, Jayden przeniósł uwagę na czarownicę. Na dłuższą chwilę po raz pierwszy odkąd wszedł do gabinetu, przerywając rozmowę. Nie odzywał się jakiś czas, po prostu patrząc i chociaż trwało to naprawdę krótki moment, wszystko stanęło. A on obserwował, jakby przypominając sobie wszystko, co wiązało się z jej osobą. Twarz niezdradzająca emocji nie potrafiła wciąż wykrzywić się w rozluźnieniu, pozwolić na uwolnienie nawet nikłego uśmiechu — jedynie oczy mogły pozostać smutne. Twarde, wyzbyte chłopięcej iskry i blasku, jakie towarzyszyły mu niegdyś. Za dużo się zmieniło. Zbyt dużo, aby cokolwiek z tego miało wrócić. - Znamy się z panną Sallow ze szkoły - dościślił, wcześniej spojrzeniem badając jej dłonie, czy aby nie widział na nich obrączki. Jednak błąd w nazewnictwie nie byłby oburzający. W końcu nie utrzymywali relacji ani kontaktu od długiego czasu i chociaż niegdyś mogło to być dla astronoma krzywdzące, już nie było. Szczególnie nie teraz, gdy najwięcej cierpienia doznawał za przyczyną bliskich mu kobiet. Jedna po drugiej niczym we własnym spisku, odzierały go z zaufania. Z próby otwarcia się przed kimkolwiek i z jakiegokolwiek powodu. Nie ufał. Bronił, bo miał zbyt wiele do stracenia, aby pozwolić sobie na błąd. - Mam wyjść? - Czy pytał ojca, czy ją - nie konkretyzował. Mówiąc, patrzył na nią, lecz wieńcząc swoje słowa, wzrok na moment uciekł mu ku mężczyźnie. Wszyscy znaleźli się nagle w nowych sytuacjach, które wcześniej nie miały przeniesienia wobec ich przeszłego stanu. Nigdy wcześniej Jayden nie znajdował się w pozycji takiej, jaka trwała aktualnie. Podobnie jak jego ojciec. Podobnie jak Constantia.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Łapał każdą możliwą chwilę, która z definicji mogła nazywać się wolną i wykorzystywał ją na choć odrobinę odpoczynku, złapania tchu, pozbierania myśli. Porządkował w swojej głowie pacjentów, a im było ich więcej – co ostatnio miało miejsce – tym trudniej było mu nawiązać z którymkolwiek choć nić więzi, porozumienia, które pozwoliłoby mu na zachowanie pewności, że będzie pamiętać człowieka, któremu stara się pomóc. Obecne czasy nie były proste, niektórzy obywatele – w myślach Ethana wciąż zbyt znaczna grupa – była święcie przekonana, że nie jest źle, że system wyrabia normę, daje radę udźwignąć na barkach całe zło wszechświata, ocalić ich od zguby. Vane przemożnie chciał każdego takiego przytargać za ucho na oddział, pokazać ciała pod białymi prześcieradłami, pokazać tych, którym nie dało się pomóc, nie zdążyło się pomóc lub nie miało czasu nawet zdiagnozować, tym samym zrównując szanse przeżycia do zera. Nieważne, czy trafiali tu ci dobrzy, czy ci źli… O ile jeszcze istniał jakikolwiek logiczny podział, ponieważ w tym momencie nikt nie był do końca bohaterem, a też i nikt nie był do końca wcieleniem zła. Dusza medyka cierpiała, a krew gotowała się nie tylko z powodu ludzi niedowierzających, niedoinformowanych, czy obojętnych, winą można było śmiało obarczyć przepracowanie – Ethan bowiem zdawał sobie sprawę, że zbyt mało czasu poświęca żonie i zaczęło mu to boleśnie doskwierać. Nie żeby był pantoflarzem, jego problem miał głębsze znaczenie bowiem dochodziła do niego rzeczywistość i za każdym razem, gdy wychodził z domu nie wiedział, czy to nie były aby ich ostatnie wspólne chwile, bo przecież zdarzały się wypadki, sytuacje losowe na które nie mieli wpływu i choć starał się spędzać z ukochaną każdą chwilę tak, jakby mieli ich już niewiele, to wciąż miał wrażenie, że to za mało. Obawiał się również o swojego syna, swoje wnuki, ich widywał bowiem rzadziej i przez to, że próbował spędzać z nimi czas w sposób, który pozostanie zapamiętany w oczach jego jak i ich jako kojący i pełen rodzinnych uczuć, to jednocześnie musiał przemilczeć wiele zdarzeń, głównie tych negatywnych, trapiących i niewygodnych. Niósł na barkach ogromny ciężar niewypowiedzianych słów, pominiętych historii, ale wiedział, że nie on jeden musiał się z tym mierzyć i właśnie to dawało mu swego rodzaju ukojenie w tym przytłaczającym świecie.
Westchnął przeciągle i ciężko, sięgając palcami do nasady nosa, którą ucisnął w wieloletnim nawyku, którego nabrał właśnie z powodu Clary i jej ulotnej, lecz wielkiej i ogromnej miłości – nie pierwszej, co trzeba było przyznać, ponieważ ta młoda kobieta wystraszyła już wielu stażystów i tylko Watson trzymał się dzielnie, poniekąd zgrywając niedostępnego, tym samym zmuszając młodą kobietę do wzmożonych i zbyt śmiałych wedle Ethana czynów. A ona? Ona biedna tańczyła jak jej zagrał, byleby zwrócić uwagę przystojnego mężczyzny. – Porozmawiam później z Watsonem… - powiedział odruchowo, choć zupełnie nie było to na miejscu, nie powinien łączyć tej dwójki w jednej konwersacji, bowiem miał w sobie na tyle przyzwoitości, by nie wyjawić ich – nie ukrywając – dość niecodziennego flirtu. Czasami jednak przeprowadzał z Watsonem rozmowy, próbując przemówić mu do rozsądku i zmusić do reakcji. Jak to lubił mówić – albo lewo albo prawo, nic pomiędzy. – Znaczy się z Clarą, tak… Z Clarą porozmawiam – poprawił się z charakterystycznym, zakłopotanym chrząknięciem. W tym momencie dałby sobie uciąć palec, że jego uszy zrobiły się zaczerwienione, przypominając w kolorze dojrzałego buraka, a niech to…
Chciał już dodać coś więcej, zawahał się jednak, bowiem nie wiedział do kogo przemówić najpierw, czy do Jaydena w zapewnieniu, że nic się nie stało, czy do panny Sallow. Zerknął na nich, przenosząc wzrok odpowiednio na syna i kobietę, krążąc między nimi. Sytuacja wydawała się mało komfortowa, jednak pozwolił sobie na chwilę milczenia, by w międzyczasie wynaleźć rozwiązanie i tego problemu, które na szczęście prędzej niż później rozwiązało się dzięki Jaydenowi. Zbaraniał nieco, bowiem nie przypominał sobie, by syn kiedykolwiek o kobiecie wspominał, ale może była to wina wieku i tym samym ubiegu lat? Ignorancji z winy przepracowania? Możliwe też, że syn po prostu nigdy nie wspominał o kobiecie, przecież Ethan zdążył się lata później, w czasach, gdy jego syn był już mężczyzną, dowiedzieć, że ten ma w zwyczaju przemilczać zgrabnie pewne rzeczy z życia prywatnego. Cóż… Nie zamierzał tego roztrząsać. Starszy Vane postanowił być profesjonalny i odpowiedzieć na pytanie syna tak, jakby rozmawiał z kimkolwiek innym, niezwiązanym więzami krwi. Miał pacjentkę i w tej chwili to ona była najważniejsza, jakkolwiek by nie przebiegała ich medyczna relacja. Już miał potwierdzać, prosić, by Jayden opuścił pomieszczenie, gdy wtem to właśnie jego pacjentka postanowiła w pośpiechu wyjść, jak zwykle bez słowa, co zresztą działo się na wielu ich sesjach, lecz za każdym razem dziwiło tak samo. Ethan chciał jej pomóc, ale po reakcjach kobiety miał wrażenie, że ona odbierała to inaczej. Minęło już tyle czasu i nic się nie zmieniało… Pokręcił głową i machnął za nią ręką, zaciskając usta w dezaprobacie, był zbyt zmęczony, by zaprzątać sobie tym głowę, która musiała jeszcze uratować wielu, wielu ludzi. Opadł na fotel i oparł dłonie na blacie biurka. – No cóż, skoro panna Swallow postanowiła nas opuścić szybciej niżeli się tego spodziewałem, to już zostań – wskazał dłonią fotel naprzeciwko, sugerując jawnie swojemu synowi, by usiadł. Zaczął po chwili poprawiać pióra na biurku, jakby usilnie się nad czymś zastanawiając, porządkując myśli i szukając rozwiązania na sytuację mającą miejsce przed momentem, a która była dla niego niejako uciążliwie ciężka. – Ważne, by pamiętać, że czasami demony są zbyt silne, a umysł za słaby, by je pokonać i pozwolić dopuścić do siebie tych, którzy chcą pomóc – przyznał ze zbolałą miną. Nie był zadowolony z tego werdyktu, ale to nie był pierwszy raz, gdy spotkał się z czymś podobnym, więc był w stanie odpowiednio ten przypadek zakwalifikować. Kto wie, może za tydzień Ethan się ugnie i wyśle kobiecie sowę? Zawsze dbał o swoich pacjentów, nawet jeżeli oni sobie tego nie życzyli. Może było to głupie, może marnował czas, ale przynajmniej miał pewność, że próbował – inaczej nie mógłby sobie wybaczyć bezczynności w przypadku, gdyby coś złego się stało. A skoro już o tym mowa… - Czy coś się stało Jaydenie? – czujnym wzrokiem zlustrował syna, jakby szukając odpowiedzi w gestach, wyglądzie, oczach, czymkolwiek, co naprowadziłoby go wcześniej niżeli wypowiedziane przez potomka słowa. Miał ogromną nadzieję, że nie zaszły w życiu młodego Vane’a żadne negatywne zmiany, ponieważ nieszczęść w tej rodzinie mieli już zdecydowanie dość.
Westchnął przeciągle i ciężko, sięgając palcami do nasady nosa, którą ucisnął w wieloletnim nawyku, którego nabrał właśnie z powodu Clary i jej ulotnej, lecz wielkiej i ogromnej miłości – nie pierwszej, co trzeba było przyznać, ponieważ ta młoda kobieta wystraszyła już wielu stażystów i tylko Watson trzymał się dzielnie, poniekąd zgrywając niedostępnego, tym samym zmuszając młodą kobietę do wzmożonych i zbyt śmiałych wedle Ethana czynów. A ona? Ona biedna tańczyła jak jej zagrał, byleby zwrócić uwagę przystojnego mężczyzny. – Porozmawiam później z Watsonem… - powiedział odruchowo, choć zupełnie nie było to na miejscu, nie powinien łączyć tej dwójki w jednej konwersacji, bowiem miał w sobie na tyle przyzwoitości, by nie wyjawić ich – nie ukrywając – dość niecodziennego flirtu. Czasami jednak przeprowadzał z Watsonem rozmowy, próbując przemówić mu do rozsądku i zmusić do reakcji. Jak to lubił mówić – albo lewo albo prawo, nic pomiędzy. – Znaczy się z Clarą, tak… Z Clarą porozmawiam – poprawił się z charakterystycznym, zakłopotanym chrząknięciem. W tym momencie dałby sobie uciąć palec, że jego uszy zrobiły się zaczerwienione, przypominając w kolorze dojrzałego buraka, a niech to…
Chciał już dodać coś więcej, zawahał się jednak, bowiem nie wiedział do kogo przemówić najpierw, czy do Jaydena w zapewnieniu, że nic się nie stało, czy do panny Sallow. Zerknął na nich, przenosząc wzrok odpowiednio na syna i kobietę, krążąc między nimi. Sytuacja wydawała się mało komfortowa, jednak pozwolił sobie na chwilę milczenia, by w międzyczasie wynaleźć rozwiązanie i tego problemu, które na szczęście prędzej niż później rozwiązało się dzięki Jaydenowi. Zbaraniał nieco, bowiem nie przypominał sobie, by syn kiedykolwiek o kobiecie wspominał, ale może była to wina wieku i tym samym ubiegu lat? Ignorancji z winy przepracowania? Możliwe też, że syn po prostu nigdy nie wspominał o kobiecie, przecież Ethan zdążył się lata później, w czasach, gdy jego syn był już mężczyzną, dowiedzieć, że ten ma w zwyczaju przemilczać zgrabnie pewne rzeczy z życia prywatnego. Cóż… Nie zamierzał tego roztrząsać. Starszy Vane postanowił być profesjonalny i odpowiedzieć na pytanie syna tak, jakby rozmawiał z kimkolwiek innym, niezwiązanym więzami krwi. Miał pacjentkę i w tej chwili to ona była najważniejsza, jakkolwiek by nie przebiegała ich medyczna relacja. Już miał potwierdzać, prosić, by Jayden opuścił pomieszczenie, gdy wtem to właśnie jego pacjentka postanowiła w pośpiechu wyjść, jak zwykle bez słowa, co zresztą działo się na wielu ich sesjach, lecz za każdym razem dziwiło tak samo. Ethan chciał jej pomóc, ale po reakcjach kobiety miał wrażenie, że ona odbierała to inaczej. Minęło już tyle czasu i nic się nie zmieniało… Pokręcił głową i machnął za nią ręką, zaciskając usta w dezaprobacie, był zbyt zmęczony, by zaprzątać sobie tym głowę, która musiała jeszcze uratować wielu, wielu ludzi. Opadł na fotel i oparł dłonie na blacie biurka. – No cóż, skoro panna Swallow postanowiła nas opuścić szybciej niżeli się tego spodziewałem, to już zostań – wskazał dłonią fotel naprzeciwko, sugerując jawnie swojemu synowi, by usiadł. Zaczął po chwili poprawiać pióra na biurku, jakby usilnie się nad czymś zastanawiając, porządkując myśli i szukając rozwiązania na sytuację mającą miejsce przed momentem, a która była dla niego niejako uciążliwie ciężka. – Ważne, by pamiętać, że czasami demony są zbyt silne, a umysł za słaby, by je pokonać i pozwolić dopuścić do siebie tych, którzy chcą pomóc – przyznał ze zbolałą miną. Nie był zadowolony z tego werdyktu, ale to nie był pierwszy raz, gdy spotkał się z czymś podobnym, więc był w stanie odpowiednio ten przypadek zakwalifikować. Kto wie, może za tydzień Ethan się ugnie i wyśle kobiecie sowę? Zawsze dbał o swoich pacjentów, nawet jeżeli oni sobie tego nie życzyli. Może było to głupie, może marnował czas, ale przynajmniej miał pewność, że próbował – inaczej nie mógłby sobie wybaczyć bezczynności w przypadku, gdyby coś złego się stało. A skoro już o tym mowa… - Czy coś się stało Jaydenie? – czujnym wzrokiem zlustrował syna, jakby szukając odpowiedzi w gestach, wyglądzie, oczach, czymkolwiek, co naprowadziłoby go wcześniej niżeli wypowiedziane przez potomka słowa. Miał ogromną nadzieję, że nie zaszły w życiu młodego Vane’a żadne negatywne zmiany, ponieważ nieszczęść w tej rodzinie mieli już zdecydowanie dość.
Ethan Vane
Zawód : uzdrowiciel na oddziale Chorób Wewnętrznych w św. Mungu
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przepracowanie wbijało się w egzystencję Vane'ów, którzy widząc możliwy efekt, nie byli w stanie się poddać. Przestać. Ethan wciąż leczył, bo chorych, potrzebujących nie miało zabraknąć nigdy. Jayden nauczał i walczył o młode pokolenie, bo dzieci nigdy nie miały przestać się rodzić. Ich praca nigdy się nie kończyła, zaczynała w kółko od nowa, odkrywała swoje nowe oblicza. Robili to od zawsze, jednak ciężko było przywyknąć do porażek. Porażek, które były częścią procesu, który współtworzyli. Profesor cierpiał przy własnych błędach, które później odbijały się na zachowaniu, życiu jego wychowanków, mimo to wiedział, że jeśli miał pomóc przynajmniej jednej osobie, musiał działać. Pokrętna była to logika i wielu na pewno porzuciłoby ją ze względu na zbyt małą nagrodę własnego poświęcenia w stosunku do poniesionych kosztów. Kosztów, jakie miały się jeszcze odbijać w prywatnym życiu pedagogów jeszcze przez długi czas. Mimo wszystko astronom nie mógł powiedzieć, iż działo się to w nauczaniu bez przerwy — że porażki przeważały nad sukcesami. Owszem, te drugie gdy się zdarzały, bolały. Nie mógł zaprzeczyć, iż patrzenie na dzieci, którymi się zajmował, a które zostały zmanipulowane przez innych, było łatwe. Wszak będąc bardzo młodym nauczycielem, miał pod swoją opieką sylwetki przebijające się na pierwszym planie związanym z Rycerzami Walpurgii. Jego przyjaciele i bliscy obserwowali go z listów gończych. Ginęli. Jedni po drugich tracili życia, lądując na łóżkach uzdrowicieli. Takich jak jego ojciec, który wielokrotnie musiał radzić sobie ze śmiercią pacjenta. Koło się zamykało i toczyło dalej.
Jayden spojrzał jeszcze raz na Constantię, przypominając sobie ich dawne czasy, gdy bycie młodym było takie proste. Gdzie zajmowanie się astronomią w kuluarach bibliotecznej atmosfery zaprzątało im głowy, a myślenie o dorosłości było spychane łaknieniami związanymi z tu i teraz. Problemy egzaminów, obrażeni przyjaciele i szybkie powroty, nauczyciele i ich wymagania. Wtedy... Kiedyś było takie prozaiczne. Gdy wyszła, przez moment nic nie mówił, słuchając jedynie rodzica. Panna Sallow. Czyli nie wyszła za mąż. Jak wielu znajomych ze szkolnych lat pozostawało bez rodziny? Rozbici niczym kawałki dzbana nie potrafili się poskładać w całość i oferować drugiej osobie. Wytrwać z nią. Widział to po Roselyn, Maeve, Belvinie, Lunie, Billym, Elricu, Ronji, Shelcie... Rozbici, samotni, niektórzy z dziećmi z poprzednich związków. Czy szczęśliwi?
- Wiesz, że nie chciałem przeszkadzać - dodał jeszcze, zerkając na ojca, zanim zajął wskazane przez rodzica miejsce. Nie miał wątpliwości, że mężczyzna mógł czuć się nieco urażony faktem, że jego syn zachował się w taki sposób — i nieważne, iż w gabinecie mogło nie być pacjenta. Wchodzenie bez pukania przerabiali już wszak, gdy Jayden miał trzy lata. Nie chciał jednak, aby ta sytuacja w jakikolwiek zaburzyła ich spotkanie. Kiedyś przychodził do rodzica regularnie po zakończeniu godzin stażu w Wieży Astrologów, gdzie czekał, aż starszy czarodziej miał zakończył swoją pracę. Ile godzin przespał w ojcowskim gabinecie, aby wspólnie mogli ruszyć do domu? Ile posiłków przyniósł, gdy prosiła go mama? Wtedy to pomieszczenie było jak azyl, część domu, a teraz? Dlaczego Mung musiał stać się tak obcy i zimny? Dlaczego to wszystko musiało mieć miejsce?
Czy coś się stało, Jaydenie?
Wyłapał ojcowskie spojrzenie, zanim się odezwał. - Tak. Wypływam piętnastego na tydzień do Europy. Chciałbym spytać, czy — razem z mamą — będziecie w stanie w tym czasie zająć się chłopcami? - Podejrzewał, że jego rodzice nie mieli mieć żadnych problemów z przyjęciem do siebie wnuków. Szczególnie iż lubili mu wypominać izolację. Nie przepuściliby więc okazji, aby pobyć z trójką dzieci przez siedem dni bez nadzoru ich nadopiekuńczego rodzica. - Mam Konferencję Magiastronomiczną. - Ethan wiedział, jaki status miało to wydarzenie — że było najważniejszym wśród astronomów na całym świecie, jednak musiał też wyczuć, iż jego syn nie mówił tego, aby się pochwalić. Płomieniowi radości ciężko było zapłonąć w wyraźnie zapracowanym i zmartwionym Jaydenie. Nie miał jednak odpuścić tej okazji.
Jayden spojrzał jeszcze raz na Constantię, przypominając sobie ich dawne czasy, gdy bycie młodym było takie proste. Gdzie zajmowanie się astronomią w kuluarach bibliotecznej atmosfery zaprzątało im głowy, a myślenie o dorosłości było spychane łaknieniami związanymi z tu i teraz. Problemy egzaminów, obrażeni przyjaciele i szybkie powroty, nauczyciele i ich wymagania. Wtedy... Kiedyś było takie prozaiczne. Gdy wyszła, przez moment nic nie mówił, słuchając jedynie rodzica. Panna Sallow. Czyli nie wyszła za mąż. Jak wielu znajomych ze szkolnych lat pozostawało bez rodziny? Rozbici niczym kawałki dzbana nie potrafili się poskładać w całość i oferować drugiej osobie. Wytrwać z nią. Widział to po Roselyn, Maeve, Belvinie, Lunie, Billym, Elricu, Ronji, Shelcie... Rozbici, samotni, niektórzy z dziećmi z poprzednich związków. Czy szczęśliwi?
- Wiesz, że nie chciałem przeszkadzać - dodał jeszcze, zerkając na ojca, zanim zajął wskazane przez rodzica miejsce. Nie miał wątpliwości, że mężczyzna mógł czuć się nieco urażony faktem, że jego syn zachował się w taki sposób — i nieważne, iż w gabinecie mogło nie być pacjenta. Wchodzenie bez pukania przerabiali już wszak, gdy Jayden miał trzy lata. Nie chciał jednak, aby ta sytuacja w jakikolwiek zaburzyła ich spotkanie. Kiedyś przychodził do rodzica regularnie po zakończeniu godzin stażu w Wieży Astrologów, gdzie czekał, aż starszy czarodziej miał zakończył swoją pracę. Ile godzin przespał w ojcowskim gabinecie, aby wspólnie mogli ruszyć do domu? Ile posiłków przyniósł, gdy prosiła go mama? Wtedy to pomieszczenie było jak azyl, część domu, a teraz? Dlaczego Mung musiał stać się tak obcy i zimny? Dlaczego to wszystko musiało mieć miejsce?
Czy coś się stało, Jaydenie?
Wyłapał ojcowskie spojrzenie, zanim się odezwał. - Tak. Wypływam piętnastego na tydzień do Europy. Chciałbym spytać, czy — razem z mamą — będziecie w stanie w tym czasie zająć się chłopcami? - Podejrzewał, że jego rodzice nie mieli mieć żadnych problemów z przyjęciem do siebie wnuków. Szczególnie iż lubili mu wypominać izolację. Nie przepuściliby więc okazji, aby pobyć z trójką dzieci przez siedem dni bez nadzoru ich nadopiekuńczego rodzica. - Mam Konferencję Magiastronomiczną. - Ethan wiedział, jaki status miało to wydarzenie — że było najważniejszym wśród astronomów na całym świecie, jednak musiał też wyczuć, iż jego syn nie mówił tego, aby się pochwalić. Płomieniowi radości ciężko było zapłonąć w wyraźnie zapracowanym i zmartwionym Jaydenie. Nie miał jednak odpuścić tej okazji.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciał roztrząsać całego wydarzenia, nie miał zamiaru wypytywać syna o kobietę, która właśnie opuściła gabinet. Bałby się tego, co mógłby usłyszeć o ich relacji, bał się o Jaydena, który już i tak nie miał łatwego życia, jakiego pragnął dla niego ojciec. Losy ludzi wiecznie się przecinają, splatają, pękają i zszywają na powrót, ale ile wytrzymają dwie osoby z bagażem nieprzyjemnych doświadczeń? I choć to było okrutne, to Ethan nie chciał, by jego syn został pociągnięty na dno, zatapiając się w swoich koszmarach. Oczywiście medyk nie miał wpływu na wybory swojej latorośli, nie kwestionował ich, nie mieszał się, jednak gorąco prosił wszechświat o promień szczęścia, który sprawi, że Jayden będzie wreszcie tak naprawdę, naprawdę szczęśliwy. Chciał, żeby serce syna zostało wypełnione nadzieją, rozrosło się i pozbyło trosk. Vane czuł, że taka prośba, takie marzenie nie było czymś wygórowanym, czy samolubnym, więc każdego dnia, gdy zasypiał, prosił właśnie o to. Nie o zakończenie wojny, nie o uratowanie wszystkich cierpiących, nie o spokojne życie, to coś chyba znaczyło, prawda?
- Wiem Jaydenie. Po prostu ostatnio wszyscy wchodzą tu bez pukania, to zaczyna być… Irytujące – Ethan znalazł najłagodniejsze słowo określające jego dezaprobatę wobec tego typu zachowań. Nikt nie szanował prywatności uzdrowiciela, a ten czuł się jakby każdy chciał trafić jedynie na moment, gdy będzie się zwyczajnie obijał lub spiskował, choć przyznać trzeba było, że to drugie założenie bywało całkowicie bezsensowne – przecież nawet jeśli, to z pewnością nie w gabinecie, nie tu, nie w Mungu. Przelotnie przesunął spojrzeniem po twarzy swojego gościa i pokręcił głową. Tyle lat wspomnień, tych przyjemnych i tych bolesnych, mających miejsce właśnie tu, w tym gabinecie, w czterech ścianach. To biuro, wydawałoby się, że od zawsze należało do Ethana. To właśnie tu uparty, mały Jayden postawił swoje pierwsze kroki i było to bodaj najsilniej i najczęściej odczuwane przez uzdrowiciela wspomnienie. Jak dziś widział oczami wyobraźni moment w którym jego syn z oburzeniem szarpnął go za kitel i przestąpił kilka kroków, by wskazać ojcu swoją zabawkę, leżącą na biurku, poza zasięgiem dziecięcych rąk. Pamiętał, że od paru dłuższych chwil upominał się o nią, siedząc w swoim wyznaczonym centrum dowodzenia, ale medyk był zbyt pochłonięty studiowaniem karty pacjenta, by prośby i żądania syna przebiły mu się przez spracowany umysł. Żona uzdrowiciela długo nie mogła wybaczyć sobie, że nie była świadkiem tych wydarzeń, jednak Vane dobrze wiedział, że zarazem cieszyła się, że świadkiem było choć jedno z nich zamiast niani, która wtedy leżała z gorączką we własnym domu. Był to przypadek, zbieg okoliczności, któremu Ethan będzie wdzięczny już na zawsze. Uśmiechnął się na to wspomnienie, patrząc teraz na osobę, która z ów nieznoszącego sprzeciwu gagatka wyrosła i nie potrafił się gniewać, nawet jeżeli nie aprobował zapominania zasad, a w tym właśnie kultury pukania do drzwi. To nie były już czasy, gdy to miejsce należało do ciepłych, dających poczucie bezpieczeństwa i swobody, więc tym bardziej należało zachowywać się tak, jakby nigdy się go nie znało, tym samym zachowując ostrożność. Nigdy nie wiadomo co i kogo można spotkać za drzwiami, nawet tymi dobrze znanymi.
Dłoń uzdrowiciela zadrżała, poniekąd z aprobaty, ale też i obawy o własne dziecko. Czy to było bezpieczne? Możliwe, że nawet bardziej niżeli pozostanie tutaj, a mimo to ojcowska miłość nie pozwalała mu na zachowanie stuprocentowego wewnętrznego spokoju. Westchnął z lekkim uśmiechem. – Dobrze wiesz, że chłopcy są u nas zawsze mile widziani – odpowiedział ciepło i gdyby nie fakt, że był w pracy, to pewnie już, teraz, zaraz począłby poszukiwania starych ksiąg, które czytał Jaydenowi w dzieciństwie. Nie zmieniało to jednak faktu, że gdy tylko wróci do domu, to przetrząśnie wszystkie zakamarki strychu i narobi ogromnego bałaganu, by ów artefakty dorwać, oczyścić z kurzu i ustawić na honorowym miejscu, gdzie będą oczekiwać trzech malców, małych bohaterów, trzech wywołujących szczęście cudów tej rodziny. Oczywiście jego małżonka zdąży wszystko wyczytać z jego twarzy, choć osobiście uzdrowiciel nie wiedział jakim cudem potrafiła wydobywać tak konkretne informacje jedynie z samego spojrzenia, błysku w oku, jak to lubiła mawiać. Złoto, nie kobieta. Musiał tylko jeszcze obmyślić plan, by móc jak najwięcej czasu spędzić z wnukami, najlepiej sam na sam, bo choć kochał swoją żonę, to jednak chciał pobyć z chłopcami trochę sam na sam. – To ogromne osiągnięcie Jaydenie, nie możesz tego przegapić. Jestem z ciebie dumny synu – przyznał z zadowoleniem wymalowanym na twarzy, choć wiedział, że syn wcale nie oczekiwał od niego pochwał. Od tego był właśnie Ethan, od motywowania, chwalenia i podbudowywania syna w każdym momencie jego życia, bez owijania w bawełnę, bez pobłażliwości i wznoszenia na pochwały zasług, które raczej nie wymagały uznania. Miał tym samym nadzieję, że czarodziej na tym wyjeździe choć trochę odetchnie, przewietrzy umysł i zrobi wreszcie coś dla siebie.
Uzdrowiciel przebiegł w zadumie palcami po mahoniowym blacie. – Potrzebujesz może jakiejś opieki nad domem? Mogę tam zajrzeć w razie potrzeby, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku – jego pytanie było uzasadnione, nigdy nie wiadomo, kto może się kręcić w pobliżu i chociaż istniały sposoby zabezpieczenia posiadłości, to nie zawsze stanowiły jakieś ogromne utrudnienie dla tych, którzy postawili sobie za cel honoru dostanie się do środka. Wolał więc się zaoferować, przecież nic na tym nie straci, a nawet pozwiedza wreszcie coś więcej niż szpital i własną dzielnicę.
- Wiem Jaydenie. Po prostu ostatnio wszyscy wchodzą tu bez pukania, to zaczyna być… Irytujące – Ethan znalazł najłagodniejsze słowo określające jego dezaprobatę wobec tego typu zachowań. Nikt nie szanował prywatności uzdrowiciela, a ten czuł się jakby każdy chciał trafić jedynie na moment, gdy będzie się zwyczajnie obijał lub spiskował, choć przyznać trzeba było, że to drugie założenie bywało całkowicie bezsensowne – przecież nawet jeśli, to z pewnością nie w gabinecie, nie tu, nie w Mungu. Przelotnie przesunął spojrzeniem po twarzy swojego gościa i pokręcił głową. Tyle lat wspomnień, tych przyjemnych i tych bolesnych, mających miejsce właśnie tu, w tym gabinecie, w czterech ścianach. To biuro, wydawałoby się, że od zawsze należało do Ethana. To właśnie tu uparty, mały Jayden postawił swoje pierwsze kroki i było to bodaj najsilniej i najczęściej odczuwane przez uzdrowiciela wspomnienie. Jak dziś widział oczami wyobraźni moment w którym jego syn z oburzeniem szarpnął go za kitel i przestąpił kilka kroków, by wskazać ojcu swoją zabawkę, leżącą na biurku, poza zasięgiem dziecięcych rąk. Pamiętał, że od paru dłuższych chwil upominał się o nią, siedząc w swoim wyznaczonym centrum dowodzenia, ale medyk był zbyt pochłonięty studiowaniem karty pacjenta, by prośby i żądania syna przebiły mu się przez spracowany umysł. Żona uzdrowiciela długo nie mogła wybaczyć sobie, że nie była świadkiem tych wydarzeń, jednak Vane dobrze wiedział, że zarazem cieszyła się, że świadkiem było choć jedno z nich zamiast niani, która wtedy leżała z gorączką we własnym domu. Był to przypadek, zbieg okoliczności, któremu Ethan będzie wdzięczny już na zawsze. Uśmiechnął się na to wspomnienie, patrząc teraz na osobę, która z ów nieznoszącego sprzeciwu gagatka wyrosła i nie potrafił się gniewać, nawet jeżeli nie aprobował zapominania zasad, a w tym właśnie kultury pukania do drzwi. To nie były już czasy, gdy to miejsce należało do ciepłych, dających poczucie bezpieczeństwa i swobody, więc tym bardziej należało zachowywać się tak, jakby nigdy się go nie znało, tym samym zachowując ostrożność. Nigdy nie wiadomo co i kogo można spotkać za drzwiami, nawet tymi dobrze znanymi.
Dłoń uzdrowiciela zadrżała, poniekąd z aprobaty, ale też i obawy o własne dziecko. Czy to było bezpieczne? Możliwe, że nawet bardziej niżeli pozostanie tutaj, a mimo to ojcowska miłość nie pozwalała mu na zachowanie stuprocentowego wewnętrznego spokoju. Westchnął z lekkim uśmiechem. – Dobrze wiesz, że chłopcy są u nas zawsze mile widziani – odpowiedział ciepło i gdyby nie fakt, że był w pracy, to pewnie już, teraz, zaraz począłby poszukiwania starych ksiąg, które czytał Jaydenowi w dzieciństwie. Nie zmieniało to jednak faktu, że gdy tylko wróci do domu, to przetrząśnie wszystkie zakamarki strychu i narobi ogromnego bałaganu, by ów artefakty dorwać, oczyścić z kurzu i ustawić na honorowym miejscu, gdzie będą oczekiwać trzech malców, małych bohaterów, trzech wywołujących szczęście cudów tej rodziny. Oczywiście jego małżonka zdąży wszystko wyczytać z jego twarzy, choć osobiście uzdrowiciel nie wiedział jakim cudem potrafiła wydobywać tak konkretne informacje jedynie z samego spojrzenia, błysku w oku, jak to lubiła mawiać. Złoto, nie kobieta. Musiał tylko jeszcze obmyślić plan, by móc jak najwięcej czasu spędzić z wnukami, najlepiej sam na sam, bo choć kochał swoją żonę, to jednak chciał pobyć z chłopcami trochę sam na sam. – To ogromne osiągnięcie Jaydenie, nie możesz tego przegapić. Jestem z ciebie dumny synu – przyznał z zadowoleniem wymalowanym na twarzy, choć wiedział, że syn wcale nie oczekiwał od niego pochwał. Od tego był właśnie Ethan, od motywowania, chwalenia i podbudowywania syna w każdym momencie jego życia, bez owijania w bawełnę, bez pobłażliwości i wznoszenia na pochwały zasług, które raczej nie wymagały uznania. Miał tym samym nadzieję, że czarodziej na tym wyjeździe choć trochę odetchnie, przewietrzy umysł i zrobi wreszcie coś dla siebie.
Uzdrowiciel przebiegł w zadumie palcami po mahoniowym blacie. – Potrzebujesz może jakiejś opieki nad domem? Mogę tam zajrzeć w razie potrzeby, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku – jego pytanie było uzasadnione, nigdy nie wiadomo, kto może się kręcić w pobliżu i chociaż istniały sposoby zabezpieczenia posiadłości, to nie zawsze stanowiły jakieś ogromne utrudnienie dla tych, którzy postawili sobie za cel honoru dostanie się do środka. Wolał więc się zaoferować, przecież nic na tym nie straci, a nawet pozwiedza wreszcie coś więcej niż szpital i własną dzielnicę.
Ethan Vane
Zawód : uzdrowiciel na oddziale Chorób Wewnętrznych w św. Mungu
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dzieciństwo wspominał serią niejasnych obrazów oraz przeróżnych sytuacji wyrwanych z kontekstu. Jedynie niektóre sceny były wyraźniejsze i mniej zaćmione. Przebijające się ponad resztę silniej zarysowanymi obrysami cieni. Nie pamiętał wczesnych dni, więcej w swojej pamięci zachowując miejsca na późniejsze okresy, jednak wszystkie były związane przez podskórne, ciepłe barwy emocji. W końcu to nie odtwarzanie wspomnień krok po kroku liczyło się najbardziej, a właśnie uczucia. Były one istotniejsze i jeśli Vane miał przywołać, czym było jego dzieciństwo, doskonale znał odpowiedź. Było pełne ciepła, bezpieczeństwa i uwagi, jaką poświęcali mu rodzice. Bo tego nie mógł sobie wymyślić ani sfabrykować. Nie mógł oszukiwać się całymi latami, by przekonać samego siebie i innych do tej racji. Wiedział więc, że to wszystko było prawdą i że ludzie, którzy odpowiadali za jego pojawienie się na świecie, zapewnili mu wszystko, co najlepsze. Patrząc na swojego ojca, Jayden widział zresztą przy każdym spotkaniu ojcowską miłość bijącą od uzdrowiciela. Nawet kiedy marszczył brwi czy chrząkał z dezaprobaty, nie było to nic, co wiązało się z nieuzasadnioną złością. Troska. Jego rodzic był jej usposobieniem. Doskonałym odwzorowaniem. Niekiedy do bólu przesadnym, jednak astronom nie mógł go za to winić. Odkąd został nauczycielem, zdał sobie sprawę, jak bardzo przywiązanie do szczęścia i bezpieczeństwa dzieci silnie działa, a po narodzinach synów to uczucie i obowiązek jedynie się dopełniły. Kiedyś sam miał patrzeć na swoich dorosłych synów i myśleć o ich pierwszym kroku. O ich pierwszym słowie. O doświadczaniu pasji, jakie ich pożerały i tego jak się rodziły. Zapamiętać ich pierwsze miłości i pierwsze zawody. Nie miało to jednak przywrócić wspomnień z własnego, wczesnego dzieciństwa. Nieważne jak bardzo by się starał — nie mógł pamiętać tego, co pamiętał Ethan. W drobnym, dziecięcym ciele nie było pełni świadomości, a umysł nie pracował w sposób, by zgromadzić wszelkie dokonania własnego życia. Ale czy właśnie nie tak działała rodzina? Że rodzice byli właśnie od tego, by przypominać swoim dzieciom o ich rozwoju, by później te same dzieci na starość opowiadały schorowanym rodzicom o wspaniałości wspólnie spędzonych chwil? Patrząc po ojcu, Jayden nie potrafił wyobrazić sobie jego starości. Zawsze energiczny i krzepki, w pełni sił i niezłomny mężczyzna w oczach syna — małego czy starszego — pozostawał figurą nie do zdarcia. Oczywiście profesor zdawał sobie sprawę, że prawda była inna i nikt nie był bezkarny pod względem czasu oraz wieku, a mimo to... Nie. Nie wyobrażał sobie momentu, w którym sam miał przejąć opiekę nad rodzicami.
Uśmiechnął się, słysząc reakcje drugiego z czarodziejów. Wiedział, że bez względu na okoliczności, zajęliby się chłopcami. Nie musiał mówić dziękuję, ale jednak zrobił to, bo nigdy nie miało być za mało wdzięczności za okazywaną pomoc. Mógłby to zrzucić na Sheltę, Maeve czy Roselyn, ale wiedział, że nie mógł wymagać od kobiet czegoś, czego nie były w stanie ponieść. Szczególnie od Wright — nie odmówiłaby, ale nie poradziłaby sobie z własnymi obowiązkami oraz trzema niemowlętami. Dałaby radę, jednak cena była zbyt wysoka, by nawet próbować. To musieli być Vane'owie i jak zawsze nie zawodzili. Gdy temat zszedł na wyjazd, Jayden odetchnął głębiej, ukazując swoją niepewność. Nie w stosunku do ojcowskiej dumy, ale sytuacji. - Nie sądzisz jednak, tato, że to dziwne? - rzucił w eter, skupiając się na rodzicu. - Zostać prelegentem na tej konferencji to niesamowite wyróżnienie nawet dla profesora Hogwartu. Nigdy mnie o to nie prosili. - Wątpił, żeby jego książka dostała się do Europy w tak szybkim tempie, a nawet jeśli... Może przesadzał, ale nie mógł przegapić takiej okazji. Szczególnie że wcześniej już jeździł na kolejne edycje, lecz nigdy nie dostał zaproszenia, by tam wykładać.
Potrzebujesz może jakiejś opieki nad domem?
- Nie kłopocz się tym, tato. W domu będą Roselyn z Melanie i Shelta. - Wstał z fotela, przechodząc do okna i wbijając spojrzenie w krajobraz za oknem. Dłonie schował do kieszeni garniturowych spodni, zamyślając się nad tym, co działo się w Theach Fáel. Shelta praktycznie nie wychodziła za swojego pokoju, a Rose podróżowała między Doliną Godryka a Kerry. Czy miała być tam też Maeve, nie miał pojęcia. Biorąc pod uwagę, że Clearwater zajmowała się bezpośrednią walką w szeregach Zakonu Feniksa — a przynajmniej takie wyciągnął wnioski z tego co zdążył zaobserwować — mogło ją rzucić w przeróżne miejsca. Lub mogła zniknąć na parę nocy. Lub nie wrócić wcale. Astronom odetchnął głęboko, czując, jak bardzo osiadała na nim prawda związana z byłą pracownicą Ministerstwa Magii. I jak bardzo się martwił... - Od jakiegoś czasu pomaga mi też skrzat - dodał, na chwilę zerkając na rodzica, zupełnie jakby chciał go uspokoić. Rąk do pomocy na pewno mu nie brakowało. Po tej wypowiedzi zapadł jednak moment milczenia, a cisza w gabinecie mogła wydać się komuś postronnemu okrutnie gęsta. W końcu jednak to sam astronom ją przerwał, pozwalając wcześniej, by ramiona delikatnie opadły po wypuszczeniu powietrza z płuc, a sylwetka wyprostowała w pewności następujących słów. - Myślałem nad wszystkim i stwierdziłem, że chłopcy nie mogą dorastać bez matki. - Jak dotąd nie odrywał spojrzenia od dziejących się wydarzeń dnia codziennego za oknem, lecz dopiero po dłuższej chwili odwrócił się do ojca, stając frontem do mężczyzny. - Muszę się ożenić.
Uśmiechnął się, słysząc reakcje drugiego z czarodziejów. Wiedział, że bez względu na okoliczności, zajęliby się chłopcami. Nie musiał mówić dziękuję, ale jednak zrobił to, bo nigdy nie miało być za mało wdzięczności za okazywaną pomoc. Mógłby to zrzucić na Sheltę, Maeve czy Roselyn, ale wiedział, że nie mógł wymagać od kobiet czegoś, czego nie były w stanie ponieść. Szczególnie od Wright — nie odmówiłaby, ale nie poradziłaby sobie z własnymi obowiązkami oraz trzema niemowlętami. Dałaby radę, jednak cena była zbyt wysoka, by nawet próbować. To musieli być Vane'owie i jak zawsze nie zawodzili. Gdy temat zszedł na wyjazd, Jayden odetchnął głębiej, ukazując swoją niepewność. Nie w stosunku do ojcowskiej dumy, ale sytuacji. - Nie sądzisz jednak, tato, że to dziwne? - rzucił w eter, skupiając się na rodzicu. - Zostać prelegentem na tej konferencji to niesamowite wyróżnienie nawet dla profesora Hogwartu. Nigdy mnie o to nie prosili. - Wątpił, żeby jego książka dostała się do Europy w tak szybkim tempie, a nawet jeśli... Może przesadzał, ale nie mógł przegapić takiej okazji. Szczególnie że wcześniej już jeździł na kolejne edycje, lecz nigdy nie dostał zaproszenia, by tam wykładać.
Potrzebujesz może jakiejś opieki nad domem?
- Nie kłopocz się tym, tato. W domu będą Roselyn z Melanie i Shelta. - Wstał z fotela, przechodząc do okna i wbijając spojrzenie w krajobraz za oknem. Dłonie schował do kieszeni garniturowych spodni, zamyślając się nad tym, co działo się w Theach Fáel. Shelta praktycznie nie wychodziła za swojego pokoju, a Rose podróżowała między Doliną Godryka a Kerry. Czy miała być tam też Maeve, nie miał pojęcia. Biorąc pod uwagę, że Clearwater zajmowała się bezpośrednią walką w szeregach Zakonu Feniksa — a przynajmniej takie wyciągnął wnioski z tego co zdążył zaobserwować — mogło ją rzucić w przeróżne miejsca. Lub mogła zniknąć na parę nocy. Lub nie wrócić wcale. Astronom odetchnął głęboko, czując, jak bardzo osiadała na nim prawda związana z byłą pracownicą Ministerstwa Magii. I jak bardzo się martwił... - Od jakiegoś czasu pomaga mi też skrzat - dodał, na chwilę zerkając na rodzica, zupełnie jakby chciał go uspokoić. Rąk do pomocy na pewno mu nie brakowało. Po tej wypowiedzi zapadł jednak moment milczenia, a cisza w gabinecie mogła wydać się komuś postronnemu okrutnie gęsta. W końcu jednak to sam astronom ją przerwał, pozwalając wcześniej, by ramiona delikatnie opadły po wypuszczeniu powietrza z płuc, a sylwetka wyprostowała w pewności następujących słów. - Myślałem nad wszystkim i stwierdziłem, że chłopcy nie mogą dorastać bez matki. - Jak dotąd nie odrywał spojrzenia od dziejących się wydarzeń dnia codziennego za oknem, lecz dopiero po dłuższej chwili odwrócił się do ojca, stając frontem do mężczyzny. - Muszę się ożenić.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Brak możliwości zapamiętywania pierwszych lat życia przez dziecko było o tyle dobre, że dzięki temu rodzice mogli przekazywać te wszystkie momenty w postaci historii przekazywanej w latach późniejszych. Ethan miał dzięki temu możliwość rozpoczęcia rozmowy nawet w chwili, gdy nie znajdował w swojej głowie odpowiedniego tematu. Plusem też była możliwość wizualizowania tych historii, widzenia ich tymi samymi, jedynie trochę starszymi oczami. Mógł analizować po latach, czy postępował właściwie i choć czasami krzywił się i ganił w myślach za niektóre własne i przede wszystkim durne pomysły, jak ten o zabawie w chowanego, która skończyła się wielokrotnymi poszukiwaniami syna z pomocą wszelkich możliwych znajomych, to jednak nie zmieniłby ich przebiegu za nic w świecie. Te historie będzie mógł opowiadać wnukom, a jeżeli będzie żył wystarczająco wiele lat, to kto wie, może i prawnukom. Ta świadomość dodawała mu siły i uzmysławiała, że to właśnie dzięki wspomnieniom nigdy się nie zestarzeje.
Zauważył zmianę w Jaydenie na co zmarszczył brwi, kogo jak kogo, ale to jego ostatniego podejrzewałby o takie zmartwienia. - Jeżeli powiedziałbym, że jest to dla mnie dość osobliwe, to czy cokolwiek by to zmieniło? Nie, dlatego wolałbym byś i ty nie zadawał takich pytań. Jesteś mądrym człowiekiem, nie umniejszaj sobie własnych umiejętności i osiągnięć tylko dlatego, że jest to dla ciebie nowa sytuacja. Ktoś cię dostrzegł i powinieneś się z tego cieszyć. – Ethan przemawiał z wyjątkowo stoickim spokojem, może było to winą wieku i własnych doświadczeń, wykorzystywania nadarzających się okazji. To poniekąd dzięki swojej spontaniczności znajdował się właśnie tu, gdzie teraz. Kto wie gdzie by był, gdyby nie przyjął tej oferty pracy w mniej niż pięć minut, może ostatecznie zajmowałby się czymś zupełnie innym, niezwiązanym z zawodem? Był zdania, że każdą nadarzającą się okazję należy wykorzystać jak najlepiej i nie zamierzał pogłębiać ewentualnych obaw Jaydena.
Zachłysnął się powietrzem na nadmiar spływających z ust syna informacji o których nie miał wcześniej pojęcia. Przez chwilę próbował opanować atak kaszlu, przykładając pięść do ust. W tym momencie założenie, że uzdrowiciel był zaskoczony byłoby niewystarczające – on był w szoku, totalnym i całkowitym, a jego syn udowodnił właśnie, że może doprowadzić własnego ojca do palpitacji serca poprzez zwykłą szczerość. – Żona? Skrzat? Kobiety w twoim domu? – Zapytał zdezorientowany. - Jasny gwint, Jaydenie, moje serce nie ma dwudziestu lat, trzeba mi dawkować tak szczodrą wylewność. Chyba, że chciałeś by staruszek padł na zawał... – Przejechał dłonią po zmęczonej twarzy, upił łyk kawy i po dłuższej chwili wrócił dopiero do tematu, gołym okiem dało się zauważyć, że tym razem potrzebował więcej niż chwili na przetrawienie wszystkiego. Postanowił z początku pominąć parę kwestii, wrócić do nich później, istniały bowiem rzeczy ważne i ważniejsze, a to na tych drugich wolał skupić swoją uwagę. – W moich czasach, a nie są to bardzo odległe czasy, mieszkanie z kobietą, z którą nie posiadało się powiązań rodzinnych było co najmniej… Źle odbierane. Rozumiem, że chodzi o Roselyn, ale mimo wszystko… Myślę, że wiesz jakie mam zdanie na ten temat – przyznał ze sztywnością w głosie, ciężko było mu wypowiadać te słowa, Jayden był dorosłym mężczyzną i nie powinien mu prawić morałów, ale z drugiej strony był jego ojcem i wciąż uważał, że miał tu chociaż możliwość wyrażenia własnego zdania. Jego syn i tak na przestrzeni lat udowodniał mu, że obranych przez siebie ścieżek nie zmienia, tak samo jak decyzji, które podejmuje. Uzdrowiciel postawił się więc w pozycji dość pasywnej, nie chcąc nic narzucać, a jedynie informować i dzięki temu rozmowa mogła pozostać w dobrym guście, przynajmniej tak sądził. – A Chłopcy… Chłopcy mogliby dorastać bez matki, ale zdecydowanie zgodziłbym się, że lepiej byłoby tego uniknąć – przyznał otwarcie, zawsze przecież mówił o tym Jaydenowi, ba, sam mocno angażował się w nakłonienie syna do ponownego ożenku, jednak nie spodziewał się, że tak prędko syn wydusi to sam z siebie. – Czy twoja nagła zmiana decyzji oznacza, że pojawił się ktoś w twoim życiu? – Wypowiedziane pytanie zakrywało to, czego Ethan się obawiał – że sytuacja się powtórzy, że znowu dowie się o wszystkim ostatni, jak już będzie po fakcie. Poprzednim razem mocno go to ubodło, więc teraz bardzo szybko narastało w nim uczucie niepokoju w reakcji na wyznanie syna. Cholera, czyżby zbytnio na niego naciskał? Myślał, że wszystko odbędzie się etapami, na zasadzie "słuchaj tato, poznałem pewną kobietę i (...)", a tu wszystko zabrzmiało tak, jakby Jayden chciał albo pominąć cały ten aspekt, albo, na brodę Merlina, już zdążył go przejść. Uzdrowiciel już zaczął zdawać sobie sprawę, że nic nie jest w stanie w pełni go uspokoić po tych rewelacjach, ba, już widział jak zdaje relacje swojej żonie, a z każdym słowem jego szyja robi się coraz bardziej czerwona, a kołnierzyk koszuli coraz bardziej uciskający.
Zauważył zmianę w Jaydenie na co zmarszczył brwi, kogo jak kogo, ale to jego ostatniego podejrzewałby o takie zmartwienia. - Jeżeli powiedziałbym, że jest to dla mnie dość osobliwe, to czy cokolwiek by to zmieniło? Nie, dlatego wolałbym byś i ty nie zadawał takich pytań. Jesteś mądrym człowiekiem, nie umniejszaj sobie własnych umiejętności i osiągnięć tylko dlatego, że jest to dla ciebie nowa sytuacja. Ktoś cię dostrzegł i powinieneś się z tego cieszyć. – Ethan przemawiał z wyjątkowo stoickim spokojem, może było to winą wieku i własnych doświadczeń, wykorzystywania nadarzających się okazji. To poniekąd dzięki swojej spontaniczności znajdował się właśnie tu, gdzie teraz. Kto wie gdzie by był, gdyby nie przyjął tej oferty pracy w mniej niż pięć minut, może ostatecznie zajmowałby się czymś zupełnie innym, niezwiązanym z zawodem? Był zdania, że każdą nadarzającą się okazję należy wykorzystać jak najlepiej i nie zamierzał pogłębiać ewentualnych obaw Jaydena.
Zachłysnął się powietrzem na nadmiar spływających z ust syna informacji o których nie miał wcześniej pojęcia. Przez chwilę próbował opanować atak kaszlu, przykładając pięść do ust. W tym momencie założenie, że uzdrowiciel był zaskoczony byłoby niewystarczające – on był w szoku, totalnym i całkowitym, a jego syn udowodnił właśnie, że może doprowadzić własnego ojca do palpitacji serca poprzez zwykłą szczerość. – Żona? Skrzat? Kobiety w twoim domu? – Zapytał zdezorientowany. - Jasny gwint, Jaydenie, moje serce nie ma dwudziestu lat, trzeba mi dawkować tak szczodrą wylewność. Chyba, że chciałeś by staruszek padł na zawał... – Przejechał dłonią po zmęczonej twarzy, upił łyk kawy i po dłuższej chwili wrócił dopiero do tematu, gołym okiem dało się zauważyć, że tym razem potrzebował więcej niż chwili na przetrawienie wszystkiego. Postanowił z początku pominąć parę kwestii, wrócić do nich później, istniały bowiem rzeczy ważne i ważniejsze, a to na tych drugich wolał skupić swoją uwagę. – W moich czasach, a nie są to bardzo odległe czasy, mieszkanie z kobietą, z którą nie posiadało się powiązań rodzinnych było co najmniej… Źle odbierane. Rozumiem, że chodzi o Roselyn, ale mimo wszystko… Myślę, że wiesz jakie mam zdanie na ten temat – przyznał ze sztywnością w głosie, ciężko było mu wypowiadać te słowa, Jayden był dorosłym mężczyzną i nie powinien mu prawić morałów, ale z drugiej strony był jego ojcem i wciąż uważał, że miał tu chociaż możliwość wyrażenia własnego zdania. Jego syn i tak na przestrzeni lat udowodniał mu, że obranych przez siebie ścieżek nie zmienia, tak samo jak decyzji, które podejmuje. Uzdrowiciel postawił się więc w pozycji dość pasywnej, nie chcąc nic narzucać, a jedynie informować i dzięki temu rozmowa mogła pozostać w dobrym guście, przynajmniej tak sądził. – A Chłopcy… Chłopcy mogliby dorastać bez matki, ale zdecydowanie zgodziłbym się, że lepiej byłoby tego uniknąć – przyznał otwarcie, zawsze przecież mówił o tym Jaydenowi, ba, sam mocno angażował się w nakłonienie syna do ponownego ożenku, jednak nie spodziewał się, że tak prędko syn wydusi to sam z siebie. – Czy twoja nagła zmiana decyzji oznacza, że pojawił się ktoś w twoim życiu? – Wypowiedziane pytanie zakrywało to, czego Ethan się obawiał – że sytuacja się powtórzy, że znowu dowie się o wszystkim ostatni, jak już będzie po fakcie. Poprzednim razem mocno go to ubodło, więc teraz bardzo szybko narastało w nim uczucie niepokoju w reakcji na wyznanie syna. Cholera, czyżby zbytnio na niego naciskał? Myślał, że wszystko odbędzie się etapami, na zasadzie "słuchaj tato, poznałem pewną kobietę i (...)", a tu wszystko zabrzmiało tak, jakby Jayden chciał albo pominąć cały ten aspekt, albo, na brodę Merlina, już zdążył go przejść. Uzdrowiciel już zaczął zdawać sobie sprawę, że nic nie jest w stanie w pełni go uspokoić po tych rewelacjach, ba, już widział jak zdaje relacje swojej żonie, a z każdym słowem jego szyja robi się coraz bardziej czerwona, a kołnierzyk koszuli coraz bardziej uciskający.
Ethan Vane
Zawód : uzdrowiciel na oddziale Chorób Wewnętrznych w św. Mungu
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ktoś cię dostrzegł i powinieneś się z tego cieszyć.
Uśmiechnął się krótko, słuchając słów ojca. Ethan zawsze widział w swoim synu więcej, niż w nim było naprawdę. Tak właśnie postrzegał ich relację oraz uczucia starszego czarodzieja do potomka Jayden. W przeciwieństwie do pewności, jaka biła od rodzica, profesor nie czuł się nawet odpowiednią osobą do nauczania w Hogwarcie, a każda kolejna przeszkoda jedynie go w tym upewniała. Było wielu lepszych, bardziej światłych i świadomych. Bardziej doświadczonych od niego. Właściwszych. Czy oznaczało to, że miał zrezygnować? W okolicznościach, jakie się pojawiły oraz zagrożenie wynikające z próby przejęcia szkoły przez Ministerstwo Magii, Vane wiedział, że bardziej niż wcześniej musiał uważać. Uważać na swoje otoczenie, które zaczęło stawać się jeszcze bardziej wyraziste i bolesne. Jeśli ktoś by go spytał o to, czy niebezpieczne, odpowiedziałby, że tak. Mniej jednak w tym wszystkim myślał o sobie, a chciał przede wszystkim mieć na względzie swoich podopiecznych. Czy miał ich ochronić? Wiedział, że nie wszystkich. Że było to niemożliwe, aby wyratować każde dziecko, szczególnie że tak wiele z nich już zawiódł. Znikające bez śladu, bez słowa wyrwane z łóżek. Rozproszone i zapomniane. A gdy padały z jego strony pytania, milczano. Dippet nie miał odpowiedzi innej niż to, co astronom już sam wiedział. Zawodził każdego dnia. Zawodził również swoim brakiem obecności, ale musiał wybrać — być rodzicem czy nauczycielem. I chociaż było mu ciężko, znał odpowiedź... Był słaby. Jak więc Ethan mógł tego nie widzieć? Nie widział, bo sam był rodzicem zaślepionym przez miłość. Dlatego gdy sam tracił nadzieję, jego ojciec w niego wierzył. Ale czy nie każdy rodzic patrzył na własne dziecko w ten sposób?
Następne słowa, reakcje oraz insynuacje zdziwiły Jaydena tak samo, jak wiadomość profesora zdziwiła uzdrowiciela. Nagle, bardziej niż kiedykolwiek, mogli być świadkami oraz uczestnikami zderzenia dwóch er — starej i nowej. Starego porządku oraz tego go zastępującego. Światopoglądów rozbijających się o klif tradycji oraz wody, która w skale drążyła swoje przejście, aby znaleźć rozwiązanie w najsilniejszym materiale — powierzchownie niezniszczalnym. Nie miał to być rozłam ani schizma, jak mogło się wydawać. Było to dostosowanie się do warunków, symbioza z panującą sytuacją, bycie kameleonem wobec brutalności. Astronom rozumiał to, co nowe — musiał się wszak nauczyć przetrwania. Odrzucić wiele starych przyzwyczajeń oraz zapomnieć o naukach. Bez tego nie miałby tego, co posiadał aktualnie. Nie wiedziałby, gdzie znajdowały się bliskie mu osoby. Nie miałby panowania nad własnym czasem. Dlatego też młodszy Vane patrzył na ojca z niezrozumieniem, podobnie jak ten patrzył na niego. Atmosfera jednak uległa zmianie w momencie, w którym został poruszony temat mieszkańców Theach Fáel, a zdumienie na twarzy profesora zmieniło się w nieprzyjemny chłód.
- Co to niby ma znaczyć? - spytał, marszcząc powoli, acz znacznie brwi, gdy rysy mimowolnie się mu wyostrzyły. - Nie obrażaj mojej inteligencji, tato. Jeśli chcesz mnie o coś spytać, pytaj. Roselyn jednak jest jedną z niewielu osób, które szanuję i brakiem poszanowania byłoby postrzeganie jej w sposób, jaki sugerujesz. Szczególnie w sytuacji, w jakiej się znalazła, gdy pozbawiono ją i jej córkę dachu nad głową. - Zamilkł, nie mogąc zrozumieć, jak ojcu w ogóle mogło to przejść przez myśl! W moich czasach, a nie są to bardzo odległe czasy, mieszkanie z kobietą, z którą nie posiadało się powiązań rodzinnych, było co najmniej… Nie mówiłby tego, gdyby był absolutnie pewny niewinności swojego syna. Tak się jednak nie stało, a insynuacje jakoby on i Rose... Ogarnął go gwałtowny dreszcz nieprzyjemne wędrujący wzdłuż kręgosłupa. Nie dał się jednak za bardzo zbić z tropu, dlatego zacisnął ukryte w kieszeniach spodni dłonie, sprowadzając się tym samym na ziemię. Zbłąkane na moment spojrzenie na nowo odnalazło oczy rodzica, wbijając się w nie surowo i gniewnie. Mieli wojnę. Ludzie tracili domy, rodziny, a on martwił się o to, że jego syn pozwolił znaleźć pod swoim dachem azyl dla kobiety oraz jej dziecka? Martwił się tym, że mógł z nią sypiać? W niecałe pół roku po śmierci Pomony? Na samą myśl coś nieprzyjemnego wykręciło Jaydenowi żołądek, a on sam musiał na nowo odwrócić się w stronę okna. Nie chciał, aby ojciec widział jego twarz. Nie chciał też w tej chwili patrzeć na rodzica. - Skończył się czas na pusty purytanizm - powiedział cicho, jakby do siebie, pozwalając, by na jakąś dłuższą chwilę w gabinecie słychać było jedynie ich oddechy. Musiał odreagować. Uspokoić się. Przestać myśleć o tym, że nie dowierzał w to, czego właśnie był świadkiem... Szczególnie że musiał i chciał doprowadzić tę konwersację do końca.
Chłopcy mogliby dorastać bez matki.
- Nie zgadzam się. Nie chcę, aby dorastali z jednym rodzicem, uczyli się jednej perspektywy, widzieli tylko jedną drogę. Co jak popełnię błąd, którego nikt nie sprostuje? Co jeśli będąc sam, skrzywdzę własne dzieci? - Wrócił do konwersacji, podchodząc na powrót przed ojcowski gabinet, ale nie usiadł na fotelu. Stanął tuż za nim. - Nie. Nikogo nie ma - zaprzeczył, gdy Ethan poruszył tę kwestię. Biorąc pod uwagę tę niedorzeczną sytuację z Roselyn... Gdyby coś ich łączyło, miałby szukać jeszcze kogoś innego? Skandaliczne. Obrzydliwe. Chore... - Nieważne czy tego chcę, czy nie - dodał jeszcze, chcąc przerwać własny tok myślenia, wpatrując się przez chwilę w oparcie fotela, na którym wcześniej siedział, by następnie podnieść spojrzenie na rodzica. - Pomożesz mi? - Wiedział, o czym mówił. Znajomości rodziców były szerokie i sięgały zdecydowanie dalej w towarzystwo aniżeli te Jaydena. Zresztą... Młodszy Vane nie miał czasu na rozglądanie się za kobietami. Jeśli miała paść propozycja, zamierzał ją rozważyć.
Uśmiechnął się krótko, słuchając słów ojca. Ethan zawsze widział w swoim synu więcej, niż w nim było naprawdę. Tak właśnie postrzegał ich relację oraz uczucia starszego czarodzieja do potomka Jayden. W przeciwieństwie do pewności, jaka biła od rodzica, profesor nie czuł się nawet odpowiednią osobą do nauczania w Hogwarcie, a każda kolejna przeszkoda jedynie go w tym upewniała. Było wielu lepszych, bardziej światłych i świadomych. Bardziej doświadczonych od niego. Właściwszych. Czy oznaczało to, że miał zrezygnować? W okolicznościach, jakie się pojawiły oraz zagrożenie wynikające z próby przejęcia szkoły przez Ministerstwo Magii, Vane wiedział, że bardziej niż wcześniej musiał uważać. Uważać na swoje otoczenie, które zaczęło stawać się jeszcze bardziej wyraziste i bolesne. Jeśli ktoś by go spytał o to, czy niebezpieczne, odpowiedziałby, że tak. Mniej jednak w tym wszystkim myślał o sobie, a chciał przede wszystkim mieć na względzie swoich podopiecznych. Czy miał ich ochronić? Wiedział, że nie wszystkich. Że było to niemożliwe, aby wyratować każde dziecko, szczególnie że tak wiele z nich już zawiódł. Znikające bez śladu, bez słowa wyrwane z łóżek. Rozproszone i zapomniane. A gdy padały z jego strony pytania, milczano. Dippet nie miał odpowiedzi innej niż to, co astronom już sam wiedział. Zawodził każdego dnia. Zawodził również swoim brakiem obecności, ale musiał wybrać — być rodzicem czy nauczycielem. I chociaż było mu ciężko, znał odpowiedź... Był słaby. Jak więc Ethan mógł tego nie widzieć? Nie widział, bo sam był rodzicem zaślepionym przez miłość. Dlatego gdy sam tracił nadzieję, jego ojciec w niego wierzył. Ale czy nie każdy rodzic patrzył na własne dziecko w ten sposób?
Następne słowa, reakcje oraz insynuacje zdziwiły Jaydena tak samo, jak wiadomość profesora zdziwiła uzdrowiciela. Nagle, bardziej niż kiedykolwiek, mogli być świadkami oraz uczestnikami zderzenia dwóch er — starej i nowej. Starego porządku oraz tego go zastępującego. Światopoglądów rozbijających się o klif tradycji oraz wody, która w skale drążyła swoje przejście, aby znaleźć rozwiązanie w najsilniejszym materiale — powierzchownie niezniszczalnym. Nie miał to być rozłam ani schizma, jak mogło się wydawać. Było to dostosowanie się do warunków, symbioza z panującą sytuacją, bycie kameleonem wobec brutalności. Astronom rozumiał to, co nowe — musiał się wszak nauczyć przetrwania. Odrzucić wiele starych przyzwyczajeń oraz zapomnieć o naukach. Bez tego nie miałby tego, co posiadał aktualnie. Nie wiedziałby, gdzie znajdowały się bliskie mu osoby. Nie miałby panowania nad własnym czasem. Dlatego też młodszy Vane patrzył na ojca z niezrozumieniem, podobnie jak ten patrzył na niego. Atmosfera jednak uległa zmianie w momencie, w którym został poruszony temat mieszkańców Theach Fáel, a zdumienie na twarzy profesora zmieniło się w nieprzyjemny chłód.
- Co to niby ma znaczyć? - spytał, marszcząc powoli, acz znacznie brwi, gdy rysy mimowolnie się mu wyostrzyły. - Nie obrażaj mojej inteligencji, tato. Jeśli chcesz mnie o coś spytać, pytaj. Roselyn jednak jest jedną z niewielu osób, które szanuję i brakiem poszanowania byłoby postrzeganie jej w sposób, jaki sugerujesz. Szczególnie w sytuacji, w jakiej się znalazła, gdy pozbawiono ją i jej córkę dachu nad głową. - Zamilkł, nie mogąc zrozumieć, jak ojcu w ogóle mogło to przejść przez myśl! W moich czasach, a nie są to bardzo odległe czasy, mieszkanie z kobietą, z którą nie posiadało się powiązań rodzinnych, było co najmniej… Nie mówiłby tego, gdyby był absolutnie pewny niewinności swojego syna. Tak się jednak nie stało, a insynuacje jakoby on i Rose... Ogarnął go gwałtowny dreszcz nieprzyjemne wędrujący wzdłuż kręgosłupa. Nie dał się jednak za bardzo zbić z tropu, dlatego zacisnął ukryte w kieszeniach spodni dłonie, sprowadzając się tym samym na ziemię. Zbłąkane na moment spojrzenie na nowo odnalazło oczy rodzica, wbijając się w nie surowo i gniewnie. Mieli wojnę. Ludzie tracili domy, rodziny, a on martwił się o to, że jego syn pozwolił znaleźć pod swoim dachem azyl dla kobiety oraz jej dziecka? Martwił się tym, że mógł z nią sypiać? W niecałe pół roku po śmierci Pomony? Na samą myśl coś nieprzyjemnego wykręciło Jaydenowi żołądek, a on sam musiał na nowo odwrócić się w stronę okna. Nie chciał, aby ojciec widział jego twarz. Nie chciał też w tej chwili patrzeć na rodzica. - Skończył się czas na pusty purytanizm - powiedział cicho, jakby do siebie, pozwalając, by na jakąś dłuższą chwilę w gabinecie słychać było jedynie ich oddechy. Musiał odreagować. Uspokoić się. Przestać myśleć o tym, że nie dowierzał w to, czego właśnie był świadkiem... Szczególnie że musiał i chciał doprowadzić tę konwersację do końca.
Chłopcy mogliby dorastać bez matki.
- Nie zgadzam się. Nie chcę, aby dorastali z jednym rodzicem, uczyli się jednej perspektywy, widzieli tylko jedną drogę. Co jak popełnię błąd, którego nikt nie sprostuje? Co jeśli będąc sam, skrzywdzę własne dzieci? - Wrócił do konwersacji, podchodząc na powrót przed ojcowski gabinet, ale nie usiadł na fotelu. Stanął tuż za nim. - Nie. Nikogo nie ma - zaprzeczył, gdy Ethan poruszył tę kwestię. Biorąc pod uwagę tę niedorzeczną sytuację z Roselyn... Gdyby coś ich łączyło, miałby szukać jeszcze kogoś innego? Skandaliczne. Obrzydliwe. Chore... - Nieważne czy tego chcę, czy nie - dodał jeszcze, chcąc przerwać własny tok myślenia, wpatrując się przez chwilę w oparcie fotela, na którym wcześniej siedział, by następnie podnieść spojrzenie na rodzica. - Pomożesz mi? - Wiedział, o czym mówił. Znajomości rodziców były szerokie i sięgały zdecydowanie dalej w towarzystwo aniżeli te Jaydena. Zresztą... Młodszy Vane nie miał czasu na rozglądanie się za kobietami. Jeśli miała paść propozycja, zamierzał ją rozważyć.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zacietrzewił się na słowa syna, w życiu nie podejrzewałby, że właśnie tak zostanie odebrany i to jeszcze przez własne dziecko, osobę, która powinna być jedną z tych najbliższych, najbardziej ukazujących wzajemne rozumienie i więź, a tu taka nieprzyjemna niespodzianka. Nie mógł tego słuchać, a z każdym kolejnym słowem irytował się bardziej. Milczał, nawet, gdy słowa ustały, a jego frustrację można było zobaczyć jedynie po mocno zaciśniętych ustach i zaciśniętej, lekko drżącej dłoni. To nie był dobry czas na takie rozmowy, na założenia, które wysnuł młodszy Vane i może dlatego Ethan tego nie przełknął, zamiast tego trzasnął pięścią w mahoniowe biurko, które zadrżało pod wpływem uderzenia. Ból promieniował w dłoni mężczyzny, nie odwracając jednak jego uwagi od obecnej sytuacji.
- Na Merlina, Jaydenie! – uniósł ton, co zdecydowanie nieczęsto się zdarzało, tym razem był jednak zbyt rozżalony, by załatwić tę sprawę całkowicie polubownie. Poczuł się tak, jakby wgoniono go w kozi róg insynuacjami wyciągniętymi z jego własnych słów, a przecież chciał jedynie wyjaśnić, że czasy się zmieniają z zawrotną prędkością, że sam nie mógłby postąpić w młodości tak, jak Jayden. Co dostał w zamian? Jak bardzo musiał przez te wszystkie lata udowadniać, że jest wyrozumiały? Ile jeszcze razy musiał milczeć, uśmiechać się, próbować załagadzać wszystkie sytuacje, by jego własne dziecko zrozumiało, że ma w ojcu przyjaciela, nie wroga? Osobę, która go nie ocenia, nie widzi w nim zła, którego wybory szanuje i nie próbuje ich na siłę zmieniać? Tyle lat na nic, tak to miało wyglądać? – Wypluwaj z siebie ten jad, synu. Jeżeli tego właśnie potrzebujesz, to mów, rań mnie i oceniaj wypowiedziane słowa nie czerpiąc z zamierzonego kontekstu, z którym się do ciebie zwracam. Rób to śmiało, bo jestem twoim ojcem i choćbyś ranił mnie po tysiąckroć, będę to zwyczajnie przyjmował i chociaż będę wściekły, to nigdy nie podniosę na ciebie ręki, by zrobić ci krzywdę za jakąkolwiek zniewagę. Czy naprawdę uważasz, że mógłbym cię znieważyć? Wierzysz, że chciałbym cię zranić? Myślisz, że taki właśnie miałem cel? – Ethan nie miał ochoty bawić się w konwenanse, musiał wyciągnąć temat na tapet, pokazać własnemu dziecku wszystko na tacy, kolejny raz udowodnić swoją miłość i dobre zamiary. Udowodnić, że nie był wrogiem. Znosił to dzielnie, jednak nie był rodzicem idealnym, a nerwy robiły swoje i tym razem wyglądało to inaczej, bardziej zaciekle, bez hamowania słów, bez wyszukiwania odpowiednich sformułowań, ponieważ te metody już nie wystarczały. Medyk nie miał ochoty się uspokajać, poluzował jedynie krawat zbyt gwałtownym ruchem ręki, rozpinając jednocześnie guzik od koszuli, kto wie, czy w przypływie złości nie oderwał go zupełnie od materiału. Dopiero, gdy na chwilę zapadła cisza, dobiegł go szelest zza drzwi, no tak, kto by się tego spodziewał… - Claro, zajmij się swoimi sprawami, zanim sam znajdę ci pożyteczniejsze zajęcie! – zagrzmiał głosem nieznoszącym sprzeciwu w stronę wejścia do gabinetu i zaraz dało się słyszeć poruszenie. Ethan zacisnął ze złością dłonie na rancie blatu i wziął kilka głębszych oddechów, próbując dojść do źródła swojego opanowania, którego powrotu tak bardzo teraz potrzebował. Nie chciał takiej sytuacji, nawet nie chodziło o chwilę, a o fakt, że w ogóle do tego doszło. Nie interesowały go ewentualne plotki, które pojawią się, gdy tylko roztrzepana pracownica zbierze się na odwagę przed koleżankami z oddziału, bardziej chodziło o poczucie winy. Zawiódł na całej linii, a przynajmniej takie miał właśnie wrażenie. Opadł na fotel i z nad wyraz niespodziewanym zaangażowaniem począł układać przewrócone przez atak złości przedmioty, zupełnie jakby jednocześnie układał własne myśli w głowie.
Martwił się ponownie, tym razem o tę nagłą zmianę decyzji, co do ponownego ożenku. Zmarszczył brwi i westchnął z frustracji, czy naprawdę już nie nadążał? Nie miał pojęcia skąd u Jaydena takie myśli, w którym momencie coś się zmieniło i czy powód miał swoje drugie dno. Mając jednak na uwadze nadmiar emocji, które przed chwilą uwolnił w postaci słów, postanowił tym razem zminimalizować szansę na powtórkę, a tym samym musiał ograniczyć wpychanie w tę rozmowę własnych emocji, rozważań i uczuć, jakie by one nie były. – Nie zgodzę się z tobą, ani trochę – powiedział powoli, starannie akcentując każde słowo. – Wierzę jednak, że przemyślałeś swoją decyzję i nie będziesz jej żałował. Potrzebuję jednak trochę czasu, zapewne rozumiesz, że nie spodziewałem się takiego kroku z twojej strony, a przynajmniej nie w najbliższej przyszłości – stwierdził miękko z zatroskanym wyrazem twarzy. Nie cieszył się ani trochę, może kiedyś wyglądałoby to inaczej, ale czasy się zmieniają, prawda? Dziś wszystko obracało się właśnie wokół czasów i lat, oraz zmian idącymi wraz z nimi, niespotykany zbieg okoliczności, który wywoływał nadmiar szargających emocji. Ethan chciał spytać, czy ma traktować tę sprawę jako pilną, czy może jednak Jayden dawał sobie możliwość na ponowne przestudiowanie tego, co znajdowało się w jego własnej głowie, ponieważ sprawiał wrażenie rozchwianego i łapiącego się momentalnie każdej możliwej opcji, która wydawała mu się dobra. Uzdrowiciel nie miał jednak zamiaru ponownie wychodzić przed szereg z własnymi założeniami i radami, ponieważ mógłby narobić tym więcej złego niż dobrego, przynajmniej teraz, gdy jego spokój i cierpliwość zostały chwilowo rozchwiane i wystawione na próbę, której najwidoczniej nie przeszedł celująco. – Podsumowując… Jeżeli tego właśnie teraz pragniesz, to oczywiście ci w tym pomogę – wypowiedział ostatnie słowa niemal szeptem, jakby świadomie zgadzał się na coś, co mogło wywołać więcej nieszczęścia niż pożytku. Był jednak ojcem, który reaguje na prośby swojego dziecka i nie był w stanie odrzucić, czy też zwyczajnie próbować wyperswadować tego pomysłu z głowy dorosłego syna. Miał jedynie nadzieję, że postępuje słusznie i nigdy nie będzie musiał tej decyzji żałować.
- Na Merlina, Jaydenie! – uniósł ton, co zdecydowanie nieczęsto się zdarzało, tym razem był jednak zbyt rozżalony, by załatwić tę sprawę całkowicie polubownie. Poczuł się tak, jakby wgoniono go w kozi róg insynuacjami wyciągniętymi z jego własnych słów, a przecież chciał jedynie wyjaśnić, że czasy się zmieniają z zawrotną prędkością, że sam nie mógłby postąpić w młodości tak, jak Jayden. Co dostał w zamian? Jak bardzo musiał przez te wszystkie lata udowadniać, że jest wyrozumiały? Ile jeszcze razy musiał milczeć, uśmiechać się, próbować załagadzać wszystkie sytuacje, by jego własne dziecko zrozumiało, że ma w ojcu przyjaciela, nie wroga? Osobę, która go nie ocenia, nie widzi w nim zła, którego wybory szanuje i nie próbuje ich na siłę zmieniać? Tyle lat na nic, tak to miało wyglądać? – Wypluwaj z siebie ten jad, synu. Jeżeli tego właśnie potrzebujesz, to mów, rań mnie i oceniaj wypowiedziane słowa nie czerpiąc z zamierzonego kontekstu, z którym się do ciebie zwracam. Rób to śmiało, bo jestem twoim ojcem i choćbyś ranił mnie po tysiąckroć, będę to zwyczajnie przyjmował i chociaż będę wściekły, to nigdy nie podniosę na ciebie ręki, by zrobić ci krzywdę za jakąkolwiek zniewagę. Czy naprawdę uważasz, że mógłbym cię znieważyć? Wierzysz, że chciałbym cię zranić? Myślisz, że taki właśnie miałem cel? – Ethan nie miał ochoty bawić się w konwenanse, musiał wyciągnąć temat na tapet, pokazać własnemu dziecku wszystko na tacy, kolejny raz udowodnić swoją miłość i dobre zamiary. Udowodnić, że nie był wrogiem. Znosił to dzielnie, jednak nie był rodzicem idealnym, a nerwy robiły swoje i tym razem wyglądało to inaczej, bardziej zaciekle, bez hamowania słów, bez wyszukiwania odpowiednich sformułowań, ponieważ te metody już nie wystarczały. Medyk nie miał ochoty się uspokajać, poluzował jedynie krawat zbyt gwałtownym ruchem ręki, rozpinając jednocześnie guzik od koszuli, kto wie, czy w przypływie złości nie oderwał go zupełnie od materiału. Dopiero, gdy na chwilę zapadła cisza, dobiegł go szelest zza drzwi, no tak, kto by się tego spodziewał… - Claro, zajmij się swoimi sprawami, zanim sam znajdę ci pożyteczniejsze zajęcie! – zagrzmiał głosem nieznoszącym sprzeciwu w stronę wejścia do gabinetu i zaraz dało się słyszeć poruszenie. Ethan zacisnął ze złością dłonie na rancie blatu i wziął kilka głębszych oddechów, próbując dojść do źródła swojego opanowania, którego powrotu tak bardzo teraz potrzebował. Nie chciał takiej sytuacji, nawet nie chodziło o chwilę, a o fakt, że w ogóle do tego doszło. Nie interesowały go ewentualne plotki, które pojawią się, gdy tylko roztrzepana pracownica zbierze się na odwagę przed koleżankami z oddziału, bardziej chodziło o poczucie winy. Zawiódł na całej linii, a przynajmniej takie miał właśnie wrażenie. Opadł na fotel i z nad wyraz niespodziewanym zaangażowaniem począł układać przewrócone przez atak złości przedmioty, zupełnie jakby jednocześnie układał własne myśli w głowie.
Martwił się ponownie, tym razem o tę nagłą zmianę decyzji, co do ponownego ożenku. Zmarszczył brwi i westchnął z frustracji, czy naprawdę już nie nadążał? Nie miał pojęcia skąd u Jaydena takie myśli, w którym momencie coś się zmieniło i czy powód miał swoje drugie dno. Mając jednak na uwadze nadmiar emocji, które przed chwilą uwolnił w postaci słów, postanowił tym razem zminimalizować szansę na powtórkę, a tym samym musiał ograniczyć wpychanie w tę rozmowę własnych emocji, rozważań i uczuć, jakie by one nie były. – Nie zgodzę się z tobą, ani trochę – powiedział powoli, starannie akcentując każde słowo. – Wierzę jednak, że przemyślałeś swoją decyzję i nie będziesz jej żałował. Potrzebuję jednak trochę czasu, zapewne rozumiesz, że nie spodziewałem się takiego kroku z twojej strony, a przynajmniej nie w najbliższej przyszłości – stwierdził miękko z zatroskanym wyrazem twarzy. Nie cieszył się ani trochę, może kiedyś wyglądałoby to inaczej, ale czasy się zmieniają, prawda? Dziś wszystko obracało się właśnie wokół czasów i lat, oraz zmian idącymi wraz z nimi, niespotykany zbieg okoliczności, który wywoływał nadmiar szargających emocji. Ethan chciał spytać, czy ma traktować tę sprawę jako pilną, czy może jednak Jayden dawał sobie możliwość na ponowne przestudiowanie tego, co znajdowało się w jego własnej głowie, ponieważ sprawiał wrażenie rozchwianego i łapiącego się momentalnie każdej możliwej opcji, która wydawała mu się dobra. Uzdrowiciel nie miał jednak zamiaru ponownie wychodzić przed szereg z własnymi założeniami i radami, ponieważ mógłby narobić tym więcej złego niż dobrego, przynajmniej teraz, gdy jego spokój i cierpliwość zostały chwilowo rozchwiane i wystawione na próbę, której najwidoczniej nie przeszedł celująco. – Podsumowując… Jeżeli tego właśnie teraz pragniesz, to oczywiście ci w tym pomogę – wypowiedział ostatnie słowa niemal szeptem, jakby świadomie zgadzał się na coś, co mogło wywołać więcej nieszczęścia niż pożytku. Był jednak ojcem, który reaguje na prośby swojego dziecka i nie był w stanie odrzucić, czy też zwyczajnie próbować wyperswadować tego pomysłu z głowy dorosłego syna. Miał jedynie nadzieję, że postępuje słusznie i nigdy nie będzie musiał tej decyzji żałować.
Ethan Vane
Zawód : uzdrowiciel na oddziale Chorób Wewnętrznych w św. Mungu
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To nie miała być łatwa rozmowa i najwidoczniej nie tylko pod względem tematu, ale także zrozumienia i komunikacji dwóch, całkowicie odmiennych pokoleń. Reakcja rodzica wzbudziła w Jaydenie zaskoczenie i momentalną czujność. Nigdy wcześniej nie zdarzyło im się kłócić, spierać, chyba że w naturze czysto naukowej, co i tak finalnie nie miało miejsca przesadnie często, jako że zajmowali się dwiema całkowicie odmiennymi dziedzinami naukowymi. Byli idealnie zgranymi częściami większej układanki, jaka stanowiła ich rodzina. Wspierali się, znali się, rozumieli bez słów. Z matką między nimi stanowili idealną całość, jaka nie musiała udawać, nie musiała krzywo się uśmiechać, chować za fasadą papierowych masek. Byli realni. Rzeczywiści. Czy jednak oznaczało to, że zawsze mieli się zgadzać? Czy życie bez konfliktów w ogóle było zdrowe? Vane dostrzegał wszak, jak cenna była każda kłótnia z Pomoną i jak niszczycielski potrafił być jej brak. Czy spodziewał się zderzenia przekonań lub słów w kontakcie ze swoimi rodzicami? Oczywiście, jednak nie mógł przewidzieć tego właśnie teraz. Zbyt zamotany i zanurzony we własnych problemach i życiu nie dostrzegł, jak bardzo obciążające były wiadomości, jakie ze sobą niósł.
- Twoje słowa brzmiały jednoznacznie, więc nie obwiniaj mnie o ich złą interpretację - odparł, nie łagodniejąc na rysach i wpatrując się w rodzica bez najmniejszego poczucia winy. Jego głos nie uniósł się. Nie zadrżał. Był zimny i niemal obcy, lecz ten, kto znał Jaydena wiedział doskonale, iż czaiło się za nim wiele wstrzymywanych emocji. Bo młodszy Vane nie odczytałby tego inaczej — nawet po słowach ojca. Obecność Roselyn — kogoś niezwiązanego z nim krwią ani relacją małżeńską — uwidaczniała się w oczach postronnych jak potwierdzenie, iż dość szybko świeży wdowiec znalazł sobie pocieszenie. Lecz to nie on ponosił największe jarzmo takiego myślenia i nie można było go obwiniać za reakcję, która kryła w sobie więcej, niż postronny obserwator mógł wnioskować. Astronom zamierzał wszak bronić tych, którzy byli mu bliscy. Sama Wright cierpiała wystarczająco poprzez wytykanie ją przez całe lata palcami. To samo cierpieć musiała Pomona, zanim nie zniknęli z Hogsmeade, gdzie uważne i oceniające surowo spojrzenia mieszkańców rygorystycznego społeczeństwa nie sięgały. Obie cierpiały, niosąc to na swych barkach przez niego — jedna jak i druga w pewnym momencie swojego życia bez względu na to czy słusznie obwiniona, czy niesłusznie. Mężczyznom w przeciwieństwie pozwalano. Mężczyznom wręcz zalecano. Jakim wszak był mężczyzną, jeśli nie posiadał chociaż jednej kobiety? Jak na niego patrzono, gdy jako dorosły wciąż pozostawał bez rodziny? Kobieta mogła być kochanką, pozostając w formie ostracyzmu przez innych. Mężczyzna mógł mieć kochankę i nie spotykać się ze wzgardą. Było to normalizowane aż do skrętu żołądka. Wybaczono by mu... Przebaczono by Jaydenowi, lecz nie Roselyn. Nie Pomonie. I nienawidził tego. Nie zasługiwały na to wszystko.
A jego ojciec? Czy nie widział, że mówienie zagadkami wywoływało jedynie burzę? Czy rozumiał, że miał przed sobą nie chłopca, a mężczyznę? Mężczyznę, któremu zajęło całe lata dorosnąć? Którego dorastania nie mógł śledzić, gdyż nastąpiło ono tak gwałtownie? Czy nie zamierzał wyjaśnić jasno, zamiast obawiać się o dobry język? W uszach jego syna jego słowa brzmiały wystarczająco jednoznacznie, aby pozwolić sobie na wzburzenie. Wzburzenie, którego nie żałował. Wzburzenie, które wywołało natychmiastową obronę mieszkańców Theach Fáel. Wzburzenie wilka broniącego swoich. Nawet przed jednym z nich samych.
Jeżeli tego właśnie pragniesz...
Jayden wiedział doskonale, że nie pragnął niczego innego na świecie jak powrotu Pomony. Jak ponownego poczucia znajomego zapachu skóry i ciepła ciała. Usłyszenia jej głośnego aż do przesady śmiechu. Zatopienia palców w miękkim ciele, które tak kochał, a którego ona tak bardzo nie lubiła. Siedzenia z nią na fotelu i sprawdzania prac uczniów w ciszy, wiedząc, że po prostu była obok. Tego pragnął, za tym tęsknił. Jeżeli tego właśnie pragniesz... - Tak. Dziękuję. - Pusty, nieznany głos wypowiedział znamienne słowa, jakby dobijając targu w zmaganiach o nagrodę, która nawet nie potrafiła zadowolić walczącego o nią zawodnika. Cokolwiek jednak mogło? Zacisnął zęby, pozwalając na to, by rysy jego twarzy wyostrzyły się niebezpiecznie. Wyprostował się jednak, poprawiając poły płaszcza. - Widzę, że masz dużo do zrobienia. Nie będę ci przeszkadzał. Zostawię obowiązkom. I tak wpadłem na chwilę. Wyślę wiadomość ze szczegółami o wyjeździe - poinformował dość formalnie ojca, chociaż nie można było w tym chłodzie wyzbyć się smutku i cierpienia. Ukrywanego pod tą maską, którą przybierał przy innych, a aktualnie przy własnym ojcu. Pożegnał się należycie, oddając szacunek starszemu czarodziejowi i wychodząc, dość wyraźnie dając znać starszemu Vane'owi, że na dzisiaj ich rozmowa dobiegła końca. Na pewno nie umarła, mając rozgrzać się na nowo przy kolejnym spotkaniu, lecz w tym momencie nie mieli sobie już nic do powiedzenia. Wystarczająco już się siebie nasłuchali, a ojcowski gabinet nagle z wielkiego miejsca w dziecięcej pamięci stał się zbyt mały, by pomieścić ich obu.
- Twoje słowa brzmiały jednoznacznie, więc nie obwiniaj mnie o ich złą interpretację - odparł, nie łagodniejąc na rysach i wpatrując się w rodzica bez najmniejszego poczucia winy. Jego głos nie uniósł się. Nie zadrżał. Był zimny i niemal obcy, lecz ten, kto znał Jaydena wiedział doskonale, iż czaiło się za nim wiele wstrzymywanych emocji. Bo młodszy Vane nie odczytałby tego inaczej — nawet po słowach ojca. Obecność Roselyn — kogoś niezwiązanego z nim krwią ani relacją małżeńską — uwidaczniała się w oczach postronnych jak potwierdzenie, iż dość szybko świeży wdowiec znalazł sobie pocieszenie. Lecz to nie on ponosił największe jarzmo takiego myślenia i nie można było go obwiniać za reakcję, która kryła w sobie więcej, niż postronny obserwator mógł wnioskować. Astronom zamierzał wszak bronić tych, którzy byli mu bliscy. Sama Wright cierpiała wystarczająco poprzez wytykanie ją przez całe lata palcami. To samo cierpieć musiała Pomona, zanim nie zniknęli z Hogsmeade, gdzie uważne i oceniające surowo spojrzenia mieszkańców rygorystycznego społeczeństwa nie sięgały. Obie cierpiały, niosąc to na swych barkach przez niego — jedna jak i druga w pewnym momencie swojego życia bez względu na to czy słusznie obwiniona, czy niesłusznie. Mężczyznom w przeciwieństwie pozwalano. Mężczyznom wręcz zalecano. Jakim wszak był mężczyzną, jeśli nie posiadał chociaż jednej kobiety? Jak na niego patrzono, gdy jako dorosły wciąż pozostawał bez rodziny? Kobieta mogła być kochanką, pozostając w formie ostracyzmu przez innych. Mężczyzna mógł mieć kochankę i nie spotykać się ze wzgardą. Było to normalizowane aż do skrętu żołądka. Wybaczono by mu... Przebaczono by Jaydenowi, lecz nie Roselyn. Nie Pomonie. I nienawidził tego. Nie zasługiwały na to wszystko.
A jego ojciec? Czy nie widział, że mówienie zagadkami wywoływało jedynie burzę? Czy rozumiał, że miał przed sobą nie chłopca, a mężczyznę? Mężczyznę, któremu zajęło całe lata dorosnąć? Którego dorastania nie mógł śledzić, gdyż nastąpiło ono tak gwałtownie? Czy nie zamierzał wyjaśnić jasno, zamiast obawiać się o dobry język? W uszach jego syna jego słowa brzmiały wystarczająco jednoznacznie, aby pozwolić sobie na wzburzenie. Wzburzenie, którego nie żałował. Wzburzenie, które wywołało natychmiastową obronę mieszkańców Theach Fáel. Wzburzenie wilka broniącego swoich. Nawet przed jednym z nich samych.
Jeżeli tego właśnie pragniesz...
Jayden wiedział doskonale, że nie pragnął niczego innego na świecie jak powrotu Pomony. Jak ponownego poczucia znajomego zapachu skóry i ciepła ciała. Usłyszenia jej głośnego aż do przesady śmiechu. Zatopienia palców w miękkim ciele, które tak kochał, a którego ona tak bardzo nie lubiła. Siedzenia z nią na fotelu i sprawdzania prac uczniów w ciszy, wiedząc, że po prostu była obok. Tego pragnął, za tym tęsknił. Jeżeli tego właśnie pragniesz... - Tak. Dziękuję. - Pusty, nieznany głos wypowiedział znamienne słowa, jakby dobijając targu w zmaganiach o nagrodę, która nawet nie potrafiła zadowolić walczącego o nią zawodnika. Cokolwiek jednak mogło? Zacisnął zęby, pozwalając na to, by rysy jego twarzy wyostrzyły się niebezpiecznie. Wyprostował się jednak, poprawiając poły płaszcza. - Widzę, że masz dużo do zrobienia. Nie będę ci przeszkadzał. Zostawię obowiązkom. I tak wpadłem na chwilę. Wyślę wiadomość ze szczegółami o wyjeździe - poinformował dość formalnie ojca, chociaż nie można było w tym chłodzie wyzbyć się smutku i cierpienia. Ukrywanego pod tą maską, którą przybierał przy innych, a aktualnie przy własnym ojcu. Pożegnał się należycie, oddając szacunek starszemu czarodziejowi i wychodząc, dość wyraźnie dając znać starszemu Vane'owi, że na dzisiaj ich rozmowa dobiegła końca. Na pewno nie umarła, mając rozgrzać się na nowo przy kolejnym spotkaniu, lecz w tym momencie nie mieli sobie już nic do powiedzenia. Wystarczająco już się siebie nasłuchali, a ojcowski gabinet nagle z wielkiego miejsca w dziecięcej pamięci stał się zbyt mały, by pomieścić ich obu.
zt Jayden
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź