Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Sala obrad
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala obrad
Wstęp do sali obrad posiadają wyłącznie członkowie Gwardii Zakonu.
Drzwi, które prowadzą do sali obrad, zupełnie nie pasują do całości starej chaty. Duże, brązowe wrota z ornamentami w kształcie feniksa w płomieniach znacznie bardziej pasowałyby do Hogwartu. Podobnie jak wnętrze i sam charakter tego magicznego pomieszczenia. Przyjmuje ono bowiem rozmiary takie, jakie w danej chwili są potrzebne; stół wydłuża się wraz z przybyciem kolejnych osób. Każdy może liczyć na krzesło. Na tej samej ścianie co drzwi wiszą pióra feniksa, na których, jeśli się przyjrzeć, przeczytać można imię i nazwisko każdego członka Zakonu.
Do sali obrad wejść może każdy członek Gwardii - aby to uczynić, musi położyć na odpowiedniej ścianie w chacie (zaraz naprzeciw drzwi wejściowych) rękę, którą zdobi pierścień Zakonu. Wtedy pod jego dłonią pojawi się klamka, a po jej naciśnięciu - zarys całych wrót. Znikną one jednak zaraz po przekroczeniu progu i ich zatrzaśnięciu.
Drzwi, które prowadzą do sali obrad, zupełnie nie pasują do całości starej chaty. Duże, brązowe wrota z ornamentami w kształcie feniksa w płomieniach znacznie bardziej pasowałyby do Hogwartu. Podobnie jak wnętrze i sam charakter tego magicznego pomieszczenia. Przyjmuje ono bowiem rozmiary takie, jakie w danej chwili są potrzebne; stół wydłuża się wraz z przybyciem kolejnych osób. Każdy może liczyć na krzesło. Na tej samej ścianie co drzwi wiszą pióra feniksa, na których, jeśli się przyjrzeć, przeczytać można imię i nazwisko każdego członka Zakonu.
Do sali obrad wejść może każdy członek Gwardii - aby to uczynić, musi położyć na odpowiedniej ścianie w chacie (zaraz naprzeciw drzwi wejściowych) rękę, którą zdobi pierścień Zakonu. Wtedy pod jego dłonią pojawi się klamka, a po jej naciśnięciu - zarys całych wrót. Znikną one jednak zaraz po przekroczeniu progu i ich zatrzaśnięciu.
Udało mu się złapać Cynthię. Kobieta spadła na jego wyciągnięte ramiona, więc kurczowo przycisnął ją do siebie, by nie wypuścić jej z rąk. W końcu sam również nie był już w pełni trzeźwy i nie mógł całkowicie zaufać swojemu refleksowi. Jeszcze tego brakowało, by oboje runęli na podłogę, i biorąc pod uwagę stan domku, przelecieli przez nią na dół?
- Mam cię - powiedział do niej cicho. Cynthia wydawała się niezbyt kojarzyć, co działo się wokół niej, więc mimowolnie się zmartwił. Co, jeśli nadmiar alkoholu jej zaszkodził? Nie każdy miał mocną głowę. Niektórzy wokół nich wydawali jeszcze trzymać się całkiem nieźle, ale Cynthia powoli odpływała. Nawet nie zdążył poczuć się dziwnie z tym, że trzymał ją na rękach. Bardziej absorbował go w tej chwili niepokój, który w jakiś sposób przedarł się przez warstwę lekkiego zamroczenia.
- Ty już nic więcej dzisiaj nie wypijesz. W każdym razie, nie alkoholu - zastrzegł. I miał zamiar tego dopilnować. - Zamiast tego może lepiej przyniosę ci wody... Ale najpierw cię gdzieś położę - mamrotał do niej, rozglądając się, po czym, znalazłszy jakieś miejsce gdzieś pod ścianą, coś w rodzaju starego fotela, położył ją na nim. Spodziewał się, że musi jej się kręcić w głowie, więc lepiej jej będzie na stabilnym podłożu. - Jeśli chodzi o powrót, nie musimy się martwić, wcześniej wyczarowałem dla każdego świstoklik - zapewnił ją jeszcze. Nie musiała się martwić, że zostawi za sobą jakąś część ciała z powodu niemożności skupienia się. - Jeśli chcesz już wracać, zaprowadzę cię na dół i znajdę ten przeznaczony dla ciebie. Dobrze?
Gdy tak na nią patrzył, w jego oczach malowała się troska.
- Mam cię - powiedział do niej cicho. Cynthia wydawała się niezbyt kojarzyć, co działo się wokół niej, więc mimowolnie się zmartwił. Co, jeśli nadmiar alkoholu jej zaszkodził? Nie każdy miał mocną głowę. Niektórzy wokół nich wydawali jeszcze trzymać się całkiem nieźle, ale Cynthia powoli odpływała. Nawet nie zdążył poczuć się dziwnie z tym, że trzymał ją na rękach. Bardziej absorbował go w tej chwili niepokój, który w jakiś sposób przedarł się przez warstwę lekkiego zamroczenia.
- Ty już nic więcej dzisiaj nie wypijesz. W każdym razie, nie alkoholu - zastrzegł. I miał zamiar tego dopilnować. - Zamiast tego może lepiej przyniosę ci wody... Ale najpierw cię gdzieś położę - mamrotał do niej, rozglądając się, po czym, znalazłszy jakieś miejsce gdzieś pod ścianą, coś w rodzaju starego fotela, położył ją na nim. Spodziewał się, że musi jej się kręcić w głowie, więc lepiej jej będzie na stabilnym podłożu. - Jeśli chodzi o powrót, nie musimy się martwić, wcześniej wyczarowałem dla każdego świstoklik - zapewnił ją jeszcze. Nie musiała się martwić, że zostawi za sobą jakąś część ciała z powodu niemożności skupienia się. - Jeśli chcesz już wracać, zaprowadzę cię na dół i znajdę ten przeznaczony dla ciebie. Dobrze?
Gdy tak na nią patrzył, w jego oczach malowała się troska.
Nawet nie zauważyłem, kiedy to nagle Garrett uciekł ku świeżemu powietrzu, zostawiając mnie tym samym na pastwę nie do końca opróżnionych butelek. Nie miałem w sumie nic przeciwko temu Hej, to oznaczało więcej Ognistej dla mnie! Z satysfakcją rozejrzałem się dookoła. Zaraz potem chwyciło mnie niezwykłe wzruszenie, co było zapewne winą świątecznej atmosfery z dużym dodatkiem oparów alkoholowych. Dawno nie spędziłem takk przyjemnych świąt. Byłem tutaj z mym przyjacielem, moim wiernym druhem, bez którego nie byłoby mnie tutaj. Powinienem znaleźć go i mu podziękować. Właściwe dlaczego nie wręczyłem mu żadnego prezentu? Mój umysł przez dłuższą chwilę mieli w skupieniu informacje majaczące gdzieś w oddali aż w końcu dodaję dwa do dwóch. No tak, prezenty niespodzianki! Wymieniliśmy się prezentami nie wiedząc, kto jaki dostaje. To urocze. Mogłem o tym zapomnieć, bo pierwszy raz mi się to zdarzyło. Ale może i tak powinienem podarować coś Wrightowi? Może jakiś obraz? Obraz? Nie? Nie bardzo. Przecież ostatnie obrazy są skojarzone jedynie z Lovegood. Ech, ta Lovegood. Strasznie problematyczna kobieta. A co jeśli naprawdę powinienem posłuchać Bena? Nie. Chyba naprawdę jestem pijany, jeśli tak sądzę.
I nagle o wilku mowa, a raczej myśl, bo mój drogi przyjaciel pojawia się znikąd niczym feniks z popiołów (bardzo adekwatne porównanie, prawda?). Szczerzę do niego zęby w szerokim uśmiechu, chociaż chyba bardziej bawi mnie moja własna metafora. Nie wydaje mi się jednak, żeby to zauważył, bo niespodziewanie wciąga mnie w swoje objęcia i klepie po plecach, jakby chciał mi oderwać od nich flegmę. Fuj, nie jestem przecież aż taki stary. Zaraz potem dociera do mnie sens jego słów, na co przystaje mi stanowczo pokiwać głową. Wtedy odkrywam też, że nie siedzę już, a stoję, bo mój pion chwieje się lekko. Na szczęście bez problemu przechwytuję od Jaimiego butelkę.
- Fenomenalna - potwierdzam skwapliwie. - Za Zakon! - wołam jeszcze, po czym upijam duży łyk, co koniec końców okazuje się opróżnieniem butelki.
I nagle o wilku mowa, a raczej myśl, bo mój drogi przyjaciel pojawia się znikąd niczym feniks z popiołów (bardzo adekwatne porównanie, prawda?). Szczerzę do niego zęby w szerokim uśmiechu, chociaż chyba bardziej bawi mnie moja własna metafora. Nie wydaje mi się jednak, żeby to zauważył, bo niespodziewanie wciąga mnie w swoje objęcia i klepie po plecach, jakby chciał mi oderwać od nich flegmę. Fuj, nie jestem przecież aż taki stary. Zaraz potem dociera do mnie sens jego słów, na co przystaje mi stanowczo pokiwać głową. Wtedy odkrywam też, że nie siedzę już, a stoję, bo mój pion chwieje się lekko. Na szczęście bez problemu przechwytuję od Jaimiego butelkę.
- Fenomenalna - potwierdzam skwapliwie. - Za Zakon! - wołam jeszcze, po czym upijam duży łyk, co koniec końców okazuje się opróżnieniem butelki.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Leonard Mastrangelo' has done the following action : rzut kością
'k100' : 72
'k100' : 72
Coraz trudniej nadążyć jej za tym co się dzieje w sali obrad. Dźwięki prowadzonych wokół rozmów zlewają się w jednolity szum razem z szybkim biciem jej serca. Łatwiej jest skupić się na siedzącym obok Fredercku niż śledzić coraz bardziej rozmytym spojrzeniem Zakonników, którzy upadali, śpiewali i wznosili kolejne toasty. Jej wargi wykrzywiły się w słodkim uśmiechu, gdy uświadomiła sobie jak dziwnie lekką ma głowę. Lubiła ten stan, gdy wszystko nagle zdawało się prostsze. No może nie wszystko - bo utrzymanie owej lekkiej głowy prosto wcale nie było takie oczywiste. Nieco niezdarnie wyplątała z włosów ozdobną spinkę, która dotąd trzymała jej ciemne loki w niedbałym koku na czubku głowy. Pozwoliła im opaść na plecy, a spinkę rzuciła na stół obok szklanki, którą to zaraz ochoczo opróżniła.
- Nie mów, że nie lubisz mnie wyciągać z tych wszystkich barów. - zaśmiała się z jego słów, a w jej bursztynowych oczach natychmiast błysnęły psotne iskierki. Dobrze, że wokół panowało takie straszne zamieszanie; może dzięki temu nikt nie zauważy tego jak intensywnie wpatrywała się w jego usta... Po takiej ilości alkoholu zawsze miała problem z zachowaniem pozorów. Zapominała, że nie powinna tak intensywnie tęsknić do jego dotyku. Wszak to nie wypada. - Bo ja lubię jak mnie wynosisz. - dodała z lekkim wzruszeniem ramion, doskonale świadoma, że jej entuzjazm nigdy nie umyka jego uwadze.
Gdy uniosła ramiona obudziła figurkę smoka, która zerwała się do lotu i poszybowała nad stołem, a potem być może kierowana jakimś instynktem skryła się poza zasięgiem pijanych Zakonników. Florence podążyła wzrokiem za swoim prezentem i zaraz strasznie się zmęczyła się tym rozglądaniem. Dotąd lekka głowa nagle zrobiła się za ciężka by utrzymać ją prosto, więc w naturalnym odruchu pozwoliła jej opaść na ramię Lisa. Przymknęła powieki i westchnęła ciężko, jeszcze wyraźniej czując jak jej serce w zbyt szybkim rytmie obija się o żebra.
- Odwiedzam Teddy w Kotle, to dlatego jestem tam tak często. - wytłumaczyła się - częściowo zgodnie z prawdą. Bo przecież miała też wiele innych powodów, by odwiedzać wspominany bar tak nagminnie. - Merlinie, ależ kręci mi się w głowie. - westchnęła wciąż nie otwierając oczu. - Idę się przewietrzyć. - zapowiedziała, ale nie ruszył się jeszcze z miejsca. Powtarzała sobie, że zbiera tylko siły do wstanie, ale tak naprawdę nie miała ochoty podnosić jeszcze głowy z ramienia Fredericka.
- Nie mów, że nie lubisz mnie wyciągać z tych wszystkich barów. - zaśmiała się z jego słów, a w jej bursztynowych oczach natychmiast błysnęły psotne iskierki. Dobrze, że wokół panowało takie straszne zamieszanie; może dzięki temu nikt nie zauważy tego jak intensywnie wpatrywała się w jego usta... Po takiej ilości alkoholu zawsze miała problem z zachowaniem pozorów. Zapominała, że nie powinna tak intensywnie tęsknić do jego dotyku. Wszak to nie wypada. - Bo ja lubię jak mnie wynosisz. - dodała z lekkim wzruszeniem ramion, doskonale świadoma, że jej entuzjazm nigdy nie umyka jego uwadze.
Gdy uniosła ramiona obudziła figurkę smoka, która zerwała się do lotu i poszybowała nad stołem, a potem być może kierowana jakimś instynktem skryła się poza zasięgiem pijanych Zakonników. Florence podążyła wzrokiem za swoim prezentem i zaraz strasznie się zmęczyła się tym rozglądaniem. Dotąd lekka głowa nagle zrobiła się za ciężka by utrzymać ją prosto, więc w naturalnym odruchu pozwoliła jej opaść na ramię Lisa. Przymknęła powieki i westchnęła ciężko, jeszcze wyraźniej czując jak jej serce w zbyt szybkim rytmie obija się o żebra.
- Odwiedzam Teddy w Kotle, to dlatego jestem tam tak często. - wytłumaczyła się - częściowo zgodnie z prawdą. Bo przecież miała też wiele innych powodów, by odwiedzać wspominany bar tak nagminnie. - Merlinie, ależ kręci mi się w głowie. - westchnęła wciąż nie otwierając oczu. - Idę się przewietrzyć. - zapowiedziała, ale nie ruszył się jeszcze z miejsca. Powtarzała sobie, że zbiera tylko siły do wstanie, ale tak naprawdę nie miała ochoty podnosić jeszcze głowy z ramienia Fredericka.
I wish you were the one
Ostatnio zmieniony przez Florence Fortescue dnia 01.08.16 19:52, w całości zmieniany 1 raz
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Florence Fortescue' has done the following action : rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Czuł wzbierający w gardle śpiew, ale wtedy przed oczami stanęła mu nagle rudowłosa kobieta. Uśmiechnięta, wśród tłumu ludzi. Hereward miał wrażenie, że spojrzała na niego. A jego pijany umysł podpowiedział mu tylko jedno. Była tu, zdrowa, szczęśliwa. Bawiła się razem z innymi, jej oczy błyszczały, były jasne, niezasnute widmem choroby psychicznej. Nie miała rąk brudnych od farby, czarnych, mrocznych jak jej obrazy. W jej ruchach nie było nerwowości. Delikatna, spokojna, wesoła i zdrowa. Patrzył na nią jak urzeczony bojąc się mrugnąć, żeby nie rozwiać tej oczywistej zjawy. Ale w końcu przegrał, zamkną na chwilę oczy. A gdy je otworzył ona była tam dalej. Równie uśmiechnięta, w pełni władz umysłowych. Poczuł jak pod powiekami tak, jak jeszcze przed chwilą w gardle śpiew, wzbierają mu łzy. Wzruszenia, ulgi i szczęścia. Przez chwilę uwierzył, że w święta spełniają się marzenia. Nawet jeśli na krótki moment, że choć raz w życiu jego siostra zaznała normalnego życia. Tutaj, z nim, wśród przyjaciół. Nie odrywał od niej wzroku aż oczy całkowicie zaszły mu łzami. Nie wiedział, co się działo wokół niego. Świat mógł płonąć, dom mógł się walić, a Grindelwald mordować. Nic go nie obchodziło. Patrzył próbując ten widok zapisać w swoim umyśle jak najwyraźniej. Jakby od nieodrywania wzroku zależało całe jego życie. A przede wszystkim jej życie i jej poczytalność. Miał wrażenie, że śni, ale szczypanie się w nogę go nie obudziło. Dalej ją widział i wreszcie się poddał podszeptom swoich pragnień. Siedziała przed nim zdrowa Betty. Wierzył to przez kilka uderzeń serca. Wystarczająco długo, by jego oczy zdążyły całkowicie przesłonić łzy. I kiedy je otarł, jego umysł na chwilę odzyskał jasność. W ciemności, gdy zamknął oczy, dopadła go prawda. Betty była tam, gdzie ją zostawił, w Świętym Mungu. A on był pijany. Wziął szklankę, którą ktoś mu uzupełnił i wyszedł z pokoju nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół.
Zimne powietrze orzeźwiło jego umysł. I wycisnęło kolejne łzy, które spłynęły wreszcie po jego policzkach. Zapalił papierosa. To było widziadło, głupia nadzieja, wybujała wyobraźnia pobudzona przez alkohol. Wypił łyk ognistej. Jak mógł w to nawet przez chwilę uwierzyć? Takie rzeczy się nie dzieją. Po prostu. Nigdy. Stał wpatrzony w padający śnieg zupełnie nieczuły na płatki wpadające mu za kołnierz i spływające po plecach zimnymi strumieniami. Po policzkach ciekły mu łzy, dla odmiany ciepłe. Ale tego też nie czuł. Na ustach miał tylko smak ognistej i papierosów. Ale nawet one nie potrafiły ukoić nerwów. Stał i czekał aż co rusz otwierane rany znowu się zabliźnią. Przynajmniej odrobinę. Zanim wróci i stawi czoło swoim koszmarom i nadziejom.
W tym czasie Minerwa bawiła się z Zakonnikami, a światło tańczyło w jej włosach odbijając się rudymi refleksami, jeśli spojrzeć z odpowiedniej strony.
Zimne powietrze orzeźwiło jego umysł. I wycisnęło kolejne łzy, które spłynęły wreszcie po jego policzkach. Zapalił papierosa. To było widziadło, głupia nadzieja, wybujała wyobraźnia pobudzona przez alkohol. Wypił łyk ognistej. Jak mógł w to nawet przez chwilę uwierzyć? Takie rzeczy się nie dzieją. Po prostu. Nigdy. Stał wpatrzony w padający śnieg zupełnie nieczuły na płatki wpadające mu za kołnierz i spływające po plecach zimnymi strumieniami. Po policzkach ciekły mu łzy, dla odmiany ciepłe. Ale tego też nie czuł. Na ustach miał tylko smak ognistej i papierosów. Ale nawet one nie potrafiły ukoić nerwów. Stał i czekał aż co rusz otwierane rany znowu się zabliźnią. Przynajmniej odrobinę. Zanim wróci i stawi czoło swoim koszmarom i nadziejom.
W tym czasie Minerwa bawiła się z Zakonnikami, a światło tańczyło w jej włosach odbijając się rudymi refleksami, jeśli spojrzeć z odpowiedniej strony.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Hereward Bartius' has done the following action : rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Dobrze było chociaż na jeden wieczór uwolnić myśli od Grindewalda, od Minister Tuft, od Rogera, który nigdy nie wyszedł z tajemniczego schowka, od ślicznej Cressidy i torturowanego Luno. Świąteczna atmosfera i duża ilość mocnego alkoholu skutecznie uśmierzyły ból istnienia, który ostatnio dał się odczuć wszystkim członkom Zakonu. Ciepła krew pulsowała mi pod skórą, sprawiając, że twarz nabrała szkarłatnych rumieńców, a usta ułożyły się w błogim uśmiechu. Nawet Lovegood wydała mi się w tej chwili nieistotnym strapieniem, choć jej upiór gryzł mnie nocami, powoli wyżerając kawałki mojej duszy. Byłem tego niemal pewien, że Selina nie posiadała własnej, dlatego żerowała na mnie przez ostatnie lata, by utrzymać się przy życiu – a ja wspaniałomyślnie jej na to pozwalałem.
Choć niektórzy uznaliby to raczej za bezmyślność.
Szampański nastrój mieszał w głowach, a w pomieszczeniu zrobiło się gwarno. Ktoś wylądował pod stołem, ktoś próbował tańczyć, Wright jak zwykle ścigał się z Mastrangelo o to, który posiadał mocniejszą głowę, ale nikt z zebranych nie zdawał się zbytnio przejmować tą hulaszczą beztroską.
- Jestem angielskim dżentelmenem! - Bronię się przed sugestią Florence, wygrażając się palcem wskazującym, którym energicznie wymachuję już przed jej nosem. - To mój... obowiązek! - Brnę dalej, choć język mi się plącze. Podobno tylko winny się tłumaczy. A ja byłem winny. I mocno wstawiony. I pewnie wypierałbym się bez końca, gdyby alkohol nie rozwiązał mi języka. Zamilkłem na dłuższą chwilę, mimowolnie analizując piegi na jej nosie.
Lubiłem. Lekkim krokiem przemierzać z nią pod ramię Pokątną. Wślizgiwać się do jej pokoju. Wymykać się nad ranem przed Floreanem. Puff! Niezachwiana moralność Fantastycznego Pana Lisa właśnie została splamiona.
- Mógłbym mieć więcej takich przyjemnych obowiązków. - Mówię po namyśle, nadal wgapiając się w te jej piegi. Próbowałem je policzyć, ale nieustannie mi się dwoiły i troiły.
Akceptacja.
Uwaga o Teddy umyka gdzieś niepostrzeżenie, kiedy Florence układa się na moim ramieniu. Śmieję się bezgłośnie z jej słów, powoli obejmując ją w pół – tak na wszelki wypadek, jakby jednak odpłynęła i miała spaść z krzesła. Auror na posterunku! Nikomu nic się nie stanie!
- Chodź, bo zaraz tu zaśniesz. - Pomagam jej wstać, by starym zwyczajem ulotnić się z przyjęcia zakrapianego alkoholem w swoim towarzystwie.
Zt ja i Flo
Choć niektórzy uznaliby to raczej za bezmyślność.
Szampański nastrój mieszał w głowach, a w pomieszczeniu zrobiło się gwarno. Ktoś wylądował pod stołem, ktoś próbował tańczyć, Wright jak zwykle ścigał się z Mastrangelo o to, który posiadał mocniejszą głowę, ale nikt z zebranych nie zdawał się zbytnio przejmować tą hulaszczą beztroską.
- Jestem angielskim dżentelmenem! - Bronię się przed sugestią Florence, wygrażając się palcem wskazującym, którym energicznie wymachuję już przed jej nosem. - To mój... obowiązek! - Brnę dalej, choć język mi się plącze. Podobno tylko winny się tłumaczy. A ja byłem winny. I mocno wstawiony. I pewnie wypierałbym się bez końca, gdyby alkohol nie rozwiązał mi języka. Zamilkłem na dłuższą chwilę, mimowolnie analizując piegi na jej nosie.
Lubiłem. Lekkim krokiem przemierzać z nią pod ramię Pokątną. Wślizgiwać się do jej pokoju. Wymykać się nad ranem przed Floreanem. Puff! Niezachwiana moralność Fantastycznego Pana Lisa właśnie została splamiona.
- Mógłbym mieć więcej takich przyjemnych obowiązków. - Mówię po namyśle, nadal wgapiając się w te jej piegi. Próbowałem je policzyć, ale nieustannie mi się dwoiły i troiły.
Akceptacja.
Uwaga o Teddy umyka gdzieś niepostrzeżenie, kiedy Florence układa się na moim ramieniu. Śmieję się bezgłośnie z jej słów, powoli obejmując ją w pół – tak na wszelki wypadek, jakby jednak odpłynęła i miała spaść z krzesła. Auror na posterunku! Nikomu nic się nie stanie!
- Chodź, bo zaraz tu zaśniesz. - Pomagam jej wstać, by starym zwyczajem ulotnić się z przyjęcia zakrapianego alkoholem w swoim towarzystwie.
Zt ja i Flo
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Klęczał wciąż przy fotelu, na którym chwilę wcześniej usadził Cynthię. Nawet nie był pewien, czy kobieta rozumiała to, co do niej mówił. Chwycił ją lekko za dłoń, próbując zwrócić na siebie jej uwagę. Może to był poufały kontakt, ale przecież byli przyjaciółmi, prawda? Mógł się o nią martwić, zerkać z troską, czy aby na pewno nic jej nie dolega. Mimo wypitego alkoholu, wcale nie widział w niej Annabeth, obie wyglądały zupełnie inaczej. Annabeth była ciemnowłosa i drobniejsza, wręcz krucha. Wciąż miał pełną świadomość tego, kto znajduje się teraz przed nim. Jednak gdy kobieta wydawała się już zupełnie odpłynąć, westchnął i znowu wziął ją na ręce.
- Zabieram ją do domu - powiedział, choć nie był pewien, czy ktokolwiek w ogóle zwracał na nich uwagę.
Ostrożnie zniósł Cynthię na dół, szczególnie uważając na schodach, po których schodził powoli, nie chcąc jej upuścić. Tam odnalazł opisane świstokliki. Raczej już nie wróci na pijacką imprezę, zaraz po odstawieniu Cynthii miał zamiar wrócić do siebie, zajrzeć do pokoju zapewne śpiącej już Meagan i wytrzeźwieć do rana, aby być gotowym na spotkanie z córką.
Upewniwszy się, że Cynthia znalazła się bezpiecznie we własnym domu, skorzystał ze swojego świstoklika i przeniósł się do siebie. Mimo wszystko wspominał całkiem pozytywnie ten dzień.
| zt. dla Michaela i Cynthii
- Zabieram ją do domu - powiedział, choć nie był pewien, czy ktokolwiek w ogóle zwracał na nich uwagę.
Ostrożnie zniósł Cynthię na dół, szczególnie uważając na schodach, po których schodził powoli, nie chcąc jej upuścić. Tam odnalazł opisane świstokliki. Raczej już nie wróci na pijacką imprezę, zaraz po odstawieniu Cynthii miał zamiar wrócić do siebie, zajrzeć do pokoju zapewne śpiącej już Meagan i wytrzeźwieć do rana, aby być gotowym na spotkanie z córką.
Upewniwszy się, że Cynthia znalazła się bezpiecznie we własnym domu, skorzystał ze swojego świstoklika i przeniósł się do siebie. Mimo wszystko wspominał całkiem pozytywnie ten dzień.
| zt. dla Michaela i Cynthii
Wspaniały toast za Zakon okazał się toastem ostatnim - przynajmniej dla Benjamina, chociaż i inni współtowarzysze feniksowej niedoli wydawali się orbitować wokół dziwnych, niematerialnych światów, gdzie grawitacja płatała figla a obyczaje rozluźniały się coraz mocniej. Wright nie rozglądał się jednak dookoła, ponieważ po wyłojeniu wspaniałej butelki Ognistej Whisky po prostu stracił kontakt z rzeczywistością. Ostatnie, co wyryło mu się w pamięci, to ramiona Leonardo, w które padł, przytulając go po raz kolejny, by chwilę potem widowiskowo osunąć się na krzesło a potem oprzeć głowę na stole. Łaskawie nie w talerzu ani misce pełnej pyszności a na drewnianym blacie, kojąco odseparowanym krzaczastą brodą, sprawdzającą się doskonale jako prowizoryczna poduszka.
| Bendżi zt, być może zaopiekuje się nim potem Leonardo!
| Bendżi zt, być może zaopiekuje się nim potem Leonardo!
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Napotkała na sobie wzrok profesora, którego jednak w żaden sposób nie mogła zrozumieć - odpowiedziała uśmiechem, szczerym, miłym, miała nawet nadzieję, że ładnym. Profesor Bartius nie odezwał się jednak ani słowem - i wkrótce odszedł od stołu, znikając w drzwiach i pozostawił ją nierozumiejącą niczego.
Czarodzieje powoli odchodzili od stołu, a Minnie z uśmiechem przysłuchiwała się kolejnym toastom. Wciąż stała przed nią szklaneczką z niedobitą resztką jej pierwszego toastu, ale potrzebowała dłuższej chwili odpoczynku - chwili, w której bawiła się wraz z innymi, śmiejąc się i przytakując ich toastom. Z pewnym zmartwieniem rzuciła spojrzenie Cassianowi, zastanawiając się, czy nie wypił dość dużo. Po pewnym czasie goście zaczynali odchodzić od stołu, a sala pustoszała, nie chcąc dać reszcie szklaneczki się zmarnować - choć smak ta whisky miała wybitnie okropny! - po dużo dłuższej chwili chwyciła naczynie w dłoń i wypiła jego zawartość, krzywiąc się nie mniej, niż poprzednio. Wiedziała, że łamała pewnego rodzaju niepisane zasady - ale już wcześniej nie wydawało się, by przeszkadzało to komukolwiek spośród zgromadzonych czarodziejów. Była tutaj nie tylko najmłodsza, w tym momencie zdało jej się, że poza wiekiem dzieliła ich przepaść związana ze środowiskiem, w jakim się obracali. Minerwa nie robiła rzeczy, które były niewłaściwe.
Język szczypał ją zbyt mocnym alkoholem, gardło rozpaczliwie prosiło o wodę lub coś, czym zmyje ten paskudny smak, niestety na stole dostrzegała tylko kolejne butelki whisky. Trudno - będzie musiała przecierpieć ten moment tak, jak poprzednio. Odłożyła szkło na stół, rozglądając się po roześmianych twarzach Zakonników - te święta, choć dalekie od rodziny, były naprawdę wspaniałe. Spędzone w gronie przyjaciół, na wspólnej zabawie, ze śmiechem, pięknymi prezentami i niepowtarzalną atmosferą wspólnoty. Byli w tym wszystkim razem: na dobre i na złe. Ale tej nocy nikt nie przypominał trosk, jakie męczyły ich wszystkich, nikt nikomu niczego nie wypominał, nikt ani razu nie wspomniał imienia Grindelwalda. Czasem trzeba było odpocząć - tak po prostu. I choć w tym wszystkim odczuwała swojego rodzaju samotność, naprawdę cieszyła się, że tutaj była.
Czarodzieje powoli odchodzili od stołu, a Minnie z uśmiechem przysłuchiwała się kolejnym toastom. Wciąż stała przed nią szklaneczką z niedobitą resztką jej pierwszego toastu, ale potrzebowała dłuższej chwili odpoczynku - chwili, w której bawiła się wraz z innymi, śmiejąc się i przytakując ich toastom. Z pewnym zmartwieniem rzuciła spojrzenie Cassianowi, zastanawiając się, czy nie wypił dość dużo. Po pewnym czasie goście zaczynali odchodzić od stołu, a sala pustoszała, nie chcąc dać reszcie szklaneczki się zmarnować - choć smak ta whisky miała wybitnie okropny! - po dużo dłuższej chwili chwyciła naczynie w dłoń i wypiła jego zawartość, krzywiąc się nie mniej, niż poprzednio. Wiedziała, że łamała pewnego rodzaju niepisane zasady - ale już wcześniej nie wydawało się, by przeszkadzało to komukolwiek spośród zgromadzonych czarodziejów. Była tutaj nie tylko najmłodsza, w tym momencie zdało jej się, że poza wiekiem dzieliła ich przepaść związana ze środowiskiem, w jakim się obracali. Minerwa nie robiła rzeczy, które były niewłaściwe.
Język szczypał ją zbyt mocnym alkoholem, gardło rozpaczliwie prosiło o wodę lub coś, czym zmyje ten paskudny smak, niestety na stole dostrzegała tylko kolejne butelki whisky. Trudno - będzie musiała przecierpieć ten moment tak, jak poprzednio. Odłożyła szkło na stół, rozglądając się po roześmianych twarzach Zakonników - te święta, choć dalekie od rodziny, były naprawdę wspaniałe. Spędzone w gronie przyjaciół, na wspólnej zabawie, ze śmiechem, pięknymi prezentami i niepowtarzalną atmosferą wspólnoty. Byli w tym wszystkim razem: na dobre i na złe. Ale tej nocy nikt nie przypominał trosk, jakie męczyły ich wszystkich, nikt nikomu niczego nie wypominał, nikt ani razu nie wspomniał imienia Grindelwalda. Czasem trzeba było odpocząć - tak po prostu. I choć w tym wszystkim odczuwała swojego rodzaju samotność, naprawdę cieszyła się, że tutaj była.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
The member 'Minnie McGonagall' has done the following action : rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
Dopicie szklaneczki whisky... okazało się dla niej ciut za dużo, zakręciło jej się w głowie, skrzywiła się, po czym podparła dłońmi o blat stołu, wodząc mętniejącym spojrzeniem po zgromadzonych Zakonnikach. Część wstała już od stołu, wyszła na świeże powietrze, odpocząć od alkoholu, część zebrała się już do wyjścia, a część wciąż bawiła się nad alkoholem. Minerwa czuła już zmęczenie, wskazówki zegara nieubłaganie parły do przodu, a świat zaczynał wirować. Niepewnie odsunęła się od stołu darząc pogodnym uśmiechem sąsiada, kimkolwiek był, po czym wysunęła się spomiędzy krzeseł stawiając chwiejne kroki w kierunku zejścia na parter. Nie chciała odpoczywać na świeżym powietrzu, chciała już wrócić do domu. Pani Dubblefax będzie potwornie zła, kiedy wyczuje od niej alkohol. Zmarszczyła brwi, poszukując bliższej duszy wśród bawiących się Zakonników, lecz profesor Bartius odwrócił już wzrok. Tylko trochę kręciło się jej w głowie, kącik jej ust uniósł się w mało przytomnym uśmiechu, to nie był dzień na smutki.
Sunąc dłonią wzdłuż drewnianej barierki schodów, powoli zniknęła na parterze.
/zt
Sunąc dłonią wzdłuż drewnianej barierki schodów, powoli zniknęła na parterze.
/zt
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Pewnie wcale nie wyglądał najlepiej, gdy siedział na progu kwatery w samej koszuli, wbijając spojrzenie w nieokreślony punkt na horyzoncie - nie myślał o niczym, więc w jego oczach malowała się pustka. Wyjął papierosa, zapalił go, pokontemplował przez chwilę widok dymu rozpływającego się na wietrze i dopiero wtedy usłyszał swoje imię, ale nie zareagował na nie od razu.
Dopóki nie usiadł na progu, pozwalając lodowatemu powietrzu kąsać go po całym ciele, nawet nie czuł, jak bardzo był przemęczony.
Przemęczony? Wyczerpany? Znużony? Wszystko na raz?
Kolejny papierosowy oddech; miał nadzieję, że uda mu się zrozumieć, jak się właściwie czuje, ale sam nie był już pewien. Za dużo na raz, tak nagle, tak niespodziewanie. Coś było nie tak, nie tak powinny wyglądać święta - toast Bena poruszył w nim strunę, której poruszać bardzo nie chciał.
Wypił za dużo alkoholu, by odczuwać czysty smutek, za często odcinał się od uczuć, by umieć je definiować - więc siedział i skupiał się na pustce, na zimowym widoku, a potem spojrzał przez ramię, dostrzegając zbliżającego się Alexandra.
- Czym są dwa toasty w perspektywie hektolitrów alkoholu, które w siebie dzisiaj wlaliśmy? - spytał filozoficznie, zmuszając się do rozważań nad własną egzystencją, ale szybko się poddał; za bardzo bolała go głowa. Gubił się, gdy zaczynał zastanawiać się nad własnym życiem i podejmowanymi decyzjami. - Co? - palnął trochę nieprzytomnie, gdy dosłyszał treść toastu, ale nie zdążył zaoponować, bo Alex i tak stuknął butelką o jego szklankę. Westchnął, ale nie uniósł swojego naczynia do ust. Nie chciał pić już więcej, bo to mogłoby go sprowokować do jeszcze gorszych przemyśleń.
A myślenie bolało jak trzaśnięcie tłuczkiem prosto w potylicę.
- Co? - powtórzył równie elokwentnie, bo Alex wyrzucił z siebie zbyt wiele słów na raz. Garrett pozwolił sobie westchnąć drugi raz, w sposób bliźniaczy do ostatniego, kiedy w ciszy przyswajał wypowiedź Selwyna. Głowa bolała go coraz mocniej, teraz pulsowała cierpieniem, miał ochotę wsadzić ją w śnieg niczym przerażony struś - może to by pomogło?
- Przyszedłem zapalić - odpowiedział dopiero po dłuższej chwili, bo sporo mu zajęło zrozumienie, co próbował przekazać Alex. - Pooddychać trochę świeżym powietrzem - ciągnął, choć sam nie wiedział, co mówi i w jakim celu. - Odpocząć od gwaru - wymieniał dalej, znów wpatrując się w papierosa. - Zamarznąć na kość. Wiesz, dawno nie marzłem. Ostatnio chyba za dzieciaka, bo zawsze się upierałem, że jestem zbyt dzielny, żeby bawić się w ubieranie tych wszystkich czapek, szalików, rękawiczek i grubych swetrów. - Znów uniósł papierosa do ust, ogrzał go nikotynowy dym. - A dzięki tej całej dziecięcej magii niby nie byłem chory - mruknął już trochę ciszej, w pełnej świadomości, że gada od rzeczy. Niby wiedział, jak bardzo alkohol rozwiązywał mu język - kiedyś trzeba wyrzucić z siebie tłumione uczucia - ale masochistycznie pił go dalej. Może uważał to za jedyny sposób na to, żeby wreszcie się otworzyć?
Wtedy dostrzegł sylwetkę na tle śniegu; nie mógł uwierzyć, że nie zauważył go już wcześniej, tej samotnej rudej wyspy, błędnego (albo obłąkanego, to pasowało bardziej) rycerza, stróża kwatery udającego, że pilnuje aktualnie jej bezpieczeństwa. Bo w jakim innym celu tkwiłby na mrozie?
- Barty? - rzucił w przestrzeń, chociaż równie dobrze mógł nie pytać, a stwierdzić fakt. Tę fryzurę rozpoznałby wszędzie. - Co ty, cholera jasna, robisz, przeklęty pijaku?
Dopóki nie usiadł na progu, pozwalając lodowatemu powietrzu kąsać go po całym ciele, nawet nie czuł, jak bardzo był przemęczony.
Przemęczony? Wyczerpany? Znużony? Wszystko na raz?
Kolejny papierosowy oddech; miał nadzieję, że uda mu się zrozumieć, jak się właściwie czuje, ale sam nie był już pewien. Za dużo na raz, tak nagle, tak niespodziewanie. Coś było nie tak, nie tak powinny wyglądać święta - toast Bena poruszył w nim strunę, której poruszać bardzo nie chciał.
Wypił za dużo alkoholu, by odczuwać czysty smutek, za często odcinał się od uczuć, by umieć je definiować - więc siedział i skupiał się na pustce, na zimowym widoku, a potem spojrzał przez ramię, dostrzegając zbliżającego się Alexandra.
- Czym są dwa toasty w perspektywie hektolitrów alkoholu, które w siebie dzisiaj wlaliśmy? - spytał filozoficznie, zmuszając się do rozważań nad własną egzystencją, ale szybko się poddał; za bardzo bolała go głowa. Gubił się, gdy zaczynał zastanawiać się nad własnym życiem i podejmowanymi decyzjami. - Co? - palnął trochę nieprzytomnie, gdy dosłyszał treść toastu, ale nie zdążył zaoponować, bo Alex i tak stuknął butelką o jego szklankę. Westchnął, ale nie uniósł swojego naczynia do ust. Nie chciał pić już więcej, bo to mogłoby go sprowokować do jeszcze gorszych przemyśleń.
A myślenie bolało jak trzaśnięcie tłuczkiem prosto w potylicę.
- Co? - powtórzył równie elokwentnie, bo Alex wyrzucił z siebie zbyt wiele słów na raz. Garrett pozwolił sobie westchnąć drugi raz, w sposób bliźniaczy do ostatniego, kiedy w ciszy przyswajał wypowiedź Selwyna. Głowa bolała go coraz mocniej, teraz pulsowała cierpieniem, miał ochotę wsadzić ją w śnieg niczym przerażony struś - może to by pomogło?
- Przyszedłem zapalić - odpowiedział dopiero po dłuższej chwili, bo sporo mu zajęło zrozumienie, co próbował przekazać Alex. - Pooddychać trochę świeżym powietrzem - ciągnął, choć sam nie wiedział, co mówi i w jakim celu. - Odpocząć od gwaru - wymieniał dalej, znów wpatrując się w papierosa. - Zamarznąć na kość. Wiesz, dawno nie marzłem. Ostatnio chyba za dzieciaka, bo zawsze się upierałem, że jestem zbyt dzielny, żeby bawić się w ubieranie tych wszystkich czapek, szalików, rękawiczek i grubych swetrów. - Znów uniósł papierosa do ust, ogrzał go nikotynowy dym. - A dzięki tej całej dziecięcej magii niby nie byłem chory - mruknął już trochę ciszej, w pełnej świadomości, że gada od rzeczy. Niby wiedział, jak bardzo alkohol rozwiązywał mu język - kiedyś trzeba wyrzucić z siebie tłumione uczucia - ale masochistycznie pił go dalej. Może uważał to za jedyny sposób na to, żeby wreszcie się otworzyć?
Wtedy dostrzegł sylwetkę na tle śniegu; nie mógł uwierzyć, że nie zauważył go już wcześniej, tej samotnej rudej wyspy, błędnego (albo obłąkanego, to pasowało bardziej) rycerza, stróża kwatery udającego, że pilnuje aktualnie jej bezpieczeństwa. Bo w jakim innym celu tkwiłby na mrozie?
- Barty? - rzucił w przestrzeń, chociaż równie dobrze mógł nie pytać, a stwierdzić fakt. Tę fryzurę rozpoznałby wszędzie. - Co ty, cholera jasna, robisz, przeklęty pijaku?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Alexander zaciągnął się szlugiem.
- Niczym Garry, niczym - westchnął melodyjnie, znów wciągając tytoniowy dym do płuc. Popatrzył w lewo, popatrzył w prawo, a słowa "hektolitry alkoholu" bujały mu się gdzieś w głowie. Chciałby zobaczyć takie hektolitry. O, rzucić zaklęcie bąblogłowy i sobie w takich hektolitrach popływać! Tylko alkohol mógłby piec gdzie nie gdzie, ale tym to się teraz nie martwił. Odpłynął lekko, uwiedziony wizją pokonywania bursztynowego morza ognistej. Morze Bursztynowe. W sumie ładna nazwa. Zaraz jednak wybuchnął śmiechem, na krzywo łącząc intencje Garry'ego.
- Popalić, poodychać, dobre Garry! Przecież przez te śmierdziele nie da się oddychać świeżym powietrzem! - powiedział, wybitnie rozbawiony żartem (chociaż Weasley raczej nie żartował, tylko Selwyn był już w nazbyt dobrym humorze), ze śmiechem klepiąc go w plecy, przekazując tym kolejne, tym razem niewerbalnie "o jakie to dobre stary!".
- Ja tam nienawidzę marznąć - powiedział, gdy już przestał chichotać i próbował podjąć dalszą próbę poważnej rozmowy. Zgniótł niedopałek w palcach na popiół, odpalając kolejnego papierosa i z nim w ustach memlając dalej. - Ja zawsze owijałem się wszystkim najdokładniej jak tylko umiałem. Bo wiesz, trochę się boję zimna. Nawet widzę zamarzniętego siebie jako bogina - powiedział, bardzobardzobardzo poważnie, patrząc się aurorowi w jego błękitne ślepia. - Tylko teraz jakoś mam przypływ odwagi, wiesz? - wyszeptał konspiracyjnie nachylony do rudzielca, jakby nie chcąc, by ktokolwiek z pijącej w środku bandy produkującej mnóstwo hałasu go usłyszał. Co nie było przecież możliwe, bo produkowali dużo hałasu, nie?
Po chwili jednak Garry powiedział "Hereward", a Selwyn popędził wzrokiem aż mu świat zawirował w poszukiwaniu drugiej rudej czupryny.
- BARTYYYYY, NIE PŁAAACZ!!! - krzyknął, papieros padł gdzieś w śnieg, opróżniona butelka ognistej stała na schodach, a Selwyn wyrwał się, ledwo nie plącząc się we własnych nogach, poprzez śnieg i zaspy biegnąc do Herewarda, bowiem nagle poczuł chęć wyściskania go. Mimo że nauczyciel transmutacji był bardzo zajęty chodzeniem i myśleniem. W sumie, chyba to smutna minka tej rudej gąski nakłoniła Alexandra do jego cwału pocieszenia, nie? Można było to wnioskować na podstawie dzikiego okrzyku wojennego, jaki Lex z siebie wydał przed wystartowaniem. Tak czy siak, wyciągnięte ramiona w końcu objęły Herewarda, gdy z impetem młody uzdrowiciel w niego wleciał, obu posyłając w śnieżną zaspę - tylko nogi smętnie wystawały z ich zimowego grobu.
Mogli tylko czekać na pomoc, aż ktoś wyciągnie ich zapite osoby z pułapki, bowiem sami zdecydowanie nie byli w stanie tego dokonać.
|Zt dla Lexa i Bartka!
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Niczym Garry, niczym - westchnął melodyjnie, znów wciągając tytoniowy dym do płuc. Popatrzył w lewo, popatrzył w prawo, a słowa "hektolitry alkoholu" bujały mu się gdzieś w głowie. Chciałby zobaczyć takie hektolitry. O, rzucić zaklęcie bąblogłowy i sobie w takich hektolitrach popływać! Tylko alkohol mógłby piec gdzie nie gdzie, ale tym to się teraz nie martwił. Odpłynął lekko, uwiedziony wizją pokonywania bursztynowego morza ognistej. Morze Bursztynowe. W sumie ładna nazwa. Zaraz jednak wybuchnął śmiechem, na krzywo łącząc intencje Garry'ego.
- Popalić, poodychać, dobre Garry! Przecież przez te śmierdziele nie da się oddychać świeżym powietrzem! - powiedział, wybitnie rozbawiony żartem (chociaż Weasley raczej nie żartował, tylko Selwyn był już w nazbyt dobrym humorze), ze śmiechem klepiąc go w plecy, przekazując tym kolejne, tym razem niewerbalnie "o jakie to dobre stary!".
- Ja tam nienawidzę marznąć - powiedział, gdy już przestał chichotać i próbował podjąć dalszą próbę poważnej rozmowy. Zgniótł niedopałek w palcach na popiół, odpalając kolejnego papierosa i z nim w ustach memlając dalej. - Ja zawsze owijałem się wszystkim najdokładniej jak tylko umiałem. Bo wiesz, trochę się boję zimna. Nawet widzę zamarzniętego siebie jako bogina - powiedział, bardzobardzobardzo poważnie, patrząc się aurorowi w jego błękitne ślepia. - Tylko teraz jakoś mam przypływ odwagi, wiesz? - wyszeptał konspiracyjnie nachylony do rudzielca, jakby nie chcąc, by ktokolwiek z pijącej w środku bandy produkującej mnóstwo hałasu go usłyszał. Co nie było przecież możliwe, bo produkowali dużo hałasu, nie?
Po chwili jednak Garry powiedział "Hereward", a Selwyn popędził wzrokiem aż mu świat zawirował w poszukiwaniu drugiej rudej czupryny.
- BARTYYYYY, NIE PŁAAACZ!!! - krzyknął, papieros padł gdzieś w śnieg, opróżniona butelka ognistej stała na schodach, a Selwyn wyrwał się, ledwo nie plącząc się we własnych nogach, poprzez śnieg i zaspy biegnąc do Herewarda, bowiem nagle poczuł chęć wyściskania go. Mimo że nauczyciel transmutacji był bardzo zajęty chodzeniem i myśleniem. W sumie, chyba to smutna minka tej rudej gąski nakłoniła Alexandra do jego cwału pocieszenia, nie? Można było to wnioskować na podstawie dzikiego okrzyku wojennego, jaki Lex z siebie wydał przed wystartowaniem. Tak czy siak, wyciągnięte ramiona w końcu objęły Herewarda, gdy z impetem młody uzdrowiciel w niego wleciał, obu posyłając w śnieżną zaspę - tylko nogi smętnie wystawały z ich zimowego grobu.
Mogli tylko czekać na pomoc, aż ktoś wyciągnie ich zapite osoby z pułapki, bowiem sami zdecydowanie nie byli w stanie tego dokonać.
|Zt dla Lexa i Bartka!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala obrad
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata