Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Sala obrad
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala obrad
Wstęp do sali obrad posiadają wyłącznie członkowie Gwardii Zakonu.
Drzwi, które prowadzą do sali obrad, zupełnie nie pasują do całości starej chaty. Duże, brązowe wrota z ornamentami w kształcie feniksa w płomieniach znacznie bardziej pasowałyby do Hogwartu. Podobnie jak wnętrze i sam charakter tego magicznego pomieszczenia. Przyjmuje ono bowiem rozmiary takie, jakie w danej chwili są potrzebne; stół wydłuża się wraz z przybyciem kolejnych osób. Każdy może liczyć na krzesło. Na tej samej ścianie co drzwi wiszą pióra feniksa, na których, jeśli się przyjrzeć, przeczytać można imię i nazwisko każdego członka Zakonu.
Do sali obrad wejść może każdy członek Gwardii - aby to uczynić, musi położyć na odpowiedniej ścianie w chacie (zaraz naprzeciw drzwi wejściowych) rękę, którą zdobi pierścień Zakonu. Wtedy pod jego dłonią pojawi się klamka, a po jej naciśnięciu - zarys całych wrót. Znikną one jednak zaraz po przekroczeniu progu i ich zatrzaśnięciu.
Drzwi, które prowadzą do sali obrad, zupełnie nie pasują do całości starej chaty. Duże, brązowe wrota z ornamentami w kształcie feniksa w płomieniach znacznie bardziej pasowałyby do Hogwartu. Podobnie jak wnętrze i sam charakter tego magicznego pomieszczenia. Przyjmuje ono bowiem rozmiary takie, jakie w danej chwili są potrzebne; stół wydłuża się wraz z przybyciem kolejnych osób. Każdy może liczyć na krzesło. Na tej samej ścianie co drzwi wiszą pióra feniksa, na których, jeśli się przyjrzeć, przeczytać można imię i nazwisko każdego członka Zakonu.
Do sali obrad wejść może każdy członek Gwardii - aby to uczynić, musi położyć na odpowiedniej ścianie w chacie (zaraz naprzeciw drzwi wejściowych) rękę, którą zdobi pierścień Zakonu. Wtedy pod jego dłonią pojawi się klamka, a po jej naciśnięciu - zarys całych wrót. Znikną one jednak zaraz po przekroczeniu progu i ich zatrzaśnięciu.
Kiedy wszyscy dosiadali się do stołu, by później rozpocząć dyskusję, której nie omieszkałam się przysłuchiwać, sama kroczyłam sobie niespiesznie i niemal bezgłośnie po pomieszczeniu, przyglądając się z ciekawością jego elementom. Szczególnie moją uwagę przykuły piórka wiszące na ścianie tuż obok drzwi. Dwa z nich były tak jakby uszkodzone, ale za bardzo nie rozumiałam, czy to kwestia magii tu panującej, czy jedynie czysty przypadek.
Z pewnością wkrótce miałam poznać tajemnicę skrywaną przez piórka, tymczasem odwróciłam się. Mój wzrok padł na Herewarda. Nie słyszałam wcześniej o tym incydencie z aresztowaniem, sam również mnie o tym nie poinformował. Co prawda nasza przyjaźń nieco się rozbiła przez ostatnie lata i prawie się nie spotykaliśmy, wyjątkiem był ślub Deimosa, ale raczej nie myślał o tym, iż tak lekko mu odpuszczę? Nawet po ukończeniu szkoły, zwłaszcza teraz, kiedy byliśmy razem w Zakonie Feniksa. Musiałam przyznać, że egzotycznie mi to brzmiało…
Podeszłam do rudowłosego, patrząc nań z wyrzutem, po czym z wielkiej łaski swojej powiedziałam mu, jak chciałabym, by wyglądał mój pierścień. Delikatny, acz masywny, z niemal białym obsydianowym kamieniem. Taki, który nie wyróżniałby się, zgrywałby się z moim ubiorem oraz charakterem.
Westchnęłam ciężko, kiedy do środka wkroczyli dwaj panowie, w tym Adrien, któremu nadal winna byłam jeden wieczór... Nie przez to jednak tak ciężko wypuściłam powietrze. Słowa, które były wcześniej wypowiadane w tej sali, sytuacje, które zostały wyrzucone aktualnej władzy… Ich wagę podkreśliło właśnie ich przybycie – jednych z pierwszych ofiar panującego systemu.
– Czyli czym prędzej musimy znaleźć plan odbicia – rzuciłam, słysząc słowa o marnej szansy przeżycia niejakiego Skeetera. Jak to mówiłam? Na warcie Cynko nikt nie umiera. Potrzebował pomocy. Gotowa byłam się stawić w więzieniu choćby teraz. – Może narobimy chaosu w Londynie. W kilku miejscach, by policja się rozproszyła i jak najmniejsza jej liczba została w więzieniu… – zasugerowałam, podchodząc bliżej siedzących. Co prawda nie miałam zielonego pojęcia o taktykach, więc miałam nadzieję, że na coś przyda się przynajmniej ten lekki, spontanicznie rzucony zamysł. Jedno było pewne, niezależnie od własnego doświadczenia, wchodziłam we wszystko - i to właśnie to mówił mój niezdrowo zafascynowany uśmiech, który jednak nie miał tyle siły, by skryć troskę o innych. Szczególnie o tego umierającego...
Z pewnością wkrótce miałam poznać tajemnicę skrywaną przez piórka, tymczasem odwróciłam się. Mój wzrok padł na Herewarda. Nie słyszałam wcześniej o tym incydencie z aresztowaniem, sam również mnie o tym nie poinformował. Co prawda nasza przyjaźń nieco się rozbiła przez ostatnie lata i prawie się nie spotykaliśmy, wyjątkiem był ślub Deimosa, ale raczej nie myślał o tym, iż tak lekko mu odpuszczę? Nawet po ukończeniu szkoły, zwłaszcza teraz, kiedy byliśmy razem w Zakonie Feniksa. Musiałam przyznać, że egzotycznie mi to brzmiało…
Podeszłam do rudowłosego, patrząc nań z wyrzutem, po czym z wielkiej łaski swojej powiedziałam mu, jak chciałabym, by wyglądał mój pierścień. Delikatny, acz masywny, z niemal białym obsydianowym kamieniem. Taki, który nie wyróżniałby się, zgrywałby się z moim ubiorem oraz charakterem.
Westchnęłam ciężko, kiedy do środka wkroczyli dwaj panowie, w tym Adrien, któremu nadal winna byłam jeden wieczór... Nie przez to jednak tak ciężko wypuściłam powietrze. Słowa, które były wcześniej wypowiadane w tej sali, sytuacje, które zostały wyrzucone aktualnej władzy… Ich wagę podkreśliło właśnie ich przybycie – jednych z pierwszych ofiar panującego systemu.
– Czyli czym prędzej musimy znaleźć plan odbicia – rzuciłam, słysząc słowa o marnej szansy przeżycia niejakiego Skeetera. Jak to mówiłam? Na warcie Cynko nikt nie umiera. Potrzebował pomocy. Gotowa byłam się stawić w więzieniu choćby teraz. – Może narobimy chaosu w Londynie. W kilku miejscach, by policja się rozproszyła i jak najmniejsza jej liczba została w więzieniu… – zasugerowałam, podchodząc bliżej siedzących. Co prawda nie miałam zielonego pojęcia o taktykach, więc miałam nadzieję, że na coś przyda się przynajmniej ten lekki, spontanicznie rzucony zamysł. Jedno było pewne, niezależnie od własnego doświadczenia, wchodziłam we wszystko - i to właśnie to mówił mój niezdrowo zafascynowany uśmiech, który jednak nie miał tyle siły, by skryć troskę o innych. Szczególnie o tego umierającego...
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Świetna robota, Bartius. Przekażcie, proszę, swoim ludziom, żeby przywrócili mnie do rodziny, bo usycham z tęsknoty za Wilton. - Zawtórowałem rudzielcowi, z radością przyjmując fakt, że w końcu ktoś postanowił rozładować atmosferę.
- Droga siostro... Zapewniam cię, że znam Lorda Carrowa nieco dłużej niż przez kilka miesięcy małżeństwa i jakkolwiek wolałbym podzielić twoje zdanie, niestety nie mogę się zgodzić. - Leśny sprint musiał mnie nieźle zmęczyć, skoro nie miałem sił na wyperswadowanie siostrze tego, jak nierozważnie postępowała. Dlaczego jednak los był tak przewrotnym, że uczynił mnie lwem o gołębim sercu? W zasadzie czasami odnosiłem wrażenie, że drzemie we mnie całe zoo. Tak czy inaczej wszystko sprowadzało się do tego, że byłem dzikusem.
A dzikus nie wpasowywał się w kanony Malfoyów.
Dzikus jednak potrafił przeżyć na grząskim gruncie, rzucić się w paszczę natury, dać się jej przeżuć i wyjść z tego gładką ręką. Sporną kwestią pozostawało to, jak w takich warunkach radziły sobie osoby przystosowane do życia podanego na tacy – i jakkolwiek miałem dla siostry wiele cierpliwości i wyrozumiałości, nie uważałem, aby sprawy, które Zakon miał brać w swoje ręce, były dla niej odpowiednim zajęciem.
- Wiem, byłem zachłanny i zagarnąłem wszystko dla siebie. Wybacz. - Spojrzałem na Megarę przepraszająco, po czym ponownie zwróciłem uwagę na Weasleya. - Szczerze mówiąc – mnie też się ona nie podoba. - W końcu przemówił przeze mnie starszy brat, bo jakkolwiek nie wątpiłem, że intencje mojej siostry nie pozostawiały cienia wątpliwości, tak nie byłem zbytnio ukontentowany jej wyborami. Zwłaszcza w czasach, kiedy prawo zmieniało się niczym w kalejdoskopie.
To była wojna. Nawet, jeśli nie użył tego imienia.
Po chwili Megara odeszła, a zamiast niej zjawiła się obok mnie dziewczyna, dzięki której udało się nam wydostać z lasu – zgodnie z tym, co powiedział Garrett, miała na imię Minnie. Wydała mi się niesamowicie czarującą osobą, lecz zajęta transmutowaniem piórek, nie była chyba skora do konwersacji. Poprosiłem więc o prosty pierścień z szorstkiego, ciemnego drewna, bez żadnych zdobień, gdyż jakakolwiek inna forma tej biżuterii za bardzo przywodziłaby mi na myśl moje korzenie.
- Zostaniesz pierwszą słynną kryminalistką, która swoich wrogów przemienia w króliki. Istny postrach dziejów. Grindewald drży w swojej wieży. - Zacmokałem, kręcąc głową. - Wspaniałe dzieło. - Przyznałem, przyglądając się pierścieniowi, który znalazł się na moim serdecznym palcu. Od razu poczułem się bardziej męski. - Jakieś skutki uboczne? Może rano obudzę się z długimi uszami na polu sałaty? - Cóż, nawet, jeśli wydawała się zaaferowana tym całym ambarasem... musiałaby zakleić mi usta zaklęciem, żebym przestał mielić ozorem.
Osób w chacie przybywało; pojawiła się dwójka aurorów, których znałem, zauważyłem także wśród obecnych Cornelię, której widok od razu nakazał mi wyostrzenie zmysłów. Jak wiele osób o wątpliwym statusie ufności znajdowało się jeszcze między nami?
Słysząc nazwisko Flume momentalnie pobladłem. Już wcześniej zdążyło dotrzeć do mnie, że każdy, kto otrzymał piórko, narażał swoje życie – i o ile moje było mi zupełnie obojętne, tak nieobecność Gwenny mocno mnie zaniepokoiła. - Żadnych informacji na jej temat? - Nigdy nie przypuszczałem, że wieść o tym, że ta nieznośna (tak naprawdę całkiem znośna) małolata (już nie taa mało) nie stawiła się na zebraniu uderzy mnie tak mocno; moje myśli zaczęły krążyć wokół Gwenny i prawie zapomniałem się przejąć, iż padło również imię mojego kuzyna, Perseusa.
- Droga siostro... Zapewniam cię, że znam Lorda Carrowa nieco dłużej niż przez kilka miesięcy małżeństwa i jakkolwiek wolałbym podzielić twoje zdanie, niestety nie mogę się zgodzić. - Leśny sprint musiał mnie nieźle zmęczyć, skoro nie miałem sił na wyperswadowanie siostrze tego, jak nierozważnie postępowała. Dlaczego jednak los był tak przewrotnym, że uczynił mnie lwem o gołębim sercu? W zasadzie czasami odnosiłem wrażenie, że drzemie we mnie całe zoo. Tak czy inaczej wszystko sprowadzało się do tego, że byłem dzikusem.
A dzikus nie wpasowywał się w kanony Malfoyów.
Dzikus jednak potrafił przeżyć na grząskim gruncie, rzucić się w paszczę natury, dać się jej przeżuć i wyjść z tego gładką ręką. Sporną kwestią pozostawało to, jak w takich warunkach radziły sobie osoby przystosowane do życia podanego na tacy – i jakkolwiek miałem dla siostry wiele cierpliwości i wyrozumiałości, nie uważałem, aby sprawy, które Zakon miał brać w swoje ręce, były dla niej odpowiednim zajęciem.
- Wiem, byłem zachłanny i zagarnąłem wszystko dla siebie. Wybacz. - Spojrzałem na Megarę przepraszająco, po czym ponownie zwróciłem uwagę na Weasleya. - Szczerze mówiąc – mnie też się ona nie podoba. - W końcu przemówił przeze mnie starszy brat, bo jakkolwiek nie wątpiłem, że intencje mojej siostry nie pozostawiały cienia wątpliwości, tak nie byłem zbytnio ukontentowany jej wyborami. Zwłaszcza w czasach, kiedy prawo zmieniało się niczym w kalejdoskopie.
To była wojna. Nawet, jeśli nie użył tego imienia.
Po chwili Megara odeszła, a zamiast niej zjawiła się obok mnie dziewczyna, dzięki której udało się nam wydostać z lasu – zgodnie z tym, co powiedział Garrett, miała na imię Minnie. Wydała mi się niesamowicie czarującą osobą, lecz zajęta transmutowaniem piórek, nie była chyba skora do konwersacji. Poprosiłem więc o prosty pierścień z szorstkiego, ciemnego drewna, bez żadnych zdobień, gdyż jakakolwiek inna forma tej biżuterii za bardzo przywodziłaby mi na myśl moje korzenie.
- Zostaniesz pierwszą słynną kryminalistką, która swoich wrogów przemienia w króliki. Istny postrach dziejów. Grindewald drży w swojej wieży. - Zacmokałem, kręcąc głową. - Wspaniałe dzieło. - Przyznałem, przyglądając się pierścieniowi, który znalazł się na moim serdecznym palcu. Od razu poczułem się bardziej męski. - Jakieś skutki uboczne? Może rano obudzę się z długimi uszami na polu sałaty? - Cóż, nawet, jeśli wydawała się zaaferowana tym całym ambarasem... musiałaby zakleić mi usta zaklęciem, żebym przestał mielić ozorem.
Osób w chacie przybywało; pojawiła się dwójka aurorów, których znałem, zauważyłem także wśród obecnych Cornelię, której widok od razu nakazał mi wyostrzenie zmysłów. Jak wiele osób o wątpliwym statusie ufności znajdowało się jeszcze między nami?
Słysząc nazwisko Flume momentalnie pobladłem. Już wcześniej zdążyło dotrzeć do mnie, że każdy, kto otrzymał piórko, narażał swoje życie – i o ile moje było mi zupełnie obojętne, tak nieobecność Gwenny mocno mnie zaniepokoiła. - Żadnych informacji na jej temat? - Nigdy nie przypuszczałem, że wieść o tym, że ta nieznośna (tak naprawdę całkiem znośna) małolata (już nie taa mało) nie stawiła się na zebraniu uderzy mnie tak mocno; moje myśli zaczęły krążyć wokół Gwenny i prawie zapomniałem się przejąć, iż padło również imię mojego kuzyna, Perseusa.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Słuchałam uważnie wypowiedzi obydwu mężczyzn, najpierw Hereward, którego zresztą słowa a właściwie jedno słowo, zmroziło mnie bardziej. Moja reakacja była natychmiastowa, gwałtownie odwróciłam głowę w stronę mojego kuzyna, posyłając mu przy tym piorunujące spojrzenie, które było tylko zapowiedzią burzy jaką miałam zamiar rozpętać, kiedy tylko znajdziemy odrobinę prywatności. Jak mógł pominąć tak, no nie ukrywajmy istotny fakt! Odruchowo otworzyłam usta, w geście zaskoczenia a później już poszło szybko, moja ręką niczym proca, wystrzeliła z zawrotną prędkością i ugodziła go prosto w ramię (nigdy nie uderzyłabym go w twarz).
- Jak mogłeś mi o tym nie wspomnieć! - Wycedziłam przez zęby, zbierając resztki opanowania do kupy, by nie urządzić mu tu sceny jak z jednego z mugolskich filmów. Moje włosy zapłonęły rubinową czerwienią, zdradzając przy tym wszystkim obecnym, posiadaną przeze mnie zdolność. Odwróciłam od niego wzrok, skupiając się na słowach drugiego mężczyzny, nim jednak poświęciłam mu całą swoją uwagę, zdążyłam jeszcze szepnąć w kierunku Alna. - Nie myśl sobie, że to koniec. Solennie się wytłumaczysz z zatajania istotnych faktów, przed kuzynką. - Warknęłam przez ramię w stronę mężczyzny, ciągle zachowując kosmyki moich włosów, w płomiennych kolorach. Następne informacje, jakie padły z ust aurora nie napawały zbytnim optymizmem, co poniektórych zapewne nawet i strachem. Wyciągnęłam piórko i podałam je Minnie, która z niebywałą łatwością przemieniła je w drobny, elegancki pierścionek z akwamarynowym oczkiem, otoczonym piórkami. Wsunęłam nowy nabytek na serdeczny palec prawej dłoni i zakładając ręce na krzyż, wróciłam do przyswajania wszelkich informacji. Dumbledore, Slughorn, to nie był pierwsze lepsze nazwiska a już tym bardziej czarodzieje, jeśli więc oni nie podołali skąd pewność, że nam, tak losowo wybranym powiedzie się ów misja? Mimo wątpliwości jakie napawały mnie z każdą minutą coraz bardziej, przytaknęłam Garrettowi lekkim skinieniem głowy. Nie dotyczyły one samego Zakonu ani jego celów, tylko nas. Naprawdę jakaś siła wyższa uważała, że jesteśmy na tyle dobrzy, by stanowić armię przeciwko tak wielkiemu czaroksiężknikowi jakim był Grindelwald? Kiedy już myślałam, że nic mnie nie zaskoczy, z ust aurora wydobyło się słowo, które sprawiło, że momentalnie zebrała błądzący po podłodze wzroki przeniosłam go na jego tęczówki. Zabić? Powtórzyłam za nim niemal bezdzwięcznie, bardziej sama do siebie niż do kogokolwiek z tu obecnych. Fakt, unicestwienie Gellerta było jedyną słuszną opcją i ktoś w końcu musiał to zrobić. Powiodłam wzrokiem po pozostałych, byliśmy tak różni, każdy z nas ulepiony był z innej gliny ale może to właśnie ten fakt, mógł stanowić o naszej wygranej. Może to właśnie nasza różnorodność, możliwość manewrowania w różnych obszarach ale jeden, wspólny cel jaki nam przyświecał, stanowił naszą przewagę. Na mojej twarzy pojawił się lekki, można by powiedzieć, że wręcz łobuzerski uśmieszek: Skoro tak to się wszystko prezentuje, to ja w to wchodzę.
W tym momencie do sali wpadł Samuel i Adrien. Ich widok sprawił, że odetchnęłam z ulgą i choć bardzo chciałabym rzucić się w ich kierunku, postanowiłam chwilowo darować sobie przedzieranie się między krzesłami i zwróciłam się w stronę Katyi.
- Nawet nie wiesz jak wielką przyjemność, sprawi mi skopanie paru, czarnomagicznych tyłków. - Rzuciłam, posyłając jej przy tym łouzerski i pewny siebie uśmiech.
- Jak mogłeś mi o tym nie wspomnieć! - Wycedziłam przez zęby, zbierając resztki opanowania do kupy, by nie urządzić mu tu sceny jak z jednego z mugolskich filmów. Moje włosy zapłonęły rubinową czerwienią, zdradzając przy tym wszystkim obecnym, posiadaną przeze mnie zdolność. Odwróciłam od niego wzrok, skupiając się na słowach drugiego mężczyzny, nim jednak poświęciłam mu całą swoją uwagę, zdążyłam jeszcze szepnąć w kierunku Alna. - Nie myśl sobie, że to koniec. Solennie się wytłumaczysz z zatajania istotnych faktów, przed kuzynką. - Warknęłam przez ramię w stronę mężczyzny, ciągle zachowując kosmyki moich włosów, w płomiennych kolorach. Następne informacje, jakie padły z ust aurora nie napawały zbytnim optymizmem, co poniektórych zapewne nawet i strachem. Wyciągnęłam piórko i podałam je Minnie, która z niebywałą łatwością przemieniła je w drobny, elegancki pierścionek z akwamarynowym oczkiem, otoczonym piórkami. Wsunęłam nowy nabytek na serdeczny palec prawej dłoni i zakładając ręce na krzyż, wróciłam do przyswajania wszelkich informacji. Dumbledore, Slughorn, to nie był pierwsze lepsze nazwiska a już tym bardziej czarodzieje, jeśli więc oni nie podołali skąd pewność, że nam, tak losowo wybranym powiedzie się ów misja? Mimo wątpliwości jakie napawały mnie z każdą minutą coraz bardziej, przytaknęłam Garrettowi lekkim skinieniem głowy. Nie dotyczyły one samego Zakonu ani jego celów, tylko nas. Naprawdę jakaś siła wyższa uważała, że jesteśmy na tyle dobrzy, by stanowić armię przeciwko tak wielkiemu czaroksiężknikowi jakim był Grindelwald? Kiedy już myślałam, że nic mnie nie zaskoczy, z ust aurora wydobyło się słowo, które sprawiło, że momentalnie zebrała błądzący po podłodze wzroki przeniosłam go na jego tęczówki. Zabić? Powtórzyłam za nim niemal bezdzwięcznie, bardziej sama do siebie niż do kogokolwiek z tu obecnych. Fakt, unicestwienie Gellerta było jedyną słuszną opcją i ktoś w końcu musiał to zrobić. Powiodłam wzrokiem po pozostałych, byliśmy tak różni, każdy z nas ulepiony był z innej gliny ale może to właśnie ten fakt, mógł stanowić o naszej wygranej. Może to właśnie nasza różnorodność, możliwość manewrowania w różnych obszarach ale jeden, wspólny cel jaki nam przyświecał, stanowił naszą przewagę. Na mojej twarzy pojawił się lekki, można by powiedzieć, że wręcz łobuzerski uśmieszek: Skoro tak to się wszystko prezentuje, to ja w to wchodzę.
W tym momencie do sali wpadł Samuel i Adrien. Ich widok sprawił, że odetchnęłam z ulgą i choć bardzo chciałabym rzucić się w ich kierunku, postanowiłam chwilowo darować sobie przedzieranie się między krzesłami i zwróciłam się w stronę Katyi.
- Nawet nie wiesz jak wielką przyjemność, sprawi mi skopanie paru, czarnomagicznych tyłków. - Rzuciłam, posyłając jej przy tym łouzerski i pewny siebie uśmiech.
And on purpose,
I choose you.
.
I choose you.
.
Ostatnio zmieniony przez Lilith Greengrass dnia 06.04.16 13:37, w całości zmieniany 1 raz
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| piszę ogólnie, bo za duże zamieszanie dla mnie
Tego nie spodziewał się w żadnym stopniu - ilości ludzi, która podobnie jak on i jego siostra usiadły na swoich miejscach, ludzi często przypadkowych - bądź znających się w mniej lub bardziej większym stopniu. Gwar, hałas, liczne rozmowy wypełniły salę niemal jednolicie i zgodnie, bo choć nikt wydawał się nikomu nie przerywać, zarazem konwersacji toczyło się wiele - a wszystkie zmierzały ku jednemu sednu. Z lekkim zdziwieniem i zainteresowaniem zlustrował sylwetkę Skamandera, usiłując zgodnie z zasadami, wyłapać jak najwięcej. Tylko to liczyło się najbardziej, wyłapać, a następnie złożyć we względnie spójną całość.
Wszystko nabierało powoli barw i adekwatnych kształtów. Przyczyny dochodziły do skutków, cały łańcuch przemawiał doń logicznie i nasuwał do wyciągnięcia podobnych wniosków. Należało coś uczynić. Należało działać. Miał ochotę zabrać głos w słusznej sprawie, ale wkrótce potem się powstrzymał - i tak zniknąłby w toku dyskusji, ponadto, część osób uznała zamieszanie w restauracji jako całkowicie mającą miejsce z jego winy sprawkę. Oczywiście, wiedział d o s k o n a l e, że nawet w jednej najdrobniejszej części, owa wina nie była jego. Prędzej pani przemądrzałej, prędzej przewrażliwionego szefa, który na ich widok od razu spalił buraka. Cudownie.
Pierścień, o jaki poprosił, nie wyglądał jakoś specjalnie; ot, metalowy, bardziej matowy niż błyszczący, średniej szerokości. Nie miał ochoty wyglądać specjalnie szczególnie - nawiązując również do faktu, że nigdy nie miał przesadnie dużego pojęcia (i gustu) na temat ozdób. Nie to się teraz liczyło.
Najważniejszy był wyłącznie ciąg dalszy, najważniejsze były czyny a nie jakieś dodatki.
Tego nie spodziewał się w żadnym stopniu - ilości ludzi, która podobnie jak on i jego siostra usiadły na swoich miejscach, ludzi często przypadkowych - bądź znających się w mniej lub bardziej większym stopniu. Gwar, hałas, liczne rozmowy wypełniły salę niemal jednolicie i zgodnie, bo choć nikt wydawał się nikomu nie przerywać, zarazem konwersacji toczyło się wiele - a wszystkie zmierzały ku jednemu sednu. Z lekkim zdziwieniem i zainteresowaniem zlustrował sylwetkę Skamandera, usiłując zgodnie z zasadami, wyłapać jak najwięcej. Tylko to liczyło się najbardziej, wyłapać, a następnie złożyć we względnie spójną całość.
Wszystko nabierało powoli barw i adekwatnych kształtów. Przyczyny dochodziły do skutków, cały łańcuch przemawiał doń logicznie i nasuwał do wyciągnięcia podobnych wniosków. Należało coś uczynić. Należało działać. Miał ochotę zabrać głos w słusznej sprawie, ale wkrótce potem się powstrzymał - i tak zniknąłby w toku dyskusji, ponadto, część osób uznała zamieszanie w restauracji jako całkowicie mającą miejsce z jego winy sprawkę. Oczywiście, wiedział d o s k o n a l e, że nawet w jednej najdrobniejszej części, owa wina nie była jego. Prędzej pani przemądrzałej, prędzej przewrażliwionego szefa, który na ich widok od razu spalił buraka. Cudownie.
Pierścień, o jaki poprosił, nie wyglądał jakoś specjalnie; ot, metalowy, bardziej matowy niż błyszczący, średniej szerokości. Nie miał ochoty wyglądać specjalnie szczególnie - nawiązując również do faktu, że nigdy nie miał przesadnie dużego pojęcia (i gustu) na temat ozdób. Nie to się teraz liczyło.
Najważniejszy był wyłącznie ciąg dalszy, najważniejsze były czyny a nie jakieś dodatki.
Gość
Gość
Błądzę wzrokiem po całym pomieszczeniu, równocześnie przysłuchując się docierającym do mnie zlepkom wypowiedzi, niekiedy pozbawionym - w moim mniemaniu - większego sensu. Niektórzy tutaj znają się, mniej lub bardziej, a ja wciąż szukam przyjaznych sercu twarzy, pokrzepiona obecnością Roberta. I Garretta, przecież niejednokrotnie zasiadał przy naszym kuchennym stole, grzał stópki przy kominki, czy przy moim skromnym udziale obalał z Bobbym kolejne butelki ognistej. W końcu dostrzegam Minnie. Posyłam jej przyjazny uśmiech.
Z uwagą wysłuchuję słów mężczyzn. Zdaję sobie sprawę, że na twarzach tych dwóch postaci skupiona jest już wystarczająca ilość przepełnionych niemym pytaniem spojrzeń. Są już pod takim ich ostrzałem, że brak jednej pary oczu z pewnością umknie ich uwadze. Dlatego w międzyczasie wciąć obserwuję wiszące na ścianie pióra, niektóre z nich wydają się lekko nadpalone. Czy to normalne? Odwracam się lekko w stronę Roberta i wskazuję mu to dziwne zjawisko palcem. Nie wiem, czy wzruszy ramionami, czy jakoś zareaguje, czy w ogóle nie odpowie - wyraz zadowolenia zakwitający na jego twarzy pozwala mi przypuszczać, że ten (jedyny) raz nie zwróci na mnie większej uwagi.
Posłusznie czekam, aż przyjdzie moja kolej i któraś z przeznaczonych do tego osób przetransmutuje moje pióro w pierścień. Podoba mi się ta czerwień upierzenia feniksa, bijący od niego blask i skojarzenie, jakie od tego momentu już zawsze będzie budził w moim sercu tej odcień czerwieni. Szczególny odcień. Dlatego to właśnie taki, prosty pierścień wybieram dla siebie. Cicho mruczę swoje życzenie do mężczyzny, którego jeden z mężczyzn chwilę wcześniej nazwał Glauciusem.
Z uwagą wysłuchuję słów mężczyzn. Zdaję sobie sprawę, że na twarzach tych dwóch postaci skupiona jest już wystarczająca ilość przepełnionych niemym pytaniem spojrzeń. Są już pod takim ich ostrzałem, że brak jednej pary oczu z pewnością umknie ich uwadze. Dlatego w międzyczasie wciąć obserwuję wiszące na ścianie pióra, niektóre z nich wydają się lekko nadpalone. Czy to normalne? Odwracam się lekko w stronę Roberta i wskazuję mu to dziwne zjawisko palcem. Nie wiem, czy wzruszy ramionami, czy jakoś zareaguje, czy w ogóle nie odpowie - wyraz zadowolenia zakwitający na jego twarzy pozwala mi przypuszczać, że ten (jedyny) raz nie zwróci na mnie większej uwagi.
Posłusznie czekam, aż przyjdzie moja kolej i któraś z przeznaczonych do tego osób przetransmutuje moje pióro w pierścień. Podoba mi się ta czerwień upierzenia feniksa, bijący od niego blask i skojarzenie, jakie od tego momentu już zawsze będzie budził w moim sercu tej odcień czerwieni. Szczególny odcień. Dlatego to właśnie taki, prosty pierścień wybieram dla siebie. Cicho mruczę swoje życzenie do mężczyzny, którego jeden z mężczyzn chwilę wcześniej nazwał Glauciusem.
Gość
Gość
Jego uwagę przykuły słowa Alexa - spojrzał w kierunku mężczyzny stojącego przy ścianie ginącej za przypiętymi do niej piórami, do których powoli powędrował wzrokiem. Zanim jednak zdążył choćby przekląć bądź rzucić elokwentnym co (też prawdopodobnie podkreślonym nieładnym epitetem), w - zdawałoby się, rozrastającym się z każdą kolejną przybyłą osobą - pomieszczeniu pojawił się nie kto inny, jak zaginiony Skamander (uciekinier z Tower?) i towarzyszący mu Adrien Carrow.
- Samuel - palnął z jakąś niewyobrażalną ulgą, prostując się i przestając opierać dłońmi o tył krzesła, za którym stał. - Szlag - skwitował kolejne rewelacje, choć miał ochotę zrobić to mniej kulturalnie, bardziej dosadnie. Luno. Luno? Czy to naprawdę musiał być Luno? Czy to naprawdę musiał być ktokolwiek z nich, ktokolwiek z zakonników?
Może tego nie przeżyć. Luno. Cressida. Szlag, szlag.
Ledwo zauważył przybycie Fridtjofa, choć cieszył się z jego obecności - był w końcu ostoją spokoju, a to właśnie jej było im potrzeba. Powitał go półuśmiechem, ale zaraz spojrzał na Cynthię. Skinął głową na jej pierwsze słowa, ale zaraz zastanowił się, marszcząc lekko brwi.
- Odpada, nie możemy już nikogo narażać. Aktualnie policja - bez urazy, Robert - zachowuje się tak irracjonalnie, że mogą aresztować nas za absolutnie wszystko. - Ale cieszył się, że ktoś siedzący do tej pory w milczeniu zaangażował się w rozmowę. Wysłał Cynthii uśmiech, choć zaraz przeniósł spojrzenie na Lisa i pokręcił przecząco głową. Jednak Samuel nic nie mówił o Gwen, może wcale nie wylądowała w celi?
- Nie możemy rzucić się na Tower całą trzydziestką. - Wciąż zadziwiała go liczba osób w zakonie; jeszcze niedawno było ich tylko dwóch. On i Luno. On i...
Wbił z irytacją palce w oparcie krzesła.
- Najrozsądniej będzie, jeżeli pójdziemy tam w kilka osób. Do Tower prowadzi tylko jedno wejście: zanurzona w wodzie brama. Zrobilibyśmy głupstwo, gdybyśmy poszli tam już teraz - pewnie po ostatniej ucieczce zwiększono patrole. Wiem, że czasu nie ma - spojrzał na Samuela jednocześnie ze złością na całą sytuację i jakimś rozsądkiem - ale to właśnie czasu potrzebujemy najbardziej.
Bo trzeba to zaplanować. Dokładnie. Krok po kroku. Mimowolnie tworzył w myślach szkic planu - parę osób, nie więcej. Jak tam wejdą - zaaranżują teatralne aresztowanie? Wedrą się w trakcie nocnej zmiany warty? Był niejednokrotnie w Tower, ale nie znał dokładnego rozkładu więzienia ani zwyczajów policjantów; myślał, intensywnie myślał, ale i tak powędrował spojrzeniem po twarzach pozostałych. Może ktoś wpadnie na jakiś racjonalny pomysł?
- Samuel - palnął z jakąś niewyobrażalną ulgą, prostując się i przestając opierać dłońmi o tył krzesła, za którym stał. - Szlag - skwitował kolejne rewelacje, choć miał ochotę zrobić to mniej kulturalnie, bardziej dosadnie. Luno. Luno? Czy to naprawdę musiał być Luno? Czy to naprawdę musiał być ktokolwiek z nich, ktokolwiek z zakonników?
Może tego nie przeżyć. Luno. Cressida. Szlag, szlag.
Ledwo zauważył przybycie Fridtjofa, choć cieszył się z jego obecności - był w końcu ostoją spokoju, a to właśnie jej było im potrzeba. Powitał go półuśmiechem, ale zaraz spojrzał na Cynthię. Skinął głową na jej pierwsze słowa, ale zaraz zastanowił się, marszcząc lekko brwi.
- Odpada, nie możemy już nikogo narażać. Aktualnie policja - bez urazy, Robert - zachowuje się tak irracjonalnie, że mogą aresztować nas za absolutnie wszystko. - Ale cieszył się, że ktoś siedzący do tej pory w milczeniu zaangażował się w rozmowę. Wysłał Cynthii uśmiech, choć zaraz przeniósł spojrzenie na Lisa i pokręcił przecząco głową. Jednak Samuel nic nie mówił o Gwen, może wcale nie wylądowała w celi?
- Nie możemy rzucić się na Tower całą trzydziestką. - Wciąż zadziwiała go liczba osób w zakonie; jeszcze niedawno było ich tylko dwóch. On i Luno. On i...
Wbił z irytacją palce w oparcie krzesła.
- Najrozsądniej będzie, jeżeli pójdziemy tam w kilka osób. Do Tower prowadzi tylko jedno wejście: zanurzona w wodzie brama. Zrobilibyśmy głupstwo, gdybyśmy poszli tam już teraz - pewnie po ostatniej ucieczce zwiększono patrole. Wiem, że czasu nie ma - spojrzał na Samuela jednocześnie ze złością na całą sytuację i jakimś rozsądkiem - ale to właśnie czasu potrzebujemy najbardziej.
Bo trzeba to zaplanować. Dokładnie. Krok po kroku. Mimowolnie tworzył w myślach szkic planu - parę osób, nie więcej. Jak tam wejdą - zaaranżują teatralne aresztowanie? Wedrą się w trakcie nocnej zmiany warty? Był niejednokrotnie w Tower, ale nie znał dokładnego rozkładu więzienia ani zwyczajów policjantów; myślał, intensywnie myślał, ale i tak powędrował spojrzeniem po twarzach pozostałych. Może ktoś wpadnie na jakiś racjonalny pomysł?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ludzi było coraz więcej, a Verethe czuła się coraz mniej pewnie, w końcu ile lat minęło od ostatniego zbiorowego spotkania w którym brała udział? Nie widziała tylu ludzi stanowiących jedną grupę od czasu Hogwartu, a było to już kilka dobrych lat temu. Wiele się zmieniło. Zwróciła głowę w kierunku Alexandra gdy ten się przestawił i automatycznie wyciągnęła w jego kierunku smukłą dłoń z długimi palcami... takimi kradnie się najlepiej.
- Verethe - odpowiedziała uśmiechając się delikatnie kiedy z tak niecodzienną (dla niej) nonszalancją ucałował wierzch jej dłoni. - Nazwisko pewnie niczego ci nie powie, dlatego uznajmy je za moją małą tajemnicę - dorzuciła. To nie tak, że nie lubiła swojego nazwiska, cieszyła się, że nie jest ono jakimś Malfoy'em, Lestrange'm, Longbottom'em czy Macmillan'em, zdecydowanie nie chciałaby należeć do żadnego z wielkich rodów, wszak od tego zaczął się ten cały kram, prześladowania, dekrety z kosmosu... Podążyła wzrokiem za siadającym Selwynem i powróciła spojrzeniem do rudowłosego mężczyzny, który tłumaczył całą sytuację. Wejście Garreta wspomogło ją na duchu, a na jej twarzy bezzwłocznie pojawił się jeden z bardziej szczęśliwych uśmiechów jakie można było ujrzeć w życiu. Choć cała ta niepewność sprawiała, że Catwright wyczuwała w brzuchu nieprzyjemne wibracje, serce waliło jej raz zbyt szybko, a innym razem stawało na niebezpiecznie długi moment, nie mogła powiedzieć, że nie odczuwała także ekscytacji. Stawała się częścią czegoś... czegoś wspaniałego. Nieznanego ale bezapelacyjnie dobrego. Może tego brakowało w jej życiu? Tej odrobiny zwyczajnej serdeczności, której z pewnością brakowało w ciemnych zaułkach Nokturnu. Nie odzywała się, słuchała, kodowała informacje by zapamiętać jak najwięcej. W końcu to zawsze robiła. Ze skupienia wytrąciła ją przechadzka Herewarda, który postanowił zmienić jej przepiękne pióro w coś bardziej praktycznego. Spojrzała na nie z niespodziewanym utęsknieniem (kto by pomyślał, że Catwright przywiąże się do tak banalnej rzeczy) po czym pozwoliła zmienić je w srebrny, masywny, szeroki pierścień z masą florystycznych zdobień. Przejechała koniuszkiem palca po fakturze nowej zdobyczy i uśmiechnęła się po raz kolejny. Kiedy uniosła spojrzenie do pomieszczenia wszedł mężczyzna. Mężczyzna, którego bez wątpienia kojarzyła... Jak brzmiało jego imię? W odmętach pamięci, sprzed kilku miesięcy nie było zbyt wiele. Samuel jednak otrzymał w jej głowie specjalną teczkę, która jednak do tej pozostawała pusta. Bez wątpienia stanowił dla niej cudowną zagadkę do rozwikłania. Niemniej jednak tym razem zmierzyła go spojrzeniem spod byka. Skąd do cholery on się tu wziął? Dlaczego ją prześladuje? Nie odezwała się do niego słowem, ale już szykowała się na pogawędkę "wysokiego tonu", wolała jednak nieco ograniczyć towarzystwo i bądź co bądź również nie chciała przeszkadzać w planowaniu. Wyłapała kilka słów Garreta.
- Cóż, zawsze można odwrócić trochę ich uwagę by co szybsi i sprytniejsi mogli przejść przez pierwsze drzwi niezauważeni. To zawsze trochę ułatwi sprawę. Jak to mówią w moich okolicach... hmm kiedy już jesteś w środku, potem idzie z górki, czy jakoś tak. Myślę, że straże nie puściłyby płazem łamania prawa tuż przed ich nosem ... i jaaasne - wyprzedziła kolejne słowa, które z pewnością musiałyby paść - wiąże się to z ryzykiem, ale jeśli ktoś zna się na uciekaniu - nie sądziła, że tylko ona dobrze ucieka, ludzie z Le Revenant byli świetnym przykładem, że też potrafią - nie będzie to stanowiło dla niego większego problemu, co więcej, będą to w miarę kontrolowane okoliczności, więc można się na wiele przygotować. - rzuciła wpatrując się w Weasley'a, by po chwili, na dosłownie sekundę powrócić spojrzeniem do ciemnowłosego mężczyzny. - A jeśli nie to zawsze pozostaje nam niezawodny eliksir wielosokowy, o ile ktoś jeszcze pamięta jak go uwarzyć. - dorzuciła z lekkim uśmiechem, bo ona nie pamiętała.
- Verethe - odpowiedziała uśmiechając się delikatnie kiedy z tak niecodzienną (dla niej) nonszalancją ucałował wierzch jej dłoni. - Nazwisko pewnie niczego ci nie powie, dlatego uznajmy je za moją małą tajemnicę - dorzuciła. To nie tak, że nie lubiła swojego nazwiska, cieszyła się, że nie jest ono jakimś Malfoy'em, Lestrange'm, Longbottom'em czy Macmillan'em, zdecydowanie nie chciałaby należeć do żadnego z wielkich rodów, wszak od tego zaczął się ten cały kram, prześladowania, dekrety z kosmosu... Podążyła wzrokiem za siadającym Selwynem i powróciła spojrzeniem do rudowłosego mężczyzny, który tłumaczył całą sytuację. Wejście Garreta wspomogło ją na duchu, a na jej twarzy bezzwłocznie pojawił się jeden z bardziej szczęśliwych uśmiechów jakie można było ujrzeć w życiu. Choć cała ta niepewność sprawiała, że Catwright wyczuwała w brzuchu nieprzyjemne wibracje, serce waliło jej raz zbyt szybko, a innym razem stawało na niebezpiecznie długi moment, nie mogła powiedzieć, że nie odczuwała także ekscytacji. Stawała się częścią czegoś... czegoś wspaniałego. Nieznanego ale bezapelacyjnie dobrego. Może tego brakowało w jej życiu? Tej odrobiny zwyczajnej serdeczności, której z pewnością brakowało w ciemnych zaułkach Nokturnu. Nie odzywała się, słuchała, kodowała informacje by zapamiętać jak najwięcej. W końcu to zawsze robiła. Ze skupienia wytrąciła ją przechadzka Herewarda, który postanowił zmienić jej przepiękne pióro w coś bardziej praktycznego. Spojrzała na nie z niespodziewanym utęsknieniem (kto by pomyślał, że Catwright przywiąże się do tak banalnej rzeczy) po czym pozwoliła zmienić je w srebrny, masywny, szeroki pierścień z masą florystycznych zdobień. Przejechała koniuszkiem palca po fakturze nowej zdobyczy i uśmiechnęła się po raz kolejny. Kiedy uniosła spojrzenie do pomieszczenia wszedł mężczyzna. Mężczyzna, którego bez wątpienia kojarzyła... Jak brzmiało jego imię? W odmętach pamięci, sprzed kilku miesięcy nie było zbyt wiele. Samuel jednak otrzymał w jej głowie specjalną teczkę, która jednak do tej pozostawała pusta. Bez wątpienia stanowił dla niej cudowną zagadkę do rozwikłania. Niemniej jednak tym razem zmierzyła go spojrzeniem spod byka. Skąd do cholery on się tu wziął? Dlaczego ją prześladuje? Nie odezwała się do niego słowem, ale już szykowała się na pogawędkę "wysokiego tonu", wolała jednak nieco ograniczyć towarzystwo i bądź co bądź również nie chciała przeszkadzać w planowaniu. Wyłapała kilka słów Garreta.
- Cóż, zawsze można odwrócić trochę ich uwagę by co szybsi i sprytniejsi mogli przejść przez pierwsze drzwi niezauważeni. To zawsze trochę ułatwi sprawę. Jak to mówią w moich okolicach... hmm kiedy już jesteś w środku, potem idzie z górki, czy jakoś tak. Myślę, że straże nie puściłyby płazem łamania prawa tuż przed ich nosem ... i jaaasne - wyprzedziła kolejne słowa, które z pewnością musiałyby paść - wiąże się to z ryzykiem, ale jeśli ktoś zna się na uciekaniu - nie sądziła, że tylko ona dobrze ucieka, ludzie z Le Revenant byli świetnym przykładem, że też potrafią - nie będzie to stanowiło dla niego większego problemu, co więcej, będą to w miarę kontrolowane okoliczności, więc można się na wiele przygotować. - rzuciła wpatrując się w Weasley'a, by po chwili, na dosłownie sekundę powrócić spojrzeniem do ciemnowłosego mężczyzny. - A jeśli nie to zawsze pozostaje nam niezawodny eliksir wielosokowy, o ile ktoś jeszcze pamięta jak go uwarzyć. - dorzuciła z lekkim uśmiechem, bo ona nie pamiętała.
Gość
Gość
Cassian wsłuchiwał się w słowa kobiety, która wypowiadała się w tym momencie i prychnął nie potrafiąc się powstrzymać. Jeśli w ogóle zwrócił w ten sposób czyjąś uwagę, wyrzucił z siebie trochę pretensji pod adresem nieznajomej mu Verethe Catwright. Nie spodobało mu się jej lekceważenie wobec dziedziny eliksirów.
— Eliksir wielosokowy warzy się najkrócej miesiąc — zauważył i miał w zasadzie nic nie mówić, bo za jego ostatnie słowa zlinczowano go publicznie, chociaż tylko wyraził troskę o obecne w pomieszczeniu kobiety. Dlatego teraz oparł się po prostu na krześle, siadając w rozkroku, bawiąc się nowym pierścieniem w dłoni. Długo tak siedział w rozdrażnieniu, milcząc, ale skoro na razie nikt się nie odzywał, dorzucił:
— Mam pomysł — chociaż pewnie miał on być znów zjechany przez wszystkich, ale co Cassianowi szkodzi. W końcu lubił sobie dokładać nowych wrogów — Ja i ten tępy pień — wskazał głową na Benjamina Wrighta, którego po tym spotkaniu nie zapamiętał chyba, jako najbardziej inteligentnego z towarzystwa — Upijemy się w trzy dupy — urwał, marszcząc brwi, przypominając sobie o obecności kobiet. Akurat patrzył na Garretta, ale chociaż długie włosy Weasleya mogły go zmylić i mógł go pomylić z panną, to jego męski ryj skutecznie takie wizje oddalał. Dlatego mógł zapomnieć o kobietach — zmelfonimy się dla rozrywki, narobimy rabanu, może się najebiemy trochę bardziej dosłownie — zerknął znów na Wrighta, po jego obietnicy nie powinno być to takie ciężkie — zamkną nas za to może na kilka dni, a potem będą musieli wypuścić, kupimy wam trochę czasu.
Nie miał pojęcia jak dokładnie ten plan miałby dobrze zadziałać, skoro do londyńskiej Tower było tylko jedno wejście, ale chyba tak czy inaczej nie dało się tam wejść całkowicie niedostrzeżonym.
— Jak Wielka Skała zadrży — dalej pojeżdżał po Benjaminie — to zbiegnie się połowa psów. Wpłyniecie za nami, kiedy okrzykniemy abordaż? — zakpił. Ten plan miał dużo luk, ale w sumie... czego spodziewać się po Cassianie? Na trzeźwo źle mu się myślało. Rozejrzał się za czymś do picia.
— Eliksir wielosokowy warzy się najkrócej miesiąc — zauważył i miał w zasadzie nic nie mówić, bo za jego ostatnie słowa zlinczowano go publicznie, chociaż tylko wyraził troskę o obecne w pomieszczeniu kobiety. Dlatego teraz oparł się po prostu na krześle, siadając w rozkroku, bawiąc się nowym pierścieniem w dłoni. Długo tak siedział w rozdrażnieniu, milcząc, ale skoro na razie nikt się nie odzywał, dorzucił:
— Mam pomysł — chociaż pewnie miał on być znów zjechany przez wszystkich, ale co Cassianowi szkodzi. W końcu lubił sobie dokładać nowych wrogów — Ja i ten tępy pień — wskazał głową na Benjamina Wrighta, którego po tym spotkaniu nie zapamiętał chyba, jako najbardziej inteligentnego z towarzystwa — Upijemy się w trzy dupy — urwał, marszcząc brwi, przypominając sobie o obecności kobiet. Akurat patrzył na Garretta, ale chociaż długie włosy Weasleya mogły go zmylić i mógł go pomylić z panną, to jego męski ryj skutecznie takie wizje oddalał. Dlatego mógł zapomnieć o kobietach — zmelfonimy się dla rozrywki, narobimy rabanu, może się najebiemy trochę bardziej dosłownie — zerknął znów na Wrighta, po jego obietnicy nie powinno być to takie ciężkie — zamkną nas za to może na kilka dni, a potem będą musieli wypuścić, kupimy wam trochę czasu.
Nie miał pojęcia jak dokładnie ten plan miałby dobrze zadziałać, skoro do londyńskiej Tower było tylko jedno wejście, ale chyba tak czy inaczej nie dało się tam wejść całkowicie niedostrzeżonym.
— Jak Wielka Skała zadrży — dalej pojeżdżał po Benjaminie — to zbiegnie się połowa psów. Wpłyniecie za nami, kiedy okrzykniemy abordaż? — zakpił. Ten plan miał dużo luk, ale w sumie... czego spodziewać się po Cassianie? Na trzeźwo źle mu się myślało. Rozejrzał się za czymś do picia.
I don't want to understand this horror
Everybody ends up here in bottles
There's a weight in your eyes
I can't admit
Everybody ends up here in bottles
Cassian Morisson
Zawód : UZDROWICIEL ODDZ. URAZÓW POZAKLĘCIOWYCH
Wiek : 33 LATA
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowiec
I will not budge for no man’s pleasure, I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przyglądała się dziwnym zjawiskom, jakie sprowadziły ich pióra. Te wiszące na ścianie - czym były? Magią, na pewno, bardzo potężną, dlaczego widziała tam swoje nazwisko? Ktoś wybrał ją, żeby tutaj była: choć nie znała nikogo, nie rozumiała, co się wydarzyło. I miała wrażenie, że w swoim braku zrozumienia wcale nie była osamotniona, mimo to czuła coś idącego od wewnątrz, od serca - coś, co podpowiadało jej, ze to właśnie tutaj było jej miejsce. I choć zwykle kierowała się rozsądkiem, tym razem nie potrafiła.
Przeniosła wzrok na Garretta, kiedy podał im szczątkowe wyjaśnienia. Weasley, mogła domyślić się wcześniej po rudej czuprynie - a kto mógł być bardziej godzien zaufania niż Weasley? Testament Albusa Dumbledore'a, walka z terrorem, fanatyzmem, wszystko to brzmiało bardzo pięknie i choć wciąż nie rozumiała, skąd się tutaj wzięła, coraz mocniej utrzymywała się w wierze, że to, co robiła, było właściwe. Jako jedna z młodszych tutaj zapewne również jako jedna z nielicznych poznała przecież Grindelwalda osobiście, jeszcze niedawno, jako nowego dyrektora Hogwartu. I wiedziała, że był człowiekiem nad wyraz złym, co do którego czarodzieje obawiali się poczynić jakiekolwiek kroki. Ani Ministerstwo, ani szlachetna arystokracja, ani zwykli ludzie tacy jak oni, nikt nie odważył się nigdy powiedzieć mu: nie. Nikt oprócz Albusa Dumbledore'a, którego spuścizną miał być ponoć ten Zakon. Choć pytań kłębiło się w jej głowie mrowie, wciąż milczała, słuchając innych.
- Całkiem nieźle radzimy sobie z ratowaniem - wtrąciła tylko na wypowiedź Cassiana, wciąż z uśmiechem wymalowanym na twarzy, choć być może już mniej radosnym, a bardziej- melancholijnym. Zaczynało robić się poważnie, a mnogość wymienionych przez Garretta nazwisk nie napawała optymizmem. Dość szybko uchwyciła twarz jednego z mężczyzn, już na pierwszy rzut oka dobrze urodzonego, Glacus miał rację. Zamiast marnować czas na niepotrzebne komentarze, powinni teraz zająć się tym, co najważniejsze: ludźmi, ich druhami, którzy pozostawali w potrzebie. Nie umknęła jej uwadze również uwaga Benjamina, kiedy z lekką obawą przyjrzała się twarzy Cassiana. Nie zdążyła jednak zareagować, kiedy Hereward przeszedł do rzeczy.
Profesor Bartius był jej mentorem, pracowali razem, rozwijała swoje skrzydła wyłącznie dzięki niemu; był jej autorytetem i naprawdę dużo dla niej znaczył. I naprawdę, ale to naprawdę nie spodziewała się zobaczyć go tutaj dzisiaj. A może - to on stał za jej obecnością? Znał ją przecież. Jako jej nauczyciel i przewodnik po świecie nauki, może nawet znał ją lepiej niż ona sama znała siebie. Początkowo słuchała go z zaskoczeniem, dopiero gdy doszedł do nestorów, zrozumiała, że nie mówił poważnie; byli tylko garstką zwykłych ludzi, którzy próbowali coś zdziałać, nie mając na to konkretnego planu. Ale przecież po to byli tutaj oni wszyscy: żeby działać, czyż nie? Pieśń Feniksa mówiła o współpracy. Rozumiała, o czym mówił, sytuacja nie była łatwa, a oni wszyscy potrzebowali czasu, sił i determinacji, ale wierzyła, że prędzej czy później - osiągną swój cel. Terror Grindelwalda nie mógł przecież trwać wiecznie. Żaden terror nigdy nie trwał. I nie oceniała Herewarda, kiedy przyznał się do ucieczki z więzienia, jedynie usiłowała wyłapać jego spojrzenie - którym jednak uparcie nie chciał na nią zerknąć. Używanie magii na Pokątnej, litości, gdzie mieli jej używać, jeśli nie tam? Przy mugolach? Bez słowa skinęła głową, kiedy ją wywołał, aby pomogła w transmutacji, po czym zsunęła się wreszcie z parapetu z różdżką w dłoni, pomagając pozostałym czarodziejom ukryć ich pióra. Pierścionki były dobrym pomysłem, tak jej się wydawało - nie rzucającym się w oczy dodatkiem, którego grawera nikt nie będzie się przecież spodziewał. Mrucząc pod nosem kolejne zaklęcia, słuchała kolejnych słów Garretta; od początku czuła, że nie znalazła się tutaj przypadkiem. Nic przecież nie działo się przypadkiem, tak jak nieprzypadkowo Tiara rozdzielała w szkole uczniów pomiędzy cztery domy, z czego jeden dawno temu winien był zostać zamknięty. Dumbledore, Slughorn... jak wiele ofiar ich czarodziejski świat będzie musiał jeszcze ponieść, żeby więcej osób zdało sobie sprawę z olbrzymiego zagrożenia, jakim jest czarnoksiężnik Grindelwald? Jak wiele każdy z nich będzie musiał stracić? Być może wiele, ale Minerwa nie czuła lęku: poświęcenie w takiej sytuacji wydało jej się całkowicie naturalne. Nie była jednak podobna Garrettowi, na wypowiedź o zabiciu Grindelwalda poderwała ku niemu wzrok, przecież można go było osadzić w Azkabanie. Albo Numengardzie. Czy nie dość już było śmierci? Opowieść o sercu brzmiała jak bajka, straszna bajka, metaforycznie tak bliska prawdy. Pamiętała jego sylwetkę, wyniosłą twarz i grozę uczniów, ilekroć pojawiało się jego imię. Wszyscy się go bali, nawet jeśli nie każdy potrafił powiedzieć to głośno. Milczała jednak, na takie rozmowy jeszcze przyjdzie czas, teraz należało skoncentrować się na celu o wiele bliższym, celu znajdującym się tu i teraz: celu, o którym sama wiele powiedzieć nie mogła. Przysłuchiwała się pozostałym z uwagą, usiłując połapać się w sytuacji - o Tower, jak i o policji nie wiedziała zbyt wiele.
Uśmiechnęła się do Garretta, kiedy poprosił ją o zmianę swojego piórka, odgarniając za ucho kosmyki wciąż przemoczonych włosach.
- Trochę wody jeszcze nikomu nie zaszkodziło - zapewniła go zgodnie z prawdą, nie chowała urazy za rzucone zaklęcie. Balneo niewątpliwie było potrzebne Cassianowi, a że oberwała nim rykoszetem - wewnątrz chaty było przecież ciepło, szybko wyschnie! Obejrzała się na mężczyznę, który wpadł spóźniony - jeden z tych, o których mówił Garrett, zapewne? Jak dobrze, że nic mu się nie stało. Nieco zaskoczona obejrzała się na Cassiana, który sięgnął do kieszeni płaszcza, który miała na sobie zarzucony, ale kiedy wyjął z niego piórko - zrozumiała i z ciepłą iskrą w oku, choć wciąż bez słowa, transmutowała go w opisaną przez niego biżuterię. Obrączkę.
- Lord Carrow? - Roześmiała się, mijając Megarę. Roześmiała się szczerze; po zapowiedzi walki z fanatykami krwi, nie spodziewała się, że ktokolwiek wśród nich będzie używał arystokrackiej tytulatury - i słowa Megary wzięła za żart, za szyderczą ironię, znały się przecież ze szkoły, a Minnie była świadoma jej lekceważącego stosunku wobec rodziny. Tymczasem do sali wszedł jeszcze jeden mężczyzna: Minerwa uprzejmie skinęła mu głową i zajęła się transmutowaniem pierścienia stojącego nieopodal Megary Fredericka - był bardzo skromny. - Mam nadzieję, że tym razem nic takiego nie będzie miało miejsca - oświadczyła z teatralną powagą, choć kąciki jej ust uśmiechały się niezmiennie. Naprawdę nie chciała atakować funkcjonariusza policji na służbie, na Merlina, chciała tylko pomóc Cassianowi pobiegnąć szybciej. - Żył kiedyś król, którego w wieży zjadły myszy, króliki wcale nie są gorsze - dodała, spoglądając wprost w jego oczy, nie tracąc uśmiechu. - Nawet olbrzyma może ugryźć mucha. - Bo to nie krwiożerczy wygląd był najważniejszy, nie wielkość, nie miękkość futra, a umysł - choć dokuczliwym jak mucha można było być i bez niego. Z jakiegoś powodu poczuła do Fredericka sympatię, wspólna ucieczka przed magiczną i policją i, cóż, wspólne wdanie się w kryminał jednak łączyło ludzi. Tyle jej przyszło z tego Zakonu: kryminał i obmacywanie przez pijaków. - Ale w razie czego na drewnie świetnie ścierają się zęby - rzuciła przez ramię, już odchodząc, jeśli przemieni się w królika, będzie miał naprawdę dobry gryzak. I zajęła się pierścieniem Lilith. - Jaki piękny! - zachwyciła się krótko wyobrażeniem aurorki i sunęła dalej między czarodziejów, po drodze witając się z Magrit, którą dostrzegła wśród nich już wcześniej. Zdało jej się, że to już wszyscy, na końcu zajęła się więc własnym piórem, transmutując go w delikatny, kobiecy pierścień z jasnym topazem osadzonym jako oczko. I już zakładała go na palec, kiedy dobiegł ją głos Cassiana.
- Genialny pomysł - Po raz pierwszy odezwała się głośniej, do wszystkich, choć na dłużej zatrzymała wzrok na uzdrowicielu, nie powinien drażnić Benjamina. - Byłby, gdyby nie to, że już jesteś pijany. Uśniesz, zanim uda ci się zrobić "raban". - Przeniosła wzrok na Benjamina, mając nadzieję, że ten okaże się mądrzejszy i nie będzie ciągnął wzajemnych wyzwisk. Pomysł Cassiana miał braki, ale nie był całkowicie pozbawiony sensu. - Profesorze - z całą pewnością zwróciła się do Herewarda - mówił pan, że udało wam się uciec z więzienia. Pozwolić się zaaresztować na trzeźwo i spróbować odnaleźć ich od środka będzie o wiele rozsądniej - Założyła wątłe ramiona na piersi. - Ale też bardzo niebezpiecznie. Za drugim razem uciec będzie trudniej, lecz z drugiej strony, wy, profesorze, nie mieliście pomocy z zewnątrz. Teraz mamy pierścienie, przy pomocy których możemy się kontaktować.
Przeniosła wzrok na Garretta, kiedy podał im szczątkowe wyjaśnienia. Weasley, mogła domyślić się wcześniej po rudej czuprynie - a kto mógł być bardziej godzien zaufania niż Weasley? Testament Albusa Dumbledore'a, walka z terrorem, fanatyzmem, wszystko to brzmiało bardzo pięknie i choć wciąż nie rozumiała, skąd się tutaj wzięła, coraz mocniej utrzymywała się w wierze, że to, co robiła, było właściwe. Jako jedna z młodszych tutaj zapewne również jako jedna z nielicznych poznała przecież Grindelwalda osobiście, jeszcze niedawno, jako nowego dyrektora Hogwartu. I wiedziała, że był człowiekiem nad wyraz złym, co do którego czarodzieje obawiali się poczynić jakiekolwiek kroki. Ani Ministerstwo, ani szlachetna arystokracja, ani zwykli ludzie tacy jak oni, nikt nie odważył się nigdy powiedzieć mu: nie. Nikt oprócz Albusa Dumbledore'a, którego spuścizną miał być ponoć ten Zakon. Choć pytań kłębiło się w jej głowie mrowie, wciąż milczała, słuchając innych.
- Całkiem nieźle radzimy sobie z ratowaniem - wtrąciła tylko na wypowiedź Cassiana, wciąż z uśmiechem wymalowanym na twarzy, choć być może już mniej radosnym, a bardziej- melancholijnym. Zaczynało robić się poważnie, a mnogość wymienionych przez Garretta nazwisk nie napawała optymizmem. Dość szybko uchwyciła twarz jednego z mężczyzn, już na pierwszy rzut oka dobrze urodzonego, Glacus miał rację. Zamiast marnować czas na niepotrzebne komentarze, powinni teraz zająć się tym, co najważniejsze: ludźmi, ich druhami, którzy pozostawali w potrzebie. Nie umknęła jej uwadze również uwaga Benjamina, kiedy z lekką obawą przyjrzała się twarzy Cassiana. Nie zdążyła jednak zareagować, kiedy Hereward przeszedł do rzeczy.
Profesor Bartius był jej mentorem, pracowali razem, rozwijała swoje skrzydła wyłącznie dzięki niemu; był jej autorytetem i naprawdę dużo dla niej znaczył. I naprawdę, ale to naprawdę nie spodziewała się zobaczyć go tutaj dzisiaj. A może - to on stał za jej obecnością? Znał ją przecież. Jako jej nauczyciel i przewodnik po świecie nauki, może nawet znał ją lepiej niż ona sama znała siebie. Początkowo słuchała go z zaskoczeniem, dopiero gdy doszedł do nestorów, zrozumiała, że nie mówił poważnie; byli tylko garstką zwykłych ludzi, którzy próbowali coś zdziałać, nie mając na to konkretnego planu. Ale przecież po to byli tutaj oni wszyscy: żeby działać, czyż nie? Pieśń Feniksa mówiła o współpracy. Rozumiała, o czym mówił, sytuacja nie była łatwa, a oni wszyscy potrzebowali czasu, sił i determinacji, ale wierzyła, że prędzej czy później - osiągną swój cel. Terror Grindelwalda nie mógł przecież trwać wiecznie. Żaden terror nigdy nie trwał. I nie oceniała Herewarda, kiedy przyznał się do ucieczki z więzienia, jedynie usiłowała wyłapać jego spojrzenie - którym jednak uparcie nie chciał na nią zerknąć. Używanie magii na Pokątnej, litości, gdzie mieli jej używać, jeśli nie tam? Przy mugolach? Bez słowa skinęła głową, kiedy ją wywołał, aby pomogła w transmutacji, po czym zsunęła się wreszcie z parapetu z różdżką w dłoni, pomagając pozostałym czarodziejom ukryć ich pióra. Pierścionki były dobrym pomysłem, tak jej się wydawało - nie rzucającym się w oczy dodatkiem, którego grawera nikt nie będzie się przecież spodziewał. Mrucząc pod nosem kolejne zaklęcia, słuchała kolejnych słów Garretta; od początku czuła, że nie znalazła się tutaj przypadkiem. Nic przecież nie działo się przypadkiem, tak jak nieprzypadkowo Tiara rozdzielała w szkole uczniów pomiędzy cztery domy, z czego jeden dawno temu winien był zostać zamknięty. Dumbledore, Slughorn... jak wiele ofiar ich czarodziejski świat będzie musiał jeszcze ponieść, żeby więcej osób zdało sobie sprawę z olbrzymiego zagrożenia, jakim jest czarnoksiężnik Grindelwald? Jak wiele każdy z nich będzie musiał stracić? Być może wiele, ale Minerwa nie czuła lęku: poświęcenie w takiej sytuacji wydało jej się całkowicie naturalne. Nie była jednak podobna Garrettowi, na wypowiedź o zabiciu Grindelwalda poderwała ku niemu wzrok, przecież można go było osadzić w Azkabanie. Albo Numengardzie. Czy nie dość już było śmierci? Opowieść o sercu brzmiała jak bajka, straszna bajka, metaforycznie tak bliska prawdy. Pamiętała jego sylwetkę, wyniosłą twarz i grozę uczniów, ilekroć pojawiało się jego imię. Wszyscy się go bali, nawet jeśli nie każdy potrafił powiedzieć to głośno. Milczała jednak, na takie rozmowy jeszcze przyjdzie czas, teraz należało skoncentrować się na celu o wiele bliższym, celu znajdującym się tu i teraz: celu, o którym sama wiele powiedzieć nie mogła. Przysłuchiwała się pozostałym z uwagą, usiłując połapać się w sytuacji - o Tower, jak i o policji nie wiedziała zbyt wiele.
Uśmiechnęła się do Garretta, kiedy poprosił ją o zmianę swojego piórka, odgarniając za ucho kosmyki wciąż przemoczonych włosach.
- Trochę wody jeszcze nikomu nie zaszkodziło - zapewniła go zgodnie z prawdą, nie chowała urazy za rzucone zaklęcie. Balneo niewątpliwie było potrzebne Cassianowi, a że oberwała nim rykoszetem - wewnątrz chaty było przecież ciepło, szybko wyschnie! Obejrzała się na mężczyznę, który wpadł spóźniony - jeden z tych, o których mówił Garrett, zapewne? Jak dobrze, że nic mu się nie stało. Nieco zaskoczona obejrzała się na Cassiana, który sięgnął do kieszeni płaszcza, który miała na sobie zarzucony, ale kiedy wyjął z niego piórko - zrozumiała i z ciepłą iskrą w oku, choć wciąż bez słowa, transmutowała go w opisaną przez niego biżuterię. Obrączkę.
- Lord Carrow? - Roześmiała się, mijając Megarę. Roześmiała się szczerze; po zapowiedzi walki z fanatykami krwi, nie spodziewała się, że ktokolwiek wśród nich będzie używał arystokrackiej tytulatury - i słowa Megary wzięła za żart, za szyderczą ironię, znały się przecież ze szkoły, a Minnie była świadoma jej lekceważącego stosunku wobec rodziny. Tymczasem do sali wszedł jeszcze jeden mężczyzna: Minerwa uprzejmie skinęła mu głową i zajęła się transmutowaniem pierścienia stojącego nieopodal Megary Fredericka - był bardzo skromny. - Mam nadzieję, że tym razem nic takiego nie będzie miało miejsca - oświadczyła z teatralną powagą, choć kąciki jej ust uśmiechały się niezmiennie. Naprawdę nie chciała atakować funkcjonariusza policji na służbie, na Merlina, chciała tylko pomóc Cassianowi pobiegnąć szybciej. - Żył kiedyś król, którego w wieży zjadły myszy, króliki wcale nie są gorsze - dodała, spoglądając wprost w jego oczy, nie tracąc uśmiechu. - Nawet olbrzyma może ugryźć mucha. - Bo to nie krwiożerczy wygląd był najważniejszy, nie wielkość, nie miękkość futra, a umysł - choć dokuczliwym jak mucha można było być i bez niego. Z jakiegoś powodu poczuła do Fredericka sympatię, wspólna ucieczka przed magiczną i policją i, cóż, wspólne wdanie się w kryminał jednak łączyło ludzi. Tyle jej przyszło z tego Zakonu: kryminał i obmacywanie przez pijaków. - Ale w razie czego na drewnie świetnie ścierają się zęby - rzuciła przez ramię, już odchodząc, jeśli przemieni się w królika, będzie miał naprawdę dobry gryzak. I zajęła się pierścieniem Lilith. - Jaki piękny! - zachwyciła się krótko wyobrażeniem aurorki i sunęła dalej między czarodziejów, po drodze witając się z Magrit, którą dostrzegła wśród nich już wcześniej. Zdało jej się, że to już wszyscy, na końcu zajęła się więc własnym piórem, transmutując go w delikatny, kobiecy pierścień z jasnym topazem osadzonym jako oczko. I już zakładała go na palec, kiedy dobiegł ją głos Cassiana.
- Genialny pomysł - Po raz pierwszy odezwała się głośniej, do wszystkich, choć na dłużej zatrzymała wzrok na uzdrowicielu, nie powinien drażnić Benjamina. - Byłby, gdyby nie to, że już jesteś pijany. Uśniesz, zanim uda ci się zrobić "raban". - Przeniosła wzrok na Benjamina, mając nadzieję, że ten okaże się mądrzejszy i nie będzie ciągnął wzajemnych wyzwisk. Pomysł Cassiana miał braki, ale nie był całkowicie pozbawiony sensu. - Profesorze - z całą pewnością zwróciła się do Herewarda - mówił pan, że udało wam się uciec z więzienia. Pozwolić się zaaresztować na trzeźwo i spróbować odnaleźć ich od środka będzie o wiele rozsądniej - Założyła wątłe ramiona na piersi. - Ale też bardzo niebezpiecznie. Za drugim razem uciec będzie trudniej, lecz z drugiej strony, wy, profesorze, nie mieliście pomocy z zewnątrz. Teraz mamy pierścienie, przy pomocy których możemy się kontaktować.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Cholera, dowie się.
Tylko tyle zdążyło mu przejść przez głowę, kiedy usłyszał słowa Harewarda. Jego mała tajemnica, skrywana skrzętnie przed Lilith, właśnie wychodziła na jaw, po raz kolejny udowadniając mu, że kłamstwo i tajemnice mają krótkie nogi. Zdążył tylko zerknąć w stronę kuzynki, by zaraz potem odwrócić wzrok, jak gdyby to miało go uchronić przed burzą, która miała nastąpić. Chwilę potem poczuł pacnięcie, które nijak go nie zdziwiło. Tak samo jak kolor jej włosów. Niewiele razy udało mu się ją rozzłościć do takiego stopnia. Ostatni zaś zdarzył się bardzo dawno temu.
- Nie było o czym mówić, Lil. Było już po fakcie, więc nie widziałem sensu - szepnął w jej kierunku, starając się w ten sposób usprawiedliwić. Znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że taki już był. Nie był typem marudzącego, skarżącego się na swój los. Właściwie wolał nie mówić o sobie i swoich kłopotach, nie chcąc nikogo martwić. Zawsze dbał o innych bardziej niż o siebie. Zawód lekarza był dla niego idealny. - Wystarczyło już złych wiadomości jak na jeden dzień - dodał po chwili, chcąc jakoś ją uspokoić. Westchnął i pokiwał głową, zgadzając się na to, że wytłumaczy jej wszystko przy najbliższej okazji. Nie miał przecież wyboru, prawda? Choć nadal uważał, że nie było o czym mówić.
Odwrócił wzrok od Lilith i skupił się na tym, co działo się w sali. Słowa uderzały w niego, powoli przebijając pewną ścianę nieświadomości, jaką się otaczał. Zaczynało do niego docierać, jak bardzo niebezpieczną ale i ważną rzeczą było to "zgromadzenie". Nigdy nie marzył o byciu bohaterem, ale właśnie stał się częścią czegoś, co można było nazwać grupą bohaterów. Przez chwilę jednak zawahał się, myśląc o tym, czy aby nie podnieść dłoni i nie zakomunikować, że on się z tego wypisuje. Zabić. To słowo zbyt mocno godziło w jego zasady i przekonania. On ratował ludziom życie, nie odbierał. Nie powiedział jednak nic, cicho przyznając przed samym sobą, że temu człowiekowi życzył śmierci. Albo przynajmniej odebrania władzy. Tylko jak mogli to uczynić inaczej, niż właśnie pozbawiając go życia?
Oddał pióro w ręce osoby, która miała się zając jego transmutacją. Przyglądał się temu procesowi do chwili, gdy na jego dłoni spoczął skromny pierścionek, przypominający obrączkę. Założył go na palec, dziwnie czując się z taką ozdobą i cicho postanawiając, że w domu zawiesi ją na łańcuszku i zacznie nosić na szyi.
- Zacznijmy od tego, że wcale nie trzeba łamać prawa, aby trafić do Tower - odezwał się, zapewne zbierając spojrzenia choćby kilku zgromadzonych. - Osobiście nie miałem nawet różdżki w dłoni, kiedy złapano mnie ostatnim razem. Wystarczy znaleźć się w złym miejscu i o złej porze. Wychodziłem wtedy z księgarni. Strach jest teraz wyjść gdziekolwiek. - Westchnął, przypominając sobie tamte wydarzenia. Gdyby nie Hareward, Alan zapewne by siedział w Tower dłużej, jeśli nie do tej pory. Zwrócił się w kierunku Garretta. - Nie wiem nawet ile czasu tam spędziliśmy, ale przez te długie godziny ktokolwiek przechodził obok celi może ze trzy razy. Gdy uciekliśmy, także było względnie pusto. - Odpowiedział na jego pytanie, przedzierając się przez odmęty swojej pamięci. Nie chciał o tym pamiętać, próbował wyrzucić to ze swojej głowy. Nie sądził bowiem, że będzie to jeszcze przydatna do czegokolwiek wiedza. Słuchał wypowiedzi innych osób, starając się wszystko analizować i wysuwać odpowiednie wnioski. Nie wiedział czego to była zasługa, ale poczuł swego rodzaju wole walki i chęć zrobienia czegoś z tym, co działo się teraz w świecie czarodziejów. Czyżby budził się w nim dawno zapomniany duch bojowy, który ostatnio był z nim w Hogwarcie?
- Przede wszystkim jeżeli mamy wspólnie coś osiągnąć, musimy się ze sobą dogadywać - rzucił z wyrzutem, na tyle głośno, by wszyscy docinający sobie i wyraźnie się nie lubiący, bardzo dobrze go usłyszeli. Jak mieli uczynić cokolwiek, skoro nie ufali sobie i docinali sobie nawzajem? Bez współpracy spiszą się tylko na własną śmierć, czy to w sprawie zabicia czarnoksiężnika, czy to w sprawie ratowania ludzi z Tower. Odetchnął z ulgą, widząc jak Adrien i Samuel wchodzą do środka.
- Ja pójdę, Garrett. - Wystąpił o krok do przodu, niesiony tą chwilą odwagi, która w niego wstąpiła. - Byłem tam już i choć odrobinę znam to miejsce. Dodatkowo jestem lekarzem, mogę się przydać. - W ratowaniu Luno od śmierci... Spojrzał ukradkiem na Lilith, niepewny jej reakcji. Wiedział, że dziewczyna może mieć coś przeciwko temu, w końcu byli dla siebie niczym rodzeństwo. On także bał się o nią i po cichu już planował jak to namówić ją, aby odeszła z zakonu. Nie chciał, by narażała się na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
- Wszystko w porządku? - Podszedł do Samuela, który wydawał się być nieco obity. I choć wyglądało na to, że aurorowi nie stało się nic poważnego, jego lekarski duch nie pozwolił mu przejść obok tego obojętnie.
Tylko tyle zdążyło mu przejść przez głowę, kiedy usłyszał słowa Harewarda. Jego mała tajemnica, skrywana skrzętnie przed Lilith, właśnie wychodziła na jaw, po raz kolejny udowadniając mu, że kłamstwo i tajemnice mają krótkie nogi. Zdążył tylko zerknąć w stronę kuzynki, by zaraz potem odwrócić wzrok, jak gdyby to miało go uchronić przed burzą, która miała nastąpić. Chwilę potem poczuł pacnięcie, które nijak go nie zdziwiło. Tak samo jak kolor jej włosów. Niewiele razy udało mu się ją rozzłościć do takiego stopnia. Ostatni zaś zdarzył się bardzo dawno temu.
- Nie było o czym mówić, Lil. Było już po fakcie, więc nie widziałem sensu - szepnął w jej kierunku, starając się w ten sposób usprawiedliwić. Znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że taki już był. Nie był typem marudzącego, skarżącego się na swój los. Właściwie wolał nie mówić o sobie i swoich kłopotach, nie chcąc nikogo martwić. Zawsze dbał o innych bardziej niż o siebie. Zawód lekarza był dla niego idealny. - Wystarczyło już złych wiadomości jak na jeden dzień - dodał po chwili, chcąc jakoś ją uspokoić. Westchnął i pokiwał głową, zgadzając się na to, że wytłumaczy jej wszystko przy najbliższej okazji. Nie miał przecież wyboru, prawda? Choć nadal uważał, że nie było o czym mówić.
Odwrócił wzrok od Lilith i skupił się na tym, co działo się w sali. Słowa uderzały w niego, powoli przebijając pewną ścianę nieświadomości, jaką się otaczał. Zaczynało do niego docierać, jak bardzo niebezpieczną ale i ważną rzeczą było to "zgromadzenie". Nigdy nie marzył o byciu bohaterem, ale właśnie stał się częścią czegoś, co można było nazwać grupą bohaterów. Przez chwilę jednak zawahał się, myśląc o tym, czy aby nie podnieść dłoni i nie zakomunikować, że on się z tego wypisuje. Zabić. To słowo zbyt mocno godziło w jego zasady i przekonania. On ratował ludziom życie, nie odbierał. Nie powiedział jednak nic, cicho przyznając przed samym sobą, że temu człowiekowi życzył śmierci. Albo przynajmniej odebrania władzy. Tylko jak mogli to uczynić inaczej, niż właśnie pozbawiając go życia?
Oddał pióro w ręce osoby, która miała się zając jego transmutacją. Przyglądał się temu procesowi do chwili, gdy na jego dłoni spoczął skromny pierścionek, przypominający obrączkę. Założył go na palec, dziwnie czując się z taką ozdobą i cicho postanawiając, że w domu zawiesi ją na łańcuszku i zacznie nosić na szyi.
- Zacznijmy od tego, że wcale nie trzeba łamać prawa, aby trafić do Tower - odezwał się, zapewne zbierając spojrzenia choćby kilku zgromadzonych. - Osobiście nie miałem nawet różdżki w dłoni, kiedy złapano mnie ostatnim razem. Wystarczy znaleźć się w złym miejscu i o złej porze. Wychodziłem wtedy z księgarni. Strach jest teraz wyjść gdziekolwiek. - Westchnął, przypominając sobie tamte wydarzenia. Gdyby nie Hareward, Alan zapewne by siedział w Tower dłużej, jeśli nie do tej pory. Zwrócił się w kierunku Garretta. - Nie wiem nawet ile czasu tam spędziliśmy, ale przez te długie godziny ktokolwiek przechodził obok celi może ze trzy razy. Gdy uciekliśmy, także było względnie pusto. - Odpowiedział na jego pytanie, przedzierając się przez odmęty swojej pamięci. Nie chciał o tym pamiętać, próbował wyrzucić to ze swojej głowy. Nie sądził bowiem, że będzie to jeszcze przydatna do czegokolwiek wiedza. Słuchał wypowiedzi innych osób, starając się wszystko analizować i wysuwać odpowiednie wnioski. Nie wiedział czego to była zasługa, ale poczuł swego rodzaju wole walki i chęć zrobienia czegoś z tym, co działo się teraz w świecie czarodziejów. Czyżby budził się w nim dawno zapomniany duch bojowy, który ostatnio był z nim w Hogwarcie?
- Przede wszystkim jeżeli mamy wspólnie coś osiągnąć, musimy się ze sobą dogadywać - rzucił z wyrzutem, na tyle głośno, by wszyscy docinający sobie i wyraźnie się nie lubiący, bardzo dobrze go usłyszeli. Jak mieli uczynić cokolwiek, skoro nie ufali sobie i docinali sobie nawzajem? Bez współpracy spiszą się tylko na własną śmierć, czy to w sprawie zabicia czarnoksiężnika, czy to w sprawie ratowania ludzi z Tower. Odetchnął z ulgą, widząc jak Adrien i Samuel wchodzą do środka.
- Ja pójdę, Garrett. - Wystąpił o krok do przodu, niesiony tą chwilą odwagi, która w niego wstąpiła. - Byłem tam już i choć odrobinę znam to miejsce. Dodatkowo jestem lekarzem, mogę się przydać. - W ratowaniu Luno od śmierci... Spojrzał ukradkiem na Lilith, niepewny jej reakcji. Wiedział, że dziewczyna może mieć coś przeciwko temu, w końcu byli dla siebie niczym rodzeństwo. On także bał się o nią i po cichu już planował jak to namówić ją, aby odeszła z zakonu. Nie chciał, by narażała się na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
- Wszystko w porządku? - Podszedł do Samuela, który wydawał się być nieco obity. I choć wyglądało na to, że aurorowi nie stało się nic poważnego, jego lekarski duch nie pozwolił mu przejść obok tego obojętnie.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przez sporą część czasu milczał. Oczywiście, przez cały czas z zainteresowaniem słuchał dyskusji, starając się wyciągnąć własne wnioski. Plan zabicia Grindelwalda wprawił go w niejaką konsternację; biorąc pod uwagę jego przeszłe poczynania oraz to, z jaką łatwością pozbył się Dumbledore'a i Slughorna (w co Tonks był skłonny uwierzyć, bo od początku uważał, że nagła śmierć nauczyciela eliksirów była cokolwiek podejrzana i zapewne dosyć wygodna dla dyrektora), to równie łatwo mógłby to zrobić z każdym z nich. Zrobienie czegokolwiek przeciwko niemu i nie stracenie przy tym życia wiązałoby się z miesiącami przygotowań i zbierania informacji. Michael mógł zaoferować swoją pomoc w tym zakresie, bo wyglądało na to, że spośród osób obecnych w pomieszczeniu był jedną z tych, która mogła się tego podjąć. Był nauczycielem, przebywał w Hogwarcie przez zdecydowaną większość swojego czasu i choć nie zamierzał się bezmyślnie narażać oraz zdradzać z tym, co robił... Mógł i chciał pomóc.
- Mogę mieć baczenie na sytuację w Hogwarcie i spróbować dowiedzieć się czegoś o zwyczajach dyrektora - zaproponował więc po słowach Weasleya. Nie byłby sam, zapewne mógłby liczyć na pomoc Barty'ego, na którego zresztą zerknął ukradkiem, po czym znowu pogrążył się w myślach.
W co też on właśnie się pakował? Co za nieznana magia podkusiła go, żeby ryzykować tyle dla sprawy, którą dopiero dziś poznał? Obracał w palcach swoje pióro, które później zostało przemienione w dyskretny pierścień, pasujący do ślubnej obrączki, którą nadal nosił mimo że od śmierci jego żony upłynęło już dziesięć lat. Przez chwilę patrzył na niego, po czym wsunął go na palec drugiej ręki. I znowu wrócił do słuchania rozmów, dochodząc do wniosku, że spora część otaczających go ludzi wydawała się nie grzeszyć zdrowym rozsądkiem i przejawiała iście gryfońską, lekkomyślną odwagę, którą można było dostrzec w ich gotowości natychmiastowego udania się do Tower. Michaelowi szczęśliwie udało się uniknąć trafienia tam, więc słowa Barty'ego dość mocno go zaskoczyły, tym bardziej, że w gazetach nic nie pisano o ucieczkach, więc założył (może mylnie?), że po wyjaśnieniu wszyscy zostali zwolnieni. Chęć przeprowadzania procesów za używanie czarów na Pokątnej i w Hogsmeade brzmiała dla niego tam absurdalnie, że nadal trudno było mu w to uwierzyć, mimo że przecież nie miał podstaw, by zanegować słowa Herewarda, darzył go sympatią i pewnym zaufaniem. W przeciwieństwie do ministerstwa, które już w przeszłości zawiodło i do którego miał ograniczone zaufanie, nadszarpnięte przez incydenty z dekretami. Jeśli rzeczywiście tak poważnie traktowało egzekwowanie nowych zasad, i w dodatku tuszowało przed społeczeństwem niewygodne fakty... To nie wróżyło dobrze na przyszłość. Jak wiele czasu pozostało im, zanim to wszystko, co budowano przez ostatnie dziesięć lat, znowu się posypie przez kilka bardzo lekkomyślnych decyzji?
Wtedy właśnie w sali pojawił się Skamander wraz z drugim mężczyzną, który został schwytany w uliczce i powiedzieli, że w Tower pozostało jeszcze dwoje zakonników, których Michael nie kojarzył, a którzy zapewne również zostali złapani podczas dzisiejszego wieczora. I jak się okazało, nie skończyli dobrze, więc Michael po raz kolejny poczuł się, jakby opadło na niego coś zimnego. Jednocześnie zastanawiał się, jak to się stało, że akurat ta dwójka została wypuszczona. Może później się dowiedzą.
- Wiem, że to z mojej strony bardzo daleko posunięte stwierdzenie, ale jakie jest prawdopodobieństwo, że ktoś manipuluje decyzjami minister, doprowadzając do takich sytuacji, jak dzisiejsza? - rzucił po chwili namysłu. Łatwo można było się domyślić, że podejrzewał o coś takiego czystokrwistych... Z których, ku jego zaskoczeniu, kilku przedstawicieli znalazło się i tutaj. Czy można było im ufać? Miał nadzieję, że nieznana siła, która ich wszystkich tu dziś przywiodła, nie myliła się.
- I czy ministerstwo może wiedzieć cokolwiek o działalności Zakonu? - Do tego pytania zainspirowały go jakże trafne słowa Fredericka: z jakiegoś powodu ktoś uchwalił dekret właśnie dzisiaj i wiedział, dokąd wysłać swoich ludzi.
Znowu pogrążył się w myślach, machinalnie obracając na palcu nowy pierścień. Wciąż słuchał, jego mina była nieco nachmurzona.
- Jeśli naprawdę nie ma co liczyć na ich zwolnienie i rzeczywiście zamierzacie się tam dostać, przydałoby wam się solidne zaplecze - rzucił. Ktoś zaproponował zdobycie planów budowli, co było dobrym pomysłem, jednak Michael postanowił dorzucić i coś od siebie. - Czary zwodzące, peleryny niewidki? A może są wśród nas animagowie, którzy w zwierzęcej postaci mogliby łatwo wniknąć do środka, lub metamorfomagowie, którzy mogliby przybrać postać, dajmy na to, kogoś ze strażników? Jeśli to, co mówiliście o swojej ucieczce, jest prawdą, podejrzewam, że twierdza jest teraz znacznie lepiej strzeżona.
To również było ryzykowne, ale wydawało mu się, że brzmiało lepiej, niż udanie się do Tower całą nieskoordynowaną grupą czy danie się zaaresztować. Specjalne magiczne zdolności, czary lub przedmioty mogłyby być dobrym rozwiązaniem, o ile którekolwiek z nich takimi dysponowało.
Jednak sam nie wiedział, dlaczego w to brnął. Przecież to było tak bardzo nierozważne! Równie lekkomyślne, jak łaskotanie śpiącego smoka. Ale skoro wyglądało na to, że naprawdę chcieli tam wyruszyć, nadal wałkowali ten temat z coraz większym zaangażowaniem nie mógł zrobić nic, żeby im to wyperswadować, był w zdecydowanej mniejszości i wątpił, żeby go posłuchano. Sam też zapewne był głupcem, skoro tutaj siedział i myślał nad jakimś rozwiązaniem. Bo czuł, że chyba pozostało tylko jedno - liczyć na zminimalizowanie ewentualnych strat, a przecież źle by było, gdyby podczas próby odbicia dwójki zakonników jeszcze większa ich ilość trafiła za kratki, i to na dłużej. Nie mógł beznamiętnie na to patrzeć. Chociaż pewnie gdyby zagrożona była jego córka, sam rzuciłby się do Tower, gotów gołymi rękami rozrywać ściany, żeby tylko ją ocalić. Jej życie było dla niego sprawą nadrzędną.
Czuł jednak, że ten dzień nie zakończy się dobrze. Że niezależnie od tego, jakie pomysły padną, jaki plan zostanie ustalony, ktoś i tak na tym ucierpi i mogą ponieść większe straty, niż już ponieśli. Na moment ukrył twarz w dłoniach, potarł pokryte jednodniowym zarostem policzki. Czy było warto? Czy nie lepiej było kierować się wyższym dobrem? Szybko jednak odrzucił od siebie to porównanie; w końcu nigdy nie popierał Grindelwalda oraz nie pochwalał jego działań. Zakon miał być jego przeciwieństwem, ale skoro już teraz przejawiał tak destrukcyjne ciągotki ze strony członków, co będzie dalej?
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Mogę mieć baczenie na sytuację w Hogwarcie i spróbować dowiedzieć się czegoś o zwyczajach dyrektora - zaproponował więc po słowach Weasleya. Nie byłby sam, zapewne mógłby liczyć na pomoc Barty'ego, na którego zresztą zerknął ukradkiem, po czym znowu pogrążył się w myślach.
W co też on właśnie się pakował? Co za nieznana magia podkusiła go, żeby ryzykować tyle dla sprawy, którą dopiero dziś poznał? Obracał w palcach swoje pióro, które później zostało przemienione w dyskretny pierścień, pasujący do ślubnej obrączki, którą nadal nosił mimo że od śmierci jego żony upłynęło już dziesięć lat. Przez chwilę patrzył na niego, po czym wsunął go na palec drugiej ręki. I znowu wrócił do słuchania rozmów, dochodząc do wniosku, że spora część otaczających go ludzi wydawała się nie grzeszyć zdrowym rozsądkiem i przejawiała iście gryfońską, lekkomyślną odwagę, którą można było dostrzec w ich gotowości natychmiastowego udania się do Tower. Michaelowi szczęśliwie udało się uniknąć trafienia tam, więc słowa Barty'ego dość mocno go zaskoczyły, tym bardziej, że w gazetach nic nie pisano o ucieczkach, więc założył (może mylnie?), że po wyjaśnieniu wszyscy zostali zwolnieni. Chęć przeprowadzania procesów za używanie czarów na Pokątnej i w Hogsmeade brzmiała dla niego tam absurdalnie, że nadal trudno było mu w to uwierzyć, mimo że przecież nie miał podstaw, by zanegować słowa Herewarda, darzył go sympatią i pewnym zaufaniem. W przeciwieństwie do ministerstwa, które już w przeszłości zawiodło i do którego miał ograniczone zaufanie, nadszarpnięte przez incydenty z dekretami. Jeśli rzeczywiście tak poważnie traktowało egzekwowanie nowych zasad, i w dodatku tuszowało przed społeczeństwem niewygodne fakty... To nie wróżyło dobrze na przyszłość. Jak wiele czasu pozostało im, zanim to wszystko, co budowano przez ostatnie dziesięć lat, znowu się posypie przez kilka bardzo lekkomyślnych decyzji?
Wtedy właśnie w sali pojawił się Skamander wraz z drugim mężczyzną, który został schwytany w uliczce i powiedzieli, że w Tower pozostało jeszcze dwoje zakonników, których Michael nie kojarzył, a którzy zapewne również zostali złapani podczas dzisiejszego wieczora. I jak się okazało, nie skończyli dobrze, więc Michael po raz kolejny poczuł się, jakby opadło na niego coś zimnego. Jednocześnie zastanawiał się, jak to się stało, że akurat ta dwójka została wypuszczona. Może później się dowiedzą.
- Wiem, że to z mojej strony bardzo daleko posunięte stwierdzenie, ale jakie jest prawdopodobieństwo, że ktoś manipuluje decyzjami minister, doprowadzając do takich sytuacji, jak dzisiejsza? - rzucił po chwili namysłu. Łatwo można było się domyślić, że podejrzewał o coś takiego czystokrwistych... Z których, ku jego zaskoczeniu, kilku przedstawicieli znalazło się i tutaj. Czy można było im ufać? Miał nadzieję, że nieznana siła, która ich wszystkich tu dziś przywiodła, nie myliła się.
- I czy ministerstwo może wiedzieć cokolwiek o działalności Zakonu? - Do tego pytania zainspirowały go jakże trafne słowa Fredericka: z jakiegoś powodu ktoś uchwalił dekret właśnie dzisiaj i wiedział, dokąd wysłać swoich ludzi.
Znowu pogrążył się w myślach, machinalnie obracając na palcu nowy pierścień. Wciąż słuchał, jego mina była nieco nachmurzona.
- Jeśli naprawdę nie ma co liczyć na ich zwolnienie i rzeczywiście zamierzacie się tam dostać, przydałoby wam się solidne zaplecze - rzucił. Ktoś zaproponował zdobycie planów budowli, co było dobrym pomysłem, jednak Michael postanowił dorzucić i coś od siebie. - Czary zwodzące, peleryny niewidki? A może są wśród nas animagowie, którzy w zwierzęcej postaci mogliby łatwo wniknąć do środka, lub metamorfomagowie, którzy mogliby przybrać postać, dajmy na to, kogoś ze strażników? Jeśli to, co mówiliście o swojej ucieczce, jest prawdą, podejrzewam, że twierdza jest teraz znacznie lepiej strzeżona.
To również było ryzykowne, ale wydawało mu się, że brzmiało lepiej, niż udanie się do Tower całą nieskoordynowaną grupą czy danie się zaaresztować. Specjalne magiczne zdolności, czary lub przedmioty mogłyby być dobrym rozwiązaniem, o ile którekolwiek z nich takimi dysponowało.
Jednak sam nie wiedział, dlaczego w to brnął. Przecież to było tak bardzo nierozważne! Równie lekkomyślne, jak łaskotanie śpiącego smoka. Ale skoro wyglądało na to, że naprawdę chcieli tam wyruszyć, nadal wałkowali ten temat z coraz większym zaangażowaniem nie mógł zrobić nic, żeby im to wyperswadować, był w zdecydowanej mniejszości i wątpił, żeby go posłuchano. Sam też zapewne był głupcem, skoro tutaj siedział i myślał nad jakimś rozwiązaniem. Bo czuł, że chyba pozostało tylko jedno - liczyć na zminimalizowanie ewentualnych strat, a przecież źle by było, gdyby podczas próby odbicia dwójki zakonników jeszcze większa ich ilość trafiła za kratki, i to na dłużej. Nie mógł beznamiętnie na to patrzeć. Chociaż pewnie gdyby zagrożona była jego córka, sam rzuciłby się do Tower, gotów gołymi rękami rozrywać ściany, żeby tylko ją ocalić. Jej życie było dla niego sprawą nadrzędną.
Czuł jednak, że ten dzień nie zakończy się dobrze. Że niezależnie od tego, jakie pomysły padną, jaki plan zostanie ustalony, ktoś i tak na tym ucierpi i mogą ponieść większe straty, niż już ponieśli. Na moment ukrył twarz w dłoniach, potarł pokryte jednodniowym zarostem policzki. Czy było warto? Czy nie lepiej było kierować się wyższym dobrem? Szybko jednak odrzucił od siebie to porównanie; w końcu nigdy nie popierał Grindelwalda oraz nie pochwalał jego działań. Zakon miał być jego przeciwieństwem, ale skoro już teraz przejawiał tak destrukcyjne ciągotki ze strony członków, co będzie dalej?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 06.04.16 15:34, w całości zmieniany 2 razy
Ronan zajął jedno z wolnych miejsc. Spojrzał na mężczyznę który miał przemawiać. Chłopak skądś go kojarzył. Chwila, czy on powiedział, Garrett Weasley? Weasley, a no tak. Ktoś z rodziny Barrego. Nie dobrze. Barry to dobry kumpel Ronana, który zaopatruje go w narkotyki. Arab miał nadzieję, że jednak nikt go nie kojarzy. Czasem można go było zobaczyć w towarzystwie rudego. Łatwo się wtedy domyśleć, że Haddad jest również zamieszany w ćpanie.
Mężczyzna znalazł swoje pióro. Nie było to trudne. Wyróżniało się. Czy to dobrze? Tego nie wiedział. Ronan zawsze chciał robić coś dobrego, pomimo tego, że regularnie łamie prawo. Chłopak nie potrafi sprzeciw stawić się narkotykom, więc jak może walczyć? Z drugiej strony, wie jak to być tym gorszym, ze względu na rasę i krew. Poza tym, nie jest tu bez powodu, prawda?
Chłopak słuchał, nie wychylał się. Był zły, że nie udało się zapobiec złapaniu reszty. Jednak teraz mógł najwyżej wyrazić swoje niezadowolenie, co dla niego nie miało większego sensu.
Co do pierścienia. Ronan wybrał zwykły, srebrny. Taki który mógłby nosić nawet mężczyzna, z biednego środowiska. Ponieważ arab nie ma zbyt wiele, taka skromna ozdoba nie będzie zwracała uwagi.
Mężczyzna znalazł swoje pióro. Nie było to trudne. Wyróżniało się. Czy to dobrze? Tego nie wiedział. Ronan zawsze chciał robić coś dobrego, pomimo tego, że regularnie łamie prawo. Chłopak nie potrafi sprzeciw stawić się narkotykom, więc jak może walczyć? Z drugiej strony, wie jak to być tym gorszym, ze względu na rasę i krew. Poza tym, nie jest tu bez powodu, prawda?
Chłopak słuchał, nie wychylał się. Był zły, że nie udało się zapobiec złapaniu reszty. Jednak teraz mógł najwyżej wyrazić swoje niezadowolenie, co dla niego nie miało większego sensu.
Co do pierścienia. Ronan wybrał zwykły, srebrny. Taki który mógłby nosić nawet mężczyzna, z biednego środowiska. Ponieważ arab nie ma zbyt wiele, taka skromna ozdoba nie będzie zwracała uwagi.
Gość
Gość
Zdecydowanie za dużo się działo i zbyt wiele rozbudowanych zdań padało w przestrzeni sali obrad, by Ben mógł nadążyć za tokiem rozumowania rozbisurmanionej gromady. Początkowo Wright uważnie przyglądał się każdemu przemawiającemu, ale gdy ilość wątków osiągnęła zatrważającą liczbę (czyli gdzieś przy wypowiedzi numer trzy) szare komórki odmówiły współpracy, przełączając brodatego jegomościa na tryb oszczędzania umysłowej energii. Wygodniej rozpostarł się na krześle i utkwił wzrok w ścianie naprzeciwko, pozwalając wypowiadanym słowom przelatywać przez jego głowę i opuszczać ją chwilę potem – bez żadnego szwanku dla stoickiego spokoju Bena, prezentującego się niczym najgodniejszy z godnych. Bez rozpaczy, bez gniewu, bez żalu, bez smutku za straconymi zakonnikami (chwilowo straconymi, rzecz jasna): po prostu trwał niczym wyjątkowo barczysty posąg. Co nieco jednak pozostawało gdzieś w zakamarkach podświadomości, podsuwając Benjaminowi tematy do głębokich rozmyślań…a właściwie jeden temat. Ukryte serce Gellerta. Na tym skupił się najmocniej, dywagacje polityczno-szkolno-ratunkowe pozostawiając mądrzejszym od siebie. Chciał pomagać Zakonowi jak umiał, zostawiając swoją samczą dumę za drzwiami. Zatrzasnął więc język za wielkimi zębiskami, choć miał oczywiście wiele wspaniałych pomysłów, a co jeden, to osiągające kolejne wyżyny niesamowitej głupoty. Dumałby pewnie nad sercem dłuższą chwilę, zerkając tylko raz po raz na Garretta – wyłącznie jego decyzje się liczyły i jego słowa godny druh Ben zapamiętywał dokładnie. Już miał oferować swą pomoc w odbiciu zakładników – jego uczestnictwo w misji ratunkowej było więcej niż oczywiste, ale ubiegł go durnowaty szowinista. Wskazujący na niego i bełkoczący coś o pniach. Dalsza część wypowiedzi Cassiana miała już większy sens i Wright był nawet w stanie jej przyklasnąć, ba, nie chował nawet urazy za ten dziwny komplement (na Nokturnie słyszał gorsze obelgi), ale nie byłby sobą, gdyby nie zareagował w ogóle.
- Na Merlina, trzymajcie mnie, bo przyfansolę temu psidwakosynowi – mruknął posępnie acz dalej w niebiańskim spokoju, zerkając na boki. Na pewno filigranowa Margaux mogła poczuć się obowiązku przytrzymania dwumetrowego Benjamina, tak samo jak resztka dzierlatek o smutnych minkach, siedzących z drugiej strony. Wright musiał więc powstrzymać chęć nauczenia Cassiana manier. Nie, żeby w jego ciele zaprószył się ogień gniewu: po prostu Benjaminowi zaczynało się trochę nudzić. Rozmowy i plany były dobre dla inteligenckiej części Zakonu: on wolał działać. – Niezależnie od tego, co tam sobie wymyślicie, ja zgłaszam się do akcji. Idę za tobą, Garry, gdziekolwiek wskażesz, nawet jeśli będzie to festiwal tresowania bahanek – powiedział już głośniej i bardzo pogodnie, co wybrzmiało dość groteskowo w kontraście do poprzednich przepełnionych troską i rozsądkiem wypowiedzi. Chwilę po solennym wyznaniu do Benjamina podeszła śliczna dziewuszka, transmutując pióro w prostą, srebrną obrączkę. Posłał Minnie zawadiacki uśmiech, ale gdy odwróciła się ku następnej osobie, westchnął z wyraźnym niezadowoleniem, zakładając metal na palec. Niemęska ozdoba bardzo mu się nie spodobała, postanowił jednak zostawić marudzenie na przyjemniejsze okoliczności.
- Na Merlina, trzymajcie mnie, bo przyfansolę temu psidwakosynowi – mruknął posępnie acz dalej w niebiańskim spokoju, zerkając na boki. Na pewno filigranowa Margaux mogła poczuć się obowiązku przytrzymania dwumetrowego Benjamina, tak samo jak resztka dzierlatek o smutnych minkach, siedzących z drugiej strony. Wright musiał więc powstrzymać chęć nauczenia Cassiana manier. Nie, żeby w jego ciele zaprószył się ogień gniewu: po prostu Benjaminowi zaczynało się trochę nudzić. Rozmowy i plany były dobre dla inteligenckiej części Zakonu: on wolał działać. – Niezależnie od tego, co tam sobie wymyślicie, ja zgłaszam się do akcji. Idę za tobą, Garry, gdziekolwiek wskażesz, nawet jeśli będzie to festiwal tresowania bahanek – powiedział już głośniej i bardzo pogodnie, co wybrzmiało dość groteskowo w kontraście do poprzednich przepełnionych troską i rozsądkiem wypowiedzi. Chwilę po solennym wyznaniu do Benjamina podeszła śliczna dziewuszka, transmutując pióro w prostą, srebrną obrączkę. Posłał Minnie zawadiacki uśmiech, ale gdy odwróciła się ku następnej osobie, westchnął z wyraźnym niezadowoleniem, zakładając metal na palec. Niemęska ozdoba bardzo mu się nie spodobała, postanowił jednak zostawić marudzenie na przyjemniejsze okoliczności.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie umiem pilnować rzeczy. Gdyby nie to, że dosłownie przykleiłem sobie obrączkę do palca, to pewnie ją też bym posiał. Dlatego, kiedy do mnie i Magrit podchodzi ktoś, by to uczynić, wcale nie pałam entuzjazmem. Wcześniej przygladaliśmy się nadpalonym piórkom. Wodziłem jednym palcem po jej karku, trochę może bezwiednie, dlatego że jej włosy zasłaniały moją dłoń, a ona spoczywala na oparciu krzesła. Pragnąłem zapamiętać cokolwiek ze spotkania, które coraz bardziej wydawało mi się być chaotyczne. Rozumiałem dobrze porywczość młodych osób, które już teraz chciały uratować świat. Dobrze, że ktoś ich powstrzymał. Dostrzegam Minnie co mnie przeraża. Kuzynka mojej żony też jest w to zamieszana? Staram się przestać o tym myśleć, kiedy dociera do mnie komu przemienila własnie piórko. - Elliot - mówię, przerywając tym samym jego niezakłócony odbiór i mój kontakt z szyją żony. Wysuwam się, żeby Roger zaraz do mnie poszedł. Mój najlepszy przyjaciel! Ale jak to, ale gdzie to. Kładę mu dłoń na ramieniu, klepiąc kumpelskim gestem. - Idziesz później do nas na piwo - oj, tak Roger, nie ma zmiłuj. Będziesz się tłumaczył i będziesz się upijał. Wszyscy się upijmy. Zresztą, chyba mi nawet ten temat gdzieś mignął, nieistotne.
Później Garrett uśmiechnął się do mnie po plan Tower. Skinąłem głową. - Nie powinno być problemu - przytakuję, a kolejną uwagę o stanie policji staram się jakoś zareagować, ale sam nie wiem jak, bo mi ręce opadły jak zobaczyłem, że mnie moi poddani chcieli aresztować. Odwracam dłonie w geście bezraności i znów opieram jedną z nich o oparcie krzesła Magrit.
Dostrzegam Samuela i Adriena i oczywiście obecność tego drugiego cieszy mnie najmocniej. Mam nadzieję, że nie potraktowali go źle w więzieniu. W razie czego bedę wiedział kogo zwolnić. Albo komu uprzykrzyć życie.
Później ktoś powiedział głośne slowa, ktoś inny rzucił że chce iść ratować świat, ktoś chciał kogoś pobić. A mi dłoń zaczyna się trząść, bo chciałbym zapalić papierosa. A niestety nie lubię robić tego w pomieszczeniach przepełnionych ludźmi. Kiedy Garrett spoglada w moją stronę, zaprzeczam lekko głową. Nie, narazie nie będę szedł. Magrit? Ona też lepiej nie, jest z nią źle.
Później Garrett uśmiechnął się do mnie po plan Tower. Skinąłem głową. - Nie powinno być problemu - przytakuję, a kolejną uwagę o stanie policji staram się jakoś zareagować, ale sam nie wiem jak, bo mi ręce opadły jak zobaczyłem, że mnie moi poddani chcieli aresztować. Odwracam dłonie w geście bezraności i znów opieram jedną z nich o oparcie krzesła Magrit.
Dostrzegam Samuela i Adriena i oczywiście obecność tego drugiego cieszy mnie najmocniej. Mam nadzieję, że nie potraktowali go źle w więzieniu. W razie czego bedę wiedział kogo zwolnić. Albo komu uprzykrzyć życie.
Później ktoś powiedział głośne slowa, ktoś inny rzucił że chce iść ratować świat, ktoś chciał kogoś pobić. A mi dłoń zaczyna się trząść, bo chciałbym zapalić papierosa. A niestety nie lubię robić tego w pomieszczeniach przepełnionych ludźmi. Kiedy Garrett spoglada w moją stronę, zaprzeczam lekko głową. Nie, narazie nie będę szedł. Magrit? Ona też lepiej nie, jest z nią źle.
+smoke rings of my mind+If you missed the train I'm on You will know that I am gone You can hear the whistle blow a hundred miles
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie zareagowałam na próbę załagodzenia sytuacji przez Alana, ciągle byłam na niego wściekła i mógł być pewny, że rozmowa na ten temat go nie ominie. Kiedy więc ruszył w stronę Garretta, podążyłam za nim - ciągle naburmuszona z płomienną fryzurą, za to ze (w swoim mniemaniu) świetnym pomysłem. Przemknęłam między pozostałymi by dostać się nieco bliżej Samuela, a kiedy już mi się udało, dźgnęłam go palcem w bok.
- Dobrze Cie widzieć w jednym kawałku. - Szepnęłam w jego, posyłając mu przy tym łobuzerski uśmiech. Właściwie miałam do niego parę pytań, do niego i Adriena, jednak zważywszy na napięta atmosferę postanowiłam sobie darować. Zamiast tego, wysłuchałam rzuconych przez zgromadzonych pomysłów a na koniec, heroicznego wystąpienia własnego kuzyna.
- Mało Ci Tower, Bennett? - Rzuciłam nieco złośliwie, a kosmyki moich włosów zamiast wrócić do swego pierwotnego koloru, ponownie nabrały intensywnej, rubinowej barwy. - I fakt, eliksir wielosokowy waży się miesiąc a z tego co mówi Sam nie mamy tyle czasu a jeśli już o nim mowa, to po co on komu, skoro w tym pomieszczeniu znajduje się co najmniej troje metamorfomagów. - Na mojej twarzy pojawił się zadziorny uśmiech, posłałam krótkie spojrzenie Katyi a następnie puściłam oczko w kierunku Lisa. Skąd mogłam wiedzieć, ze jest nas jeszcze więcej? - Jeśli przemienilibyśmy się w funkcjonariuszy? Z tego co wiemy, polowali tego wieczoru na wszystkie nasze grupy. Gdybyśmy więc udali, że pojmaliśmy kilku biorących udział w jak to mówili nielegalnych zgromadzeniach? Może wtedy moglibyśmy udać, że prowadzimy ich do celi lecz zamiast tego uwolnić naszych? - Posłałam im pytające spojrzenie. Chyba nie był to taki głupi pomysł, strażnicy z reszta również nie wyglądali na rozgarniętych, istniały więc spore szanse, że mogło się to udać. - Problem jest taki, że nie wiem jak mielibyśmy stamtąd wyjść. - Dodałam a na mojej twarzy pojawił się kwaśny grymas.
- Dobrze Cie widzieć w jednym kawałku. - Szepnęłam w jego, posyłając mu przy tym łobuzerski uśmiech. Właściwie miałam do niego parę pytań, do niego i Adriena, jednak zważywszy na napięta atmosferę postanowiłam sobie darować. Zamiast tego, wysłuchałam rzuconych przez zgromadzonych pomysłów a na koniec, heroicznego wystąpienia własnego kuzyna.
- Mało Ci Tower, Bennett? - Rzuciłam nieco złośliwie, a kosmyki moich włosów zamiast wrócić do swego pierwotnego koloru, ponownie nabrały intensywnej, rubinowej barwy. - I fakt, eliksir wielosokowy waży się miesiąc a z tego co mówi Sam nie mamy tyle czasu a jeśli już o nim mowa, to po co on komu, skoro w tym pomieszczeniu znajduje się co najmniej troje metamorfomagów. - Na mojej twarzy pojawił się zadziorny uśmiech, posłałam krótkie spojrzenie Katyi a następnie puściłam oczko w kierunku Lisa. Skąd mogłam wiedzieć, ze jest nas jeszcze więcej? - Jeśli przemienilibyśmy się w funkcjonariuszy? Z tego co wiemy, polowali tego wieczoru na wszystkie nasze grupy. Gdybyśmy więc udali, że pojmaliśmy kilku biorących udział w jak to mówili nielegalnych zgromadzeniach? Może wtedy moglibyśmy udać, że prowadzimy ich do celi lecz zamiast tego uwolnić naszych? - Posłałam im pytające spojrzenie. Chyba nie był to taki głupi pomysł, strażnicy z reszta również nie wyglądali na rozgarniętych, istniały więc spore szanse, że mogło się to udać. - Problem jest taki, że nie wiem jak mielibyśmy stamtąd wyjść. - Dodałam a na mojej twarzy pojawił się kwaśny grymas.
And on purpose,
I choose you.
.
I choose you.
.
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Sala obrad
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata