Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Sala obrad
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala obrad
Wstęp do sali obrad posiadają wyłącznie członkowie Gwardii Zakonu.
Drzwi, które prowadzą do sali obrad, zupełnie nie pasują do całości starej chaty. Duże, brązowe wrota z ornamentami w kształcie feniksa w płomieniach znacznie bardziej pasowałyby do Hogwartu. Podobnie jak wnętrze i sam charakter tego magicznego pomieszczenia. Przyjmuje ono bowiem rozmiary takie, jakie w danej chwili są potrzebne; stół wydłuża się wraz z przybyciem kolejnych osób. Każdy może liczyć na krzesło. Na tej samej ścianie co drzwi wiszą pióra feniksa, na których, jeśli się przyjrzeć, przeczytać można imię i nazwisko każdego członka Zakonu.
Do sali obrad wejść może każdy członek Gwardii - aby to uczynić, musi położyć na odpowiedniej ścianie w chacie (zaraz naprzeciw drzwi wejściowych) rękę, którą zdobi pierścień Zakonu. Wtedy pod jego dłonią pojawi się klamka, a po jej naciśnięciu - zarys całych wrót. Znikną one jednak zaraz po przekroczeniu progu i ich zatrzaśnięciu.
Drzwi, które prowadzą do sali obrad, zupełnie nie pasują do całości starej chaty. Duże, brązowe wrota z ornamentami w kształcie feniksa w płomieniach znacznie bardziej pasowałyby do Hogwartu. Podobnie jak wnętrze i sam charakter tego magicznego pomieszczenia. Przyjmuje ono bowiem rozmiary takie, jakie w danej chwili są potrzebne; stół wydłuża się wraz z przybyciem kolejnych osób. Każdy może liczyć na krzesło. Na tej samej ścianie co drzwi wiszą pióra feniksa, na których, jeśli się przyjrzeć, przeczytać można imię i nazwisko każdego członka Zakonu.
Do sali obrad wejść może każdy członek Gwardii - aby to uczynić, musi położyć na odpowiedniej ścianie w chacie (zaraz naprzeciw drzwi wejściowych) rękę, którą zdobi pierścień Zakonu. Wtedy pod jego dłonią pojawi się klamka, a po jej naciśnięciu - zarys całych wrót. Znikną one jednak zaraz po przekroczeniu progu i ich zatrzaśnięciu.
Przez chwilę patrzył na Alexa z hybrydą zdziwienia i degustacji, ale okazało się to tylko niefortunnym złudzeniem - zaraz zaśmiał się nieprzyzwoicie głośno, a zawtórował mu papierosowy dym rozpływający się w zimowym powietrzu.
A potem śmiał się jeszcze szczerzej, czując, jak Alex odrobinę zbyt mocno klepnął go po plecach; papieros wypadł mu z dłoni i wpadł w pobliski śnieg, zanim Garrett zdążył choćby z rozżaleniem westchnąć. Przez chwilę patrzył tęsknie w stronę swego utraconego skarbu, ale, nie mogąc uczynić przecież nic więcej, powrócił spojrzeniem do towarzysza. Nawet jeżeli z początku chciał mu coś powiedzieć, szybko zrezygnował - Alex zdawał się pozostawać w swoim wyimaginowanym, pijackim świecie, nie zareagowałby na upomnienie.
A Garry i tak nie był pewien, czy potrafiłby złożyć słowa w jego treść.
- Serio? - palnął, zanim zdążył się powstrzymać, gdy usłyszał o boginie Selwyna. - Wiesz, większość ludzi widzi jakieś... - ale z głowy wypadły mu błyskotliwe i zabawne przykłady, zmarszczył w zastanowieniu brwi - potwory, krwiożercze wilkołaki, bestie, inferiusy, Grindelwalda czy inne paskudztwa - wyliczał, decydując się w trakcie na niewspominanie o swoich lękach, które były w tak popieprzony sposób pogmatwane i metaforyczne, że myślenie o nich w stanie nietrzeźwym wywoływało jeszcze gorszy ból głowy. Zupełnie jakby już teraz skronie nie tętniły mu wystarczająco.
A potem wszystko działo się dziwnie szybko, obraz zaczął się rozmazywać, sytuacja była niejasna, nie do końca panował nad tym, co działo się wkoło. Nie wiedział, kiedy zerwał się na nogi (i z całą siłą trzasnął czołem we framugę drzwi - nie wiedział, jak to zrobił, taki wysoki nie był) i kiedy padło ponownie imię Herewarda. Braterski instynkt kazał mu zerwać się z miejsca i ruszyć na ratunek najdroższemu przyjacielowi, choć, całe szczęście, w ostatniej chwili powstrzymał go rozsądek. Zatrzymał się, zamknął oczy, zaraz znowu je otworzył, a potem spojrzał na scenkę rodzajową i znów zaśmiał się w głos. Alex, Barty, wielka zaspa śniegu - to brzmiało jak materiał do stworzenia całkiem niezłej ballady, Garrett zaczął nawet dobierać w myśli rymy.
- Jak z dziećmi - westchnął jeszcze, choć nikt nie mógł tego usłyszeć, po czym ruszył z miejsca i, jak na zawołanie, poślizgnął się na oblodzonej powierzchni ścieżynki. Sam nie wiedział, czego - lub kogo? - się złapał, by uchronić się przed upadkiem, ale już zaraz szedł dalej, by pomóc poszkodowanym otrzepać się ze śniegu i powrócić do ciepłej, bezpiecznej chatki. W tym był najlepszy - w niesieniu pomocy damom w opałach. Albo dżentelmenom. Tak właściwie to robiło to już żadnej różnicy.
| zt <3
A potem śmiał się jeszcze szczerzej, czując, jak Alex odrobinę zbyt mocno klepnął go po plecach; papieros wypadł mu z dłoni i wpadł w pobliski śnieg, zanim Garrett zdążył choćby z rozżaleniem westchnąć. Przez chwilę patrzył tęsknie w stronę swego utraconego skarbu, ale, nie mogąc uczynić przecież nic więcej, powrócił spojrzeniem do towarzysza. Nawet jeżeli z początku chciał mu coś powiedzieć, szybko zrezygnował - Alex zdawał się pozostawać w swoim wyimaginowanym, pijackim świecie, nie zareagowałby na upomnienie.
A Garry i tak nie był pewien, czy potrafiłby złożyć słowa w jego treść.
- Serio? - palnął, zanim zdążył się powstrzymać, gdy usłyszał o boginie Selwyna. - Wiesz, większość ludzi widzi jakieś... - ale z głowy wypadły mu błyskotliwe i zabawne przykłady, zmarszczył w zastanowieniu brwi - potwory, krwiożercze wilkołaki, bestie, inferiusy, Grindelwalda czy inne paskudztwa - wyliczał, decydując się w trakcie na niewspominanie o swoich lękach, które były w tak popieprzony sposób pogmatwane i metaforyczne, że myślenie o nich w stanie nietrzeźwym wywoływało jeszcze gorszy ból głowy. Zupełnie jakby już teraz skronie nie tętniły mu wystarczająco.
A potem wszystko działo się dziwnie szybko, obraz zaczął się rozmazywać, sytuacja była niejasna, nie do końca panował nad tym, co działo się wkoło. Nie wiedział, kiedy zerwał się na nogi (i z całą siłą trzasnął czołem we framugę drzwi - nie wiedział, jak to zrobił, taki wysoki nie był) i kiedy padło ponownie imię Herewarda. Braterski instynkt kazał mu zerwać się z miejsca i ruszyć na ratunek najdroższemu przyjacielowi, choć, całe szczęście, w ostatniej chwili powstrzymał go rozsądek. Zatrzymał się, zamknął oczy, zaraz znowu je otworzył, a potem spojrzał na scenkę rodzajową i znów zaśmiał się w głos. Alex, Barty, wielka zaspa śniegu - to brzmiało jak materiał do stworzenia całkiem niezłej ballady, Garrett zaczął nawet dobierać w myśli rymy.
- Jak z dziećmi - westchnął jeszcze, choć nikt nie mógł tego usłyszeć, po czym ruszył z miejsca i, jak na zawołanie, poślizgnął się na oblodzonej powierzchni ścieżynki. Sam nie wiedział, czego - lub kogo? - się złapał, by uchronić się przed upadkiem, ale już zaraz szedł dalej, by pomóc poszkodowanym otrzepać się ze śniegu i powrócić do ciepłej, bezpiecznej chatki. W tym był najlepszy - w niesieniu pomocy damom w opałach. Albo dżentelmenom. Tak właściwie to robiło to już żadnej różnicy.
| zt <3
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
W głowie szumiało mu wystarczająco mocno, by zrozumieć, że przyszedł i dla niego czas by zastopować alkoholowe zapędy. Nie żałował ani jeden (podwójnie nawet) wypitej szklanicy bursztynowego trunku. Alkohol wartko musiał rozrzedzać jego krew, bo pokonywanie kroki zdawały się dużo bardziej chwiejne, niż planował i myślał. Szczególnie, że odległości nie były duże, przynajmniej teraz.
Przez zamglony umysł rejestrował, że kolejne sylwetki znikały z pomieszczenia, pozostawiając coraz mniejsze grono, które w większości skupiały się na sobie. Cornelia spała, Katya tez powoli przysypiała na fotelu, więc i ją okrył kolejnym (magicznie) znalezionym kocem. gdyby był trzeźwy, prawdopodobnie zastanowiłby się skąd ich ilość akurat potrzebnych, ale...przez moment przyglądał się kobiecej twarzy i wycofał cicho (na ile było to możliwe w jego stanie).
Zatrzymał się przy kominku, do którego dorzucił kilka drewien, zaraz połykanych przez ogniste ramiona płomieni. Wpatrywał się chwilę w trzaskające iskry by ostatecznie podnieść się z miejsca. Zdziwił się, że za jego plecami jeszcze bardziej ucichło. Tylko za drzwiami słyszał stłumiony śmiech. Tak, to był znak, że powinien zniknąć i on. Prowadzenie motoru - chociaż niezwykle kusiło - nie wchodziło w grę. Zbyt sobie cenił swoja maszynę, by głupio narażać ją na zniszczenie. ostatecznie zdecydował się przejść, bo chociaż ufał umiejętnościom Tonksa w przygotowaniu świstoklików, jego żołądek mógł mieć zbyt wiele do powiedzenia. Mroźne powietrze i nocne niebo, powinny być dziś dla niego wystarczająco przyjemnym towarzystwem. Wracał do mieszkania sam, ale - wbrew pozorom było mu z tym dobrze.
zt
Przez zamglony umysł rejestrował, że kolejne sylwetki znikały z pomieszczenia, pozostawiając coraz mniejsze grono, które w większości skupiały się na sobie. Cornelia spała, Katya tez powoli przysypiała na fotelu, więc i ją okrył kolejnym (magicznie) znalezionym kocem. gdyby był trzeźwy, prawdopodobnie zastanowiłby się skąd ich ilość akurat potrzebnych, ale...przez moment przyglądał się kobiecej twarzy i wycofał cicho (na ile było to możliwe w jego stanie).
Zatrzymał się przy kominku, do którego dorzucił kilka drewien, zaraz połykanych przez ogniste ramiona płomieni. Wpatrywał się chwilę w trzaskające iskry by ostatecznie podnieść się z miejsca. Zdziwił się, że za jego plecami jeszcze bardziej ucichło. Tylko za drzwiami słyszał stłumiony śmiech. Tak, to był znak, że powinien zniknąć i on. Prowadzenie motoru - chociaż niezwykle kusiło - nie wchodziło w grę. Zbyt sobie cenił swoja maszynę, by głupio narażać ją na zniszczenie. ostatecznie zdecydował się przejść, bo chociaż ufał umiejętnościom Tonksa w przygotowaniu świstoklików, jego żołądek mógł mieć zbyt wiele do powiedzenia. Mroźne powietrze i nocne niebo, powinny być dziś dla niego wystarczająco przyjemnym towarzystwem. Wracał do mieszkania sam, ale - wbrew pozorom było mu z tym dobrze.
zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
5 marca?
W ciągu ostatnich miesięcy chata na przedmieściach Londynu stała się moim drugim domem, podobnie, jak członkowie Zakonu Feniksa zaczęli zastępować rodzinę, którą utraciłem kilkanaście lat temu, a może której tak naprawdę nigdy nie miałem. Czasami rozpalała się we mnie naiwna myśl zjednoczenia, kusząc złudnym wyobrażeniem całego rodu Malfoyów, stającego murem za mną, po czym obumierała, zduszona rzeczywistością. Nawet tu, w kwaterze głównej, rodzina zdawała się mieć swoje czarne owce. Niepokoiło mnie osmolone piórko należące do Lilith, która przecież musiała wiedzieć, że poślubia zdrajcę. Paradoksalnie – to, od czego tak bardzo chciałem uciec, cała lista konwenansów i przyjętych przez rodzinę wartości, wróciła do mnie niczym bumerang, jedynie odwrócona o sto osiemdziesiąt stopni. Przyjęty wzorzec się nie zmieniał – s z l a c h e t n y m i rodami kierowali nestorzy, naszą rodziną zdawał się z zaświatów rządzić Dumbledore poprzez ręce Garretta, a Rycerze Walpurgii mieli swojego Czarnego Pana. Trudno było zgadnąć, ilu ich było, ale trzech, o których wiedziałem, wyszło spod skrzydeł Domu Węża i mogło poszczycić się nieskazitelnie czystą krwią. Z tym, że zgodnie z zeznaniami Megary, Deimos do Rycerzy już nie należał, a Parkinson gryzł ziemię. Podobnie jak Mulciber, którego pogrzeb odbył się dwa dni temu, a którego ciało zostało znalezione przez Zakonników w domu Slughorna. Czy on również mógł być w to zamieszany? Nigdy nie miałem do niego zaufania, a stanu tego nie polepszał fakt bycia synem t e g o Mulcibera. Nie istniały dowody, które potwierdziłyby moje przypuszczenia, choć portret Grahama odbiegał nieco od zarysu R y c e r z a. Pozostawało jednak najważniejsze pytanie – kim był ten, który im przewodził?
Był raczej starszy i doświadczony, czy może młody i pełen charyzmy? Czy był dziedzicem jednego z wielkiego rodów? Jeśli tak, jaką musiał posiąść moc, by być w stanie skupić wokół siebie członków zwaśnionych rodzin? Jednego byłem pewien – musiał być mężczyzną, bo patriarchat dominował na każdym dworze, a wszystko wskazywało na to, że Rycerzy wybierano – a może wybierali się sami – spośród śmietanki towarzyskiej.
A może najzwyczajniej w świecie się myliłem.
Wieczór trwał już w pełni, kiedy siedziałem w sali obrad, wertując kroniki Hogwartu, gdzie spisano nazwiska wszystkich uczniów.* Szczególnie przypatrywałem się tym, którzy zostali uhonorowani członkostwem w Klubie Ślimaka. Po przeszukaniu domu Slughorna nie było już wątpliwości co do tego, że profesor stanowił postać kluczową – i zapewne było to głównym powodem wysłania go na tamten świat.
* musi istnieć coś takiego, prawda?
W ciągu ostatnich miesięcy chata na przedmieściach Londynu stała się moim drugim domem, podobnie, jak członkowie Zakonu Feniksa zaczęli zastępować rodzinę, którą utraciłem kilkanaście lat temu, a może której tak naprawdę nigdy nie miałem. Czasami rozpalała się we mnie naiwna myśl zjednoczenia, kusząc złudnym wyobrażeniem całego rodu Malfoyów, stającego murem za mną, po czym obumierała, zduszona rzeczywistością. Nawet tu, w kwaterze głównej, rodzina zdawała się mieć swoje czarne owce. Niepokoiło mnie osmolone piórko należące do Lilith, która przecież musiała wiedzieć, że poślubia zdrajcę. Paradoksalnie – to, od czego tak bardzo chciałem uciec, cała lista konwenansów i przyjętych przez rodzinę wartości, wróciła do mnie niczym bumerang, jedynie odwrócona o sto osiemdziesiąt stopni. Przyjęty wzorzec się nie zmieniał – s z l a c h e t n y m i rodami kierowali nestorzy, naszą rodziną zdawał się z zaświatów rządzić Dumbledore poprzez ręce Garretta, a Rycerze Walpurgii mieli swojego Czarnego Pana. Trudno było zgadnąć, ilu ich było, ale trzech, o których wiedziałem, wyszło spod skrzydeł Domu Węża i mogło poszczycić się nieskazitelnie czystą krwią. Z tym, że zgodnie z zeznaniami Megary, Deimos do Rycerzy już nie należał, a Parkinson gryzł ziemię. Podobnie jak Mulciber, którego pogrzeb odbył się dwa dni temu, a którego ciało zostało znalezione przez Zakonników w domu Slughorna. Czy on również mógł być w to zamieszany? Nigdy nie miałem do niego zaufania, a stanu tego nie polepszał fakt bycia synem t e g o Mulcibera. Nie istniały dowody, które potwierdziłyby moje przypuszczenia, choć portret Grahama odbiegał nieco od zarysu R y c e r z a. Pozostawało jednak najważniejsze pytanie – kim był ten, który im przewodził?
Był raczej starszy i doświadczony, czy może młody i pełen charyzmy? Czy był dziedzicem jednego z wielkiego rodów? Jeśli tak, jaką musiał posiąść moc, by być w stanie skupić wokół siebie członków zwaśnionych rodzin? Jednego byłem pewien – musiał być mężczyzną, bo patriarchat dominował na każdym dworze, a wszystko wskazywało na to, że Rycerzy wybierano – a może wybierali się sami – spośród śmietanki towarzyskiej.
A może najzwyczajniej w świecie się myliłem.
Wieczór trwał już w pełni, kiedy siedziałem w sali obrad, wertując kroniki Hogwartu, gdzie spisano nazwiska wszystkich uczniów.* Szczególnie przypatrywałem się tym, którzy zostali uhonorowani członkostwem w Klubie Ślimaka. Po przeszukaniu domu Slughorna nie było już wątpliwości co do tego, że profesor stanowił postać kluczową – i zapewne było to głównym powodem wysłania go na tamten świat.
* musi istnieć coś takiego, prawda?
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
|Tak
Jakoś tak się złożyło, że te wszystkie wycieczki do Londynu robione w przerwach między pracowitymi, hogwarckimi dniami zyskały dodatkowy punkt. Niegdyś Hereward krążył między domem a Mungiem, ewentualnie jakimś barem, w którym popijali ognistą z Garrettem. Odkąd jednak w jego życiu coraz większą rolę grał Zakon, kolejne spotkania na kolejeczkę czegoś mocniejszego, a nawet bywanie u siebie w domu zastąpił wizytami w kwaterze. Przyjemnie relaksująca była myśl, że może tu przyjść, posiedzieć i w spokoju pomyśleć, a kiedy ktoś zapyta się, co go trapi, może z czystym sumieniem powiedzieć prawdę, nie bać się, że osoba, z którą rozmawia tak naprawdę służy Czarnemu Panu. Kimkolwiek on w zasadzie był. To chyba jedna z największych tajemnic ostatnio. Mógł być nim przecież każdy, nawet ktoś, o kim myśli się jak o znajomym. Nie znali jego tożsamości, jego siły, jego poparcia. Wiedzieli tylko, że istniał i należało się go jednak obawiać. Hereward starał się nie myśleć, co mogłoby się stać, gdyby Czarny Pan dowiedział się o członkach Zakonu zanim oni dowiedzą się o nim.
Pełen optymistycznych myśli Barty wkroczył do kwatery z dwoma butelkami grzanego, korzennego miodu z Trzech Mioteł. Raz na jakiś czas robił zapasy korzystając z faktu, że wyjątkowo blisko miał do Hogsmeade i przyniesienie tamtejszych alkoholi albo słodyczy nie stanowiło dla niego większego problemu. Postanowił ukryć go w sali obrad. Na miejscu ku swojemu zdumieniu spostrzegł jednak siedzącego Fredericka. Zatopiony w kronikach Hogwartu zdawał się być wyjątkowo zamyślony. Barty pamiętał go ze szkoły. Gdyby nie znali się dzisiaj, Fox z pewnością znalazłby się w kręgu podejrzanych o bycie Czarnym Panem albo chociaż jednym z jego ludzi. Trudno jednak było go teraz oskarżać o coś podobnego.
- Wspominasz? - Zapytał zaglądając mężczyźnie przez ramię i przy pomocy różdżki przywołując szklanki na cudowny trunek z butelek ustawionych już na stole. Miód ogrzał zaklęciem zanim poczęstował Foxa i usiadł na przeciwko niego. Ostatecznie mogli powspominać razem, w końcu chodzili do Hogwartu w tych samych czasach. Nawet jeśli byli z innych domów.
- Nie znajdziesz tu wielu zakonników - uśmiechnął się patrząc na stronę z nazwiskami dumnych absolwentów domu węża. Gdzieś tam był też Hereward, choć pod zupełnie innym godłem. Był tam też Frederick. I prawdopodobnie tajemniczy Czarny Pan.
- Myślisz, że on też tam chodził? Sam Wiesz Kto? - Mówienie o nim Czarny Pan zdawało się nieodpowiednie. W końcu nie był PANEM żadnego z nich. A imienia, imienia też zdawał się nie mieć.
Jakoś tak się złożyło, że te wszystkie wycieczki do Londynu robione w przerwach między pracowitymi, hogwarckimi dniami zyskały dodatkowy punkt. Niegdyś Hereward krążył między domem a Mungiem, ewentualnie jakimś barem, w którym popijali ognistą z Garrettem. Odkąd jednak w jego życiu coraz większą rolę grał Zakon, kolejne spotkania na kolejeczkę czegoś mocniejszego, a nawet bywanie u siebie w domu zastąpił wizytami w kwaterze. Przyjemnie relaksująca była myśl, że może tu przyjść, posiedzieć i w spokoju pomyśleć, a kiedy ktoś zapyta się, co go trapi, może z czystym sumieniem powiedzieć prawdę, nie bać się, że osoba, z którą rozmawia tak naprawdę służy Czarnemu Panu. Kimkolwiek on w zasadzie był. To chyba jedna z największych tajemnic ostatnio. Mógł być nim przecież każdy, nawet ktoś, o kim myśli się jak o znajomym. Nie znali jego tożsamości, jego siły, jego poparcia. Wiedzieli tylko, że istniał i należało się go jednak obawiać. Hereward starał się nie myśleć, co mogłoby się stać, gdyby Czarny Pan dowiedział się o członkach Zakonu zanim oni dowiedzą się o nim.
Pełen optymistycznych myśli Barty wkroczył do kwatery z dwoma butelkami grzanego, korzennego miodu z Trzech Mioteł. Raz na jakiś czas robił zapasy korzystając z faktu, że wyjątkowo blisko miał do Hogsmeade i przyniesienie tamtejszych alkoholi albo słodyczy nie stanowiło dla niego większego problemu. Postanowił ukryć go w sali obrad. Na miejscu ku swojemu zdumieniu spostrzegł jednak siedzącego Fredericka. Zatopiony w kronikach Hogwartu zdawał się być wyjątkowo zamyślony. Barty pamiętał go ze szkoły. Gdyby nie znali się dzisiaj, Fox z pewnością znalazłby się w kręgu podejrzanych o bycie Czarnym Panem albo chociaż jednym z jego ludzi. Trudno jednak było go teraz oskarżać o coś podobnego.
- Wspominasz? - Zapytał zaglądając mężczyźnie przez ramię i przy pomocy różdżki przywołując szklanki na cudowny trunek z butelek ustawionych już na stole. Miód ogrzał zaklęciem zanim poczęstował Foxa i usiadł na przeciwko niego. Ostatecznie mogli powspominać razem, w końcu chodzili do Hogwartu w tych samych czasach. Nawet jeśli byli z innych domów.
- Nie znajdziesz tu wielu zakonników - uśmiechnął się patrząc na stronę z nazwiskami dumnych absolwentów domu węża. Gdzieś tam był też Hereward, choć pod zupełnie innym godłem. Był tam też Frederick. I prawdopodobnie tajemniczy Czarny Pan.
- Myślisz, że on też tam chodził? Sam Wiesz Kto? - Mówienie o nim Czarny Pan zdawało się nieodpowiednie. W końcu nie był PANEM żadnego z nich. A imienia, imienia też zdawał się nie mieć.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Szczęk ciężkiego zamka oderwał mnie od lektury, każąc natychmiast skierować wzrok na źródło dźwięku. Różdżka leżała obok, tuż pod dłonią, gotowa do interwencji. I choć w drzwiach strzeżonych najpilniejszymi zaklęciami pojawił się tylko Hereward, trudno było nie zauważyć, że ostatnio reagowałem nawet na najcichszy szmer, zakładając, że w s z ę d z i e czai się potencjalne zagrożenie.
I, patrząc na spopielone piórka, nawet Zakonnikom nie można było do końca zaufać.
Nie było jednak innej możliwości, jak podjąć ryzyko wiary – w przeciwnym razie z pewnością popadłbym w obłęd, o który otarłem się kilkanaście lat temu, żyjąc w przekonaniu, że za każdym rogiem czyha na mnie wysłannik Malfoyów, albo nawet ktoś z rodziny, chcąc odkupić moje winy i upuścić trochę szlachetnej (choć zbrukanej) krwi z moich żył. Do dziś nie potrafię stwierdzić, na ile było to prawdą, a na ile wytworem własnej wyobraźni.
- Powiedzmy. - Z wolna przytakuję Bartiusowi, podnosząc wzrok zza opasłej księgi i śledząc lot wędrujących w naszą stronę szklanek. - Zastanawiam się, co byłoby, gdybym przez ostatnie lata szkolne nie szwendał się tyle z Wrightem. - Tego Hereward mógł nie wiedzieć. Za czasów Hogwartu raczej nie mieliśmy wspólnych tematów. Rudzielec nie grał w quidditcha i był rok starszym Krukonem, co w moim ówczesnym świecie plasowało go gdzieś pośród znajomych Cynthii, których nigdy dobrze nie poznałem. Ja za to najpewniej wpisywałem się w kanony typowego Ślizgona, którym rzecz jasna nie byłem, ale starałem się odgrywać swoją rolę najlepiej, jak potrafiłem. Przecież nie miał bym życia w tamtym dzikim stadzie, gdybym - tak jak reszta - nie wył do Księżyca. I tak miałem na pieńku z tymi, którzy nieustannie mieli potrzebę udowodniać wszystkim naokoło swoją pozycję samca alfy.
Wilki zawsze wzbudzały u mnie osobliwy niepokój.
- To prawda. Ale to nie ich szukam. Może i nie powinno mnie dziwić, że większość nazwisk należy tu do złotej dwudziestki ósemki, w końcu Slughorn uwielbiał otaczać się osobami wpływowymi. Jednak to zabawne, że jeszcze – a może raczej już za czasów Hogwartu - pałeczki należały głównie do arystokracji. Nawet w oczach kogoś, kto nie przywiązywał wagi do statusu krwi. Odwieczny podział ról. - Zreasumowałem z niesmakiem, na szczęście Bartius okazał się zbawienny, serwując miód pitny, którego słodycz pomogła mi zabić to zdegustowanie. - Sam Wiesz Kto... - Powtórzyłem za nim echem, uśmiechając się nieznacznie, tym samym odnotowując w pamięci trafny alias. - Nie wiem, czy był członkiem Klubu Ślimaka, ale... nie uważasz, że ktoś o niewątpliwej charyzmie, talencie do zjednywania ludzi i najprawdopodobniej posiadający dryg do jakiejś dziedziny magii, umknąłby Slughornowi? Być może błędnie odgaduję jego profil, ale kto inny, jeśli nie ktoś błyskotliwy i n i e p r z e c i ę t n y miałby zjednoczyć swoich Rycerzy, składających się głównie, lub też wyłącznie z arystokracji? - Zrobiłem krótka pauzę, dając sobie i Herewardowi czas na uporządkowanie myśli, po czym kontynuowałem. - Moja siostra twierdzi, że Deimos Carrow należał do Rycerzy Walpurgii, kiedy jeszcze chodził do Hogwartu. Jeśli można mu zaufać w tej kwestii, nasuwałoby to wniosek, że Sam Wiesz Kto jest zbliżony do nas wiekiem. Nie przypominam sobie, by – może z wyjątkiem Cynthii – Carrow interesował się uczniami spoza Slytherinu, ale mimo wszystko nie wykluczałbym Krukonów. - Podniosłem szklankę z ciepłym alkoholem do ust, lustrując rudzielca wzrokiem, niezwykle ciekaw jego stanowiska w tej sprawie. - Zdaje się, że zjawiłeś się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie.
I, patrząc na spopielone piórka, nawet Zakonnikom nie można było do końca zaufać.
Nie było jednak innej możliwości, jak podjąć ryzyko wiary – w przeciwnym razie z pewnością popadłbym w obłęd, o który otarłem się kilkanaście lat temu, żyjąc w przekonaniu, że za każdym rogiem czyha na mnie wysłannik Malfoyów, albo nawet ktoś z rodziny, chcąc odkupić moje winy i upuścić trochę szlachetnej (choć zbrukanej) krwi z moich żył. Do dziś nie potrafię stwierdzić, na ile było to prawdą, a na ile wytworem własnej wyobraźni.
- Powiedzmy. - Z wolna przytakuję Bartiusowi, podnosząc wzrok zza opasłej księgi i śledząc lot wędrujących w naszą stronę szklanek. - Zastanawiam się, co byłoby, gdybym przez ostatnie lata szkolne nie szwendał się tyle z Wrightem. - Tego Hereward mógł nie wiedzieć. Za czasów Hogwartu raczej nie mieliśmy wspólnych tematów. Rudzielec nie grał w quidditcha i był rok starszym Krukonem, co w moim ówczesnym świecie plasowało go gdzieś pośród znajomych Cynthii, których nigdy dobrze nie poznałem. Ja za to najpewniej wpisywałem się w kanony typowego Ślizgona, którym rzecz jasna nie byłem, ale starałem się odgrywać swoją rolę najlepiej, jak potrafiłem. Przecież nie miał bym życia w tamtym dzikim stadzie, gdybym - tak jak reszta - nie wył do Księżyca. I tak miałem na pieńku z tymi, którzy nieustannie mieli potrzebę udowodniać wszystkim naokoło swoją pozycję samca alfy.
Wilki zawsze wzbudzały u mnie osobliwy niepokój.
- To prawda. Ale to nie ich szukam. Może i nie powinno mnie dziwić, że większość nazwisk należy tu do złotej dwudziestki ósemki, w końcu Slughorn uwielbiał otaczać się osobami wpływowymi. Jednak to zabawne, że jeszcze – a może raczej już za czasów Hogwartu - pałeczki należały głównie do arystokracji. Nawet w oczach kogoś, kto nie przywiązywał wagi do statusu krwi. Odwieczny podział ról. - Zreasumowałem z niesmakiem, na szczęście Bartius okazał się zbawienny, serwując miód pitny, którego słodycz pomogła mi zabić to zdegustowanie. - Sam Wiesz Kto... - Powtórzyłem za nim echem, uśmiechając się nieznacznie, tym samym odnotowując w pamięci trafny alias. - Nie wiem, czy był członkiem Klubu Ślimaka, ale... nie uważasz, że ktoś o niewątpliwej charyzmie, talencie do zjednywania ludzi i najprawdopodobniej posiadający dryg do jakiejś dziedziny magii, umknąłby Slughornowi? Być może błędnie odgaduję jego profil, ale kto inny, jeśli nie ktoś błyskotliwy i n i e p r z e c i ę t n y miałby zjednoczyć swoich Rycerzy, składających się głównie, lub też wyłącznie z arystokracji? - Zrobiłem krótka pauzę, dając sobie i Herewardowi czas na uporządkowanie myśli, po czym kontynuowałem. - Moja siostra twierdzi, że Deimos Carrow należał do Rycerzy Walpurgii, kiedy jeszcze chodził do Hogwartu. Jeśli można mu zaufać w tej kwestii, nasuwałoby to wniosek, że Sam Wiesz Kto jest zbliżony do nas wiekiem. Nie przypominam sobie, by – może z wyjątkiem Cynthii – Carrow interesował się uczniami spoza Slytherinu, ale mimo wszystko nie wykluczałbym Krukonów. - Podniosłem szklankę z ciepłym alkoholem do ust, lustrując rudzielca wzrokiem, niezwykle ciekaw jego stanowiska w tej sprawie. - Zdaje się, że zjawiłeś się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Upił łyk miodu ze szklanki wpatrując się w pióra wiszące na ścianie. Niektóre nadpalone, inne całkiem spopielały ginąc na zawsze, na dobre odcinając ich właścicieli od Zakonu. Myśl, że tylko one chronią życia wszystkich Zakonników wcale nie była przyjemna. Hereward dużo bardziej wolałby ufać ludziom niż magii. Nie chciał przy każdej rozmowie pytać się sam siebie czy właśnie nie wymienia się informacjami ze zdrajcą. Nie chciał czuć wiecznej niepewności, kiedy wchodził do Kwatery i widział w niej kogoś, kogo powinien uznać za przyjaciela, a nie kogoś, kto jedynie nosi taką maskę, by w odpowiednim momencie móc po prostu wbić nóż w plecy. Bardzo nie chciał, niestety zdawał sobie sprawę, że powinien być ostrożny, bo nie tylko jego życie od tego zależało. Nie potrafił jednak patrzeć na niektórych i myśleć o nich w kategoriach zagrożenia. Postanowił więc ufać wszystkim, bo brak wiary w członków Zakonu był tak samo zgubny jak wiara nadmierna i nieuzasadniona.
- Pewnie znacznie gorzej znałbyś się na Quidditchu - rzucił z lekkim uśmiechem, w którym tliło się zdumienie. Hereward niespecjalnie śledził losy innych uczniów Hogwartu. Zamknięty w bibliotece i w niewielkim gronie ludzi, o które naprawdę się troszczył żył poza śmietanką towarzyską szkoły. Trzymał się też z dala od Ślizgonów, z którymi zaś ze względu na swój przydział, a może i nie tylko, trzymał się Fox. Dlatego to w niego Barty wierzył, że prędzej odnajdzie tajemniczą postać Czarnego Pana, o którym wciąż tak mało wiedzieli. Barty zakładał, że ten ktoś był w Slytherinie. To zawsze był dziwny dom. A jeśli chcesz znaleźć druhów gotowych na wiele, to czeka cię Slytherin, gdzie cenią sonie fortele. Pasowało jak ulał.
- Możesz mieć rację. Horacy zwracał uwagę na osoby wybijające się przed szereg, a ten Sam Wiesz Kto na pewno kimś takim jest. Tylko że jak oni wszyscy - spojrzał na spis uczniów Klubu Ślimaka. - Arystokraci, wybitne jednostki, gracze Quidditcha, ludzie, którzy potrafią pociągnąć za sobą tłumy, zdolni czarodzieje. To też całkiem dobre miejsce na szukanie popleczników, prawda? Pupile pana profesora, szukający przywódcy, pewnie mieli problemy z regulaminem, ale zawsze udało im się dzięki niemu wykpić. Tak to do dzisiaj dział, ci bardziej charyzmatyczni przyciągają sobie osiłków od brudnej roboty, bo dzięki ich planowaniu osiłki rzadziej wpadają.
Czasy się zmieniały, ale Hogwart pozostawał taki sam. Zawsze rządziły nim dokładnie te prawa, co przed laty.
- Też nie przypominam sobie, żeby Carrow zniżył się do rozmowy z kimś spoza Slytherinu - celowo pominął Cynthię, mimo upływu lat niesmak, gdy myślałmo Deimosie mu pozostał. - Nie wykluczałbym nikogo, w każdym domu zdarzają się wyjątki, sam jesteś tego najlepszym przykładem, ale jednak do Ślizgonów by pasował, nie wydaje ci się? Na pewno sprytny, potrafiący zdobywać uznanie innych, inteligentny i potrafiący wykorzystać swoje przymioty, by nawet zjednać sobie szlachtę. Krukoni raczej nie brylują towarzysko, Gryfoni nie przekonają do siebie członków Slytherinu, a Puchoni są zbyt ułożeni, żeby nawet myśleć o szemranych organizacjach. Gdyby istniały wyjątki powinniśmy je znać.
Popatrzył na Fredericka pytająco czekając aż odniesie się do do analizy. Im dłużej jednak myślał, tym większe miał wątpliwości.
- Pewnie znacznie gorzej znałbyś się na Quidditchu - rzucił z lekkim uśmiechem, w którym tliło się zdumienie. Hereward niespecjalnie śledził losy innych uczniów Hogwartu. Zamknięty w bibliotece i w niewielkim gronie ludzi, o które naprawdę się troszczył żył poza śmietanką towarzyską szkoły. Trzymał się też z dala od Ślizgonów, z którymi zaś ze względu na swój przydział, a może i nie tylko, trzymał się Fox. Dlatego to w niego Barty wierzył, że prędzej odnajdzie tajemniczą postać Czarnego Pana, o którym wciąż tak mało wiedzieli. Barty zakładał, że ten ktoś był w Slytherinie. To zawsze był dziwny dom. A jeśli chcesz znaleźć druhów gotowych na wiele, to czeka cię Slytherin, gdzie cenią sonie fortele. Pasowało jak ulał.
- Możesz mieć rację. Horacy zwracał uwagę na osoby wybijające się przed szereg, a ten Sam Wiesz Kto na pewno kimś takim jest. Tylko że jak oni wszyscy - spojrzał na spis uczniów Klubu Ślimaka. - Arystokraci, wybitne jednostki, gracze Quidditcha, ludzie, którzy potrafią pociągnąć za sobą tłumy, zdolni czarodzieje. To też całkiem dobre miejsce na szukanie popleczników, prawda? Pupile pana profesora, szukający przywódcy, pewnie mieli problemy z regulaminem, ale zawsze udało im się dzięki niemu wykpić. Tak to do dzisiaj dział, ci bardziej charyzmatyczni przyciągają sobie osiłków od brudnej roboty, bo dzięki ich planowaniu osiłki rzadziej wpadają.
Czasy się zmieniały, ale Hogwart pozostawał taki sam. Zawsze rządziły nim dokładnie te prawa, co przed laty.
- Też nie przypominam sobie, żeby Carrow zniżył się do rozmowy z kimś spoza Slytherinu - celowo pominął Cynthię, mimo upływu lat niesmak, gdy myślałmo Deimosie mu pozostał. - Nie wykluczałbym nikogo, w każdym domu zdarzają się wyjątki, sam jesteś tego najlepszym przykładem, ale jednak do Ślizgonów by pasował, nie wydaje ci się? Na pewno sprytny, potrafiący zdobywać uznanie innych, inteligentny i potrafiący wykorzystać swoje przymioty, by nawet zjednać sobie szlachtę. Krukoni raczej nie brylują towarzysko, Gryfoni nie przekonają do siebie członków Slytherinu, a Puchoni są zbyt ułożeni, żeby nawet myśleć o szemranych organizacjach. Gdyby istniały wyjątki powinniśmy je znać.
Popatrzył na Fredericka pytająco czekając aż odniesie się do do analizy. Im dłużej jednak myślał, tym większe miał wątpliwości.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słodki alkohol przyjemnie palił w gardło, pozwalając zabić gorzki smak rzeczywistości. Czasy były niespokojne, i chyba tylko jeszcze używki pod różnymi postaciami zdawały się trzymać ludzkość przy życiu. Jedni wybierali adrenalinę, inni kawę i papierosy, alkohol, albo ciężkie narkotyki. Wszystko sprowadzało się do jednego. Chwili zapomnienia. Uwolnienia się od pęt świadomości, które powoli zaciskały pętlę wokół szyi.
- Albo po prostu dostawałbym mniej szlabanów, i zamiast porządkować szklarnie czy pomagać gajowemu w plenieniu szkodników, mógłbym szpiegować Ślizgonów. - Z perspektywy czasu wydawało się to całkiem przydatną fuchą. Mimo wszystko, nadal pozostawałem byłym członkiem domu Salazara i może faktycznie mogłem wiedzieć więcej, niż pozostali członkowie Zakonu, choć tak naprawdę nie wiedziałem niczego.
- Czyli sugerujesz, że pośród tych osób możemy mieć nie tylko Sam-Wiesz-Kogo, ale i jego Rycerzy, którzy pod jego skrzydłami mogą bezkarnie łamać prawo, a i tak udaje się im uniknąć konsekwencji? - Teza Herewarda jeszcze mocniej utwierdziła mnie w przekonaniu, że powinniśmy wziąć na celownik byłych członków klubu. Zaskakujące, że w tym przypadku również nie wpisywałem się w schemat, choć nie miałem wątpliwości co do powodów, dla których Slughorn wybrał mnie do swojej kolekcji. Miałem świetne nazwisko, byłem charyzmatyczny, a do tego byłem metamorfomagiem. Myślę, że pośród grupy ludzi wpływowych i ambitnych, ja stanowiłem raczej element rozrywkowy. Barwną osobistość, bez której spędy klubu byłyby zwyczajnie nudne.
- No, pięknie operujemy stereotypami. Tacy jesteśmy dorośli. Tylko, jak na złość, stereotypy idealnie pasują do Ślizgonów. Oni zawsze są tacy sami. To chyba najbardziej jednorodny i przewidywalny dom w Hogwarcie. Wiesz, dlaczego się wyłamuję? Tiara chciała posłać mnie do Gryffindoru. Speniałem. Lycus Malfoy musiał przecież godnie reprezentować swój ród. - Wyznałem, nie kryjąc autoironii. - Ale masz rację, że to nie zawsze się sprawdza. Na przykład taki Graham Mulciber. - Wszyscy wiedzieliśmy, czyje ciało znaleziono w domu Slughorna. - W szkole nie wybijał się zupełnie, nie był nawet Ślizgonem, a choć nie ma na to jednoznacznych dowodów, nie wierzę, że nie maczał palców w tej szopce. Nigdy nie ufałem mu w pracy. Wiesz, że był synem t e g o Mulcibera? Tego, który praktykował na swoich pacjentach czarną magię, za co przesiedział pół życia w Tower? Nie był zadowolony, kiedy odkryłem to w jego aktach. Ukrywał tę informację. W ogóle nie był zadowolony tym, że nieustannie węszyłem wokół niego. Musiał mieć coś do ukrycia. Wyjechał, ponoć na ważną misję, gdzieś za granicę, a znaleziono go martwego w Anglii. Ciekawe, co robił przez te kilka miesięcy. - Może teraz, kiedy nie miał już możliwości zacierania po sobie śladów, powinienem ponownie prześledzić jego poczynania? Może jego trop mógł prowadzić do kolejnej nitki w tej plątaninie wątków?
- Przyjrzyjmy się tym ciekawszym członkom Klubu Ślimaka. - Rozłożyłem opasłą kronikę przed Herewardem w taki sposób, abyśmy obaj mogli odczytać nazwiska. - Wziąłbym na celownik osoby, które ukończyły szkołę między czterdziestym, a czterdziestym piątym, skoro Rycerze działali za naszych czasów. Kogo tu mamy... oczywiście ja. - Widok prawdziwego nazwiska jak zwykle wywołał u mnie ponury uśmiech. - Deimos Carrow, który najwyraźniej nadal nie grzeszy inteligencją, skoro o istnieniu tajnej organizacji wygadał się mojej siostrze. Dalej, Cygnus Black. Też był ze mną na roku. Typowy, wpływowy arystokrata, pewnie pociąga za wiele sznurków w Ministerstwie. - Przerzuciłem stronę, aby rzucić okiem na niższe roczniki. - Caesar Lestrange. Do dziś mam wrażenie, że gdyby nie poglądy, moglibyśmy się nawet dogadać, co nie zmienia faktu, że zawsze był dobrym manipulantem. Samael Avery, mój kuzyn. Bezwzględny, jak każdy inny Avery. Lubi mieć pod sobą ludzi. Kto jeszcze... Ramsey Mulciber i Tom Riddle, młodsi ode mnie o dwa lata, chyba byli dość dobrymi kumplami. Wiem od Bena, że Mulciber pracuje jako egzekutor, ponoć kawał skurwysyna. - To jednak niczego nie dowodziło, ani tym bardziej nie przybliżało nas do odkrycia tożsamości Czarnego Pana. Choćby o ćwierć cala. - Nie wiedziałem, że Crispin Russell też był w klubie. Pracuje ze mną w biurze aurorów. Jak teraz o tym myślę, to on chyba też trzymał się dość blisko z tamtą dwójką. Widywałem ich razem w pokoju wspólnym. Choć z drugiej strony, ludzie pewnie do dziś są przekonani, że ja i Deimos byliśmy równie nierozłączni. - W komnatach pod jeziorem, pomimo nieustannych docinek na mój temat, nadal grałem swoją rolę dobrego kumpla, niecierpliwie wyczekując wiadomości od Jamiego albo kolejnych absztyfikantek, byleby tylko wyrwać się z tego lodowego więzienia. - A co, jeśli Pan jest tylko przykrywką, a Rycerzami przekornie przewodzi kobieta? - Rzuciłem, kiedy w zasięgu mojego wzroku znalazło się nazwisko, z którym w parze nierozerwalnie szedł istny chaos. - Milburga Dolohov to ciekawa postać. Pamiętam, jak przez pierwsze lata Hogwartu gardziła mną dlatego, że byłem szlachetnie urodzonym arystokratą, by w późniejszych latach gardzić mną z powodu niewłaściwego prowadzania się i zadawania ze szlamami. Była dość charakterna. Może nawet na tyle, by być w stanie podporządkować sobie wyżej urodzonych mężczyzn, czego Carrow był świetnym przykładem.
No i wydało się.
Ja, Frederick Fox, byłem istną skarbnicą plotkarskiej wiedzy. Gdybym chciał kiedyś sprzedać te, lub nieco bardziej pikantne informacje, zapewne znalazłbym sporo brukowców, gotowych zapłacić krocie za uchylenie rąbka tajemnicy z przeszłości tych, którzy dziś pozostają na językach całej Anglii.
- Sam nie wiem. - Nie ma to jak owocne podsumowanie tematu po dłuższej chwili milczenia i beznamiętnego wpatrywania się w kronikę. - To może być każda z tych osób. Jak i żadna z nich.
- Albo po prostu dostawałbym mniej szlabanów, i zamiast porządkować szklarnie czy pomagać gajowemu w plenieniu szkodników, mógłbym szpiegować Ślizgonów. - Z perspektywy czasu wydawało się to całkiem przydatną fuchą. Mimo wszystko, nadal pozostawałem byłym członkiem domu Salazara i może faktycznie mogłem wiedzieć więcej, niż pozostali członkowie Zakonu, choć tak naprawdę nie wiedziałem niczego.
- Czyli sugerujesz, że pośród tych osób możemy mieć nie tylko Sam-Wiesz-Kogo, ale i jego Rycerzy, którzy pod jego skrzydłami mogą bezkarnie łamać prawo, a i tak udaje się im uniknąć konsekwencji? - Teza Herewarda jeszcze mocniej utwierdziła mnie w przekonaniu, że powinniśmy wziąć na celownik byłych członków klubu. Zaskakujące, że w tym przypadku również nie wpisywałem się w schemat, choć nie miałem wątpliwości co do powodów, dla których Slughorn wybrał mnie do swojej kolekcji. Miałem świetne nazwisko, byłem charyzmatyczny, a do tego byłem metamorfomagiem. Myślę, że pośród grupy ludzi wpływowych i ambitnych, ja stanowiłem raczej element rozrywkowy. Barwną osobistość, bez której spędy klubu byłyby zwyczajnie nudne.
- No, pięknie operujemy stereotypami. Tacy jesteśmy dorośli. Tylko, jak na złość, stereotypy idealnie pasują do Ślizgonów. Oni zawsze są tacy sami. To chyba najbardziej jednorodny i przewidywalny dom w Hogwarcie. Wiesz, dlaczego się wyłamuję? Tiara chciała posłać mnie do Gryffindoru. Speniałem. Lycus Malfoy musiał przecież godnie reprezentować swój ród. - Wyznałem, nie kryjąc autoironii. - Ale masz rację, że to nie zawsze się sprawdza. Na przykład taki Graham Mulciber. - Wszyscy wiedzieliśmy, czyje ciało znaleziono w domu Slughorna. - W szkole nie wybijał się zupełnie, nie był nawet Ślizgonem, a choć nie ma na to jednoznacznych dowodów, nie wierzę, że nie maczał palców w tej szopce. Nigdy nie ufałem mu w pracy. Wiesz, że był synem t e g o Mulcibera? Tego, który praktykował na swoich pacjentach czarną magię, za co przesiedział pół życia w Tower? Nie był zadowolony, kiedy odkryłem to w jego aktach. Ukrywał tę informację. W ogóle nie był zadowolony tym, że nieustannie węszyłem wokół niego. Musiał mieć coś do ukrycia. Wyjechał, ponoć na ważną misję, gdzieś za granicę, a znaleziono go martwego w Anglii. Ciekawe, co robił przez te kilka miesięcy. - Może teraz, kiedy nie miał już możliwości zacierania po sobie śladów, powinienem ponownie prześledzić jego poczynania? Może jego trop mógł prowadzić do kolejnej nitki w tej plątaninie wątków?
- Przyjrzyjmy się tym ciekawszym członkom Klubu Ślimaka. - Rozłożyłem opasłą kronikę przed Herewardem w taki sposób, abyśmy obaj mogli odczytać nazwiska. - Wziąłbym na celownik osoby, które ukończyły szkołę między czterdziestym, a czterdziestym piątym, skoro Rycerze działali za naszych czasów. Kogo tu mamy... oczywiście ja. - Widok prawdziwego nazwiska jak zwykle wywołał u mnie ponury uśmiech. - Deimos Carrow, który najwyraźniej nadal nie grzeszy inteligencją, skoro o istnieniu tajnej organizacji wygadał się mojej siostrze. Dalej, Cygnus Black. Też był ze mną na roku. Typowy, wpływowy arystokrata, pewnie pociąga za wiele sznurków w Ministerstwie. - Przerzuciłem stronę, aby rzucić okiem na niższe roczniki. - Caesar Lestrange. Do dziś mam wrażenie, że gdyby nie poglądy, moglibyśmy się nawet dogadać, co nie zmienia faktu, że zawsze był dobrym manipulantem. Samael Avery, mój kuzyn. Bezwzględny, jak każdy inny Avery. Lubi mieć pod sobą ludzi. Kto jeszcze... Ramsey Mulciber i Tom Riddle, młodsi ode mnie o dwa lata, chyba byli dość dobrymi kumplami. Wiem od Bena, że Mulciber pracuje jako egzekutor, ponoć kawał skurwysyna. - To jednak niczego nie dowodziło, ani tym bardziej nie przybliżało nas do odkrycia tożsamości Czarnego Pana. Choćby o ćwierć cala. - Nie wiedziałem, że Crispin Russell też był w klubie. Pracuje ze mną w biurze aurorów. Jak teraz o tym myślę, to on chyba też trzymał się dość blisko z tamtą dwójką. Widywałem ich razem w pokoju wspólnym. Choć z drugiej strony, ludzie pewnie do dziś są przekonani, że ja i Deimos byliśmy równie nierozłączni. - W komnatach pod jeziorem, pomimo nieustannych docinek na mój temat, nadal grałem swoją rolę dobrego kumpla, niecierpliwie wyczekując wiadomości od Jamiego albo kolejnych absztyfikantek, byleby tylko wyrwać się z tego lodowego więzienia. - A co, jeśli Pan jest tylko przykrywką, a Rycerzami przekornie przewodzi kobieta? - Rzuciłem, kiedy w zasięgu mojego wzroku znalazło się nazwisko, z którym w parze nierozerwalnie szedł istny chaos. - Milburga Dolohov to ciekawa postać. Pamiętam, jak przez pierwsze lata Hogwartu gardziła mną dlatego, że byłem szlachetnie urodzonym arystokratą, by w późniejszych latach gardzić mną z powodu niewłaściwego prowadzania się i zadawania ze szlamami. Była dość charakterna. Może nawet na tyle, by być w stanie podporządkować sobie wyżej urodzonych mężczyzn, czego Carrow był świetnym przykładem.
No i wydało się.
Ja, Frederick Fox, byłem istną skarbnicą plotkarskiej wiedzy. Gdybym chciał kiedyś sprzedać te, lub nieco bardziej pikantne informacje, zapewne znalazłbym sporo brukowców, gotowych zapłacić krocie za uchylenie rąbka tajemnicy z przeszłości tych, którzy dziś pozostają na językach całej Anglii.
- Sam nie wiem. - Nie ma to jak owocne podsumowanie tematu po dłuższej chwili milczenia i beznamiętnego wpatrywania się w kronikę. - To może być każda z tych osób. Jak i żadna z nich.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie Fredericka o szlabanach. Było tym zabawniejsze, im dłużej sam był nauczycielem. Teraz patrzył na nie zupełnie inaczej niż dwadzieścia lat temu, kiedy sam okazywał się być ich ofiarą. A to zdarzyło się chyba każdemu uczniowi Hogwartu. Choć raz trzeba było poprzekładać archiwalne papiery, żeby w pełni poczuć, co oznacza nauka w Szkole Magii i Czarodziejstwa.
- Pomyśl sobie, że te szlabany nie poszły na marne - nie kryjąc uśmiechu upił kolejny łyk złotego płynu.
- Tak myślę. Bo jakby się nad tym zastanowić, skąd lepiej rekrutować członków jak nie stamtąd? Wyselekcjonowani przez Horacego zdolni czarodzieje, często podzielający poglądy o wyższości czarodziejów nad mugolami - starał się przekonać przede wszystkim siebie. Ciągle zastanawiał się czy aby nie patrzył w złym kierunku. Ale im więcej Fox mu mówił, tym bardziej przekonywał się co do słuszności swojego stwierdzenia.
- Może tam nawet nie ma Sam Wiesz Kogo - bawiła go ta słowna konstrukcja, której używali dla określenia nieznajomego czarodzieja, przywódcy Rycerzy. - Może to ktoś postawiony dalej, ale mający swoich popleczników, którzy zbierali mu kolejnych rycerzy w szkole? Może jakiś daleki kuzyn albo nawet brat? Grindelwald skończył Durmstrang, może nasz tajemniczy Ktoś też wcale nie uczęszczał do Hogwartu? Na pewno jednak musiałby być z kimś z tych uczniów mocno związany.
Skrzywił się na wzmiankę o stereotypach. Faktycznie nie powinien pozwalać, by coś takiego zaburzało mu osąd, szczególnie gdy był nauczycielem. Tylko że dom węża był zawsze specyficzny. Pełen arystokratycznych dzieciaków, które rzadko zadają się z kimś spoza swojego grona i niechętnie dopuszczają do niego nawet Ślizgonów o nieco bardziej rozcieńczonej krwi. Środowisko bardzo zamknięte, ale też niezwykle lojalne. Nawet jeśli mieli problemy we własnym gronie, dowiedzenie się o nich było niezwykle trudne. Nikt nie zamierzał zdradzać się ze swoimi problemami przed obcymi. Gdzie lepiej szukać popleczników jak nie tam?
- Czasem myślę, że przydział do domów powinien odbywać się dużo później. Wiele dzieciaków trafia nie tam, gdzie powinno. Czy gdyby nasi rycerze byli Gryfonami też popieraliby Czarnego Pana, czy może przebywanie w takim, nie innym środowisku by ich zmieniło? Czy gdybym był Ślizgonem, zamiast siedzieć z tobą w Kwaterze siedziałbym z którymś z nich - wskazał na zdjęcia członków Klubu Ślimaka - i zastanawiał się, czym do odwłoka sklątki jest Zakon Feniksa?
Sam był ciekaw, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby zamiast do Ravenclawu trafił do zupełnie innego domu. Jakim byłby wówczas człowiekiem?
- Szczerze powiedziawszy niespecjalnie kojarzę Mulcibera. Nie byłem duszą towarzystwa w czasach szkolnych. Był trzy lata młodszy i obracał się w zupełnie nie moich kręgach. Widywałem go czasem w pokoju wspólnym. Raczej nie kręciło się wokół niego wiele osób. On też chyba za nikim nie biegał. Nie wiedziałem, że pochodzi z jakiejś znanej czarnomagicznej rodziny, szczerze powiedziawszy jego nazwisko niewiele mi mówi. Po Hogwarcie tym bardziej nie śledziłem jego losów, ale był aurorem, prawda? Myślisz, że u was w biurze może być więcej takich jak on? Najwyraźniej rodzinnie lubią robić nie to, co powinni.
Dlaczego czarnoksiężnicy sami bawili się w łowców czarnoksiężników? Zwalczali konkurencję? Hereward nie do końca rozumiał ideę ścigania sobie podobnych. Przecież muszą być w pracy skuteczni, inaczej zostaną zdegradowani. A czy czarnomagiczny półświatek nie jest na tyle specyficzny, że od razu wiadomo, kto donosi aurorom i kogo należy się wystrzegać? To mogło zasadniczo tłumaczyć, czemu Mulciber nie żył.
- Carrow nigdy nie był specjalnie mądry - wtrącił się tylko na chwilę. Pomimo tylu lat wciąż nie potrafił powstrzymać zgryźliwych komentarzy na temat Deimosa. - On miał starszego brata, prawda?
Spojrzał na Foxa pytająco. Frederick okazał się być skarbnicą wiedzy na temat uczniów Hogwartu. Szkoda, że nie przyjaźnili się w szkole, może Hereward wiedziałby coś więcej o tych wszystkich ludziach. Obecnie ograniczał się tylko do świadomości, że istnieli. Przynajmniej jeśli chodzi o większość.
- Celowałbym w czarodziejów czystej krwi - przypatrywał się uważnie twarzom, jakby oczekiwał, że któreś zdjęcie wreszcie podskoczy i radośnie wykrzyczy, że to jego cały czas szukają. - Większość z tych ludzi nie spojrzałaby na kogoś, kto mógłby w sobie mieć choć gram mugolskiej krwi, o słuchaniu się go nie wspomnę.
Może nie tak, że od razu dyskryminowali każdego, ale pewna hierarchia wartości musiała zostać utrzymana. Żaden członek jednego z 28 rodów szlachetnych nie będzie słuchał kogoś o nie tak doskonałym pochodzeniu. Czasem nawet jemu jako nauczycielowi trudno było zdobyć posłuch, a co dopiero jakiemuś dzieciakowi.
- Naprawdę myślisz, że taki Samael Avery mógłby przyjmować rozkazy od kobiety? - Popatrzył najpierw na zdjęcie uzdrowiciela, a potem Milburgi Dolohov. Jakkolwiek wspaniałą mogła by c osobą, Hereward nie wierzył, żeby potrafiła podporządkować sobie tych wszystkich mężczyzn.
- Mam wrażeniem że błądzimy cały czas - westchnął. - To równie dobrze może być ktoś spoza Hogwartu jak i drugie wcielenie Grindelwalda, które przybrał z sobie tylko znanego powodu.
Ta niewiedza była dołująca. Czy naprawdę lekarz jego siostry mógł przewodzić dziwnej organizacji? Sam fakt, że mógłby do niej należeć był dość już przerażający.
- Pomyśl sobie, że te szlabany nie poszły na marne - nie kryjąc uśmiechu upił kolejny łyk złotego płynu.
- Tak myślę. Bo jakby się nad tym zastanowić, skąd lepiej rekrutować członków jak nie stamtąd? Wyselekcjonowani przez Horacego zdolni czarodzieje, często podzielający poglądy o wyższości czarodziejów nad mugolami - starał się przekonać przede wszystkim siebie. Ciągle zastanawiał się czy aby nie patrzył w złym kierunku. Ale im więcej Fox mu mówił, tym bardziej przekonywał się co do słuszności swojego stwierdzenia.
- Może tam nawet nie ma Sam Wiesz Kogo - bawiła go ta słowna konstrukcja, której używali dla określenia nieznajomego czarodzieja, przywódcy Rycerzy. - Może to ktoś postawiony dalej, ale mający swoich popleczników, którzy zbierali mu kolejnych rycerzy w szkole? Może jakiś daleki kuzyn albo nawet brat? Grindelwald skończył Durmstrang, może nasz tajemniczy Ktoś też wcale nie uczęszczał do Hogwartu? Na pewno jednak musiałby być z kimś z tych uczniów mocno związany.
Skrzywił się na wzmiankę o stereotypach. Faktycznie nie powinien pozwalać, by coś takiego zaburzało mu osąd, szczególnie gdy był nauczycielem. Tylko że dom węża był zawsze specyficzny. Pełen arystokratycznych dzieciaków, które rzadko zadają się z kimś spoza swojego grona i niechętnie dopuszczają do niego nawet Ślizgonów o nieco bardziej rozcieńczonej krwi. Środowisko bardzo zamknięte, ale też niezwykle lojalne. Nawet jeśli mieli problemy we własnym gronie, dowiedzenie się o nich było niezwykle trudne. Nikt nie zamierzał zdradzać się ze swoimi problemami przed obcymi. Gdzie lepiej szukać popleczników jak nie tam?
- Czasem myślę, że przydział do domów powinien odbywać się dużo później. Wiele dzieciaków trafia nie tam, gdzie powinno. Czy gdyby nasi rycerze byli Gryfonami też popieraliby Czarnego Pana, czy może przebywanie w takim, nie innym środowisku by ich zmieniło? Czy gdybym był Ślizgonem, zamiast siedzieć z tobą w Kwaterze siedziałbym z którymś z nich - wskazał na zdjęcia członków Klubu Ślimaka - i zastanawiał się, czym do odwłoka sklątki jest Zakon Feniksa?
Sam był ciekaw, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby zamiast do Ravenclawu trafił do zupełnie innego domu. Jakim byłby wówczas człowiekiem?
- Szczerze powiedziawszy niespecjalnie kojarzę Mulcibera. Nie byłem duszą towarzystwa w czasach szkolnych. Był trzy lata młodszy i obracał się w zupełnie nie moich kręgach. Widywałem go czasem w pokoju wspólnym. Raczej nie kręciło się wokół niego wiele osób. On też chyba za nikim nie biegał. Nie wiedziałem, że pochodzi z jakiejś znanej czarnomagicznej rodziny, szczerze powiedziawszy jego nazwisko niewiele mi mówi. Po Hogwarcie tym bardziej nie śledziłem jego losów, ale był aurorem, prawda? Myślisz, że u was w biurze może być więcej takich jak on? Najwyraźniej rodzinnie lubią robić nie to, co powinni.
Dlaczego czarnoksiężnicy sami bawili się w łowców czarnoksiężników? Zwalczali konkurencję? Hereward nie do końca rozumiał ideę ścigania sobie podobnych. Przecież muszą być w pracy skuteczni, inaczej zostaną zdegradowani. A czy czarnomagiczny półświatek nie jest na tyle specyficzny, że od razu wiadomo, kto donosi aurorom i kogo należy się wystrzegać? To mogło zasadniczo tłumaczyć, czemu Mulciber nie żył.
- Carrow nigdy nie był specjalnie mądry - wtrącił się tylko na chwilę. Pomimo tylu lat wciąż nie potrafił powstrzymać zgryźliwych komentarzy na temat Deimosa. - On miał starszego brata, prawda?
Spojrzał na Foxa pytająco. Frederick okazał się być skarbnicą wiedzy na temat uczniów Hogwartu. Szkoda, że nie przyjaźnili się w szkole, może Hereward wiedziałby coś więcej o tych wszystkich ludziach. Obecnie ograniczał się tylko do świadomości, że istnieli. Przynajmniej jeśli chodzi o większość.
- Celowałbym w czarodziejów czystej krwi - przypatrywał się uważnie twarzom, jakby oczekiwał, że któreś zdjęcie wreszcie podskoczy i radośnie wykrzyczy, że to jego cały czas szukają. - Większość z tych ludzi nie spojrzałaby na kogoś, kto mógłby w sobie mieć choć gram mugolskiej krwi, o słuchaniu się go nie wspomnę.
Może nie tak, że od razu dyskryminowali każdego, ale pewna hierarchia wartości musiała zostać utrzymana. Żaden członek jednego z 28 rodów szlachetnych nie będzie słuchał kogoś o nie tak doskonałym pochodzeniu. Czasem nawet jemu jako nauczycielowi trudno było zdobyć posłuch, a co dopiero jakiemuś dzieciakowi.
- Naprawdę myślisz, że taki Samael Avery mógłby przyjmować rozkazy od kobiety? - Popatrzył najpierw na zdjęcie uzdrowiciela, a potem Milburgi Dolohov. Jakkolwiek wspaniałą mogła by c osobą, Hereward nie wierzył, żeby potrafiła podporządkować sobie tych wszystkich mężczyzn.
- Mam wrażeniem że błądzimy cały czas - westchnął. - To równie dobrze może być ktoś spoza Hogwartu jak i drugie wcielenie Grindelwalda, które przybrał z sobie tylko znanego powodu.
Ta niewiedza była dołująca. Czy naprawdę lekarz jego siostry mógł przewodzić dziwnej organizacji? Sam fakt, że mógłby do niej należeć był dość już przerażający.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Oczywiście, że nie! Gdyby nie one, nie miał bym żadnego alibi, żeby swobodnie móc szwendać się z Wrigtem. - Ślizgoni zaszczuliby mnie jak psa. A tak przynajmniej kończyło się na narzekaniu, że tracę punkty dla domu. Nikt nie sprawdzał, kiedy rzeczywiście szedłem odrobić szlaban, a kiedy na randkę z Gryfonką. Albo Benem.
- Slughorn sam w sobie był specyficzną postacią, nie uważasz? Z jednej strony nie uznawał podziałów krwi, z drugiej... okrutnie faworyzował tych, którzy w jakiś sposób wybijali się spośród tłumu. Czy Sam-Wiesz-Kto myśli podobnie? - Albo w ogóle – jak myśli? Czym się kieruje? Może zamiast szperać w kronice, powinniśmy mocniej skupić się na profilu psychologicznym? Tylko czy ze strzępek posiadanych przez nas informacji byliśmy w stanie wyłuskać cokolwiek nad to, co już wiedzieliśmy?
Z braku zajęcia dla rąk, przerzuciłem kolejną stronę kroniki, a naszym oczom ukazały się jeszcze młodsze pokolenia.
- Perseus. No tak, zdrajcy też nie mogło tu zabraknąć.
I trudno stwierdzić, czy może ze złości, czy bardziej z pragnienia, w jedneh chwilii opróżniłem niemal całą szklankę miodu pitnego.
- Durmstrang też przeszedł mi przez głowę, ponoć tam praktyka czarnej magii stoi na porządku dziennym. Tylko dlaczego ten k t o ś miałby zwrócić uwagę na Hogwart w czasach, kiedy Grindewald być może jeszcze nie myślał o podboju Anglii? - Brakowało pasującego elementu, aby ta wersja trzymała się faktów. A może wszyscy byliśmy ofiarami manipulacji i tak naprawdę błądziliśmy po omacku, głupio przekonani o tym, że wiemy cokolwiek? - Myślisz, że mógł to być ktoś starszy? W zasadzie to niewykluczone, ale w takim razie w jaki sposób ugrupowanie działało w szkole, za naszych czasów? Czy może działało już dużo wcześniej? Czy ktoś wyszkolił sobie dzieciaka do tego, by zbierał mu popleczników? Bo nie sądzę, żeby robił to któryś z nauczycieli. Poza Slughornem nikt nie organizował żadnych spotkań, a Ślizgoni... to było takie naturalne, że siedzieli w tych swoich hermetycznych grupkach, odcięci od reszty szkoły. Łatwy cel dla kogoś, kto... no właśnie. Czego tak naprawdę chce Sam-Wiesz-Kto? - Spojrzałem wyczekująco na Bartiusa, opróżniając resztki alkoholu ze szkła.
Władzy nas światem? To za proste. Za tym musi kryć się coś większego.
- Może gdybyś nosił jakieś bardziej chwytliwe nazwisko? Wiesz, Parkinson albo Yaxley. - Zaśmiałem się, pielęgnując założenie, że Rycerze to grupa arystokratów. Jak jednak mogłoby być inaczej, skoro jedyni członkowie o jakich wiemy to dwójka z nich, a ci raczej nie słyną z zadawania się z ludźmi o niższym statusie społecznym, a co dopiero zakładaniu tajnych organizacji. - Ale masz trochę racji, że środowisko silnie kształtuje zwłaszcza tych najmłodszych. Moja siostra wylądowała w Ravenclawie i została czarną owcą rodziny. - Wzruszyłem ramionami w geście bezradności. Ktoś musiał, odkąd przestałem się do niej wliczać.
- Kiedy dowiedziałem się, że był tylko dwa roczniki niżej ode mnie, nie kryłem zaskoczenia. W ogóle nie kojarzyłem go ze szkoły. Jakby przez te wszystkie lata był cieniem. Przydatna umiejętność, nie sądzisz? I tak, był aurorem, pracowaliśmy razem. Może po prostu uprzedziłem się do niego po tym, jak przypadkiem odkryłem historię jego rodziny. Ale od tamtego czasu spoglądałem na niego przez pryzmat jego ojca, który odsiadywał wyrok w Tower, albo który raczej umiejętnie uniknął Azkabanu. Graham był w przeszłości w jakiś sposób powiązany z Nokturnem, jednak w pracy nigdy nie zadziałał na szkodę sprawy. Odpowiedź na pytanie dlaczego zginął być może mogłaby nas przybliżyć do tożsamości Sam-Wiesz-Kogo... Arystokraci. Klub Ślimaka. Slughorn. Dziennik. Martwy Mulciber w jego domu. To podejrzanie spójny ciąg następstw jak na przypadek.
Nawet, gdyby Mulciber nie był w żaden sposób powiązany z Rycerzami Walpurgii, jego ciało w domu Slughorna było zagadką. Być może byłem zbyt sugestywny i zbyt pochopny w swoich domysłach, być może tylko chciałem dowieść swojej racji, że Graham nie grał czysto. Logika zdawała się jednak być po mojej stronie.
- Tak. Nigdy nie poznałem Fobosa lepiej, ale Deimos nieustannie o nim opowiadał. Był dla niego wzorem. Czy to... - I urwałem w połowie, bo wspomnienie starszego brata Deimosa mimowolnie przywołało do mojej podświadomości za dobrze znaną sylwetkę. - W zasadzie dziwne, że w tym wszystkim nie pomyślałem o własnym bracie. Prawie zapomniałem, że go mam. Gdyby w szkole istniała jakaś tajna organizacja dla wysoko urodzonej bandy rasistów, Abraxas z pewnością zadbałby o to, abym się o niej nie dowiedział. To przypomina mi o jeszcze jednej, ciekawej postaci. Moim kolejnym kuzynie, Morpheusu. Wesołej rodziny ciąg dalszy. Jak tak dalej pójdzie, zaraz okaże się, że ci Rycerze Walpurgii to tak naprawdę cały ród Malfoyów, poszukujący krwawej zemsty za wszystkie oszczerstwa na ich temat, pojawiające się na łamach Walczącego Maga. W takim wypadku niewątpliwie przewodziłaby im kobieta, bo chyba nikt nie nienawidzi mnie mocniej, niż Medea... ale może nie będę zagłębiać się w moje zawiłe, rodzinne koligacje. - Dało się słyszeć szczere rozbawienie w moim głosie, ale też jakiś bezmierny smutek, który zawsze towarzyszył mi wspominaniu r o d z i n y. Co jednak jeśli rozwiązanie było prostsze, niż mi się wydawało, a za sznurki pociągało któreś z wymienionej trójki? Wcześniej w ogóle nie przyjmowałem tego do świadomości, ale teraz, kiedy powiedziałem to na głos, nie wydawało mi się to zupełnie niemożliwe.
Jeśli prawda była aż tak okrutna, wolałbym jej nie znać.
- Nikt nie jest bardziej wrogo nastawiony do mugoli niż arystokraci. No, może jeszcze rozżaleni czarodzieje czystej krwi, w rodowodach których Nott o trudnym do zapamiętania imieniu znalazł jakiś nieczystych przodków. Istna katastrofa. - Jeśli coś wyniosłem z nauki heraldyki to jedno – liczy się tylko dwadzieścia osiem rodzin, a pozostali muszą obejść się smakiem. Choć, aby dojść do podobnego wniosku, wcale nie trzeba było specjalnych lekcji. - Ale podział ról pozostaje niezmienny. Rasa panów musi mieć ostatnie słowo.
Czyli jednak Ceasar Lestrange. Wiedziałem. I pomyśleć, że chcąc mieć z głowy obowiązek dobrego uczynku prawie zajrzałem do niego w święta, kiedy leżał sam jak palec w Świętym Mungu...
Dobrze, że ostatecznie zrezygnowałem z tej wyprawy.
- Słuszna uwaga. Avery to nie Carrow.
Dobrze było podzielić się z kimś targającymi mnie wątpliwościami. Hereward odwiódł mnie od kilku ślepych uliczek, jednocześnie pokazując sto tysięcy innych możliwości.
A podobno lubiłem wybierać ścieżki wiodące na około.
- Prawda, ostatnio zrobiło się jakoś spokojniej, a Rycerze wyskoczyli znikąd. Tylko, że Grindewald wydaje się być w swoich działaniach mocno logiczny. Chyba, że ta organizacja ma odwrócić naszą uwagę od jego innych działań... tylko jakich? Pracujesz w Hogwarcie. W temacie działań Grindewalda wiesz na pewno więcej, niż ja.
Ja tylko byłem uczniem Slytherinu do czterdziestego drugiego. I najwyraźniej znałem ludzi, o których pozostali członkowie Zakonu Feniksa rzeczywiście mogli nie mieć pojęcia. Bo i jak, kiedy z zielonym krawatem w parze szła buta, nie pozwalająca zadawać się z kimśniższego pokroju gorszego sortu?
- To nie może być on. - Stwierdzam stanowczo po chwili namysłu. - Dumbledore mówił o trzeciej sile. To muszą być Rycerze Walpurgii.
- Slughorn sam w sobie był specyficzną postacią, nie uważasz? Z jednej strony nie uznawał podziałów krwi, z drugiej... okrutnie faworyzował tych, którzy w jakiś sposób wybijali się spośród tłumu. Czy Sam-Wiesz-Kto myśli podobnie? - Albo w ogóle – jak myśli? Czym się kieruje? Może zamiast szperać w kronice, powinniśmy mocniej skupić się na profilu psychologicznym? Tylko czy ze strzępek posiadanych przez nas informacji byliśmy w stanie wyłuskać cokolwiek nad to, co już wiedzieliśmy?
Z braku zajęcia dla rąk, przerzuciłem kolejną stronę kroniki, a naszym oczom ukazały się jeszcze młodsze pokolenia.
- Perseus. No tak, zdrajcy też nie mogło tu zabraknąć.
I trudno stwierdzić, czy może ze złości, czy bardziej z pragnienia, w jedneh chwilii opróżniłem niemal całą szklankę miodu pitnego.
- Durmstrang też przeszedł mi przez głowę, ponoć tam praktyka czarnej magii stoi na porządku dziennym. Tylko dlaczego ten k t o ś miałby zwrócić uwagę na Hogwart w czasach, kiedy Grindewald być może jeszcze nie myślał o podboju Anglii? - Brakowało pasującego elementu, aby ta wersja trzymała się faktów. A może wszyscy byliśmy ofiarami manipulacji i tak naprawdę błądziliśmy po omacku, głupio przekonani o tym, że wiemy cokolwiek? - Myślisz, że mógł to być ktoś starszy? W zasadzie to niewykluczone, ale w takim razie w jaki sposób ugrupowanie działało w szkole, za naszych czasów? Czy może działało już dużo wcześniej? Czy ktoś wyszkolił sobie dzieciaka do tego, by zbierał mu popleczników? Bo nie sądzę, żeby robił to któryś z nauczycieli. Poza Slughornem nikt nie organizował żadnych spotkań, a Ślizgoni... to było takie naturalne, że siedzieli w tych swoich hermetycznych grupkach, odcięci od reszty szkoły. Łatwy cel dla kogoś, kto... no właśnie. Czego tak naprawdę chce Sam-Wiesz-Kto? - Spojrzałem wyczekująco na Bartiusa, opróżniając resztki alkoholu ze szkła.
Władzy nas światem? To za proste. Za tym musi kryć się coś większego.
- Może gdybyś nosił jakieś bardziej chwytliwe nazwisko? Wiesz, Parkinson albo Yaxley. - Zaśmiałem się, pielęgnując założenie, że Rycerze to grupa arystokratów. Jak jednak mogłoby być inaczej, skoro jedyni członkowie o jakich wiemy to dwójka z nich, a ci raczej nie słyną z zadawania się z ludźmi o niższym statusie społecznym, a co dopiero zakładaniu tajnych organizacji. - Ale masz trochę racji, że środowisko silnie kształtuje zwłaszcza tych najmłodszych. Moja siostra wylądowała w Ravenclawie i została czarną owcą rodziny. - Wzruszyłem ramionami w geście bezradności. Ktoś musiał, odkąd przestałem się do niej wliczać.
- Kiedy dowiedziałem się, że był tylko dwa roczniki niżej ode mnie, nie kryłem zaskoczenia. W ogóle nie kojarzyłem go ze szkoły. Jakby przez te wszystkie lata był cieniem. Przydatna umiejętność, nie sądzisz? I tak, był aurorem, pracowaliśmy razem. Może po prostu uprzedziłem się do niego po tym, jak przypadkiem odkryłem historię jego rodziny. Ale od tamtego czasu spoglądałem na niego przez pryzmat jego ojca, który odsiadywał wyrok w Tower, albo który raczej umiejętnie uniknął Azkabanu. Graham był w przeszłości w jakiś sposób powiązany z Nokturnem, jednak w pracy nigdy nie zadziałał na szkodę sprawy. Odpowiedź na pytanie dlaczego zginął być może mogłaby nas przybliżyć do tożsamości Sam-Wiesz-Kogo... Arystokraci. Klub Ślimaka. Slughorn. Dziennik. Martwy Mulciber w jego domu. To podejrzanie spójny ciąg następstw jak na przypadek.
Nawet, gdyby Mulciber nie był w żaden sposób powiązany z Rycerzami Walpurgii, jego ciało w domu Slughorna było zagadką. Być może byłem zbyt sugestywny i zbyt pochopny w swoich domysłach, być może tylko chciałem dowieść swojej racji, że Graham nie grał czysto. Logika zdawała się jednak być po mojej stronie.
- Tak. Nigdy nie poznałem Fobosa lepiej, ale Deimos nieustannie o nim opowiadał. Był dla niego wzorem. Czy to... - I urwałem w połowie, bo wspomnienie starszego brata Deimosa mimowolnie przywołało do mojej podświadomości za dobrze znaną sylwetkę. - W zasadzie dziwne, że w tym wszystkim nie pomyślałem o własnym bracie. Prawie zapomniałem, że go mam. Gdyby w szkole istniała jakaś tajna organizacja dla wysoko urodzonej bandy rasistów, Abraxas z pewnością zadbałby o to, abym się o niej nie dowiedział. To przypomina mi o jeszcze jednej, ciekawej postaci. Moim kolejnym kuzynie, Morpheusu. Wesołej rodziny ciąg dalszy. Jak tak dalej pójdzie, zaraz okaże się, że ci Rycerze Walpurgii to tak naprawdę cały ród Malfoyów, poszukujący krwawej zemsty za wszystkie oszczerstwa na ich temat, pojawiające się na łamach Walczącego Maga. W takim wypadku niewątpliwie przewodziłaby im kobieta, bo chyba nikt nie nienawidzi mnie mocniej, niż Medea... ale może nie będę zagłębiać się w moje zawiłe, rodzinne koligacje. - Dało się słyszeć szczere rozbawienie w moim głosie, ale też jakiś bezmierny smutek, który zawsze towarzyszył mi wspominaniu r o d z i n y. Co jednak jeśli rozwiązanie było prostsze, niż mi się wydawało, a za sznurki pociągało któreś z wymienionej trójki? Wcześniej w ogóle nie przyjmowałem tego do świadomości, ale teraz, kiedy powiedziałem to na głos, nie wydawało mi się to zupełnie niemożliwe.
Jeśli prawda była aż tak okrutna, wolałbym jej nie znać.
- Nikt nie jest bardziej wrogo nastawiony do mugoli niż arystokraci. No, może jeszcze rozżaleni czarodzieje czystej krwi, w rodowodach których Nott o trudnym do zapamiętania imieniu znalazł jakiś nieczystych przodków. Istna katastrofa. - Jeśli coś wyniosłem z nauki heraldyki to jedno – liczy się tylko dwadzieścia osiem rodzin, a pozostali muszą obejść się smakiem. Choć, aby dojść do podobnego wniosku, wcale nie trzeba było specjalnych lekcji. - Ale podział ról pozostaje niezmienny. Rasa panów musi mieć ostatnie słowo.
Czyli jednak Ceasar Lestrange. Wiedziałem. I pomyśleć, że chcąc mieć z głowy obowiązek dobrego uczynku prawie zajrzałem do niego w święta, kiedy leżał sam jak palec w Świętym Mungu...
Dobrze, że ostatecznie zrezygnowałem z tej wyprawy.
- Słuszna uwaga. Avery to nie Carrow.
Dobrze było podzielić się z kimś targającymi mnie wątpliwościami. Hereward odwiódł mnie od kilku ślepych uliczek, jednocześnie pokazując sto tysięcy innych możliwości.
A podobno lubiłem wybierać ścieżki wiodące na około.
- Prawda, ostatnio zrobiło się jakoś spokojniej, a Rycerze wyskoczyli znikąd. Tylko, że Grindewald wydaje się być w swoich działaniach mocno logiczny. Chyba, że ta organizacja ma odwrócić naszą uwagę od jego innych działań... tylko jakich? Pracujesz w Hogwarcie. W temacie działań Grindewalda wiesz na pewno więcej, niż ja.
Ja tylko byłem uczniem Slytherinu do czterdziestego drugiego. I najwyraźniej znałem ludzi, o których pozostali członkowie Zakonu Feniksa rzeczywiście mogli nie mieć pojęcia. Bo i jak, kiedy z zielonym krawatem w parze szła buta, nie pozwalająca zadawać się z kimś
- To nie może być on. - Stwierdzam stanowczo po chwili namysłu. - Dumbledore mówił o trzeciej sile. To muszą być Rycerze Walpurgii.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
- Będę się od dzisiaj przyglądał uczniom na szlabanach. Jeszcze się okaże, że jakiś Ślizgon łapie się na nie tylko po to, żeby podrywać Gryfonkę - wyobraził sobie, jak dwójka młodych umawia się na szlaban. Perspektywa ta nieco go rozbawiła.
- Sądząc po tym, kogo miałby wśród przyjaciół, to faworyzowanie może być za słabym słowem - w końcu Deimos Carrow był człowiekiem raczej nienawykłym do kogokolwiek o gorszej krwi. Łatka szlamy prześladowała tysiące czarodziejów z mugolskich rodzin, którzy zawitali w progi Hogwartu.
Popatrzył na zdjęcie Perseusa. Zdrajca. To, czego chyba wszyscy się bali. Spopielone piórka budziły niepokój, bo czy ich magia potrafiła ochronić Zakonników? Gwarantowała jakiekolwiek bezpieczeństwo? Tego nie wiedzieli, musieli uwierzyć. Jak w wiele rzeczy ostatnio.
- Może miał tu rodzinę? Albo stąd się wywodził? Niektórzy rodzice lubią wysyłać dzieci za granicę. We Francji uczyłem na przykład Tristana Rosiera i jego siostry - zaproponował, choć sam nie był specjalnie do tej koncepcji przekonany. Nie mogli jedna wykluczyć też takiej możliwości. Nie mogli wykluczyć niczego, a niewiele mogli wziąć za pewnik. Dlatego poszukiwanie tożsamości Czarnego Pana tak bardzo przypominało błądzenie we mgle. Nie mieli konkretów, strzępy informacji były niczym w porównaniu z ty, czego potrzebowali. A może wcale nawet nie istniał?
- A myślisz, że może być ich więcej. Tych przywódców? Nie tylko jeden, ale kilku. Może jakaś sekta, której członkowie sami nie wiedzą, w czym dokładnie biorą udział i kto im przewodzi? Dzieci zebrać najłatwiej, to by tłumaczyło, czemu zaczęli od Hogwartu. Jeśli go ukończyli też pewnie doskonale wiedzieli, gdzie szukać członków swojej wesołej gromadki. Klub Ślimaka to wręcz kopalnia zdolnych i ambitnych czarodziejów. Dzieciaki były wyselekcjonowane, wręcz podane na tacy, wystarczyło odpowiednio zamieszać im w głowach, by zostali wiernymi poplecznikami.
Do tego też nie był zbyt przekonany, ale w zasadzie nie mieli nic, co pozwoliłoby tę teorię całkowicie obalić. Tak samo jak nie mogli wykluczyć, że Czarnym Panem jest ktoś z rodzeństwa Fredericka.
- Nie wiemy, czego chce - skrzywił się lekko i dolał sobie alkoholu, żeby przełknąć niesmak, który pozostał po wypowiedzeniu gorzkiej prawdy. - Prawie nic o nim nie wiemy. I, co gorsza, nie wiemy, co on wie o nas.
Mogli tylko mieć nadzieję, że nic. I tylko tyle, nadzieję. Ich Zakon zbudowany był na nadziei.
Graham Mulciber i jego tajemnicza śmierć, mroczna figura pociągająca za sznurki, Abraxas, Medea, Deimos, Fobos, Perseus, tego wszystkiego było zbyt wiele, by Hereward nie zaczął się gubić.
- Mam wrażenie, że od ograniczenia się jedynie do Klubu Ślimaka przeszliśmy do nieograniczania się w ogóle - spojrzał jeszcze raz na pamiątkowe zdjęcia. Wskazał na pierwszą lepszą twarz, pod którą napis nadawał mu imię Tom Riddle - to może być on - przeniósł palec na kolejną fotografię, tym razem Crispina Russella - albo on, a my i tak się tego nie dowiemy. Musimy zdobyć jakieś informacje - był zmęczony ciągłymi pytaniami i wiecznymi brakami odpowiedzi. Niepewnością, która towarzyszyła mu odkąd wstąpił do Zakonu.
- Tak, to ma sens. Rycerze jako trzecia siła. Trudno jest tylko na nich uważać, kiedy nic o nich nie wiemy - zaczynał robić się marudny po alkoholu. - Boję się trochę tego momentu, w którym się dowiemy. Nie mamy nad tym żadnej kontroli, a coś mi mówi, że może nas trafić w najgorszym możliwym momencie.
Wolał nie myśleć o tym, co stanie się, gdy przyjdzie im skonfrontować się z inną organizacją, możliwe, że znacznie potężniejszą niż oni, której przywódca pozostawał zagadką nawet dla Fredericka, którego wiedza o kręgach szlacheckich była naprawdę imponująca. Skoro on nie miał podejrzeń wobec nikogo konkretnego czy w Zakonie był ktokolwiek, kto potrafiłby rzucić jakiekolwiek światło na sprawę.
- Mam tylko nadzieję, że nie będę pierwszym, który się dowie. Nie weź mnie za tchórza, ale obawiam się, że ktoś tak skutecznie skrywający własną tożsamość może posunąć się do rzeczy wprost niewyobrażalnych, by zachować ją w tajemnicy - obdarzył po raz kolejny spojrzeniem zdjęcia absolwentów. Żadne nie skoczyło, nie przyznało się do bycia kimś więcej niż zwykłym członkiem Klubu Ślimaka. Ale jedno z nich prawdopodobnie było i Hereward zadrżał. Przez chwilę czuł się jakby ktoś obserwował ich przez ten cały czas, wbijał wzrok w jego kark. Kiedy jednak się odwrócił, nikogo nie było. Tylko on, Fox i zdjęcia, z których jedno kryło zapewne odpowiedź na ich zagadkę.
- Sądząc po tym, kogo miałby wśród przyjaciół, to faworyzowanie może być za słabym słowem - w końcu Deimos Carrow był człowiekiem raczej nienawykłym do kogokolwiek o gorszej krwi. Łatka szlamy prześladowała tysiące czarodziejów z mugolskich rodzin, którzy zawitali w progi Hogwartu.
Popatrzył na zdjęcie Perseusa. Zdrajca. To, czego chyba wszyscy się bali. Spopielone piórka budziły niepokój, bo czy ich magia potrafiła ochronić Zakonników? Gwarantowała jakiekolwiek bezpieczeństwo? Tego nie wiedzieli, musieli uwierzyć. Jak w wiele rzeczy ostatnio.
- Może miał tu rodzinę? Albo stąd się wywodził? Niektórzy rodzice lubią wysyłać dzieci za granicę. We Francji uczyłem na przykład Tristana Rosiera i jego siostry - zaproponował, choć sam nie był specjalnie do tej koncepcji przekonany. Nie mogli jedna wykluczyć też takiej możliwości. Nie mogli wykluczyć niczego, a niewiele mogli wziąć za pewnik. Dlatego poszukiwanie tożsamości Czarnego Pana tak bardzo przypominało błądzenie we mgle. Nie mieli konkretów, strzępy informacji były niczym w porównaniu z ty, czego potrzebowali. A może wcale nawet nie istniał?
- A myślisz, że może być ich więcej. Tych przywódców? Nie tylko jeden, ale kilku. Może jakaś sekta, której członkowie sami nie wiedzą, w czym dokładnie biorą udział i kto im przewodzi? Dzieci zebrać najłatwiej, to by tłumaczyło, czemu zaczęli od Hogwartu. Jeśli go ukończyli też pewnie doskonale wiedzieli, gdzie szukać członków swojej wesołej gromadki. Klub Ślimaka to wręcz kopalnia zdolnych i ambitnych czarodziejów. Dzieciaki były wyselekcjonowane, wręcz podane na tacy, wystarczyło odpowiednio zamieszać im w głowach, by zostali wiernymi poplecznikami.
Do tego też nie był zbyt przekonany, ale w zasadzie nie mieli nic, co pozwoliłoby tę teorię całkowicie obalić. Tak samo jak nie mogli wykluczyć, że Czarnym Panem jest ktoś z rodzeństwa Fredericka.
- Nie wiemy, czego chce - skrzywił się lekko i dolał sobie alkoholu, żeby przełknąć niesmak, który pozostał po wypowiedzeniu gorzkiej prawdy. - Prawie nic o nim nie wiemy. I, co gorsza, nie wiemy, co on wie o nas.
Mogli tylko mieć nadzieję, że nic. I tylko tyle, nadzieję. Ich Zakon zbudowany był na nadziei.
Graham Mulciber i jego tajemnicza śmierć, mroczna figura pociągająca za sznurki, Abraxas, Medea, Deimos, Fobos, Perseus, tego wszystkiego było zbyt wiele, by Hereward nie zaczął się gubić.
- Mam wrażenie, że od ograniczenia się jedynie do Klubu Ślimaka przeszliśmy do nieograniczania się w ogóle - spojrzał jeszcze raz na pamiątkowe zdjęcia. Wskazał na pierwszą lepszą twarz, pod którą napis nadawał mu imię Tom Riddle - to może być on - przeniósł palec na kolejną fotografię, tym razem Crispina Russella - albo on, a my i tak się tego nie dowiemy. Musimy zdobyć jakieś informacje - był zmęczony ciągłymi pytaniami i wiecznymi brakami odpowiedzi. Niepewnością, która towarzyszyła mu odkąd wstąpił do Zakonu.
- Tak, to ma sens. Rycerze jako trzecia siła. Trudno jest tylko na nich uważać, kiedy nic o nich nie wiemy - zaczynał robić się marudny po alkoholu. - Boję się trochę tego momentu, w którym się dowiemy. Nie mamy nad tym żadnej kontroli, a coś mi mówi, że może nas trafić w najgorszym możliwym momencie.
Wolał nie myśleć o tym, co stanie się, gdy przyjdzie im skonfrontować się z inną organizacją, możliwe, że znacznie potężniejszą niż oni, której przywódca pozostawał zagadką nawet dla Fredericka, którego wiedza o kręgach szlacheckich była naprawdę imponująca. Skoro on nie miał podejrzeń wobec nikogo konkretnego czy w Zakonie był ktokolwiek, kto potrafiłby rzucić jakiekolwiek światło na sprawę.
- Mam tylko nadzieję, że nie będę pierwszym, który się dowie. Nie weź mnie za tchórza, ale obawiam się, że ktoś tak skutecznie skrywający własną tożsamość może posunąć się do rzeczy wprost niewyobrażalnych, by zachować ją w tajemnicy - obdarzył po raz kolejny spojrzeniem zdjęcia absolwentów. Żadne nie skoczyło, nie przyznało się do bycia kimś więcej niż zwykłym członkiem Klubu Ślimaka. Ale jedno z nich prawdopodobnie było i Hereward zadrżał. Przez chwilę czuł się jakby ktoś obserwował ich przez ten cały czas, wbijał wzrok w jego kark. Kiedy jednak się odwrócił, nikogo nie było. Tylko on, Fox i zdjęcia, z których jedno kryło zapewne odpowiedź na ich zagadkę.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- W razie czego, nie utrudniaj mu roboty. Nosząc zielony krawat ma już wystarczająco przechlapane. - Biedni, uciemiężeni Ślizgoni. Skazani na towarzystwo głównie rozkapryszonych arystokratek, którym albo nie odpowiadało twoje nazwisko, albo wgniecenie na koszuli. - Zawsze się zastanawiałem, jak to jest. Spędzać tam rok szkolny, ale nie jako uczeń. Nie czujesz się, jakbyś zatrzymał czas? Oszukał go? - Trudno było nie żywić sentymentu do lat spędzonych w Hogwarcie, zwłaszcza, że z perspektywy czasu tamten okres wydawał się całkowicie beztroski. Czym były szlabany w obliczu terroru Grindewalda? Choć z szaleńcem na czele, to nadal musiała być ta sama szkoła. Magia zaklęta w murach zamku była jej integralną częścią.
- Teoria, że to ktoś spoza wysp, wydaje mi się naciągana, ale nie niemożliwa. Grindewald miał swój cel – Dumbledore i Hogwart. Jeśli Sam Wiesz Kto nie jest Brytyjczykiem, czego by tu szukał? Szlachectwa? - Zaśmiałem się.
Miałem wrażenie, że wybiegliśmy za daleko, a przecież ugrupowanie musiało opierać się na jakiejś logice. Jeśli nie byliśmy w stanie już na etapie teorii u argumentować, dlaczego Czarny Pan mógłby postępować wedle danego schematu, był to dla mnie znak, że szukamy za daleko. Praca aurora nauczyła mnie skrupulatnego przesiewania domysłów w taki sposób, by stawały się jak najbardziej zbieżne z rzeczywistością.
- Grupę osób, która dziś każe nazywać siebie Czarnym Panem i w tajemniczy sposób pociąga za sznurki, ktoś kiedyś też musiał powołać. Ale może masz rację, może w ogóle szukamy nie tam, gdzie trzeba. Co jeśli Rycerze Walpurgii istnieją od lat, a może wieków? Co jeśli ten ich właściwy Pan już dawno nie żyje? Tylko to nasuwałoby pytanie, dlaczego dopiero teraz wychodzą z ukrycia... a może wcale nie wychodzą. Może po prostu tak się nam wydaje, bo t e r a z udało się nam o nich dowiedzieć. Z drugiej strony, czy byłoby możliwe prowadzenie tajnego ugrupowania przez lata pod nosami wszystkich dyrektorów? I duchów? One zwykle widzą rzeczy, które umykają nauczycielom. Albo szkolne skrzaty? Na pewno znajdą się jakieś, które służą w Hogwarcie od lat. Może gdybyś w wolnej chwili z nimi porozmawiał, dowiedzielibyśmy się czegoś na temat samego ugrupowania? Osadzenie w czasie będzie kroplą w morzu, ale znacznie zawęziłoby krąg poszukiwań Sam Wiesz Kogo. Myślę jednak, że nie mylimy się mocno w przypadku Rycerzy. Chociaż z drugiej strony... podczas noworocznego Sabatu zamordowano kilkoro Nestorów. To ich sprawka? Czy zabijaliby swoich? Czy może to dzieło Grindewalda? Czy Grindewald wie o Rycerzach? Czy mogą być sojusznikami, czy może zupełnie nie?
Im więcej rozmawialiśmy, tym więcej pojawiało się niewiadomych, a my nadal tkwiliśmy w martwym punkcie, z garstką zdjęć przed nosami, które nie mówiły nam nic.
W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego, jak ponowne napełnienie szklanek po brzegi alkoholem.
- Na pewno wie, że jesteśmy. Mój kuzyn się o to postarał. Domyślam się, że nie miał oporów, by sypać nazwiskami. - Co oznaczało, że póki co byłem bezpieczny, jednak wszyscy ci, którzy działali w Zakonie zanim do niego dołączyłem, z pewnością wylądowali już na czarnej liście... Czarnego Pana?
A w tym z pewnością moja siostra.
- Masz rację, za mało wiemy o Rycerzach. Może najwyższy czas, żeby – nie zapominając o walce z Grindewaldem – przyjrzeć się bliżej tej organizacji. Zapewne byłoby mi łatwiej to zrobić, gdybym nie dał się wydziedziczyć, ale w Zakonie jest przecież kilkoro arystokratów. Mogliby powęszyć w swoich kręgach... chociaż dobrze wiem, że lord lordowi nierówny. - Podsumowałem. O ile hierarchia poza kręgami arystokracji nie pozostawiała żadnej wątpliwości, tak nastroje w kręgach osób szlachetnych zmieniały się niczym w kalejdoskopie. Rody wpadały i wypadały z łask innych rodów, zawiązywano nowe sojusze i palono budowane przez lata mosty. Ten hermetyczny półświatek bywał bardziej nieprzewidywalny niż burza hormonalna.
Słowa Herewarda uderzyły mnie niczym kubeł zimnej wody. Miał rację. Być może tożsamość człowieka (a może nie-człowieka?) o którym rozmawialiśmy, była najpilniej strzeżonym sekretem na Wyspach. Pilniej, niż wszystkie sekrety Departamentu Tajemnic razem wzięte.
Ale to również nasunęło mi pewien pomysł.
- Może tym bardziej powinniśmy pytać martwych. Jakby nie było, noc Walpurgii - a mniemam, że stąd zaczerpnięto nazwę - jest świętem duchów.
- Teoria, że to ktoś spoza wysp, wydaje mi się naciągana, ale nie niemożliwa. Grindewald miał swój cel – Dumbledore i Hogwart. Jeśli Sam Wiesz Kto nie jest Brytyjczykiem, czego by tu szukał? Szlachectwa? - Zaśmiałem się.
Miałem wrażenie, że wybiegliśmy za daleko, a przecież ugrupowanie musiało opierać się na jakiejś logice. Jeśli nie byliśmy w stanie już na etapie teorii u argumentować, dlaczego Czarny Pan mógłby postępować wedle danego schematu, był to dla mnie znak, że szukamy za daleko. Praca aurora nauczyła mnie skrupulatnego przesiewania domysłów w taki sposób, by stawały się jak najbardziej zbieżne z rzeczywistością.
- Grupę osób, która dziś każe nazywać siebie Czarnym Panem i w tajemniczy sposób pociąga za sznurki, ktoś kiedyś też musiał powołać. Ale może masz rację, może w ogóle szukamy nie tam, gdzie trzeba. Co jeśli Rycerze Walpurgii istnieją od lat, a może wieków? Co jeśli ten ich właściwy Pan już dawno nie żyje? Tylko to nasuwałoby pytanie, dlaczego dopiero teraz wychodzą z ukrycia... a może wcale nie wychodzą. Może po prostu tak się nam wydaje, bo t e r a z udało się nam o nich dowiedzieć. Z drugiej strony, czy byłoby możliwe prowadzenie tajnego ugrupowania przez lata pod nosami wszystkich dyrektorów? I duchów? One zwykle widzą rzeczy, które umykają nauczycielom. Albo szkolne skrzaty? Na pewno znajdą się jakieś, które służą w Hogwarcie od lat. Może gdybyś w wolnej chwili z nimi porozmawiał, dowiedzielibyśmy się czegoś na temat samego ugrupowania? Osadzenie w czasie będzie kroplą w morzu, ale znacznie zawęziłoby krąg poszukiwań Sam Wiesz Kogo. Myślę jednak, że nie mylimy się mocno w przypadku Rycerzy. Chociaż z drugiej strony... podczas noworocznego Sabatu zamordowano kilkoro Nestorów. To ich sprawka? Czy zabijaliby swoich? Czy może to dzieło Grindewalda? Czy Grindewald wie o Rycerzach? Czy mogą być sojusznikami, czy może zupełnie nie?
Im więcej rozmawialiśmy, tym więcej pojawiało się niewiadomych, a my nadal tkwiliśmy w martwym punkcie, z garstką zdjęć przed nosami, które nie mówiły nam nic.
W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego, jak ponowne napełnienie szklanek po brzegi alkoholem.
- Na pewno wie, że jesteśmy. Mój kuzyn się o to postarał. Domyślam się, że nie miał oporów, by sypać nazwiskami. - Co oznaczało, że póki co byłem bezpieczny, jednak wszyscy ci, którzy działali w Zakonie zanim do niego dołączyłem, z pewnością wylądowali już na czarnej liście... Czarnego Pana?
A w tym z pewnością moja siostra.
- Masz rację, za mało wiemy o Rycerzach. Może najwyższy czas, żeby – nie zapominając o walce z Grindewaldem – przyjrzeć się bliżej tej organizacji. Zapewne byłoby mi łatwiej to zrobić, gdybym nie dał się wydziedziczyć, ale w Zakonie jest przecież kilkoro arystokratów. Mogliby powęszyć w swoich kręgach... chociaż dobrze wiem, że lord lordowi nierówny. - Podsumowałem. O ile hierarchia poza kręgami arystokracji nie pozostawiała żadnej wątpliwości, tak nastroje w kręgach osób szlachetnych zmieniały się niczym w kalejdoskopie. Rody wpadały i wypadały z łask innych rodów, zawiązywano nowe sojusze i palono budowane przez lata mosty. Ten hermetyczny półświatek bywał bardziej nieprzewidywalny niż burza hormonalna.
Słowa Herewarda uderzyły mnie niczym kubeł zimnej wody. Miał rację. Być może tożsamość człowieka (a może nie-człowieka?) o którym rozmawialiśmy, była najpilniej strzeżonym sekretem na Wyspach. Pilniej, niż wszystkie sekrety Departamentu Tajemnic razem wzięte.
Ale to również nasunęło mi pewien pomysł.
- Może tym bardziej powinniśmy pytać martwych. Jakby nie było, noc Walpurgii - a mniemam, że stąd zaczerpnięto nazwę - jest świętem duchów.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nie zamierzał przeszkadzać Ślizognom w schadzkach z ładnymi Gryfonkami tak długo jak długo podczas szlabanów nie łamali kolejnych punktów regulaminu. Ale zdecydowanie przyjemniej romansuje się przekładając kartki w archiwum niż czyszcząc fiolki po eliksirach, w których znaleźć można czasem rzeczy naprawdę obrzydliwe. Uczniowie powinni docenić dobrą wolę profesora, który udostępni im przytulne i bezpieczne miejsce na wyznawanie sobie uczuć bez wszechobecnego smrodu zgniłych jajek. Ale pewnie nie docenią, sam Hereward docenił swoich nauczycieli dopiero gdy skończył szkołę.
- Trochę jest - spojrzał na Foxa z lekko rozmarzonym uśmiechem. - Czasem mam wrażenie jakbym sam był uczniem. Zwłaszcza, gdy nocą patroluję korytarze i jestem zupełnie sam, otoczony przez te wszystkie obrazy, które oglądałem, kiedy my byliśmy studentami. Hogwart się nie zmienia. Ludzie przychodzą i odchodzą, ale w tym zamku jest coś, czego nawet czas nie potrafi wypłoszyć.
Tak też w istocie było. Zostając nauczycielem, Hereward zachował w sobie tego chłopca, który przemierzał korytarze z nosem włożonym w książkę. Nie pozwolił mu wyrosnąć do końca ze swoich marzeń, nadziei i planów. Tam należał, tam czuł się u siebie i tam był w domu bardziej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Hogwart związał go ze sobą na całe życie magią silniejszą od najpotężniejszych zaklęć.
- Grindelwald nie jest wymarzonym przełożonym. Uczniowie uczą się czarnej magii, kary są surowsze niż za czasów Dumbledore'a. Ale staramy się chronić dzieciaki najlepiej jak możemy - nigdy nie skazał przecież nikogo na karę cielesną. Zadręczał uczniów porządkami w bibliotekach, magazynach, składzikach, archiwach, ale nigdy nie pozwolił się nad nikim znęcać fizycznie. Żadne podwieszanie pod sufitem. Trzymał się tego, bo wiedział, że tak postępował Albus Dumbledore, największy czarodziej i najwspanialszy nauczyciel, jakiego Barty w życiu miał okazję poznać.
- Masz rację, najbardziej prawdopodobne jest to, że Sam Wiesz Kto jest jeden. Mężczyzna, Anglik, a przynajmniej tutaj mieszkający, o krwi przynajmniej czystej. Niby ktoś półkrwi nie budzi obrzydzenia, nawet w największych radykałach, ale jednak jako przywódca grupy, w której są tacy ludzie jak Deimos Carrow...? Raczej odpada. Stara organizacja mogłaby być, gdyby ktoś ją na przykład reaktywował w naszych czasach. Ale nie pamiętam o żadnych Rycerzach z historii.
Czy duchy naprawdę mogą cokolwiek wiedzieć? To prawda, były w szkole przez cały czas, często uczniowie nawet nie wiedzą, że są przez nich obserwowani, nie zwracają na nich uwagi. Tylko że duchy same też niespecjalnie interesują się sprawami ludzi. Jeżeli jednak tworzyła się jakaś organizacja, mogła wzbudzić czyjeś zainteresowanie. Najpewniej Krwawego Barona.
Hereward zakrztusił się pitym właśnie miodem.
- Właśnie sobie uzmysłowiłem, - wydusił wreszcie, gdy udało mu się złapać powietrze - że najwięcej na ten temat może wiedzieć Krwawy Baron. A szczerze powiedziawszy, dalej się go trochę boję.
Duch Slytherinu zawsze budził niepokój pośród uczniów innych domów. W zalanym krwią stroju, ponury i znacznie mniej towarzyski niż mnich czy Nick.
- Poza tym, jeśli organizację stworzyli Ślizgoni on i tak nic mi nie powie. Ale zapytam oczywiście. Porozmawiam z Szarą Damą, w końcu to ona opiekowała się moim domem. I wydaje mi się, że nawet mnie lubi.
Miał nadzieję, że Grindelwald o nic go nie podejrzewa. Jeżeli zacznie za bardzo wypytywać, a któryś z duchów doniesie dyrektorowi, to Barty może znaleźć się w niemałych tarapatach. Miał tylko nadzieję, że w razie czego uda mu się wykpić poszukiwaniami informacji o Rycerzach Walpurgii i ukryje swoją wywrotną działalność w Zakonie Feniksa, który dąży do pokonania jego przełożonego. Życie bywa czasem bardzo skomplikowane.
- Mam szczerą nadzieję, że Gellert się z Sam Wiesz Kim nie sprzymierzył, bo inaczej wie o mnie. Jeżeli jeszcze żyję, to albo ze sobą nie współpracują, albo Grindelwald czeka na odpowiedni moment, żeby się z wiedzą ujawnić, albo jestem pod wpływem imperiusa i nawet o tym nie wiem - szereg optymistycznych możliwości prawie podnosił na duchu. Prawie. - Tak czy inaczej spróbuję się czegoś dowiedzieć. Nie podoba mi się, że oni mogą wiedzieć o nas prawie wszystko, a my stoimy przed ścianą zagadek.
Spojrzał na zegarek i zerwał się momentalnie.
- Muszę lecieć do Hogwartu, za pół godziny zaczynam szlaban Ślizgonki i Gryfona. I obiecuję, że nie będę im nic utrudniał.
ztx2
- Trochę jest - spojrzał na Foxa z lekko rozmarzonym uśmiechem. - Czasem mam wrażenie jakbym sam był uczniem. Zwłaszcza, gdy nocą patroluję korytarze i jestem zupełnie sam, otoczony przez te wszystkie obrazy, które oglądałem, kiedy my byliśmy studentami. Hogwart się nie zmienia. Ludzie przychodzą i odchodzą, ale w tym zamku jest coś, czego nawet czas nie potrafi wypłoszyć.
Tak też w istocie było. Zostając nauczycielem, Hereward zachował w sobie tego chłopca, który przemierzał korytarze z nosem włożonym w książkę. Nie pozwolił mu wyrosnąć do końca ze swoich marzeń, nadziei i planów. Tam należał, tam czuł się u siebie i tam był w domu bardziej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Hogwart związał go ze sobą na całe życie magią silniejszą od najpotężniejszych zaklęć.
- Grindelwald nie jest wymarzonym przełożonym. Uczniowie uczą się czarnej magii, kary są surowsze niż za czasów Dumbledore'a. Ale staramy się chronić dzieciaki najlepiej jak możemy - nigdy nie skazał przecież nikogo na karę cielesną. Zadręczał uczniów porządkami w bibliotekach, magazynach, składzikach, archiwach, ale nigdy nie pozwolił się nad nikim znęcać fizycznie. Żadne podwieszanie pod sufitem. Trzymał się tego, bo wiedział, że tak postępował Albus Dumbledore, największy czarodziej i najwspanialszy nauczyciel, jakiego Barty w życiu miał okazję poznać.
- Masz rację, najbardziej prawdopodobne jest to, że Sam Wiesz Kto jest jeden. Mężczyzna, Anglik, a przynajmniej tutaj mieszkający, o krwi przynajmniej czystej. Niby ktoś półkrwi nie budzi obrzydzenia, nawet w największych radykałach, ale jednak jako przywódca grupy, w której są tacy ludzie jak Deimos Carrow...? Raczej odpada. Stara organizacja mogłaby być, gdyby ktoś ją na przykład reaktywował w naszych czasach. Ale nie pamiętam o żadnych Rycerzach z historii.
Czy duchy naprawdę mogą cokolwiek wiedzieć? To prawda, były w szkole przez cały czas, często uczniowie nawet nie wiedzą, że są przez nich obserwowani, nie zwracają na nich uwagi. Tylko że duchy same też niespecjalnie interesują się sprawami ludzi. Jeżeli jednak tworzyła się jakaś organizacja, mogła wzbudzić czyjeś zainteresowanie. Najpewniej Krwawego Barona.
Hereward zakrztusił się pitym właśnie miodem.
- Właśnie sobie uzmysłowiłem, - wydusił wreszcie, gdy udało mu się złapać powietrze - że najwięcej na ten temat może wiedzieć Krwawy Baron. A szczerze powiedziawszy, dalej się go trochę boję.
Duch Slytherinu zawsze budził niepokój pośród uczniów innych domów. W zalanym krwią stroju, ponury i znacznie mniej towarzyski niż mnich czy Nick.
- Poza tym, jeśli organizację stworzyli Ślizgoni on i tak nic mi nie powie. Ale zapytam oczywiście. Porozmawiam z Szarą Damą, w końcu to ona opiekowała się moim domem. I wydaje mi się, że nawet mnie lubi.
Miał nadzieję, że Grindelwald o nic go nie podejrzewa. Jeżeli zacznie za bardzo wypytywać, a któryś z duchów doniesie dyrektorowi, to Barty może znaleźć się w niemałych tarapatach. Miał tylko nadzieję, że w razie czego uda mu się wykpić poszukiwaniami informacji o Rycerzach Walpurgii i ukryje swoją wywrotną działalność w Zakonie Feniksa, który dąży do pokonania jego przełożonego. Życie bywa czasem bardzo skomplikowane.
- Mam szczerą nadzieję, że Gellert się z Sam Wiesz Kim nie sprzymierzył, bo inaczej wie o mnie. Jeżeli jeszcze żyję, to albo ze sobą nie współpracują, albo Grindelwald czeka na odpowiedni moment, żeby się z wiedzą ujawnić, albo jestem pod wpływem imperiusa i nawet o tym nie wiem - szereg optymistycznych możliwości prawie podnosił na duchu. Prawie. - Tak czy inaczej spróbuję się czegoś dowiedzieć. Nie podoba mi się, że oni mogą wiedzieć o nas prawie wszystko, a my stoimy przed ścianą zagadek.
Spojrzał na zegarek i zerwał się momentalnie.
- Muszę lecieć do Hogwartu, za pół godziny zaczynam szlaban Ślizgonki i Gryfona. I obiecuję, że nie będę im nic utrudniał.
ztx2
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 30.04
Przytulny przedpokój starej chaty jeszcze nigdy nie wydawał się Benjaminowi tak przygnębiającym miejscem - boazeria, znoszona wycieraczka, resztki świątecznych ozdób wiszących w ciemniejszym kącie tuż pod sufitem, tak wysoko, że chyba tylko on zdołał dostrzec smętne pozostałości ogołoconych z igieł gałązek. Zapach kociej sierści, wilgotnego płaszcza i smutku; chłodna ściana, rozjaśniająca się obrysem drzwi, gdy tylko położył na niej swoją stwardniałą od odcisków dłoń. Niedorzecznie czystą. Już nie ubrudzoną krwią, którą ocierał z dziecięcych twarzyczek, błagając Merlina o to, by nie zachłysnęły się krwią zanim dotrą do bezpiecznego miejsca. Już nie poznaczoną czerwonymi odmrożeniami, piekącymi ogniem przy każdym poruszeniu ścięgien. Już nie brudną od wilgotnej trawy, rozmokłego pyłu, już nie dziwnie zazielenioną od zatrucia, przejmującego cały organizm toksyczną mgłą. I tylko złota obrączką pozostała taka jak zwykle: lśniła w słabym blasku świec, otrzeźwiając Bena do tego stopnia, że nie zamienił się w kamień - a może jednak klątwa wyspy dotknęła go w jakiś pokręcony sposób? - tarasujący wejście do sali obrad, a pchnął bogato zdobione drzwi, wchodząc do pomieszczenia.
Wiedział, że będzie pierwszy. Chociaż nie starał się specjalnie, pojawił się dużo wcześniej - uciekał z mieszkania, a zwłaszcza z pustego pokoju Tonks, w którym przeleżał ostatnią dobę, niewygodnie podkurczając nogi na zbyt krótkim łóżku. Samotność mu nie służyła, towarzystwo - także nie i to wyjątkowo nie dlatego, że szalał z rozpaczy i gniewu. Po raz pierwszy odkąd pamiętał silne emocje go wyciszały, niemożliwe do uzewnętrznienia, niemożliwe do zrozumienia przez kogokolwiek innego. Nikt nie był przecież tam, nikt nie podejmował tych decyzji, nikt nie patrzył na pewną śmierć więźniów i przyjaciół. Obrazy z Wyspy Rzeźb powracały do niego ciągle w nieznośnej, przesadnej kakofonii; krzyk Selwyna, odgłosy pękających murów, świszczących zaklęć i spokojnie szumiącego lasu, przez który przedzierał się w poszukiwaniu pomocy. Nie potrafił wyciszyć tych dźwięków, tak jak nie potrafił godzić się z nową porcją wyrzutów sumienia, dławiących go w gardle. Bał się spotkania z Bathildą, bał się spotkania z innymi Gwardzistami a jednocześnie niczego nie pragnął bardziej od zobaczenia się z nimi - całymi, zdrowymi i... porażonych doświadczeniami ostatnich dni. Wstyd mieszał się z rozpaczą, bezradność z potrzebą natychmiastowego działania: chciał, musiał wiedzieć co dalej.
Ciężko zasiadł przy drewnianym stole, oparł łokcie o blat i ukrył twarz w dłoniach, wsuwając palce w niezbyt świeże, skołtunione czarne włosy. Nic nie poszło tak, jak powinno i znów - przynajmniej na razie - nie mógł nic z tym zrobić. Pozostało jedynie zagryźć wargi i czekać, czekać na dalsze decyzje, czekać na kolejną szansę, czekać na możliwość uczczenia pamięci tych, którzy zaginęli. Byli chwilowo nieobecni. Gdzieś pod grubą warstwą rozpaczy i bólu ciągle czaiła się dzika nadzieja, bełkocząca wbrew rozsądkowi, wbrew temu co widział; zabraniająca uznawać przyjaciół za bezpowrotnie utraconych.
Przytulny przedpokój starej chaty jeszcze nigdy nie wydawał się Benjaminowi tak przygnębiającym miejscem - boazeria, znoszona wycieraczka, resztki świątecznych ozdób wiszących w ciemniejszym kącie tuż pod sufitem, tak wysoko, że chyba tylko on zdołał dostrzec smętne pozostałości ogołoconych z igieł gałązek. Zapach kociej sierści, wilgotnego płaszcza i smutku; chłodna ściana, rozjaśniająca się obrysem drzwi, gdy tylko położył na niej swoją stwardniałą od odcisków dłoń. Niedorzecznie czystą. Już nie ubrudzoną krwią, którą ocierał z dziecięcych twarzyczek, błagając Merlina o to, by nie zachłysnęły się krwią zanim dotrą do bezpiecznego miejsca. Już nie poznaczoną czerwonymi odmrożeniami, piekącymi ogniem przy każdym poruszeniu ścięgien. Już nie brudną od wilgotnej trawy, rozmokłego pyłu, już nie dziwnie zazielenioną od zatrucia, przejmującego cały organizm toksyczną mgłą. I tylko złota obrączką pozostała taka jak zwykle: lśniła w słabym blasku świec, otrzeźwiając Bena do tego stopnia, że nie zamienił się w kamień - a może jednak klątwa wyspy dotknęła go w jakiś pokręcony sposób? - tarasujący wejście do sali obrad, a pchnął bogato zdobione drzwi, wchodząc do pomieszczenia.
Wiedział, że będzie pierwszy. Chociaż nie starał się specjalnie, pojawił się dużo wcześniej - uciekał z mieszkania, a zwłaszcza z pustego pokoju Tonks, w którym przeleżał ostatnią dobę, niewygodnie podkurczając nogi na zbyt krótkim łóżku. Samotność mu nie służyła, towarzystwo - także nie i to wyjątkowo nie dlatego, że szalał z rozpaczy i gniewu. Po raz pierwszy odkąd pamiętał silne emocje go wyciszały, niemożliwe do uzewnętrznienia, niemożliwe do zrozumienia przez kogokolwiek innego. Nikt nie był przecież tam, nikt nie podejmował tych decyzji, nikt nie patrzył na pewną śmierć więźniów i przyjaciół. Obrazy z Wyspy Rzeźb powracały do niego ciągle w nieznośnej, przesadnej kakofonii; krzyk Selwyna, odgłosy pękających murów, świszczących zaklęć i spokojnie szumiącego lasu, przez który przedzierał się w poszukiwaniu pomocy. Nie potrafił wyciszyć tych dźwięków, tak jak nie potrafił godzić się z nową porcją wyrzutów sumienia, dławiących go w gardle. Bał się spotkania z Bathildą, bał się spotkania z innymi Gwardzistami a jednocześnie niczego nie pragnął bardziej od zobaczenia się z nimi - całymi, zdrowymi i... porażonych doświadczeniami ostatnich dni. Wstyd mieszał się z rozpaczą, bezradność z potrzebą natychmiastowego działania: chciał, musiał wiedzieć co dalej.
Ciężko zasiadł przy drewnianym stole, oparł łokcie o blat i ukrył twarz w dłoniach, wsuwając palce w niezbyt świeże, skołtunione czarne włosy. Nic nie poszło tak, jak powinno i znów - przynajmniej na razie - nie mógł nic z tym zrobić. Pozostało jedynie zagryźć wargi i czekać, czekać na dalsze decyzje, czekać na kolejną szansę, czekać na możliwość uczczenia pamięci tych, którzy zaginęli. Byli chwilowo nieobecni. Gdzieś pod grubą warstwą rozpaczy i bólu ciągle czaiła się dzika nadzieja, bełkocząca wbrew rozsądkowi, wbrew temu co widział; zabraniająca uznawać przyjaciół za bezpowrotnie utraconych.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 30.04 noc
Minęło trzy dni. Trzy, w których nie był pewien, czy znajduje się wciąż w świecie żywych, czy też rzucono na niego prawdziwą klątwę, albo zatapia się w niekończącym się koszmarze. Od nowa i od nowa powtarzającym pytania, uderzenia i rozmazywane krwią obrazy. Trzy dni od odsieczy, kiedy nikomu nie mógł powiedzieć gdzie był i co się z nim działo, schwytany i zamknięty w oślizgłych lochach Hogwartu. A jednak żył. Uciekł z więzienia, chociaż nie dostrzegał w tym żadnej chluby, a nieustający ból, który nie miał zbyt wiele wspólnego z wciąż widocznymi śladami oparzeń, ran, których Adrien nie zdążył zaleczyć, gdy rankiem pojawił sie w progach ogrodu. Zdążył się za to dowiedzieć, że szeregi zakonników przerzedziły się po odsieczy i lista zaginionych (porwanych?) brzydko urosła. A świadomość, że zostawił gdzieś w murach Hogwartu Eileen i Just (jeżeli wciąż żyły?), zaciskała bolesną obręczą klatkę piersiową w i tak chrapliwym oddechu.
Nie pamiętał kiedy spał, a moment, w którym Adrien próbował zmusić go do niego, zakończył się halucynacją. Samuel przypominał bardziej ducha, który wdarł się w ludzkie ciało. Ale czasu na odpoczynek jeszcze nie było. Nie teraz. Walka wciąż trwała, nawet jeśli próbowano rzucić ich na kolana, ale...nie wiedział co miał powiedzieć Bathildzie. Ufał jej całym sercem, odnajdując w jej osobie źródło nadziei. Niezależnie od uparcie wlewającej się rozpaczy. Znał swoje przeznaczenie, swoją misję, swoje poświęcenie. I miał za nim podążać wbrew narastającym wszędzie ciemnościom. Także w nim samym.
Stanął na progu wejścia czując, że na jedną chwilę może wziąć głębszy oddech. Omiótł wzrokiem pomieszczenie, przeraźliwe ciche i puste, zupełnie różne od tych, które kiedyś niosły śmiech. Cena była wysoka, za to co działali, ale ktoś musiał zapłacić. Za to, by ten uśmiech zdołał jeszcze zalśnić pośród ścian, by mogli kiedyś zebrać się ze świadomością, że nie wszystko jeszcze stracone.
Podejrzewał, że będzie pierwszy. Umknął z domu Adriena, nie mogąc dłużej go narażać. Wezwanie było jasne i nie śmiał mu się sprzeciwić. Głos Bathildy nosił ślady bezbrzeżnego zmęczenia. I cokolwiek miała im przekazać, było ważne. Nim przekroczył próg Kwatery, zapalił papierosa, którego dostał od Carrowa. Drażniący dym zalał płuca, a Samuel niemal zakrztusił się, uspokajając dopiero po chwili. Tym razem tytoniowe kłęby nie przyniosły ukojenia.
Zatrzymał się u progu wejścia do sali obrad i skupił wzrok na samotnej sylwetce siedzącego Benjamina. Nikogo poza nimi jeszcze nie było, ale wiedział, że to kwestia czasu. Każdy Gwardzista - jeśli tylko żył - pojawić się miał na spotkaniu. Nie musiał pytać Wrighta o nic, bo wszystko malowało się na zmęczonej twarzy i w podkrążonych przeraźliwym zmęczeniem oczach. Kiwną głową w geście zapomnianego powitania. Usiadł obok w milczeniu, opierając obie dłonie przed sobą. Jego ciało wciąż nosiło ślady zgotowanej mu kaźni, ale Adrien zadbał, by trzymał się na nogach. Rany zadane duszy będzie musiał nauczyć się nosić wiele dłużej.
Minęło trzy dni. Trzy, w których nie był pewien, czy znajduje się wciąż w świecie żywych, czy też rzucono na niego prawdziwą klątwę, albo zatapia się w niekończącym się koszmarze. Od nowa i od nowa powtarzającym pytania, uderzenia i rozmazywane krwią obrazy. Trzy dni od odsieczy, kiedy nikomu nie mógł powiedzieć gdzie był i co się z nim działo, schwytany i zamknięty w oślizgłych lochach Hogwartu. A jednak żył. Uciekł z więzienia, chociaż nie dostrzegał w tym żadnej chluby, a nieustający ból, który nie miał zbyt wiele wspólnego z wciąż widocznymi śladami oparzeń, ran, których Adrien nie zdążył zaleczyć, gdy rankiem pojawił sie w progach ogrodu. Zdążył się za to dowiedzieć, że szeregi zakonników przerzedziły się po odsieczy i lista zaginionych (porwanych?) brzydko urosła. A świadomość, że zostawił gdzieś w murach Hogwartu Eileen i Just (jeżeli wciąż żyły?), zaciskała bolesną obręczą klatkę piersiową w i tak chrapliwym oddechu.
Nie pamiętał kiedy spał, a moment, w którym Adrien próbował zmusić go do niego, zakończył się halucynacją. Samuel przypominał bardziej ducha, który wdarł się w ludzkie ciało. Ale czasu na odpoczynek jeszcze nie było. Nie teraz. Walka wciąż trwała, nawet jeśli próbowano rzucić ich na kolana, ale...nie wiedział co miał powiedzieć Bathildzie. Ufał jej całym sercem, odnajdując w jej osobie źródło nadziei. Niezależnie od uparcie wlewającej się rozpaczy. Znał swoje przeznaczenie, swoją misję, swoje poświęcenie. I miał za nim podążać wbrew narastającym wszędzie ciemnościom. Także w nim samym.
Stanął na progu wejścia czując, że na jedną chwilę może wziąć głębszy oddech. Omiótł wzrokiem pomieszczenie, przeraźliwe ciche i puste, zupełnie różne od tych, które kiedyś niosły śmiech. Cena była wysoka, za to co działali, ale ktoś musiał zapłacić. Za to, by ten uśmiech zdołał jeszcze zalśnić pośród ścian, by mogli kiedyś zebrać się ze świadomością, że nie wszystko jeszcze stracone.
Podejrzewał, że będzie pierwszy. Umknął z domu Adriena, nie mogąc dłużej go narażać. Wezwanie było jasne i nie śmiał mu się sprzeciwić. Głos Bathildy nosił ślady bezbrzeżnego zmęczenia. I cokolwiek miała im przekazać, było ważne. Nim przekroczył próg Kwatery, zapalił papierosa, którego dostał od Carrowa. Drażniący dym zalał płuca, a Samuel niemal zakrztusił się, uspokajając dopiero po chwili. Tym razem tytoniowe kłęby nie przyniosły ukojenia.
Zatrzymał się u progu wejścia do sali obrad i skupił wzrok na samotnej sylwetce siedzącego Benjamina. Nikogo poza nimi jeszcze nie było, ale wiedział, że to kwestia czasu. Każdy Gwardzista - jeśli tylko żył - pojawić się miał na spotkaniu. Nie musiał pytać Wrighta o nic, bo wszystko malowało się na zmęczonej twarzy i w podkrążonych przeraźliwym zmęczeniem oczach. Kiwną głową w geście zapomnianego powitania. Usiadł obok w milczeniu, opierając obie dłonie przed sobą. Jego ciało wciąż nosiło ślady zgotowanej mu kaźni, ale Adrien zadbał, by trzymał się na nogach. Rany zadane duszy będzie musiał nauczyć się nosić wiele dłużej.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Benjamin już tutaj był. Brendan zawahał się w progu, obrzucając gwardzistów spojrzeniem - Ben miał twarz ukrytą w dłoniach, a Weasley nie mógł wiedzieć, czy go słyszał. Wyglądał na zdystansowanego. Oderwanego - nie dziwił się temu. Słowa były zbędne. Dziś wszyscy woleli milczeć. Przed paroma tygodniami ocalił jego życie - bez niego nie podniósłby się z rynsztoka. Bez niego jego ciało wciąż by tam gniło. Bez niego nigdy nie wyruszyłby na kruczą wieżę - a jednak, nie potrafił mu za to podziękować, skuty kajdanami wszechogarniającej bezradności.
Ale Ben nie był tutaj sam, jego wzrok na dłużej zatrzymał się przy drugiej sylwetce - z niedowierzaniem. Sądził, że stracili zarówno jego, jak i Alexandra, a jednak Skamander stanął pomiędzy nimi - czy to oznaczało, że ocaleni byli również pozostali, którzy zniknęli razem z nim? Nie. Nie sądził. Jego twarz wyrażała zbyt wiele. Nawet nie próbował sobie wyobrazić, jak musieli się czuć, zostawiając za sobą ich wszystkich. Justine, Eileen, Berite, Josie, nie zasłużyli sobie na to wszystko. To ci sukinsyni, ci oprawcy, powinni siedzieć teraz w ciasnych celach. Ci wszyscy ludzie, którzy liczyli na ratunek, a których powitała tylko śmierć. Zadowalała go, jak skończyła się ich wyprawa. Cieszyło go, że to wszystko zostało zrównane z ziemią: razem ze strażnikami i wszystkimi potwornościami, które czaiły się wewnątrz. Z tym, co mówiło do niego w trakcie dziwnej wizji, o której wciąż nie wspomniał nikomu: czym to było? Ale to nie miało znaczenia, wygrali jedną z trzech bitew. Marny wynik, jeśli mieli zamiar doprowadzić do zwycięstwa całej wojny. Czytał raporty, nic nie skończyło się tak, jak skończyć się miało.
Minął próg, w milczeniu przysiadając na krześle przy samym krańcu stołu. Wysunął splecione palcami dłonie przed siebie, wspierając się przedramionami o blat stołu; biała koszula osunęła się po łokcie, a jego wzrok padł na rozgałęzioną, wciąż świeżą bliznę na lewej ręce. Równie dobrze mógłby już jej nie mieć - więcej było na niej zgrubień niż żywej skóry. Ale palce wciąż się ruszały, a póki się ruszały, mogły trzymać różdżkę.
Ale Ben nie był tutaj sam, jego wzrok na dłużej zatrzymał się przy drugiej sylwetce - z niedowierzaniem. Sądził, że stracili zarówno jego, jak i Alexandra, a jednak Skamander stanął pomiędzy nimi - czy to oznaczało, że ocaleni byli również pozostali, którzy zniknęli razem z nim? Nie. Nie sądził. Jego twarz wyrażała zbyt wiele. Nawet nie próbował sobie wyobrazić, jak musieli się czuć, zostawiając za sobą ich wszystkich. Justine, Eileen, Berite, Josie, nie zasłużyli sobie na to wszystko. To ci sukinsyni, ci oprawcy, powinni siedzieć teraz w ciasnych celach. Ci wszyscy ludzie, którzy liczyli na ratunek, a których powitała tylko śmierć. Zadowalała go, jak skończyła się ich wyprawa. Cieszyło go, że to wszystko zostało zrównane z ziemią: razem ze strażnikami i wszystkimi potwornościami, które czaiły się wewnątrz. Z tym, co mówiło do niego w trakcie dziwnej wizji, o której wciąż nie wspomniał nikomu: czym to było? Ale to nie miało znaczenia, wygrali jedną z trzech bitew. Marny wynik, jeśli mieli zamiar doprowadzić do zwycięstwa całej wojny. Czytał raporty, nic nie skończyło się tak, jak skończyć się miało.
Minął próg, w milczeniu przysiadając na krześle przy samym krańcu stołu. Wysunął splecione palcami dłonie przed siebie, wspierając się przedramionami o blat stołu; biała koszula osunęła się po łokcie, a jego wzrok padł na rozgałęzioną, wciąż świeżą bliznę na lewej ręce. Równie dobrze mógłby już jej nie mieć - więcej było na niej zgrubień niż żywej skóry. Ale palce wciąż się ruszały, a póki się ruszały, mogły trzymać różdżkę.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sala obrad
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata