Salon
AutorWiadomość
Salon
Salon to pierwsze pomieszcze w jakim się znajdziesz tuż po tym, jak przekroczysz progi mieszkania. Nie jest to zbyt wielki pokój; dość ciemny, całkiem przytulny, nieco przytłaczający dla osób kochających przestrzeń. Pierwsze co pewnie ujrzysz to liczne regały z księgami wszelakiego pochodzenia, masy pergaminów, piór, bibelotów. Walają się pewnie też na średniej wielkości biurku ułożonym pod jednym z dwóch okien. Na jednej z szafek stoją fiolki z różnymi zakupionymi eliksirami, kryształowe kule, kulki, słoiki z zawartością nieznanego pochodzenia. Czujesz się tu jak u Borgina i Burke'a? Niepotrzebnie. Przecież brak tu grubej warstwy kurzu i pajęczyn w kątach, a przez okna wpada całkiem spora ilość światła. W salonie znajduje się kominek.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 08.10.16 10:29, w całości zmieniany 2 razy
/24 listopad
Jaką cenę ma lojalność, gdy w grę wchodzi całkowita władza i oddanie człowiekowi, który w każdej chwili może wbić sztylet w serce? Wepchnąć go na tyle mocno, że nikt nie zdąży uratować nieszczęśnika przed własną naiwnością i ślepą nadzieję, że życie zmieniło swój bieg...
Siedziała w Ministerstwie, gdy sowa wraz z listem pojawiła się w Kwaterze, a to sprawiło, że Katya z zaciekawieniem sięgnęła po świstek, choć kompletnie nie spodziewała się tego, co tam przeczyta. Wierzyła, że jest to kolejne zaproszenie na herbatkę albo w najgorszym wypadku polowanie, które po ostatnim razie nie przypadło jej do gustu. Stroniła w końcu od brutalności, ale dzisiaj coś w niej pękło. Dokładnie wtedy, gdy przeczytała zbitek słów, które jej zdaniem pozbawione sensu mijały się z prawdą, którą dostała kilka dni temu niemal na tacy, gdy to tkwiąc w ramionach narzeczonego czuła się bezpiecznie. Zaskarbił sobie ogromne pole uprawne zaufania w jej wątłym sercu, a teraz? Miała wrażenie, że ktoś uderzył ją obuchem i zmusił do padnięcia na kolana, bo okazała się zbyt głupia, by móc trzeźwo myśleć o tym, co się tak naprawdę między nimi wydarzyło. I nie obchodziło ją to, że przez kilka godzin odczuwała pozorne, utopijne szczęście, bo apogeum gniewu osiągnęła dopiero w momencie, gdy sięgnęła po akta spraw z przed kilku miesięcy, a może nawet lat. Brała bez pomyślunku kolejne zwoje i wertowała kartki, na których zapisane było to, czego się dowiedziała od przyjaciółki, powierniczki swoistego rodzaju sekretu, a mimo to... Zadała sobie wiele trudu, by w ułamku sekundy wywrócić życie Ollivander do góry nogami. Czy mogła być zła? Rozżalona? Poirytowana? Oczywiście, że nie. Liczyła się z tym, że panienka Greengrass chce chronić tę pokrakę emocjonalną, która z taką łatwością wpadała w wir narastających uczuć, tak często zgubnych i nieadekwatnych do realności.
Isobele.
Traciła oddech i zapadała się w sobie, a rozpacz napływająca zewsząd doprowadzała ją na skraj wytrzymałości. Oddychała z trudem, bo klatka piersiowa zapadała się przy każdej, zbyt łapczywej próbie złapania powietrza w płuca. Nie sądziła, że taka informacja nią wstrząśnie, ale szale goryczy przelało to jedno konkretne imię, bo przecież przypadkowa śmierć dwóch narzeczonych Mulcibera mogła być zrządzeniem przewrotnego losu, czyż nie?
Morpheus.
Litery się zamazywały, a słowa nie łączyły w spójne zdania, bo to w natłoku emocji i walącego serca zatracała się w świadomości, że ktoś celowo zniszczył jej życie u fundamentów, które ledwie postawił, a był tą osobą człowiek, z którą miała układać swoją dalszą egzystencję. Jak więc mogła się na to zgodzić? Jedyne o czym myślała, to by oddać mu pierścionek i zakończyć tę farsę, a potem zniknąć. Nie brała pod uwagę, że to nie on był sprawcą najcięższego grzechu, w którym odebrał życie niewinnym istotom. Ułożyła swoją chorą wizję, w której była wręcz pewna, że jest winny. A Sheeran? Zapewne stał się niewygodną kukłą, bo przyłapał potwora bez żadnych zahamowań i skrupułów na wypowiadaniu czarnomagicznego zaklęcia.
Nie mówiła nikomu o nagłym wyjściu, ale nim skierowała swe kroki do mieszkania Mulcibera, udała się biblioteki; miejsca, w którym niegdyś spędzała cały swój wolny czas i oddawała się temu z namiętnością, bo to właśnie jej palce smagały pergamin, na którym spisane były przeróżne litery świadczące o prawdzie. Prawdziwe historycznej. Nikt już nie pytał ją po co i dlaczego wpadła do działu z księgami wieczystymi i literacką breją, w której zawarty był spis każdej rodziny z magicznego świata, byle tylko poznać prawdę o potencjalnym zagrożeniu. Chciała wierzyć, że to pomyłka; ostatni promyczek nadziei dogasał jednak, gdy stronnice odwracały się raz po raz, a ona natrafiając na tę jedną konkretną, przeczyła coś, co zmroziło krew w jej żyłach. Krzyżując się w dość ograniczonej puli genów zachowali cechy charakterystyczne wyglądu, czyli brązowe oczy, wysoki wzrost i dość masywną sylwetkę. Nie uniknęli jednak problemów, pojawiały się u nich niezwykle często osoby o skłonnościach sadystycznych, okrutni ponad miarę, chorujący nieraz na śmiertelną bladość. Nie mogła zatem postąpić inaczej, jak wyrwać tę konkretną stronę i gdy łączyła ledwie rozumnie informacje na temat Ramseya i jego przodków, była pewna. To on stał się mordercą, katem i to dlatego zyskał miano jej narzeczonego, bo przecież Malakai pragnął śmierci bezczelnej córki, która bezcześciła nazwisko Ollivanderów. Znalazł bowem mężczyznę, który bez skrupułów potrafiłby ją zasztyletować i by pragnieniom stało się zadość... Tuż po wyjściu z miejsca, które napawało ją obrzydzeniem, skierowała się na Pokątną, gdzie musiała wydać ostateczny wyrok na pana Mulcibera; łgarza i krętacza, pozbawionego godności i sumienia.
To była jedyna słuszna racja, prawda?
Zapukała donośnie do jego drzwi i waliła raz po raz w drewnianą barierę, która oddzielała jego życie od rychłej śmierci. Chciała go rozszarpać za to, że odbił sobie z nawiązką swoje niepowodzenia na Merlina ducha winnej dziewczynie, a przecież nie znali się wcześniej i dlaczego w tak bezduszny sposób zgodził się na umowę, która dla niej oznaczała koniec? Ułożyła w głowie prosty schemat, który musiała zrealizować, bo nie popełniła żadnego błędu i była tego pewna, dlatego pierwsze co zapewne spotka go, gdy już łaskawie naciśnie klamkę i stanie w progu, to wymierzony ciost prosto w szczękę, by to co poczuje przed oddaniem ostatniego tchnienia, było na tyle intensywne, że niczego bardziej nie będzie pragnął po znalezieniu się w piekle.
Jaką cenę ma lojalność, gdy w grę wchodzi całkowita władza i oddanie człowiekowi, który w każdej chwili może wbić sztylet w serce? Wepchnąć go na tyle mocno, że nikt nie zdąży uratować nieszczęśnika przed własną naiwnością i ślepą nadzieję, że życie zmieniło swój bieg...
Siedziała w Ministerstwie, gdy sowa wraz z listem pojawiła się w Kwaterze, a to sprawiło, że Katya z zaciekawieniem sięgnęła po świstek, choć kompletnie nie spodziewała się tego, co tam przeczyta. Wierzyła, że jest to kolejne zaproszenie na herbatkę albo w najgorszym wypadku polowanie, które po ostatnim razie nie przypadło jej do gustu. Stroniła w końcu od brutalności, ale dzisiaj coś w niej pękło. Dokładnie wtedy, gdy przeczytała zbitek słów, które jej zdaniem pozbawione sensu mijały się z prawdą, którą dostała kilka dni temu niemal na tacy, gdy to tkwiąc w ramionach narzeczonego czuła się bezpiecznie. Zaskarbił sobie ogromne pole uprawne zaufania w jej wątłym sercu, a teraz? Miała wrażenie, że ktoś uderzył ją obuchem i zmusił do padnięcia na kolana, bo okazała się zbyt głupia, by móc trzeźwo myśleć o tym, co się tak naprawdę między nimi wydarzyło. I nie obchodziło ją to, że przez kilka godzin odczuwała pozorne, utopijne szczęście, bo apogeum gniewu osiągnęła dopiero w momencie, gdy sięgnęła po akta spraw z przed kilku miesięcy, a może nawet lat. Brała bez pomyślunku kolejne zwoje i wertowała kartki, na których zapisane było to, czego się dowiedziała od przyjaciółki, powierniczki swoistego rodzaju sekretu, a mimo to... Zadała sobie wiele trudu, by w ułamku sekundy wywrócić życie Ollivander do góry nogami. Czy mogła być zła? Rozżalona? Poirytowana? Oczywiście, że nie. Liczyła się z tym, że panienka Greengrass chce chronić tę pokrakę emocjonalną, która z taką łatwością wpadała w wir narastających uczuć, tak często zgubnych i nieadekwatnych do realności.
Isobele.
Traciła oddech i zapadała się w sobie, a rozpacz napływająca zewsząd doprowadzała ją na skraj wytrzymałości. Oddychała z trudem, bo klatka piersiowa zapadała się przy każdej, zbyt łapczywej próbie złapania powietrza w płuca. Nie sądziła, że taka informacja nią wstrząśnie, ale szale goryczy przelało to jedno konkretne imię, bo przecież przypadkowa śmierć dwóch narzeczonych Mulcibera mogła być zrządzeniem przewrotnego losu, czyż nie?
Morpheus.
Litery się zamazywały, a słowa nie łączyły w spójne zdania, bo to w natłoku emocji i walącego serca zatracała się w świadomości, że ktoś celowo zniszczył jej życie u fundamentów, które ledwie postawił, a był tą osobą człowiek, z którą miała układać swoją dalszą egzystencję. Jak więc mogła się na to zgodzić? Jedyne o czym myślała, to by oddać mu pierścionek i zakończyć tę farsę, a potem zniknąć. Nie brała pod uwagę, że to nie on był sprawcą najcięższego grzechu, w którym odebrał życie niewinnym istotom. Ułożyła swoją chorą wizję, w której była wręcz pewna, że jest winny. A Sheeran? Zapewne stał się niewygodną kukłą, bo przyłapał potwora bez żadnych zahamowań i skrupułów na wypowiadaniu czarnomagicznego zaklęcia.
Nie mówiła nikomu o nagłym wyjściu, ale nim skierowała swe kroki do mieszkania Mulcibera, udała się biblioteki; miejsca, w którym niegdyś spędzała cały swój wolny czas i oddawała się temu z namiętnością, bo to właśnie jej palce smagały pergamin, na którym spisane były przeróżne litery świadczące o prawdzie. Prawdziwe historycznej. Nikt już nie pytał ją po co i dlaczego wpadła do działu z księgami wieczystymi i literacką breją, w której zawarty był spis każdej rodziny z magicznego świata, byle tylko poznać prawdę o potencjalnym zagrożeniu. Chciała wierzyć, że to pomyłka; ostatni promyczek nadziei dogasał jednak, gdy stronnice odwracały się raz po raz, a ona natrafiając na tę jedną konkretną, przeczyła coś, co zmroziło krew w jej żyłach. Krzyżując się w dość ograniczonej puli genów zachowali cechy charakterystyczne wyglądu, czyli brązowe oczy, wysoki wzrost i dość masywną sylwetkę. Nie uniknęli jednak problemów, pojawiały się u nich niezwykle często osoby o skłonnościach sadystycznych, okrutni ponad miarę, chorujący nieraz na śmiertelną bladość. Nie mogła zatem postąpić inaczej, jak wyrwać tę konkretną stronę i gdy łączyła ledwie rozumnie informacje na temat Ramseya i jego przodków, była pewna. To on stał się mordercą, katem i to dlatego zyskał miano jej narzeczonego, bo przecież Malakai pragnął śmierci bezczelnej córki, która bezcześciła nazwisko Ollivanderów. Znalazł bowem mężczyznę, który bez skrupułów potrafiłby ją zasztyletować i by pragnieniom stało się zadość... Tuż po wyjściu z miejsca, które napawało ją obrzydzeniem, skierowała się na Pokątną, gdzie musiała wydać ostateczny wyrok na pana Mulcibera; łgarza i krętacza, pozbawionego godności i sumienia.
To była jedyna słuszna racja, prawda?
Zapukała donośnie do jego drzwi i waliła raz po raz w drewnianą barierę, która oddzielała jego życie od rychłej śmierci. Chciała go rozszarpać za to, że odbił sobie z nawiązką swoje niepowodzenia na Merlina ducha winnej dziewczynie, a przecież nie znali się wcześniej i dlaczego w tak bezduszny sposób zgodził się na umowę, która dla niej oznaczała koniec? Ułożyła w głowie prosty schemat, który musiała zrealizować, bo nie popełniła żadnego błędu i była tego pewna, dlatego pierwsze co zapewne spotka go, gdy już łaskawie naciśnie klamkę i stanie w progu, to wymierzony ciost prosto w szczękę, by to co poczuje przed oddaniem ostatniego tchnienia, było na tyle intensywne, że niczego bardziej nie będzie pragnął po znalezieniu się w piekle.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Ostatnio zmieniony przez Katya Ollivander dnia 05.10.16 13:00, w całości zmieniany 4 razy
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Głośne pukanie, a raczej walenie w drzwi rozniosło się echem po mieszkaniu. Zadudniło w jego trzewiach, a także z tyłu głowy, gdy tkwił przy stole nad książkami, wpatrując się tępo w okrągłą kulę, z której wróżbici przepowiadają przyszłość. Głupie mrzonki, średniej jakości iluzje, które miały sprawiać wrażenie ponad magicznych. Musiał być jednak jakiś sekret w opanowywaniu tego daru i sprawieniu, że był dostępny na zawołanie.
Podniósł się ciężko z krzesła i ruszył w kierunku wejścia do mieszkania, które… Nie było bogato urządzone. Właściwie było całkiem skromne, dość surowe w swojej formie, lecz zawalone gratami, książkami, dziwnymi przedmiotami, które nadawałyby się swoim wyglądem do sklepu Borgina. Wszystko jednak było potrzebne, nawet jeśli nie teraz, to będzie w przyszłości. Nie mógł więc tego wyrzucić.
Chwycił za klamkę i to był błąd. Nie zdążył nawet skrzyżować wzroku z Księżną, bo to jej pięść świsnęła mu przed nosem i uderzyła prosto w szczękę. Zabolało nawet trochę. Tępy ból rozszedł się po żuchwie, promieniując na brodę, a samo działanie zmusiło go do cofnięcia się w tył, choć bynajmniej nie z powodu siły jaką włożyła w ten cios. Powinien martwić się o jej delikatne knykcie, o jej paliczki, lecz jedyne, czym się teraz przejął to krew, która spływała mu na dłoń, którą chwycił się odruchowo. Dość głęboka, nieprzyjemna szrama wzdłuż linii żuchwy była powodowana zatarciem drobnej tkanki złotym pierścionkiem z dużym, oszlifowanym kamieniem. Pierścionek zaręczynowy na coś się przydał, prawda? Miał na to niezbity dowód.
Uniósł powoli na nią spojrzenie, rozchylając powoli usta, bo gniew spowodowany tym nieuzasadnionym wejściem smoka rósł w nim stopniowo. Pęczniał jak wilgotna gąbka, która z każdą chwilą nasiąkała wodą. On wypełniał się agresją w czystej postaci, frustracją, nienawiścią. Wymierzyła mu cios nie tylko w twarz, kiereszując ją niczym kastetem. Zamachnęła się na swojego przyszłego męża. Na człowieka, który robił do tej pory wszystko, aby ją zadowolić, zyskać jej zaufanie, dać się pokochać tej kruszynie, która kipiała złością.
Milczał, dając jej czas na szybką reakcję, na próbę przeproszenia, na padnięcie na kolana i błaganie o to, by jej wybaczył zuchwałość. Dał jej szansę na wyjaśnienie, na złagodzenie kary, która w nim dojrzewała z każdą mijającą sekundą.
Ta zniewaga krwi wymaga.
Ciemniejące spojrzenie nie miało mocy sprawczej, lecz gdyby tak było już dawno zwijałaby się na podłodze pod wpływem Cruciatusa. Buzująca w żyłach krew wypełniała wszystkie jego komórki, kanaliki nerwowe, roznosząc gniew jak bakterie po całym organizmie, sprawiając, że pięści zaciskały się nerwowo, klatka piersiowa unosiła powoli i ciężko, a brwi ściągały ku sobie w nieprzychylnym wyrazie człowieka agresywnego, który wysyłał nieme sygnały ostrzegawcze. Ostrzegał ją przed każdym następnym działaniem, przed błędami, które miała popełnić, choć sam nie wiedział, co mogło być powodem jej wybuchu.
Powodów mogło być wiele, kłamał przecież na potęgę. Mogła być zła za listy jakie wysyłał, jeśli je przechwyciła, za antymugolskie poglądy, za to, co zrobił jej ojcu, za to co dopiero mógł zrobić każdemu na kim jej zależało. Być może wiedziała o tym, że pasjonował się czarną magią i niemalże trudnił tym po godzinach. Może wiedziała, że próbował zabić człowieka, który go wychował, a może… dowiedziała się o narzeczonych. Przeszło mu to przez myśl. Nie była to bowiem żadna tajemnica, jedynie zakopany stek bzdur, historii, które mogły zostać odnotowane gdzieś przez kogoś. Liczył się z tym, choć nie był przygotowany na to, że będzie zmuszony wymazać jej pamięć, jeśli oskarży go o te morderstwa.
Cofnął się więc w głąb przedpokoju, niemo zapraszając ją do środka, aby oficjalnie nie robiła burdy na korytarzu. Chciał ją jednak zamknąć w pułapce, bo jeśli nadejdzie taka konieczność — zrobi co będzie musiał, a ona nie będzie w stanie stąd uciec. To będzie więc jej grób, a to spotkanie — jej pogrzebem.
Podniósł się ciężko z krzesła i ruszył w kierunku wejścia do mieszkania, które… Nie było bogato urządzone. Właściwie było całkiem skromne, dość surowe w swojej formie, lecz zawalone gratami, książkami, dziwnymi przedmiotami, które nadawałyby się swoim wyglądem do sklepu Borgina. Wszystko jednak było potrzebne, nawet jeśli nie teraz, to będzie w przyszłości. Nie mógł więc tego wyrzucić.
Chwycił za klamkę i to był błąd. Nie zdążył nawet skrzyżować wzroku z Księżną, bo to jej pięść świsnęła mu przed nosem i uderzyła prosto w szczękę. Zabolało nawet trochę. Tępy ból rozszedł się po żuchwie, promieniując na brodę, a samo działanie zmusiło go do cofnięcia się w tył, choć bynajmniej nie z powodu siły jaką włożyła w ten cios. Powinien martwić się o jej delikatne knykcie, o jej paliczki, lecz jedyne, czym się teraz przejął to krew, która spływała mu na dłoń, którą chwycił się odruchowo. Dość głęboka, nieprzyjemna szrama wzdłuż linii żuchwy była powodowana zatarciem drobnej tkanki złotym pierścionkiem z dużym, oszlifowanym kamieniem. Pierścionek zaręczynowy na coś się przydał, prawda? Miał na to niezbity dowód.
Uniósł powoli na nią spojrzenie, rozchylając powoli usta, bo gniew spowodowany tym nieuzasadnionym wejściem smoka rósł w nim stopniowo. Pęczniał jak wilgotna gąbka, która z każdą chwilą nasiąkała wodą. On wypełniał się agresją w czystej postaci, frustracją, nienawiścią. Wymierzyła mu cios nie tylko w twarz, kiereszując ją niczym kastetem. Zamachnęła się na swojego przyszłego męża. Na człowieka, który robił do tej pory wszystko, aby ją zadowolić, zyskać jej zaufanie, dać się pokochać tej kruszynie, która kipiała złością.
Milczał, dając jej czas na szybką reakcję, na próbę przeproszenia, na padnięcie na kolana i błaganie o to, by jej wybaczył zuchwałość. Dał jej szansę na wyjaśnienie, na złagodzenie kary, która w nim dojrzewała z każdą mijającą sekundą.
Ta zniewaga krwi wymaga.
Ciemniejące spojrzenie nie miało mocy sprawczej, lecz gdyby tak było już dawno zwijałaby się na podłodze pod wpływem Cruciatusa. Buzująca w żyłach krew wypełniała wszystkie jego komórki, kanaliki nerwowe, roznosząc gniew jak bakterie po całym organizmie, sprawiając, że pięści zaciskały się nerwowo, klatka piersiowa unosiła powoli i ciężko, a brwi ściągały ku sobie w nieprzychylnym wyrazie człowieka agresywnego, który wysyłał nieme sygnały ostrzegawcze. Ostrzegał ją przed każdym następnym działaniem, przed błędami, które miała popełnić, choć sam nie wiedział, co mogło być powodem jej wybuchu.
Powodów mogło być wiele, kłamał przecież na potęgę. Mogła być zła za listy jakie wysyłał, jeśli je przechwyciła, za antymugolskie poglądy, za to, co zrobił jej ojcu, za to co dopiero mógł zrobić każdemu na kim jej zależało. Być może wiedziała o tym, że pasjonował się czarną magią i niemalże trudnił tym po godzinach. Może wiedziała, że próbował zabić człowieka, który go wychował, a może… dowiedziała się o narzeczonych. Przeszło mu to przez myśl. Nie była to bowiem żadna tajemnica, jedynie zakopany stek bzdur, historii, które mogły zostać odnotowane gdzieś przez kogoś. Liczył się z tym, choć nie był przygotowany na to, że będzie zmuszony wymazać jej pamięć, jeśli oskarży go o te morderstwa.
Cofnął się więc w głąb przedpokoju, niemo zapraszając ją do środka, aby oficjalnie nie robiła burdy na korytarzu. Chciał ją jednak zamknąć w pułapce, bo jeśli nadejdzie taka konieczność — zrobi co będzie musiał, a ona nie będzie w stanie stąd uciec. To będzie więc jej grób, a to spotkanie — jej pogrzebem.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wrzała od natłoku myśli, emocji, które raz po raz wypełniały kanaliki nerwowe i sprawiały, że ledwie łapała oddech. Czuła się jak ćpunka, która bez zastanowienia wzięła dragi i pognała do człowieka, na którym musiała się wyżyć. To on był winny temu, że wyglądała teraz jak śmieć, bo upokorzył ją i to nie fizycznie, ale mentalnie; nie przed ojcem, a samą sobą, bo mu uwierzyła. Zaufała i kupiła bajeczkę, że chce by była jego księżniczką, królową, księżną, ale on nie wiedział co to mogło oznaczać dla niej. Latami tłamszonej, bitej i pomiatanej dziewczyny, która ze wszystkich sił walczyła ze sobą, by nie oddać się żadnemu mężczyźnie i nie poddać woli ojca, a mimo to... Wyszła mu na przeciw i zgodziła się na grę, która miała im przynieść obopólne korzyści, ale okłamał ją, dlatego poczuł ból, który mu wierzyła, choć zapewne nie był porównywalny z tym, który czynił jej ojciec. Była drobna, wątła i niezwykle krucha, więc ledwie uderzenie nie poczyniło szkód, a jedynie pierścionek jaki od niego dostała rozciął skórę i pozostawił po sobie przykry ślad.
-Noc, kiedy byliśmy razem byłam tą, która ci zaufała - krzyknęła bez zastanowienia i wbiła w mężczyznę nienawistne spojrzenie, by zaraz potem wypuścić ze świstem powietrze z płuc, a dłonią, która zaczęła piec sięgnęła po różdżkę. Bez zawahania wycelowała ją w Mulcibera, choć posłusznie weszła do środka, bo któż pierwszy rzuci Avadę - ona czy on? -Spójrz mi zatem w oczy i przysięgnij, że nigdy mnie nie oszukałeś - dodała przez zaciśnięte zęby, gdy furia mieszała się z gniewem, a chęć mordu, którego zamierzała się dopuścić, rosła wprost proporcjonalnie do nienawiści gęstniejącej w jej żyłach, które kilka dni temu wypełniało w najczystszej postaci pożądanie. -Ach, no tak... - roześmiała się wrednie i posłała mu pełen szydery i wyniosłości uśmiech, będący sugestią, że jest dla niej gorszym sortem, tak samo jak mugole byli dla niego. -Nie możesz, hipokryto, bo mijałeś się z prawdą od samego początku, a ja wiem wszystko... - warknęła przez zaciśnięte zęby, a łzy, które kumulowały się w kącikach oczu powoli odnajdywały ujście. Przygryzła dolną wargę, by dać chwilowy upust swojemu rozżaleniu, że po raz kolejny wyszła na tak naiwną, głupią i żałosną. To było przykre i budowało swoistego rodzaju mur, który z mijającymi sekundami stawał się coraz wyższy. Wpadła w amok i nie potrafiła z niego wyjść, dlatego ręka jej zadrżała, gdy na usta cisnęło się zaklęcie obezwładniające, ale nie zrobiła niczego. Nie naruszyła przestrzeni Ramseya inkantacją ani tym bardziej samą sobą, bo płonęła z bólu, który ją rozrywał. Nie myślała o tym, że się pomyliła, bo czy ona mogła się mylić? Nie dopuszczała do siebie porażki, a co za tym szło - musiała mieć rację. Oddychała z trudem; dusiła się w tym pomieszczeniu, ale skoro tkwili już w tak zagraconym mieszkaniu, to przecież z dobroci serca zamierzała pomóc mu przy remoncie.
Schowała różdżkę za poły szerokiego płaszcza i bez pomyślunku sięgnęła po kulę, którą rzuciła wprost na mężczyznę. Rozbiła się w drobny mak, gdy tylko zderzyła się ze ścianą, a on zrobił unik, który był do przewidzenia. Wariowała i traciła zmysły, że dała się zapędzić w pułapkę ojca, a Ramsey jak tania dziwka dał się sprzedać w intrygę, która nie miała racji bytu. Dyszała i nie potrafiła równomiernie łapać powietrza, którym się chciała teraz zachłysnąć, by pozwolono jej umrzeć - z godnością, a nie sponiewierana niczym szmata, która nikomu się nie przysłuży. Patrzyła z palącą wręcz złością na swojego Króla i po raz kolejny sięgnęła po prowizoryczną broń i tym razem była to książka, która świsnęła tuż przy ramieniu Mulcibera. Drżała i trzęsła się niczym osika, która podatna na wpływy otoczenia i temperatury reaguje w sposób gwałtowny; Katya też taka była - nieprzejadnana, ulegająca emocjom i uczuciom, który niszczyły ją od wewnątrz.
-Ile ci zapłacił, co? - wydobyła z siebie pogardliwy ton, którym raczyła od lat swego ojca, a Ramsey? Czym sobie zasłużył na ten ton? Och, tak - kłamstwem, drodzy państwo - kłamstwem. -Ile wcisnął ci galeonów, żebyś się mnie pozbył tak jak Isobelle i Anastazji?! - i to był ten moment, w którym przełamała własną granicę świadomości, bo brodziła już po terenie, którego nie znała. Zrobiła krok w przód i nie przejmowała się tym, że mógł ją uraczyć czarną magią bądź zwykłą siłą fizyczną, w której porachowałby jej wszystkie kości i sprawiłby, że już do końca życia będzie jedynie wypowiedzieć samogłoski - a i e. -Na Merlina! Jesteś chory! Odrażający wręcz! - powiedziała już niemal bez siły, bo wściekłość przelewała na przedmioty, które stały jej na drodze. Chwyciła za krzesło, które przewróciła, a także resztę dokumentów jakie trzymał na małym stoliczku. Szalała, wariowała, wręcz przypominała istotę pozbawioną i wypraną ze zdrowego umysłu, którego nie posiadała. Hałas i krzyk zdawał się być donośny na tyle, że skrzypnięcia kilku drzwi było słyszalne zza tych zamkniętych, które prowadziły do mieszkania Ramseya. Kolejny krok w przód sprawił, że stała na wyciągnięcie jego rąk i raz po raz uderzała o tors mężczyzny piąsteczkami, które nie mogły zrobić mu żadnej krzywdy. Wizja rychłej śmierci była dla niej jednak zbyt okrutna, by zachować trzeźwość, której teraz była pozbawiona tak jak rynsztokowy ochlajtus. Kotłowało się w niej wszystko, co zebrała jako swoje żniwo przez ostatnie sześć lat i nie wytrzymując obrazu, który malowała na ślepo, wydała na siebie wyrok. -Zakpiłeś sobie ze mnie! Poniżyłeś i upokorzyłeś, by chełpić się w tym, że bezgranicznie mogłam ci ufać, bo gdybym tylko nie przypasowała ci w twoich chorych dewiacjach, to co... Też byś mnie zabił? - zawiesiła głos i przetarła policzek, który ją palił od łez jakie po nim płynęły. -Ile miałam jeszcze życia? Dzień-dwa? Tydzień, a może... Miesiąc?! - wrzasnęła bez żadnego hamulca i odepchnęła się od narzeczonego, gdy poczuła jak jego duże, silne dłonie próbowały ją złapać za ramiona. Skąd posiadała w sobie tyle samozaparcia i chęci uratowania samej siebie przed rychłą zgubą? Cofnęła się w tył, bo nie mogła zdzierżyć jego bliskości, która wyniszczała ją od środka, a zaraz potem dostrzegła wazon, którym cisnęła w nieco ukurzone okno, a szkło posypało się na meble, a także na ulicę. Robiła raban i zamieszanie, a zamęt, który temu towarzyszył jasno określał, że Katya Ollivander straciła poczucie rzeczywistości. -Morpheusa też zabiłeś, prawda? - dodała, ciężko dysząc, bo nawet serce, którego bolesny ucisk odczuła, zaczęło dawać się we znaki.
-Noc, kiedy byliśmy razem byłam tą, która ci zaufała - krzyknęła bez zastanowienia i wbiła w mężczyznę nienawistne spojrzenie, by zaraz potem wypuścić ze świstem powietrze z płuc, a dłonią, która zaczęła piec sięgnęła po różdżkę. Bez zawahania wycelowała ją w Mulcibera, choć posłusznie weszła do środka, bo któż pierwszy rzuci Avadę - ona czy on? -Spójrz mi zatem w oczy i przysięgnij, że nigdy mnie nie oszukałeś - dodała przez zaciśnięte zęby, gdy furia mieszała się z gniewem, a chęć mordu, którego zamierzała się dopuścić, rosła wprost proporcjonalnie do nienawiści gęstniejącej w jej żyłach, które kilka dni temu wypełniało w najczystszej postaci pożądanie. -Ach, no tak... - roześmiała się wrednie i posłała mu pełen szydery i wyniosłości uśmiech, będący sugestią, że jest dla niej gorszym sortem, tak samo jak mugole byli dla niego. -Nie możesz, hipokryto, bo mijałeś się z prawdą od samego początku, a ja wiem wszystko... - warknęła przez zaciśnięte zęby, a łzy, które kumulowały się w kącikach oczu powoli odnajdywały ujście. Przygryzła dolną wargę, by dać chwilowy upust swojemu rozżaleniu, że po raz kolejny wyszła na tak naiwną, głupią i żałosną. To było przykre i budowało swoistego rodzaju mur, który z mijającymi sekundami stawał się coraz wyższy. Wpadła w amok i nie potrafiła z niego wyjść, dlatego ręka jej zadrżała, gdy na usta cisnęło się zaklęcie obezwładniające, ale nie zrobiła niczego. Nie naruszyła przestrzeni Ramseya inkantacją ani tym bardziej samą sobą, bo płonęła z bólu, który ją rozrywał. Nie myślała o tym, że się pomyliła, bo czy ona mogła się mylić? Nie dopuszczała do siebie porażki, a co za tym szło - musiała mieć rację. Oddychała z trudem; dusiła się w tym pomieszczeniu, ale skoro tkwili już w tak zagraconym mieszkaniu, to przecież z dobroci serca zamierzała pomóc mu przy remoncie.
Schowała różdżkę za poły szerokiego płaszcza i bez pomyślunku sięgnęła po kulę, którą rzuciła wprost na mężczyznę. Rozbiła się w drobny mak, gdy tylko zderzyła się ze ścianą, a on zrobił unik, który był do przewidzenia. Wariowała i traciła zmysły, że dała się zapędzić w pułapkę ojca, a Ramsey jak tania dziwka dał się sprzedać w intrygę, która nie miała racji bytu. Dyszała i nie potrafiła równomiernie łapać powietrza, którym się chciała teraz zachłysnąć, by pozwolono jej umrzeć - z godnością, a nie sponiewierana niczym szmata, która nikomu się nie przysłuży. Patrzyła z palącą wręcz złością na swojego Króla i po raz kolejny sięgnęła po prowizoryczną broń i tym razem była to książka, która świsnęła tuż przy ramieniu Mulcibera. Drżała i trzęsła się niczym osika, która podatna na wpływy otoczenia i temperatury reaguje w sposób gwałtowny; Katya też taka była - nieprzejadnana, ulegająca emocjom i uczuciom, który niszczyły ją od wewnątrz.
-Ile ci zapłacił, co? - wydobyła z siebie pogardliwy ton, którym raczyła od lat swego ojca, a Ramsey? Czym sobie zasłużył na ten ton? Och, tak - kłamstwem, drodzy państwo - kłamstwem. -Ile wcisnął ci galeonów, żebyś się mnie pozbył tak jak Isobelle i Anastazji?! - i to był ten moment, w którym przełamała własną granicę świadomości, bo brodziła już po terenie, którego nie znała. Zrobiła krok w przód i nie przejmowała się tym, że mógł ją uraczyć czarną magią bądź zwykłą siłą fizyczną, w której porachowałby jej wszystkie kości i sprawiłby, że już do końca życia będzie jedynie wypowiedzieć samogłoski - a i e. -Na Merlina! Jesteś chory! Odrażający wręcz! - powiedziała już niemal bez siły, bo wściekłość przelewała na przedmioty, które stały jej na drodze. Chwyciła za krzesło, które przewróciła, a także resztę dokumentów jakie trzymał na małym stoliczku. Szalała, wariowała, wręcz przypominała istotę pozbawioną i wypraną ze zdrowego umysłu, którego nie posiadała. Hałas i krzyk zdawał się być donośny na tyle, że skrzypnięcia kilku drzwi było słyszalne zza tych zamkniętych, które prowadziły do mieszkania Ramseya. Kolejny krok w przód sprawił, że stała na wyciągnięcie jego rąk i raz po raz uderzała o tors mężczyzny piąsteczkami, które nie mogły zrobić mu żadnej krzywdy. Wizja rychłej śmierci była dla niej jednak zbyt okrutna, by zachować trzeźwość, której teraz była pozbawiona tak jak rynsztokowy ochlajtus. Kotłowało się w niej wszystko, co zebrała jako swoje żniwo przez ostatnie sześć lat i nie wytrzymując obrazu, który malowała na ślepo, wydała na siebie wyrok. -Zakpiłeś sobie ze mnie! Poniżyłeś i upokorzyłeś, by chełpić się w tym, że bezgranicznie mogłam ci ufać, bo gdybym tylko nie przypasowała ci w twoich chorych dewiacjach, to co... Też byś mnie zabił? - zawiesiła głos i przetarła policzek, który ją palił od łez jakie po nim płynęły. -Ile miałam jeszcze życia? Dzień-dwa? Tydzień, a może... Miesiąc?! - wrzasnęła bez żadnego hamulca i odepchnęła się od narzeczonego, gdy poczuła jak jego duże, silne dłonie próbowały ją złapać za ramiona. Skąd posiadała w sobie tyle samozaparcia i chęci uratowania samej siebie przed rychłą zgubą? Cofnęła się w tył, bo nie mogła zdzierżyć jego bliskości, która wyniszczała ją od środka, a zaraz potem dostrzegła wazon, którym cisnęła w nieco ukurzone okno, a szkło posypało się na meble, a także na ulicę. Robiła raban i zamieszanie, a zamęt, który temu towarzyszył jasno określał, że Katya Ollivander straciła poczucie rzeczywistości. -Morpheusa też zabiłeś, prawda? - dodała, ciężko dysząc, bo nawet serce, którego bolesny ucisk odczuła, zaczęło dawać się we znaki.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Szczęka go nie bolała, a rozcięty policzek wzdłuż żuchwy nawet nie szczypał. Przetarł go przedramieniem, rozmazując krew przez pół twarzy, przez co wyglądał jak urodzony zbrodniarz. Morderca. Potwór. Karmazynowa ciecz nie tylko na jego brodzie, policzku, a na rękach. Nie dosłownie. Jak wiele osób miał na sumieniu? Przestał przecież liczyć, a śmierć mugoli nie wpadała do worka trupów, którymi mógłby się pochwalić, gdyby cierpiał na jakąś psychiczną chorobę. A Katya miała być kolejną, dopóki nie uzmysłowił sobie, że to zbyt lekkomyślne, zbyt głupie jak na niego aby po raz kolejny podstawiać się służbom na tacy. Ktoś w końcu by się domyślił, powiązał fakty, a klątwa Mulcibera nie byłaby wcale głupim żartem kierowanym wobec jego potencjalnych kobiet. „Umrzesz”, powiedział ojciec do córki z uśmiechem, kiedy wydawał ją za mąż Ramseyowi. Tak właśnie musiał to sobie wyobrażać stary Ollivander, kiedy podpisywał pakt z Rosierem. Cóż mu naobiecywał ten stary głupiec?
Mulciber nie żałował ani jednego swojego uczynku. Doskonale pamiętał swoje pierwsze morderstwo, a później każde kolejne. Morfeusza, którego wykorzystał do pozbycia się swojej narzeczonej traktował jako swoją porażkę, lecz jakiś czas później dziękował za intuicję i mądrość, bo przecież chłoptaś spadł mu z nieba, odsuwając od niego podejrzenia całkowicie. Latami powtarzał swoją wersję wydarzeń, mimo iż nikt go o to nie pytał. Doskonale pamiętał bieg wydarzeń, na pamięć znał swoje frazy i sylaby, a także załamania głosu, które byłyby wynikiem doskonałego aktorstwa ćwiczonego godzinami do perfekcji. Dziś jednak był zdenerwowany, bo ta, która była punktem zwrotnym jego przeszłości, elementem spójnym morderstw i mordercy, który tkwił w więzieniu odkryła prawdę. Serce dudniło mu więc w piersi, krew rozcieńczała wtłaczana do krwiobiegu adrenalina. Przestawał cokolwiek czuć, normalnie funkcjonować, bo aktywował się instynkt obronny, który był w stanie zaprowadzić Mulcibera wszędzie.
Krzyczała głośno i przeraźliwie, a słone łzy spływały po jej rozpalonych policzkach. Zalała ją panika, którą wyrażało wyciągnięcie różdżki, lecz Ramsey ani drgnął. Stał tak jak wcześniej, próbując sobie jedynie przypomnieć gdzie miał różdżkę. A jeśli by jej nie dosięgnął — wyrwie Ollivanderową i złamie w pół, z satysfakcją patrząc jak ta cierpi, gdy dzieło sztuki, którego była twórcą zamieni się w stertę drzazg.
— Nic nie wiesz— warknął wściekle przez zaciśnięte zęby, tracąc nad sobą kontrolę. Ręce mu drżały, pomimo zaciskanych do czerwoności pięści. Nie była jego żoną, więc nie należała do niego, a on nie miał wobec niej żadnych praw. Lecz cóż mu po żonie i uległej towarzyszce życia, jeśli miała znać prawdę i szantażować go na każdym kroku. Udusiłby ją we śnie z obawy, że puści farbę. Nie ufał jej. Nie ufał nikomu.
—Ni…
Chciał zaprotestować, lecz nim cokolwiek powiedział kula śmignęła w jego kierunku. Zdążył się uchylić, a szkło roztrzaskało się w drobny mak, rozsypując księżycowy pył po mieszkaniu. Na moment zabłyszczało, a proszek łudząco przypominający brokat unosił się w powietrzu, by lada chwila po prostu zniknąć.
— Nie bądź głupią krową — syknął nerwowo, cofając się w tył. Nie spuszczał z niej wzroku, próbując myśleć racjonalnie, lecz wściekłość przejmowała nad nim kontrolę. Gorąca magma bulgotała we wnętrzu wulkanu, zwiększając swoją objętość i unosząc się w jego kraterze. Miał wybuchnąć, miał w końcu spalić ją porażającą siłą własnej nikczemnej natury, bo była głupia, nie słuchała go, nie dała mu nic powiedzieć. Paplała trzy po trzy o kłamstwach i zdradzie a on wciąż nie wiedział ile mogła wiedzieć — możliwe aby znała całą prawdę? Ten jedyny aspekt niepewności trzymał jego nerwy na wodzy, nawet wtedy gdy tuż obok jego ucha świsnęła książka, jedna z wielu, setek może które leżały porozwalane wokół nich.
Wszystko stało się jasne, kiedy wspomniała o ojcu i jego narzeczonych.
Isobele.
Anastasia. Słodka Ana.
— Czy ty się w ogóle słyszysz? To czysta abstrakcja! Twój ojciec to sadysta i potwór, na jakiej podstawie osądzasz mnie w ten sam sposób? Op…
Nie opanowała. Cisnęła wazonem w okno, które rozbiło się z trzaskiem, sypiąc na ulicę. To była furia. Wpadła w panikę, nie kontrolując swoich zachowań.Mógł próbować ją uspokoić, mógł ją chwycić i przytulić, zapewniając, że to nieprawda. Mógł? Skąd. W Mulciberowej wyobraźni nie istniało nawet takie rozwiązanie, a chwila, w której się zbliżyła by go uderzyć po raz kolejny była decydującą. Nie obawiał się bólu, ani otrzymywanego ani zadawanego. Nie miał skrupułów, sumienia. Chciał pochwycić jej nadgarstki, ale w ataku płaczu i histerii, machając rękami wymykała mu się. Tracąc cierpliwość popchnął ją więc w tył, zmuszając by oprzytomniała, by się ogarnęła i zaczęła go słuchać zamiast kłapać językiem bez sensu. Oczywiście, miała wiele racji, była blisko prawdy, zrobiłby jednak wszystko aby udowodnić jej, że postradała zmysły.
— Litości, bo się rozpłaczę zaraz — fuknął na nią i ruszył, w jej kierunku. Złapał ją w końcu za nadgarstki, stanowczo i agresywnie, boleśnie zaciskając palce na jej przegubach i szarpnął ją w bok, by cisnąć ją na ścianę. Nie był delikatny, a w jego oczach płonął błękitny płomień, jego trzewia palił żywy ogień, spopielał jego trzewia, a zapach spalenizny czuł we własnym nosie. Zgnilizna, zepsucie, brak kręgosłupa moralnego przyczynił się do tego smrodu, a wraz z nim do siły jaką włożył w to, by przywrzeć ją brutalnie do ściany, choć częściowo wspierała się o jakąś szafkę.
Ułamki sekund, a rzeczy z wierzchu: bibeloty, figurki, fiolki i pergaminy poleciały w dół, by nie miała go czym uderzyć. Przygniótł ją do ściany i złapał ją za twarz, przytrzymując palcami te urocze dołeczki, które się pojawiały w policzkach, kiedy się do niego uśmiechała. Teraz się nie śmiała. Płakała, a gęste łzy zalewały mu palce.
— Księżno. Powiem to raz, i nie będę — kurwa — powtarzał. Kiedy Morfeusz Sheeran wyjdzie z Azkabanu… zabiję go, uduszę gołymi rękami — cedził wolno przez żeby, wprost do jej rozchylonych w niemym jęku warg, które miał ledwie centymetry od siebie. Uważnie akcentował każdą frazę, by treść do niej dotarła jakąkolwiek stroną. — Ale zanim pomszczę śmierć Isobele, rozpruję mu żołądek, wyciągnę wnętrzności i wywlekę na środek lasu, patrząc jak się dławi, jak zbiera narządy z ziemi i wpycha do środka. Rozumiesz?— spytał, stykając się z nią nosem. — Morfeusz żyje i zapłaci mi za to, co zrobił.
Chęć zemsty jest w stanie z anioła uczynić istnego diabła, czyż nie, panno Ollivander?
Był trujący, był jadowity jak żmija i ostrzegał ją każdym gestem i każdym jednym słowem. I zamierzał jej wpoić wszystko, choćby strachem, żeby darować jej życie. O, łaskawco. Czyń swoją powinność.
— Naprawdę sądzisz, że Twój ojciec wybrał mnie do tego, bym się Ciebie pozbył? Katował cię jak kudla latami i co? Wynajął kogoś od brudnej roboty? Kogoś kto pozbył się już dwóch poprzednich? Nikt by się nie domyślił, nieprawdaż?— spytał, krzyżując z nią spojrzenie, aż w końcu przylgnął do jej policzka i zwolnił uścisk, przenosząc dłoń na jej smukłą szyję. Drwiną podkreślał irracjonalność jej myślenia i głupie wnioski płynące ze zbyt oczywistych faktów. — Shhh… Cicho. To nieprawdopodobne jak nisko mnie cenisz, sądząc, że zwykłe galeony są w stanie namówić mnie do pozbycia się… Ciebie— szepnął i pocałował ją w policzek, a krew z jego własnego odbiła się na jej. Odsunął powoli, oddychając ciężko i puszczając ją powoli, licząc na ot, że nie porwie się na to po raz drugi. To byłby potworny błąd.
— Niewiarygodne…— mruknął do siebie, patrząc na nią z fałszywym rozgoryczeniem i zawodem. Był pełen podziwu dla jej wściekłości, dla tego, co zrobiła. Ale on się dopiero rozkręcał, choć teraz wyglądał jakby cierpiał, jakby przeżywał skruchę, że ją tak zaatakował. Tym bardziej wtedy, gdy odszedł do okna, parapetu i wsparł się o niego rękami.
Mulciber nie żałował ani jednego swojego uczynku. Doskonale pamiętał swoje pierwsze morderstwo, a później każde kolejne. Morfeusza, którego wykorzystał do pozbycia się swojej narzeczonej traktował jako swoją porażkę, lecz jakiś czas później dziękował za intuicję i mądrość, bo przecież chłoptaś spadł mu z nieba, odsuwając od niego podejrzenia całkowicie. Latami powtarzał swoją wersję wydarzeń, mimo iż nikt go o to nie pytał. Doskonale pamiętał bieg wydarzeń, na pamięć znał swoje frazy i sylaby, a także załamania głosu, które byłyby wynikiem doskonałego aktorstwa ćwiczonego godzinami do perfekcji. Dziś jednak był zdenerwowany, bo ta, która była punktem zwrotnym jego przeszłości, elementem spójnym morderstw i mordercy, który tkwił w więzieniu odkryła prawdę. Serce dudniło mu więc w piersi, krew rozcieńczała wtłaczana do krwiobiegu adrenalina. Przestawał cokolwiek czuć, normalnie funkcjonować, bo aktywował się instynkt obronny, który był w stanie zaprowadzić Mulcibera wszędzie.
Krzyczała głośno i przeraźliwie, a słone łzy spływały po jej rozpalonych policzkach. Zalała ją panika, którą wyrażało wyciągnięcie różdżki, lecz Ramsey ani drgnął. Stał tak jak wcześniej, próbując sobie jedynie przypomnieć gdzie miał różdżkę. A jeśli by jej nie dosięgnął — wyrwie Ollivanderową i złamie w pół, z satysfakcją patrząc jak ta cierpi, gdy dzieło sztuki, którego była twórcą zamieni się w stertę drzazg.
— Nic nie wiesz— warknął wściekle przez zaciśnięte zęby, tracąc nad sobą kontrolę. Ręce mu drżały, pomimo zaciskanych do czerwoności pięści. Nie była jego żoną, więc nie należała do niego, a on nie miał wobec niej żadnych praw. Lecz cóż mu po żonie i uległej towarzyszce życia, jeśli miała znać prawdę i szantażować go na każdym kroku. Udusiłby ją we śnie z obawy, że puści farbę. Nie ufał jej. Nie ufał nikomu.
—Ni…
Chciał zaprotestować, lecz nim cokolwiek powiedział kula śmignęła w jego kierunku. Zdążył się uchylić, a szkło roztrzaskało się w drobny mak, rozsypując księżycowy pył po mieszkaniu. Na moment zabłyszczało, a proszek łudząco przypominający brokat unosił się w powietrzu, by lada chwila po prostu zniknąć.
— Nie bądź głupią krową — syknął nerwowo, cofając się w tył. Nie spuszczał z niej wzroku, próbując myśleć racjonalnie, lecz wściekłość przejmowała nad nim kontrolę. Gorąca magma bulgotała we wnętrzu wulkanu, zwiększając swoją objętość i unosząc się w jego kraterze. Miał wybuchnąć, miał w końcu spalić ją porażającą siłą własnej nikczemnej natury, bo była głupia, nie słuchała go, nie dała mu nic powiedzieć. Paplała trzy po trzy o kłamstwach i zdradzie a on wciąż nie wiedział ile mogła wiedzieć — możliwe aby znała całą prawdę? Ten jedyny aspekt niepewności trzymał jego nerwy na wodzy, nawet wtedy gdy tuż obok jego ucha świsnęła książka, jedna z wielu, setek może które leżały porozwalane wokół nich.
Wszystko stało się jasne, kiedy wspomniała o ojcu i jego narzeczonych.
Isobele.
Anastasia. Słodka Ana.
— Czy ty się w ogóle słyszysz? To czysta abstrakcja! Twój ojciec to sadysta i potwór, na jakiej podstawie osądzasz mnie w ten sam sposób? Op…
Nie opanowała. Cisnęła wazonem w okno, które rozbiło się z trzaskiem, sypiąc na ulicę. To była furia. Wpadła w panikę, nie kontrolując swoich zachowań.Mógł próbować ją uspokoić, mógł ją chwycić i przytulić, zapewniając, że to nieprawda. Mógł? Skąd. W Mulciberowej wyobraźni nie istniało nawet takie rozwiązanie, a chwila, w której się zbliżyła by go uderzyć po raz kolejny była decydującą. Nie obawiał się bólu, ani otrzymywanego ani zadawanego. Nie miał skrupułów, sumienia. Chciał pochwycić jej nadgarstki, ale w ataku płaczu i histerii, machając rękami wymykała mu się. Tracąc cierpliwość popchnął ją więc w tył, zmuszając by oprzytomniała, by się ogarnęła i zaczęła go słuchać zamiast kłapać językiem bez sensu. Oczywiście, miała wiele racji, była blisko prawdy, zrobiłby jednak wszystko aby udowodnić jej, że postradała zmysły.
— Litości, bo się rozpłaczę zaraz — fuknął na nią i ruszył, w jej kierunku. Złapał ją w końcu za nadgarstki, stanowczo i agresywnie, boleśnie zaciskając palce na jej przegubach i szarpnął ją w bok, by cisnąć ją na ścianę. Nie był delikatny, a w jego oczach płonął błękitny płomień, jego trzewia palił żywy ogień, spopielał jego trzewia, a zapach spalenizny czuł we własnym nosie. Zgnilizna, zepsucie, brak kręgosłupa moralnego przyczynił się do tego smrodu, a wraz z nim do siły jaką włożył w to, by przywrzeć ją brutalnie do ściany, choć częściowo wspierała się o jakąś szafkę.
Ułamki sekund, a rzeczy z wierzchu: bibeloty, figurki, fiolki i pergaminy poleciały w dół, by nie miała go czym uderzyć. Przygniótł ją do ściany i złapał ją za twarz, przytrzymując palcami te urocze dołeczki, które się pojawiały w policzkach, kiedy się do niego uśmiechała. Teraz się nie śmiała. Płakała, a gęste łzy zalewały mu palce.
— Księżno. Powiem to raz, i nie będę — kurwa — powtarzał. Kiedy Morfeusz Sheeran wyjdzie z Azkabanu… zabiję go, uduszę gołymi rękami — cedził wolno przez żeby, wprost do jej rozchylonych w niemym jęku warg, które miał ledwie centymetry od siebie. Uważnie akcentował każdą frazę, by treść do niej dotarła jakąkolwiek stroną. — Ale zanim pomszczę śmierć Isobele, rozpruję mu żołądek, wyciągnę wnętrzności i wywlekę na środek lasu, patrząc jak się dławi, jak zbiera narządy z ziemi i wpycha do środka. Rozumiesz?— spytał, stykając się z nią nosem. — Morfeusz żyje i zapłaci mi za to, co zrobił.
Chęć zemsty jest w stanie z anioła uczynić istnego diabła, czyż nie, panno Ollivander?
Był trujący, był jadowity jak żmija i ostrzegał ją każdym gestem i każdym jednym słowem. I zamierzał jej wpoić wszystko, choćby strachem, żeby darować jej życie. O, łaskawco. Czyń swoją powinność.
— Naprawdę sądzisz, że Twój ojciec wybrał mnie do tego, bym się Ciebie pozbył? Katował cię jak kudla latami i co? Wynajął kogoś od brudnej roboty? Kogoś kto pozbył się już dwóch poprzednich? Nikt by się nie domyślił, nieprawdaż?— spytał, krzyżując z nią spojrzenie, aż w końcu przylgnął do jej policzka i zwolnił uścisk, przenosząc dłoń na jej smukłą szyję. Drwiną podkreślał irracjonalność jej myślenia i głupie wnioski płynące ze zbyt oczywistych faktów. — Shhh… Cicho. To nieprawdopodobne jak nisko mnie cenisz, sądząc, że zwykłe galeony są w stanie namówić mnie do pozbycia się… Ciebie— szepnął i pocałował ją w policzek, a krew z jego własnego odbiła się na jej. Odsunął powoli, oddychając ciężko i puszczając ją powoli, licząc na ot, że nie porwie się na to po raz drugi. To byłby potworny błąd.
— Niewiarygodne…— mruknął do siebie, patrząc na nią z fałszywym rozgoryczeniem i zawodem. Był pełen podziwu dla jej wściekłości, dla tego, co zrobiła. Ale on się dopiero rozkręcał, choć teraz wyglądał jakby cierpiał, jakby przeżywał skruchę, że ją tak zaatakował. Tym bardziej wtedy, gdy odszedł do okna, parapetu i wsparł się o niego rękami.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nigdy nie uderzyła mężczyzny i mogłaby to przysiąc, więc kiedy tylko w ułamku sekundy dostrzegła na prawej dłoni krew - wiedziała, że nie należy do niej. Uniosła spojrzenie do twarzy Ramseya i przełknęła głośniej ślinę, choć tak naprawdę była w amoku i kompletnie nie obchodziło jej to, czy go zraniła. Musiał cierpieć. Chciała żeby cierpiał. Powinien czuć dokładnie to samo, co ona, bo kiedy tutaj przyszła była strzępkiem człowieka, który odarty z wiary i godności, na własną ręke próbuje wymierzyć sprawiedliwość. W jej mniemaniu Mulciber zasługiwał na pogardę, bo przecież była niemal pewna, że zabił te dwie dziewczyny, które miały dokładnie takie samo prawo do życia jak on. Obsesja Katyi na punkcie każdego kolejnego dnia była tak ogromna, że w każdym posunięciu ojca doszukiwała się spisku. Nie potrafiła myśleć logicznie, bo pozbawiona czucia na ważne aspekty stawała się mniej spostrzegawcza i działała impulsywnie, tak jak teraz. Wpadła w histerię, a szał był tak ogromny, że żadne słowa nie były w stanie sprowadzić jej na ziemię, gdzie winna się znaleźć i spróbować porozmawiać z mężczyzną, któremu kilka dni temu ufała. Dzisiaj bała się tamtej nocy, bo był tak bliski omamienia jej, a także zasłonięcia do reszty oczu, że gotowa byłaby wybaczyć każdą zbrodnię, a teraz? Najzwyczajniej w świecie walczyła z oprawcą, którego zadaniem było zabicie również jej. Wiedziała o tym i musiała się tego pilnować; jak świętości, która spaliłaby zniszczoną duszę i dała szansę na odrodzenie się gdzieś dalej niż zapyziała nora, którą była Anglia.
-Zamknij się, na Merlina, zamknij się! - wrzasnęła, nie mogąc przy tym opanować irytacji, gdy wytykał brak wiedzi, którego nie posiadała - w jej mniemaniu. Uparcie wierzyła w to, a buzujące wzburzenie wypełniał szczelnie kanaliki nerwowe i tworzył w umyśle dziewczyny istny chaos, którego nie dało się okiełznać. To coś jak Puszka Pandory, którą otworzył bezmyślny głupiec i pozwolił na wydostanie się demonów z głęboko ukrytej skrzynki. Nastawienie Ollivander względem narzeczonego było pejoratywne. Nacechowana negatywnie względem bliskości z nim, a także słów, którymi ją karmił, sprawiała wrażenie istnego huraganu, który przestawiał mu mieszkanie i przypominał o tym, że jest kobietą, a może... Tylko aż kobietą, która pogubiła się we własnym odczuwaniu i utraciła rozum.
-Nie bądź głupią krową - zmałpowała ton jego głosu, gdy ponownie sięgnęła po książkę i zdążyła raz jeszcze rzucić nią w stronę bruneta. Nie pojmowała skąd znalazła w sobie takie pokłady agresji, bo przecież nawet jako auror stroniła od przemocy, a na pierwsze podniesienie różdżki czekała do momentu, w którym nic innego jej nie pozostawało. Skąd jednak mogła wiedzieć, że ma do czynienia z sadystą, który gotowy był ją zabić i pozbawić ostatniego tchnienia? Z ksiąg, a może listu Lilith Greengrass? Zatraciła się w chorym dążeniu do prawdy, toteż gdy poczuła pierwsze pchnięcie, potknęła się o własne nogi. Dłonią wsparła się o szafeczkę, by zaraz potem raz jeszcze dać się brutalnie potraktować i pomimo, że wyrywała mu się niczym dzika łania z potrzasku, nie potrafiła odepchnąć go od siebie, bo teraz to on był górą. Przechytrzył ją i przelewał na nią swoją siłę, której nie posiadała nawet w najmniejszym procencie.
Gniewny wzrok Katyi wbił się w Ramseya i lustrowała go nieprzerwanie, gdy tak gwałtownie przywarł dłonią do jej twarzy. Bez zastanowienia sięgnęła smukłymi palcami do jego ręki i próbowała wbić mu paznokcie na tyle mocno, by ją puścił. Serce dudniło niczym w śmiertelnej agonii, a klatka piersiowa zapadała się w spazmatycznych oddechach, które informowały o tym, że jest u kresu sił. Skrzywiła się na bolesną czułość, a może jej brak, gdy to zaczął cedzić przez zaciśnięte zęby i posłała mu nienawistne spojrzenie. Przekraczał w tej chwili bariery i pokazywał, że księgi nie kłamały.
-Pojawiały się u nich niezwykle często osoby o skłonnościach sadystycznych, okrutni ponad miarę... - wysyczała przez zaciśnięte zęby, a w jej wypowiedzi dało się słyszeć obrzydzenie, którym ociekało każde słowo. Nauczyła się tej frazy i pomimo, że stała się teraz szaloną, to jak mógł ją oceniać, skoro sam sięgał emocjonalnego dna, w którym mogli brodzić razem, ale to on wymierzył jej pierwszy cios. Okazała jednak łaskę i wymazała mu pamięć, bo znała to pojęcie i wiedziała, że musi mu to dać, o ile chcą egzystować wspólnie. Dzisiaj jedyne co zamierzała, to zerwać zaręczyny.
-Kłamiesz! - krzyknęła w końcu, gdy zaczął mówić i z trudem starała się wyrwać z żelaznego uścisku, który przypominał dzikie pnącza otulające jej wątłe ciało. Nabrała powietrza w płuca i odchyliła głowę w tył, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, bo ból, który ją przeszywał zdawał się być silniejszy niż początkowo zakładała. -Morpheus nie żyje! Ty go zabiłeś! Zrobiłeś z nim to, co z Isobelle! - powtórzyła raz jeszcze, bo nie chciała słuchać. Miała swoje teorie i nimi teraz żyła. Nie dopuszczała do siebie wizji Sheerana, który tkwił zamknięty w Azkabanie. Jak mogło to nie trafić do niej, skoro była aurorem? Jeśli Ramsey nie kłamał, to liczyła się z tym, że popełniła błąd, a fala wątpliwości zalała ją w ułamku sekundy, gdy raz jeszcze skrzyżowała z nim tęczówki i dostrzegła swoistego rodzaju prawdę, ale nie tę, którą tworzył, a tą, która miała odbicie w rzeczywistości. Wbijała mu raz po raz paznokcie w skórę i czuła jak rozcina delikatną tkankę, bo musiała się uwolnić i to właśnie wtedy przeszedł do kontry, która zatrzymała jej oddech w płucach. Oczy niebezpiecznie pokryły się popękanymi krwinkami, a usta dziwnie posiniały. Otwierała raz po raz spierzchnięte wargi i starała się złapać powietrze, ale odebrał jej to, choć przecież ucisk wcale nie był silny.
-On... On nie może żyć... Widziałam grób... Znowu mnie oszukujesz - szepnęła niemal błagalnie i sprawiała wrażenie obłąkanej, gdy czarne niczym smoła tęczówki pokryły się pustką, a ona powoli opadała z sił. Nie z gniewu, który buzował w jej żyłach, ale chęci walki. -Może właśnie o to chodzi, Mulciber? - syknęła jego nazwisko z odrazą i przymknłęa powieki, bo krew, która powoli zaczęła gromadzić się w jej ciele, sprawiała niemały problem. Nie odpłynęła jeszcze z twarzy, a czerwień pokrywająca blade lico Katyi przypominało o tym, że ona też ma swoje granice. Każde słowo, które wypowiedział, wtopiło się w nią niczym najgorsza klątwa. Przedarła się do krwioobiegu i zrobiła istne spustoszenie, któremu nie była w stanie nic zaradzić.
Osunęła się na szafeczkę, by złapać dech, kiedy to ją puścił, ale nie pozwalała kumulującym się emocjom ulecieć w eter. Potrzebowała ich, by raz jeszcze zdecydować się na pewien krok, który miał za zadanie zmuszenia go do patrzenia na nią, bo nic nie było gorszego jak ignorancja, której się dopuścił. Łapiąc się więc za klatkę piersiową, zrobiła kilka kroków w przód i z ciężkim oddechem złapała go wreszcie za rękę i szarpnęła w swoją stronę.
-Dlaczego mam ci wierzyć? Potwierdziłeś moje przypuszczenia w ciągu ostatnich kilku minut? Zabiłeś dwie narzeczone, które ci wadziły zapewne tak jak ja, bo każdy kiedyś staje sie nudny i niepotrzebny, więc najlepszą drogą do wyelimowania problemu jest pozbycie się go... - warknęła przez zaciśnięte zęby, a oddech powoli normował się. Wlepiała wzrok w Ramseya i czekała na jakąkolwiek reakcje, ale była spokojniejsza, bo umysł, który na moment został jego siłą otępiony, odzyskiwał zdolność logicznego myślenia.
Nie zastanawiała się nad ewentualnymi konsekwencjami, a jedynie sięgnęła po zmiętą kartkę z kieszeni i to właśnie nią wymierzyła mu policzek, pozwalając na to, by opadła luźno na podłoge. Spisane na niej było wszystko, co toczyło się jego historii, a złość, która ją paliła od wewnętrz, powoli widoczna była także w oczach, którymi pochłaniała go bez reszty.
-Zamknij się, na Merlina, zamknij się! - wrzasnęła, nie mogąc przy tym opanować irytacji, gdy wytykał brak wiedzi, którego nie posiadała - w jej mniemaniu. Uparcie wierzyła w to, a buzujące wzburzenie wypełniał szczelnie kanaliki nerwowe i tworzył w umyśle dziewczyny istny chaos, którego nie dało się okiełznać. To coś jak Puszka Pandory, którą otworzył bezmyślny głupiec i pozwolił na wydostanie się demonów z głęboko ukrytej skrzynki. Nastawienie Ollivander względem narzeczonego było pejoratywne. Nacechowana negatywnie względem bliskości z nim, a także słów, którymi ją karmił, sprawiała wrażenie istnego huraganu, który przestawiał mu mieszkanie i przypominał o tym, że jest kobietą, a może... Tylko aż kobietą, która pogubiła się we własnym odczuwaniu i utraciła rozum.
-Nie bądź głupią krową - zmałpowała ton jego głosu, gdy ponownie sięgnęła po książkę i zdążyła raz jeszcze rzucić nią w stronę bruneta. Nie pojmowała skąd znalazła w sobie takie pokłady agresji, bo przecież nawet jako auror stroniła od przemocy, a na pierwsze podniesienie różdżki czekała do momentu, w którym nic innego jej nie pozostawało. Skąd jednak mogła wiedzieć, że ma do czynienia z sadystą, który gotowy był ją zabić i pozbawić ostatniego tchnienia? Z ksiąg, a może listu Lilith Greengrass? Zatraciła się w chorym dążeniu do prawdy, toteż gdy poczuła pierwsze pchnięcie, potknęła się o własne nogi. Dłonią wsparła się o szafeczkę, by zaraz potem raz jeszcze dać się brutalnie potraktować i pomimo, że wyrywała mu się niczym dzika łania z potrzasku, nie potrafiła odepchnąć go od siebie, bo teraz to on był górą. Przechytrzył ją i przelewał na nią swoją siłę, której nie posiadała nawet w najmniejszym procencie.
Gniewny wzrok Katyi wbił się w Ramseya i lustrowała go nieprzerwanie, gdy tak gwałtownie przywarł dłonią do jej twarzy. Bez zastanowienia sięgnęła smukłymi palcami do jego ręki i próbowała wbić mu paznokcie na tyle mocno, by ją puścił. Serce dudniło niczym w śmiertelnej agonii, a klatka piersiowa zapadała się w spazmatycznych oddechach, które informowały o tym, że jest u kresu sił. Skrzywiła się na bolesną czułość, a może jej brak, gdy to zaczął cedzić przez zaciśnięte zęby i posłała mu nienawistne spojrzenie. Przekraczał w tej chwili bariery i pokazywał, że księgi nie kłamały.
-Pojawiały się u nich niezwykle często osoby o skłonnościach sadystycznych, okrutni ponad miarę... - wysyczała przez zaciśnięte zęby, a w jej wypowiedzi dało się słyszeć obrzydzenie, którym ociekało każde słowo. Nauczyła się tej frazy i pomimo, że stała się teraz szaloną, to jak mógł ją oceniać, skoro sam sięgał emocjonalnego dna, w którym mogli brodzić razem, ale to on wymierzył jej pierwszy cios. Okazała jednak łaskę i wymazała mu pamięć, bo znała to pojęcie i wiedziała, że musi mu to dać, o ile chcą egzystować wspólnie. Dzisiaj jedyne co zamierzała, to zerwać zaręczyny.
-Kłamiesz! - krzyknęła w końcu, gdy zaczął mówić i z trudem starała się wyrwać z żelaznego uścisku, który przypominał dzikie pnącza otulające jej wątłe ciało. Nabrała powietrza w płuca i odchyliła głowę w tył, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, bo ból, który ją przeszywał zdawał się być silniejszy niż początkowo zakładała. -Morpheus nie żyje! Ty go zabiłeś! Zrobiłeś z nim to, co z Isobelle! - powtórzyła raz jeszcze, bo nie chciała słuchać. Miała swoje teorie i nimi teraz żyła. Nie dopuszczała do siebie wizji Sheerana, który tkwił zamknięty w Azkabanie. Jak mogło to nie trafić do niej, skoro była aurorem? Jeśli Ramsey nie kłamał, to liczyła się z tym, że popełniła błąd, a fala wątpliwości zalała ją w ułamku sekundy, gdy raz jeszcze skrzyżowała z nim tęczówki i dostrzegła swoistego rodzaju prawdę, ale nie tę, którą tworzył, a tą, która miała odbicie w rzeczywistości. Wbijała mu raz po raz paznokcie w skórę i czuła jak rozcina delikatną tkankę, bo musiała się uwolnić i to właśnie wtedy przeszedł do kontry, która zatrzymała jej oddech w płucach. Oczy niebezpiecznie pokryły się popękanymi krwinkami, a usta dziwnie posiniały. Otwierała raz po raz spierzchnięte wargi i starała się złapać powietrze, ale odebrał jej to, choć przecież ucisk wcale nie był silny.
-On... On nie może żyć... Widziałam grób... Znowu mnie oszukujesz - szepnęła niemal błagalnie i sprawiała wrażenie obłąkanej, gdy czarne niczym smoła tęczówki pokryły się pustką, a ona powoli opadała z sił. Nie z gniewu, który buzował w jej żyłach, ale chęci walki. -Może właśnie o to chodzi, Mulciber? - syknęła jego nazwisko z odrazą i przymknłęa powieki, bo krew, która powoli zaczęła gromadzić się w jej ciele, sprawiała niemały problem. Nie odpłynęła jeszcze z twarzy, a czerwień pokrywająca blade lico Katyi przypominało o tym, że ona też ma swoje granice. Każde słowo, które wypowiedział, wtopiło się w nią niczym najgorsza klątwa. Przedarła się do krwioobiegu i zrobiła istne spustoszenie, któremu nie była w stanie nic zaradzić.
Osunęła się na szafeczkę, by złapać dech, kiedy to ją puścił, ale nie pozwalała kumulującym się emocjom ulecieć w eter. Potrzebowała ich, by raz jeszcze zdecydować się na pewien krok, który miał za zadanie zmuszenia go do patrzenia na nią, bo nic nie było gorszego jak ignorancja, której się dopuścił. Łapiąc się więc za klatkę piersiową, zrobiła kilka kroków w przód i z ciężkim oddechem złapała go wreszcie za rękę i szarpnęła w swoją stronę.
-Dlaczego mam ci wierzyć? Potwierdziłeś moje przypuszczenia w ciągu ostatnich kilku minut? Zabiłeś dwie narzeczone, które ci wadziły zapewne tak jak ja, bo każdy kiedyś staje sie nudny i niepotrzebny, więc najlepszą drogą do wyelimowania problemu jest pozbycie się go... - warknęła przez zaciśnięte zęby, a oddech powoli normował się. Wlepiała wzrok w Ramseya i czekała na jakąkolwiek reakcje, ale była spokojniejsza, bo umysł, który na moment został jego siłą otępiony, odzyskiwał zdolność logicznego myślenia.
Nie zastanawiała się nad ewentualnymi konsekwencjami, a jedynie sięgnęła po zmiętą kartkę z kieszeni i to właśnie nią wymierzyła mu policzek, pozwalając na to, by opadła luźno na podłoge. Spisane na niej było wszystko, co toczyło się jego historii, a złość, która ją paliła od wewnętrz, powoli widoczna była także w oczach, którymi pochłaniała go bez reszty.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Ostatnio zmieniony przez Katya Ollivander dnia 05.10.16 13:00, w całości zmieniany 1 raz
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nie cierpiał, nie czuł się skrzywdzony a już na pewno nie zraniony. To zaledwie szrama na twarzy, która nawet jeśli pozostawi po sobie bliznę, będzie jedną z wielu innych, które poświadczą jedynie o jego burzliwej przeszłości. Była strzępkiem nerwów, człowiekiem zapadającym się wewnętrznie w grobowy dół własnego strachu. Była też głupia i głucha na serwowany przez niego stek bzdur, wpadając coraz silniej w spiralę podejrzeń, oskarżeń i roszczeń wobec niego za to wszystko?, choć przecież nie zdążył jej ofiarować nic poza jedną wspólną nocą, w której doprowadził ją na skraj krawędzi nie odbierając jej niewinności. To zaufanie? Pokładała w nim wielkie nadzieje, że okaże się inny od jej ojca? Nie dbał o to. Nie dbał ani o szacunek lorda, któremu przecież bez zmrużenia okiem wymazał pamięć, tak jak nie dbał o jej żal o to, że pokazał jej dobroć, którą teraz odebrała sobie sama. Była więc masochistką.
To wszystko twoja wina, Katyo. Sama sobie to uczyniłaś.
— N i e — powiedział stanowczo, cedząc przez zęby w donośnym proteście jej żądań. Nie miała prawa wymagać od niego nic, a już na pewno tego my zamilkł, kiedy ona w amoku wpadła tu jak burza, siejąc spustoszenie. Nie obchodziły go rozbite szyby, kule, porozrzucane książki. Miał gdzieś również jej krzyk i płacz. Nie robił na nim zbyt wielkiego wrażenia, bardziej kierując się w stronę pogłębienia irytacji niż wzbudzenia litości i pokory. Bo tego właśnie oczekiwała, prawda? Aby pochylił głowę i przyznał się do tych zbrodni, a ona mogła umierać samotnie w męczarniach, łkając cicho przez utraconą nadzieję i własną naiwność.
Kiedy wyrecytowała regułkę opisującą ich rodzinę, znalezioną pewnie w jednej z ksiąg z historii magii, tę samą, którą on zachłannie czytał jeszcze kilka lat temu podążając śladami mulciberowego tropu, zmarszczył brwi. Chciało mu się śmiać i zadać proste pytanie: „i co z tego”, ale zamiast tego przewrócił oczami teatralnie. Był socjopatą, sadystą, mordercą. I wcale nie było mu z tego powodu przykro.
— Znasz mojego brata, Grahama, prawda? Na pewno, też jest aurorem — syknął i uniósł brwi. — Mój brat bliźniak. Wiesz, krew z krwi. Tak samo myślisz o nim? Sądzisz, że jest sadystą? Ja jestem sadystą? Bo próbuję Cię uspokoić? Bo robię wszystko, żeby Cię ochronić przed krzywdą, której tak nienawidzisz? Zgoda. Skoro tak chcesz, to czemu nie — wycedził przez zęby nim ją puścił, bo nieco spąsowiała, a powietrze utknęło w jej gardle, nie mogąc dotrzeć do płuc, chociaż tak łapczywie starała się złapać oddech.
Budziła w nim skrajne emocje, nieznane, a z drugiej strony tak często spotykane. Wiedziała zbyt wiele, jednocześnie nie wiedząc nic. Poskładała szczątkowe informacje w zbiór danych pozostających w ścisłej zależności z prawdą, choć przekształconych i zmodyfikowanych. To w tych zmianach doszukiwał się szansy na to, aby jej nie zabijać, choć przecież pozostając pod oknem i opierając się rękami o parapet, wzrokiem przeszukiwał salon w poszukiwaniu swojej różdżki. Był zdecydowany do tego by doprowadzony do ostateczności to zrobić, choć… wcale tego nie chciał. To nie rozwiązywało sprawy, podobnie jak wymazanie jej pamięci. Stwarzałoby jedynie więcej wątpliwości, niewiadomych, a nie tego potrzebował — oczekiwał od niej wsparcia i milczenia, dozgonnej lojalności i nie zadawania pytań kiedy nie jest to konieczne. Tymczasem miała go za potwora i mordercę — słusznie — i nie dała sobie nic wytłumaczyć. Nie pozwoliła mu nawet na próbę wmówienia jej czegoś innego, ślepo powtarzając zasłyszane, wyczytane lub zmyślone frazy niczym mantrę, coraz bardziej wpadając w pieprzony obłęd.
Kiedy po raz kolejny zarzuciła mu kłamstwo, odwrócił się do niej powoli, a rozchylone usta wyginały się subtelnie w uśmiech, tylko bo to by pozwolić mu na głośny wybuch śmiechu pełnego drwiny i ignorancji. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że w tym przypadku wcale nie kłamał.
— Owszem — powiedział, kiedy skończył z niej szydzić i uniósł brwi. — Morfeusz żyje, ale nie wiem czy ma się dobrze w Azkabanie — dodał, ruszając w bok, w kierunku biblioteczki. W jednej z ksiąg wystawał świstek pergaminu, więc pociągnął go, wydobywając wyrwany fragment starego, całkiem zżółkniętego Proroka Codziennego. Wystawił go przed siebie, pokazując bardzo krótką notkę o tym, że morderca szlachcianki został pojmany przez aurorów, a tuż obok widniało zdjęcie zdezorientowanego Sheerana. — Kim on jest dla Ciebie, hm?– spytał już nieco poważniej, zaciskając szczękę, choć przecież doskonale znał odpowiedź. Kiedy rzucił na niego Imperiusa powiedział mu o pannie Ollivander, o dziewczynie którą kochał na zabój. O, ironio.
— Anastazja się utopiła. Podobno — dodał z irytacją, piorunując ją spojrzeniem. List od jej ojca przepraszający i wyrażający żałobę po stracie córki również posiadał. Trzymał go w tej samej książce, nigdy nie wracając wspomnieniami do tamtych zdarzeń, bo to było jedno z wyzwań, z którymi najciężej przyszło mu się zmierzyć w jego morderczej karierze. Dlatego wspominanie imienia dziewczyny budziło w nim narastającą złość. Zrobił co musiał, bo wiedziała jaki jest i do czego był zdolny. Musiała umrzeć.
Kiedy jednak jego narzeczona do niego znów doszła i chwyciła go za rękę szarpnął się nerwowo, oddychając ciężko, pomimo jej chwilowej próby zrozumienia jego zachowania. Nie, to byłoby zbyt proste, a ona była zbyt wzburzona. Nie dał się więc na to nabrać, mierząc ją nienawistnym spojrzeniem.
Szybko jednak doczekał się jej reakcji, która była łatwa do przewidzenia. A jego? Równie nudna i tak samo nagła. Gdy tylko go spoliczkowała zareagował agresją, odczuwając na palącym policzku jej zniewagę warunkowaną tylko niechęcią wobec jego słów. Mówił prawdę, a ona nie mogła jej znieść, dlatego to zrobiła. I nie patrzył nawet na świstek papieru. W odruchu zamachnął się, oddając jej to wierzchem dłoni. Uderzył ją praktycznie palcami, dość mocno, lecz wciąż palcami.
— Jesteś zbyt piękna, by cię okładać po twarzy — mruknął do siebie, patrząc na nią z pogardą. To było na otrzeźwienie, nie chciał aby siniaki zdobiły twarz jego przyszłej żony, bo miała być jego wizytówką. Piękną, ponętną i budzącą zazdrość innych, a nie bitą ladacznicą, której trzeba było pokazać, gdzie jest jej miejsce. Chciał ją nauczyć szacunku do męża, ale również godności do samej siebie.
Nie musiał jej oszałamiająco mocno uderzyć, by się zachwiała, a porozrzucane bety po podłodze sprawiły, że ostatecznie i tak upadła na ziemie. Zrobił więc krok w jej stronę, pewnie i powoli i zatrzymał się nad nią jak kat.
— Jestem… jaki jestem. Ale jeśli sądzisz, że umawiałbym się z Tobą na romantyczne schadzki, po to by Cię później zabić to jesteś potwornie głupia. Twój ojciec wyraził zgodę na twoją śmierć w razie potrzeby. Doprawdy, kochający tatuś. Skurwiel oddałby Cię torturom, bylebyś wyznawała jego poglądy, sądzisz, że jestem taki sam? Więc dlaczego Cię, kurwa, teraz nie zabiję, hm? Gdybym zamierzał to zrobić… To już dawno byś gryzła piach, a twój ojciec nigdy nie ucierpiałby przez Obliviate, moja Księżno — syknął jeszcze cicho, nie spuszczając z niej wzroku.
Usiadł na niej, chwytając ją za nadgarstki, żeby się nie szarpała i przycisnął do podłogi, przytrzymując w tej pozycji, póki nie przestanie się szarpać i zachowywać jak wariatka. Jeśli będzie trzeba uderzy ją jeszcze raz, byle tylko wyszła z tego szatańskiego szału.
— Byłem przekonany, że prosiłaś mnie o to, bym nigdy Cię nie ranił, bo katujący ojciec złamał Cię na tyle mocno, że nigdy nie zaznasz szczęścia. Ale ty pragniesz cierpienia, za bardzo do tego przywykłaś. Szukasz go na siłę, więc oczerniasz mnie i pogrążasz we własnych oczach, bo lubisz być ofiarą. Chciałabyś, żeby te twoje brednie były prawdą, żebym okazał się mordercą, co?— spytał, uśmiechając się gorzko i pochylił się nad nią, spoglądając jej głęboko w oczy. — Dlaczego nam to robisz, ty mała, wredna zdziro? Wszystko psujesz...
To wszystko twoja wina, Katyo. Sama sobie to uczyniłaś.
— N i e — powiedział stanowczo, cedząc przez zęby w donośnym proteście jej żądań. Nie miała prawa wymagać od niego nic, a już na pewno tego my zamilkł, kiedy ona w amoku wpadła tu jak burza, siejąc spustoszenie. Nie obchodziły go rozbite szyby, kule, porozrzucane książki. Miał gdzieś również jej krzyk i płacz. Nie robił na nim zbyt wielkiego wrażenia, bardziej kierując się w stronę pogłębienia irytacji niż wzbudzenia litości i pokory. Bo tego właśnie oczekiwała, prawda? Aby pochylił głowę i przyznał się do tych zbrodni, a ona mogła umierać samotnie w męczarniach, łkając cicho przez utraconą nadzieję i własną naiwność.
Kiedy wyrecytowała regułkę opisującą ich rodzinę, znalezioną pewnie w jednej z ksiąg z historii magii, tę samą, którą on zachłannie czytał jeszcze kilka lat temu podążając śladami mulciberowego tropu, zmarszczył brwi. Chciało mu się śmiać i zadać proste pytanie: „i co z tego”, ale zamiast tego przewrócił oczami teatralnie. Był socjopatą, sadystą, mordercą. I wcale nie było mu z tego powodu przykro.
— Znasz mojego brata, Grahama, prawda? Na pewno, też jest aurorem — syknął i uniósł brwi. — Mój brat bliźniak. Wiesz, krew z krwi. Tak samo myślisz o nim? Sądzisz, że jest sadystą? Ja jestem sadystą? Bo próbuję Cię uspokoić? Bo robię wszystko, żeby Cię ochronić przed krzywdą, której tak nienawidzisz? Zgoda. Skoro tak chcesz, to czemu nie — wycedził przez zęby nim ją puścił, bo nieco spąsowiała, a powietrze utknęło w jej gardle, nie mogąc dotrzeć do płuc, chociaż tak łapczywie starała się złapać oddech.
Budziła w nim skrajne emocje, nieznane, a z drugiej strony tak często spotykane. Wiedziała zbyt wiele, jednocześnie nie wiedząc nic. Poskładała szczątkowe informacje w zbiór danych pozostających w ścisłej zależności z prawdą, choć przekształconych i zmodyfikowanych. To w tych zmianach doszukiwał się szansy na to, aby jej nie zabijać, choć przecież pozostając pod oknem i opierając się rękami o parapet, wzrokiem przeszukiwał salon w poszukiwaniu swojej różdżki. Był zdecydowany do tego by doprowadzony do ostateczności to zrobić, choć… wcale tego nie chciał. To nie rozwiązywało sprawy, podobnie jak wymazanie jej pamięci. Stwarzałoby jedynie więcej wątpliwości, niewiadomych, a nie tego potrzebował — oczekiwał od niej wsparcia i milczenia, dozgonnej lojalności i nie zadawania pytań kiedy nie jest to konieczne. Tymczasem miała go za potwora i mordercę — słusznie — i nie dała sobie nic wytłumaczyć. Nie pozwoliła mu nawet na próbę wmówienia jej czegoś innego, ślepo powtarzając zasłyszane, wyczytane lub zmyślone frazy niczym mantrę, coraz bardziej wpadając w pieprzony obłęd.
Kiedy po raz kolejny zarzuciła mu kłamstwo, odwrócił się do niej powoli, a rozchylone usta wyginały się subtelnie w uśmiech, tylko bo to by pozwolić mu na głośny wybuch śmiechu pełnego drwiny i ignorancji. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że w tym przypadku wcale nie kłamał.
— Owszem — powiedział, kiedy skończył z niej szydzić i uniósł brwi. — Morfeusz żyje, ale nie wiem czy ma się dobrze w Azkabanie — dodał, ruszając w bok, w kierunku biblioteczki. W jednej z ksiąg wystawał świstek pergaminu, więc pociągnął go, wydobywając wyrwany fragment starego, całkiem zżółkniętego Proroka Codziennego. Wystawił go przed siebie, pokazując bardzo krótką notkę o tym, że morderca szlachcianki został pojmany przez aurorów, a tuż obok widniało zdjęcie zdezorientowanego Sheerana. — Kim on jest dla Ciebie, hm?– spytał już nieco poważniej, zaciskając szczękę, choć przecież doskonale znał odpowiedź. Kiedy rzucił na niego Imperiusa powiedział mu o pannie Ollivander, o dziewczynie którą kochał na zabój. O, ironio.
— Anastazja się utopiła. Podobno — dodał z irytacją, piorunując ją spojrzeniem. List od jej ojca przepraszający i wyrażający żałobę po stracie córki również posiadał. Trzymał go w tej samej książce, nigdy nie wracając wspomnieniami do tamtych zdarzeń, bo to było jedno z wyzwań, z którymi najciężej przyszło mu się zmierzyć w jego morderczej karierze. Dlatego wspominanie imienia dziewczyny budziło w nim narastającą złość. Zrobił co musiał, bo wiedziała jaki jest i do czego był zdolny. Musiała umrzeć.
Kiedy jednak jego narzeczona do niego znów doszła i chwyciła go za rękę szarpnął się nerwowo, oddychając ciężko, pomimo jej chwilowej próby zrozumienia jego zachowania. Nie, to byłoby zbyt proste, a ona była zbyt wzburzona. Nie dał się więc na to nabrać, mierząc ją nienawistnym spojrzeniem.
Szybko jednak doczekał się jej reakcji, która była łatwa do przewidzenia. A jego? Równie nudna i tak samo nagła. Gdy tylko go spoliczkowała zareagował agresją, odczuwając na palącym policzku jej zniewagę warunkowaną tylko niechęcią wobec jego słów. Mówił prawdę, a ona nie mogła jej znieść, dlatego to zrobiła. I nie patrzył nawet na świstek papieru. W odruchu zamachnął się, oddając jej to wierzchem dłoni. Uderzył ją praktycznie palcami, dość mocno, lecz wciąż palcami.
— Jesteś zbyt piękna, by cię okładać po twarzy — mruknął do siebie, patrząc na nią z pogardą. To było na otrzeźwienie, nie chciał aby siniaki zdobiły twarz jego przyszłej żony, bo miała być jego wizytówką. Piękną, ponętną i budzącą zazdrość innych, a nie bitą ladacznicą, której trzeba było pokazać, gdzie jest jej miejsce. Chciał ją nauczyć szacunku do męża, ale również godności do samej siebie.
Nie musiał jej oszałamiająco mocno uderzyć, by się zachwiała, a porozrzucane bety po podłodze sprawiły, że ostatecznie i tak upadła na ziemie. Zrobił więc krok w jej stronę, pewnie i powoli i zatrzymał się nad nią jak kat.
— Jestem… jaki jestem. Ale jeśli sądzisz, że umawiałbym się z Tobą na romantyczne schadzki, po to by Cię później zabić to jesteś potwornie głupia. Twój ojciec wyraził zgodę na twoją śmierć w razie potrzeby. Doprawdy, kochający tatuś. Skurwiel oddałby Cię torturom, bylebyś wyznawała jego poglądy, sądzisz, że jestem taki sam? Więc dlaczego Cię, kurwa, teraz nie zabiję, hm? Gdybym zamierzał to zrobić… To już dawno byś gryzła piach, a twój ojciec nigdy nie ucierpiałby przez Obliviate, moja Księżno — syknął jeszcze cicho, nie spuszczając z niej wzroku.
Usiadł na niej, chwytając ją za nadgarstki, żeby się nie szarpała i przycisnął do podłogi, przytrzymując w tej pozycji, póki nie przestanie się szarpać i zachowywać jak wariatka. Jeśli będzie trzeba uderzy ją jeszcze raz, byle tylko wyszła z tego szatańskiego szału.
— Byłem przekonany, że prosiłaś mnie o to, bym nigdy Cię nie ranił, bo katujący ojciec złamał Cię na tyle mocno, że nigdy nie zaznasz szczęścia. Ale ty pragniesz cierpienia, za bardzo do tego przywykłaś. Szukasz go na siłę, więc oczerniasz mnie i pogrążasz we własnych oczach, bo lubisz być ofiarą. Chciałabyś, żeby te twoje brednie były prawdą, żebym okazał się mordercą, co?— spytał, uśmiechając się gorzko i pochylił się nad nią, spoglądając jej głęboko w oczy. — Dlaczego nam to robisz, ty mała, wredna zdziro? Wszystko psujesz...
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Popełniła błąd, prawda?
Wybacz mi.
Była impulsywna, emocjonalna, a huragan, którym się stała wiele lat temu dopiero rozpoczął zbieranie swych żniw. Nigdy nie planowała wymierzyć ciosu w mężczyzną, z którym przyszłoby jej żyć, ale wiadomość od Lilith była swoistego rodzaju policzkiem. Nie chodziło o samą noc, a o fakt, że był wobec niej lojalny i nagle mogła to stracić? Mulciber stał się ratunkiem przed kolejnym atakiem ojca, ale jej furia dzisiaj przekreśliła wszystko, a to o czym myślała, to ucieczka. Wiedziała, że zaraz po powrocie do domu spakuje swoje rzeczy i najzwyczajniej w świecie zniknie, bo nie posiadała żadnego argumentu, by zostać w miejscu, które nie budziło w niej ani sentymentu ani tym bardziej przyjemnych wspomnień. Stało się zbyt niewartościowe i to właśnie dlatego nie postrzegała życia w londyńskich murach przez pryzmat swego obowiązku.To małżeństwo z bratem Grahama miało stać się hamulcem, ale teraz zbyt wiele ważnych rzeczy runęło niczym fundament potężnej budowli, a skoro byli sobie obcy, dlaczego nie potrafili powiedzieć, że to koniec i rozstać się we względnie pokojowych warunkach?
Zamilkła nagle i nie zwracała uwagi na protesty, które nie miały żadnej wartości. Pogubiła się w lawinie słów, a także gestów, które niczym ostrza przecinały ją w pół i przypominały o tym, że nieomylna Katya Ollivander mogła się pomylić. Nie popełniała przecież nagminnie błędów, a ten jeden kosztował ją na ten moment nerwy, strach i pogardę, którą wymierzała w stronę Mulcibera.
-Co? - pytanie o aurora zbiło ją z pantałyku i sprawiło, że oczy zaszkliły się niebezpiecznie. Nie miała o tym pojęcia, choć nazwisko znała nie od dziś. Byli braćmi? Bliźniakami? Szok widoczny był na twarzy młodej różdżkarki, bo z każdym kolejnym słowem przeczuwała, że informacje mogą być jeszcze gorsze, a przecież wbijał w nią umiejętnie szpilki. -Próbujesz mnie uspokoić brutalnością? - zapytała bez kpiny, wręcz z niemą ciekawością, którą dało się określić jedynie po tonie głosu, który nawet przez moment nie zadrżał. Nie oczekiwała od Ramseya wyjawienia prawdy dotyczącej rodziny, bo co ją to mogło obchodzić? Nie żyła z nimi w bliskiej koligacji i w gruncie rzeczy, oprócz uprzejmości wymienianych w Ministerstwie, nie przejawiała wobec nich większego zainteresowania. Respektowała Grahama, zaś jego bliźniak wzbudził w niej mieszane uczucia, którym próbowała dać upust; to dość logiczne rozwiązanie, czyż nie?
Miała chwilę na oddech, a także zdystansowanie się, którego ewidentnie potrzebowała, ale tak naprawdę nie umiała się odgrodzić od buzującej w żyłach trucizny wzburzenia, które przybierało na sile. Zazwyczaj próbowała podejmować się dywagacji na temat potencjalnych wniosków, ale dziś? Poczuła się zagrożona i pomimo, że nie potrafiła mu przyznać, że faktycznie chciał ją chronić, bo to zrobił kilka dni temu, tak wizja agresji była zbyt silna. Uderzyła go jednak pierwsza, a on? Powstrzymał się przed ukaraniem krnąbrnej dziewuchy, która bez szacunku względem narzeczonego, najzwyczajniej w świecie zaatakowała go i zmusiła do tego, by poczuł się jak rynsztokowa kurwa, która szmacona jest przez swego alfonsa. Poskładała strzępki informacji, nie wczytując się uważnie w artykuły, a w każdym zawarte było, że zginęły i to nie z ręki człowieka, którego o to oskarżyła, a przynajmniej - niedosłownie, ale o tym wzmianki nie było już nigdzie. Obłęd przysłonił do reszty trzeźwość umysłu, a kartki, na których były zawarte wiadomości wiążące Ramseya z przeszłością były w stanie sprawić, że Katya padłaby przed nim na kolana i błagałaby o to, by zapomniał o tej napaści, której był Merlina ducha winną ofiarą piąstek i licznych pomówień.
-W Azkabanie... - szepnęła, gdy powtórzył to po raz kolejny wieści dotyczące Morpheusa i spuściła wzrok. Nie chciała patrzeć na zdjęcie, bo żal rozrywał drobne serce, które biło tak nierównomiernie. Nie odpowiedziała na pytanie mężczyzny, które potwierdziłoby tylko sentyment, który żywiła do Morpheusa, gdyż od lat nie istniał w jej życiu i z upływem kolejnych miesięcy stawał się tylko niespełnioną mżonką. Ledwie wspomnieniem, po którym została wyrwa w sercu, a teraz? Naprawdę okazał się mordercą, który nie pozostawił młodej Ollivander żadnych złudzeń? To czysta abstrakcja.
Złość wypełniała wszystkie kanaliki nerwowe i to dlatego nie cofnęła się przed tym, by najzwyczajniej w świecie go uderzyć po raz kolejny. Przelała na Mulcibera frustrację, a także rozpad swojego życia, które gdy miała ledwie osiemnaście wiosen przypominało istne pogożelisko. Klatka piersiowa zapadła się, bo jej pozostało, to odejście i pozostawienie go samego sobie, a jedyną pamiątką miał być pierścionek, który zaczęła ściągać z palca, ale to wtedy smagnął ej delikatną twarz, która pod naporem uderzenia odwróciła się nieco w bok. Złapała się za bolące miejsce i spojrzała na niego gniewnie pomimo, że była słaba i nie trzymała się na równych nogach. Robiąc krok w tył, potknęła się o coś i upadła, a różdżka wbiła się w jej żebra i wygięła w drugą stronę. Syknęła z bólu, który przeszył ją na wskroś i spojrzała na mężczyznę stojącego nad nią niczym kat. Nie skomentowała słów, na które jedynie prychnęła i nim zdążyła mu całkowicie uciec i wdać się w szalony pęd przed swym oprawcą - już siedział na niej i przypominał o tym, że to on jest człowiekiem, którego winna respektować; także w sytuacjach, w których dopuszczałby się cielesnej kary.
Dzisiejszego wieczora pokazała, że nie ma do siebie szacunku, godności i nie powinna być kobietą, z którą złączy swój żywot. Stała się masochistką i doskonale znała dalszy przebieg najbliższych godzin, w których miały rozegrać się finalne losy młodej Ollivander.
-Tak... - powiedziała ledwie słyszalnie, bo po raz pierwszy przyznała mu rację i dopiero teraz nabierała pewności w tym, że mówił logicznie, a ona zachowała się niezwykle durnie, skoro tak łatwo uległa czemuś, co być może faktycznie nie istniało. Wlepiła w mężczyznę spojrzenie, które nie mówiło nic, a zarazem tak wiele, choć chciała się wycofać i zamierzała to zrobić. Zostawić go samego, ale kiedy tylko usiadł na jej drobnym ciele, szarpnęła się niespokojnie. Znał na to dobry sposób, bo znów ją unieruchomił i pozbawił jakiegokolwiek sposou do posuwania się dalej i dalej. Starała się ze wszystkich sił uwolnić, a szamotanina zdawała się sprawiać jej ogromny ból. Dopiero po upływie kilku sekund, gdy padło to kluczowe pytanie, czy chce by się taki okazał, zatrzymała się w pół ruchu i usypiając jego czujność, uwolniła się z pod żelaznego uścisku. Emocje przestały się w niej kumulować i wstąpił dziwny spokój, by zaraz potem odwrócić twarz i w ułamku sekundy sięgnąć po nóż, który leżał nieopadal, a dostrzegła go kątem oka. Zapewne spadł przy tym, gdy demolowała mieszkanie, a to na co się zdobyła, to przyłożenie go sobie do mostka i była w stanie nacisnąć za rękojść, by ostrze zatopiło się w niej i pozbawiło iskierki życia. Oddychała ciężko, wręcz szalenie, a moment, w którym pękła na dobre nadszedł szybciej niż ktokolwiek mógł się spodziewać, a już w szczególności nie oni. -Wybacz mi - szepnęła, gdy nóż odrzuciła od siebie, a jego brzdęk poinformował, że obydwoje są bezpieczni. Łzy gęsto leciały po czerwonych policzkach, spływając na szyję i zatrzymując się na materiale czarnej sukni. -Proszę, wybacz...
Wybacz mi.
Była impulsywna, emocjonalna, a huragan, którym się stała wiele lat temu dopiero rozpoczął zbieranie swych żniw. Nigdy nie planowała wymierzyć ciosu w mężczyzną, z którym przyszłoby jej żyć, ale wiadomość od Lilith była swoistego rodzaju policzkiem. Nie chodziło o samą noc, a o fakt, że był wobec niej lojalny i nagle mogła to stracić? Mulciber stał się ratunkiem przed kolejnym atakiem ojca, ale jej furia dzisiaj przekreśliła wszystko, a to o czym myślała, to ucieczka. Wiedziała, że zaraz po powrocie do domu spakuje swoje rzeczy i najzwyczajniej w świecie zniknie, bo nie posiadała żadnego argumentu, by zostać w miejscu, które nie budziło w niej ani sentymentu ani tym bardziej przyjemnych wspomnień. Stało się zbyt niewartościowe i to właśnie dlatego nie postrzegała życia w londyńskich murach przez pryzmat swego obowiązku.To małżeństwo z bratem Grahama miało stać się hamulcem, ale teraz zbyt wiele ważnych rzeczy runęło niczym fundament potężnej budowli, a skoro byli sobie obcy, dlaczego nie potrafili powiedzieć, że to koniec i rozstać się we względnie pokojowych warunkach?
Zamilkła nagle i nie zwracała uwagi na protesty, które nie miały żadnej wartości. Pogubiła się w lawinie słów, a także gestów, które niczym ostrza przecinały ją w pół i przypominały o tym, że nieomylna Katya Ollivander mogła się pomylić. Nie popełniała przecież nagminnie błędów, a ten jeden kosztował ją na ten moment nerwy, strach i pogardę, którą wymierzała w stronę Mulcibera.
-Co? - pytanie o aurora zbiło ją z pantałyku i sprawiło, że oczy zaszkliły się niebezpiecznie. Nie miała o tym pojęcia, choć nazwisko znała nie od dziś. Byli braćmi? Bliźniakami? Szok widoczny był na twarzy młodej różdżkarki, bo z każdym kolejnym słowem przeczuwała, że informacje mogą być jeszcze gorsze, a przecież wbijał w nią umiejętnie szpilki. -Próbujesz mnie uspokoić brutalnością? - zapytała bez kpiny, wręcz z niemą ciekawością, którą dało się określić jedynie po tonie głosu, który nawet przez moment nie zadrżał. Nie oczekiwała od Ramseya wyjawienia prawdy dotyczącej rodziny, bo co ją to mogło obchodzić? Nie żyła z nimi w bliskiej koligacji i w gruncie rzeczy, oprócz uprzejmości wymienianych w Ministerstwie, nie przejawiała wobec nich większego zainteresowania. Respektowała Grahama, zaś jego bliźniak wzbudził w niej mieszane uczucia, którym próbowała dać upust; to dość logiczne rozwiązanie, czyż nie?
Miała chwilę na oddech, a także zdystansowanie się, którego ewidentnie potrzebowała, ale tak naprawdę nie umiała się odgrodzić od buzującej w żyłach trucizny wzburzenia, które przybierało na sile. Zazwyczaj próbowała podejmować się dywagacji na temat potencjalnych wniosków, ale dziś? Poczuła się zagrożona i pomimo, że nie potrafiła mu przyznać, że faktycznie chciał ją chronić, bo to zrobił kilka dni temu, tak wizja agresji była zbyt silna. Uderzyła go jednak pierwsza, a on? Powstrzymał się przed ukaraniem krnąbrnej dziewuchy, która bez szacunku względem narzeczonego, najzwyczajniej w świecie zaatakowała go i zmusiła do tego, by poczuł się jak rynsztokowa kurwa, która szmacona jest przez swego alfonsa. Poskładała strzępki informacji, nie wczytując się uważnie w artykuły, a w każdym zawarte było, że zginęły i to nie z ręki człowieka, którego o to oskarżyła, a przynajmniej - niedosłownie, ale o tym wzmianki nie było już nigdzie. Obłęd przysłonił do reszty trzeźwość umysłu, a kartki, na których były zawarte wiadomości wiążące Ramseya z przeszłością były w stanie sprawić, że Katya padłaby przed nim na kolana i błagałaby o to, by zapomniał o tej napaści, której był Merlina ducha winną ofiarą piąstek i licznych pomówień.
-W Azkabanie... - szepnęła, gdy powtórzył to po raz kolejny wieści dotyczące Morpheusa i spuściła wzrok. Nie chciała patrzeć na zdjęcie, bo żal rozrywał drobne serce, które biło tak nierównomiernie. Nie odpowiedziała na pytanie mężczyzny, które potwierdziłoby tylko sentyment, który żywiła do Morpheusa, gdyż od lat nie istniał w jej życiu i z upływem kolejnych miesięcy stawał się tylko niespełnioną mżonką. Ledwie wspomnieniem, po którym została wyrwa w sercu, a teraz? Naprawdę okazał się mordercą, który nie pozostawił młodej Ollivander żadnych złudzeń? To czysta abstrakcja.
Złość wypełniała wszystkie kanaliki nerwowe i to dlatego nie cofnęła się przed tym, by najzwyczajniej w świecie go uderzyć po raz kolejny. Przelała na Mulcibera frustrację, a także rozpad swojego życia, które gdy miała ledwie osiemnaście wiosen przypominało istne pogożelisko. Klatka piersiowa zapadła się, bo jej pozostało, to odejście i pozostawienie go samego sobie, a jedyną pamiątką miał być pierścionek, który zaczęła ściągać z palca, ale to wtedy smagnął ej delikatną twarz, która pod naporem uderzenia odwróciła się nieco w bok. Złapała się za bolące miejsce i spojrzała na niego gniewnie pomimo, że była słaba i nie trzymała się na równych nogach. Robiąc krok w tył, potknęła się o coś i upadła, a różdżka wbiła się w jej żebra i wygięła w drugą stronę. Syknęła z bólu, który przeszył ją na wskroś i spojrzała na mężczyznę stojącego nad nią niczym kat. Nie skomentowała słów, na które jedynie prychnęła i nim zdążyła mu całkowicie uciec i wdać się w szalony pęd przed swym oprawcą - już siedział na niej i przypominał o tym, że to on jest człowiekiem, którego winna respektować; także w sytuacjach, w których dopuszczałby się cielesnej kary.
Dzisiejszego wieczora pokazała, że nie ma do siebie szacunku, godności i nie powinna być kobietą, z którą złączy swój żywot. Stała się masochistką i doskonale znała dalszy przebieg najbliższych godzin, w których miały rozegrać się finalne losy młodej Ollivander.
-Tak... - powiedziała ledwie słyszalnie, bo po raz pierwszy przyznała mu rację i dopiero teraz nabierała pewności w tym, że mówił logicznie, a ona zachowała się niezwykle durnie, skoro tak łatwo uległa czemuś, co być może faktycznie nie istniało. Wlepiła w mężczyznę spojrzenie, które nie mówiło nic, a zarazem tak wiele, choć chciała się wycofać i zamierzała to zrobić. Zostawić go samego, ale kiedy tylko usiadł na jej drobnym ciele, szarpnęła się niespokojnie. Znał na to dobry sposób, bo znów ją unieruchomił i pozbawił jakiegokolwiek sposou do posuwania się dalej i dalej. Starała się ze wszystkich sił uwolnić, a szamotanina zdawała się sprawiać jej ogromny ból. Dopiero po upływie kilku sekund, gdy padło to kluczowe pytanie, czy chce by się taki okazał, zatrzymała się w pół ruchu i usypiając jego czujność, uwolniła się z pod żelaznego uścisku. Emocje przestały się w niej kumulować i wstąpił dziwny spokój, by zaraz potem odwrócić twarz i w ułamku sekundy sięgnąć po nóż, który leżał nieopadal, a dostrzegła go kątem oka. Zapewne spadł przy tym, gdy demolowała mieszkanie, a to na co się zdobyła, to przyłożenie go sobie do mostka i była w stanie nacisnąć za rękojść, by ostrze zatopiło się w niej i pozbawiło iskierki życia. Oddychała ciężko, wręcz szalenie, a moment, w którym pękła na dobre nadszedł szybciej niż ktokolwiek mógł się spodziewać, a już w szczególności nie oni. -Wybacz mi - szepnęła, gdy nóż odrzuciła od siebie, a jego brzdęk poinformował, że obydwoje są bezpieczni. Łzy gęsto leciały po czerwonych policzkach, spływając na szyję i zatrzymując się na materiale czarnej sukni. -Proszę, wybacz...
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nie.
Mulciberowie nie wybaczali. Zawiedzione zaufanie, urażona duma, zdradzone umysły... To było coś, co pamiętali lepiej niż imiona swoich krewnych. Pamiętali wyrządzone sobie krzywdy tak samo dobrze jak ofiarowane przysługi, lecz spłacali wszystkie długi. Katya zaciągała u jednego z nich już pewien, który przyjdzie jej spłacać całe jej marne życie. Ale zuchwałość nie popłaca. Nie w przypadku człowieka pokroju Ramseya, a nawet jego ojca, który okazał się być tak łudząco do niego podobny.
— Nie — zadźwięczało po raz kolejny w tym pokoju, a głównym oponentem okazał się ten, który miał w sobie najwięcej siły i agresji. — Próbuję Cię nią pokonać, bo Cię na nią nie stać — powiedział z drwiną, choć nawet nie wysilił się na uśmiech. — Bo co to za pokazówka, moja droga? Targa Tobą niezaspokojenie, kiedy nagle okazało się, że życie może być pełne przyjemności i nagle możesz to stracić. Powiedz mi, któż nakarmił Cię tymi plugawymi kłamstwami? Któż podsunął ci te herezje? Może... Avery?— spytał, nagle przypominając sobie o wspomnieniu jej ojca. — A może przyjaciel auror?— Uniósł brew,nie reagując na jej złość i frustrację. Sam miał jej w sobie tyle, że z trudem powstrzymywał się przed wyrwaniem jej serca własną dłonią. Kiedy jednak upadła na ziemię, a coś strzeliło, domyślał się, że mogła to być różdżka. Zainteresował się nią więc i kiedy już się wyszarpała z jego uścisku, wyciągnął kawałek drewna spod jej boku. Była pęknięta, choć cała. Odrzucił ją jednak w bok, bo nie była mu do niczego potrzebna. Bezużyteczny kawałek drzazgi.
Patrzył na nią już bez wyrazu, siląc się na spokój. Złość i gniew łączył się z nienawiścią i potrzebą rozładowania swoich emocji. Sięgnięcie jednak po nóż go uspokoiło. Z zaciekawieniem, a nawet lekka fascynacją popatrzył, jak przykłada go sobie do piersi, gotowa zabić się na jego oczach. Pozostał niezruszony, co było dla niego naturalne, lecz ułożył dłoń na końcówce rękojeści i jej dłoniach tak, jakby miał osobiście pomóc jej go sobie wepchnąć, lub przepchnąć na wylot. Przycisnął delikatnie, wbijając szpic w jej skórę, aby czuła ból, ale i strach, bo nie była gotowa umrzeć. Nie chciała tego, a on o tym wiedział. Pragnęła żyć, pragnęła być szczęśliwa. Musiał jej więc podpowiedzieć tym czynem, że... nie jest gotowa by sprawić sobie samej taką krzywdę. Zamknął dłoń na jej dłoniach, przekrzywiając nóż, jakby próbując złamać jej wolę i puścił, pozostawiając jej decyzję. Odrzuciła go od siebie.
Jego Księżna bardzo cierpiała. Na nieuleczalną chorobę zwaną życiem.
— Shhh... Spokojnie — szepnął do niej, pochylając się nisko, niemalże układając na niej płasko, chociaż wciąż na niej siedział, uniemożliwiając jej ucieczkę. Przylgnął policzkiem do jej policzka, dotykając jej delikatną, załzawioną skórę swoimi wargami. — There was a boy, a very strange enchanted boy...— zanucił wprost do jej ucha, dawno kilka lat temu zasłyszaną gdzieś melodię, która w jego uszach stała się od razu doskonałą kołysanką. Jeśli ją znała, musiała wiedzieć jak się kończy, jeśli nie — pozostała jedynie opowiastką o kimś szczególnym, kimś wyjątkowym. i tajemniczym. —They say he wandered very far, very far, over land and sea...— mruczał cicho i niewyobrażalnie spokojnie, jakby to wszystko nie miało w ogóle miejsca, a oni nie rozbijali się od kata w kąt, robiąc wszystko by się wzajemnie skrzywdzić. — A little shy and sad of eye but very wise was he...
Oprócz jego głosu, ich nierównomiernych oddechów zdało się słyszeć jedynie wiatr, wpadający do pomieszczenia, uderzający o porozrzucane butelki i fiolki, przewracający kartki książek. Ale to jego głos, choć pozostawał ledwie dosłyszalnym szeptem dominował w pokoju. Płynnie zgrywał się z jej cichym szlochem, a może pojękiwaniem, głośnym biciem serca, szczególnie wtedy gdy przesuwając swoją dłoń po jej ciele zahaczył o krągłą pierś. Już znała ten dotyk, już znała jego obecność, pieszczotę, tak jak i podłość i okrucieństwo. Nie powstrzymywał się tym razem przed przekroczeniem granic, nie obawiał się jej reakcji, nie liczył na błogosławieństwo i pozwolenie. Mocno przylegając do jej skóry naderwał głęboko wcięty dekolt, odkrywając jedną z piersi, którą obdarzył ciepłem i podobną do przeszywającego prądu pieszczotą.
—And then one day, the magic day he passed my way...— zamruczał, składając na jej aorcie, tak pulsującej od nadmiaru krwi, słodki, ulotny pocałunek, przesiąknięty obietnicą jak i trucizną, którą wtłaczał jej do organizmu. — And while we spoke of many things...— I kiedy drugą dłonią bawił się jej włosami, głaskał ją czule po głowie jak małą dziewczynkę, którą znalazł tak bardzo wystraszoną złym snem, prawa dłoń powodziła wzdłuż jej boku, po talii na biodro, a z niego pomiędzy jej nogi, a więc i swoje. —... fools and kings... — Palcami podwinął jej suknię, nie przerywając żadnego ze swoich działań. —This he said to me...— A kiedy to już mu się udało pogładził palcami jej skórę na udach, subtelnie, delikatnie, niemalże romantycznie. Tak cholernie niepodobnie do siebie, odrzucając wszystkie obrazy, jakich doświadczyła kilka minut temu z jego strony. To umysł szaleńca, psychopaty wsuwał mu w usta słowa, a to z jego zjęłczałej duszy wypływała melodia, którą ją karmił wraz z dotykiem, kiedy to pokonał barierę w postaci bielizny i dotknął jej słodko i lubieżnie. Bo należała do niego, bo ją posiadał, bo poszukiwał jej duszy pełnej pragnień, tęsknot i uczuć. Była prawie jego żoną, jego damą, jego Królową.
I mógł robić co chciał.
— The greatest thing you'll ever learn...— Szepnął jej do ucha i musnął jego płatek, wsłuchując się w szum wiatru, a może to był jej oddech, przyspieszony, nieco chaotyczny i desperacki. A on? Pozostał oazą spokoju zamkniętą w swoim własnym świecie. Jego palce prześlizgiwały się po niej, doskonale wiedząc gdzie i jak obdarzyć ją ciepłej i muśnięciem, aby zareagowała tak, jak to Bóg zaprogramował rzekomo człowieka.—Is just to love— Uniósł się nieznacznie, by móc spojrzeć jej w zaczerwienione od łez i krzyku oczy, w których wciąż gromadziły się łzy. Pieścił ją subtelnie, nienachalnie, nie pozbawiając godności, choć... Mogła przecież tak teraz myśleć. To było jednak czyste. Tak kurewsko czyste i przesiąknięte jego toksyną. Wszystko działo się jednocześnie, oddziaływając na wszystkie jej zmysły jednocześnie. Brakowało tylko smaku... brakowało smaku... —And be loved, in return.
Zatopił się w jej ustach w namiętnym, głębokim pocałunku, który mógł wyrażać wszystko. Zawierał każdą jego tajemnicę, każde kłamstwo i obietnicę, nasyconą pożądaniem i dzikim, zwierzęcym pragnieniem, będąc jednocześnie iluzją i prawdziwym namacalnym dowodem na istnienie kogoś tak sprzecznego i niezgodnego z zasadami funkcjonowania istoty ludzkiej.
Czyż to nie była ironia? Miłosne słowa, romantyczne zagrywki, tanie sztuczki. A mimo wszystko nie był fałszywy, nie zdawał się kłamliwy. Czy grał? Któż to mógł wiedzieć, skoro on sam nawet nie umiał się jasno określić. Oderwawszy się od niej, wysunął dłoń spomiędzy jej nóg i siadł prosto, patrząc na nią z góry. Tak samo poważnie, tak samo dumnie jak wtedy, gdy dzierżyła w dłoniach nóż.
Mulciberowie nie wybaczali. Zawiedzione zaufanie, urażona duma, zdradzone umysły... To było coś, co pamiętali lepiej niż imiona swoich krewnych. Pamiętali wyrządzone sobie krzywdy tak samo dobrze jak ofiarowane przysługi, lecz spłacali wszystkie długi. Katya zaciągała u jednego z nich już pewien, który przyjdzie jej spłacać całe jej marne życie. Ale zuchwałość nie popłaca. Nie w przypadku człowieka pokroju Ramseya, a nawet jego ojca, który okazał się być tak łudząco do niego podobny.
— Nie — zadźwięczało po raz kolejny w tym pokoju, a głównym oponentem okazał się ten, który miał w sobie najwięcej siły i agresji. — Próbuję Cię nią pokonać, bo Cię na nią nie stać — powiedział z drwiną, choć nawet nie wysilił się na uśmiech. — Bo co to za pokazówka, moja droga? Targa Tobą niezaspokojenie, kiedy nagle okazało się, że życie może być pełne przyjemności i nagle możesz to stracić. Powiedz mi, któż nakarmił Cię tymi plugawymi kłamstwami? Któż podsunął ci te herezje? Może... Avery?— spytał, nagle przypominając sobie o wspomnieniu jej ojca. — A może przyjaciel auror?— Uniósł brew,nie reagując na jej złość i frustrację. Sam miał jej w sobie tyle, że z trudem powstrzymywał się przed wyrwaniem jej serca własną dłonią. Kiedy jednak upadła na ziemię, a coś strzeliło, domyślał się, że mogła to być różdżka. Zainteresował się nią więc i kiedy już się wyszarpała z jego uścisku, wyciągnął kawałek drewna spod jej boku. Była pęknięta, choć cała. Odrzucił ją jednak w bok, bo nie była mu do niczego potrzebna. Bezużyteczny kawałek drzazgi.
Patrzył na nią już bez wyrazu, siląc się na spokój. Złość i gniew łączył się z nienawiścią i potrzebą rozładowania swoich emocji. Sięgnięcie jednak po nóż go uspokoiło. Z zaciekawieniem, a nawet lekka fascynacją popatrzył, jak przykłada go sobie do piersi, gotowa zabić się na jego oczach. Pozostał niezruszony, co było dla niego naturalne, lecz ułożył dłoń na końcówce rękojeści i jej dłoniach tak, jakby miał osobiście pomóc jej go sobie wepchnąć, lub przepchnąć na wylot. Przycisnął delikatnie, wbijając szpic w jej skórę, aby czuła ból, ale i strach, bo nie była gotowa umrzeć. Nie chciała tego, a on o tym wiedział. Pragnęła żyć, pragnęła być szczęśliwa. Musiał jej więc podpowiedzieć tym czynem, że... nie jest gotowa by sprawić sobie samej taką krzywdę. Zamknął dłoń na jej dłoniach, przekrzywiając nóż, jakby próbując złamać jej wolę i puścił, pozostawiając jej decyzję. Odrzuciła go od siebie.
Jego Księżna bardzo cierpiała. Na nieuleczalną chorobę zwaną życiem.
— Shhh... Spokojnie — szepnął do niej, pochylając się nisko, niemalże układając na niej płasko, chociaż wciąż na niej siedział, uniemożliwiając jej ucieczkę. Przylgnął policzkiem do jej policzka, dotykając jej delikatną, załzawioną skórę swoimi wargami. — There was a boy, a very strange enchanted boy...— zanucił wprost do jej ucha, dawno kilka lat temu zasłyszaną gdzieś melodię, która w jego uszach stała się od razu doskonałą kołysanką. Jeśli ją znała, musiała wiedzieć jak się kończy, jeśli nie — pozostała jedynie opowiastką o kimś szczególnym, kimś wyjątkowym. i tajemniczym. —They say he wandered very far, very far, over land and sea...— mruczał cicho i niewyobrażalnie spokojnie, jakby to wszystko nie miało w ogóle miejsca, a oni nie rozbijali się od kata w kąt, robiąc wszystko by się wzajemnie skrzywdzić. — A little shy and sad of eye but very wise was he...
Oprócz jego głosu, ich nierównomiernych oddechów zdało się słyszeć jedynie wiatr, wpadający do pomieszczenia, uderzający o porozrzucane butelki i fiolki, przewracający kartki książek. Ale to jego głos, choć pozostawał ledwie dosłyszalnym szeptem dominował w pokoju. Płynnie zgrywał się z jej cichym szlochem, a może pojękiwaniem, głośnym biciem serca, szczególnie wtedy gdy przesuwając swoją dłoń po jej ciele zahaczył o krągłą pierś. Już znała ten dotyk, już znała jego obecność, pieszczotę, tak jak i podłość i okrucieństwo. Nie powstrzymywał się tym razem przed przekroczeniem granic, nie obawiał się jej reakcji, nie liczył na błogosławieństwo i pozwolenie. Mocno przylegając do jej skóry naderwał głęboko wcięty dekolt, odkrywając jedną z piersi, którą obdarzył ciepłem i podobną do przeszywającego prądu pieszczotą.
—And then one day, the magic day he passed my way...— zamruczał, składając na jej aorcie, tak pulsującej od nadmiaru krwi, słodki, ulotny pocałunek, przesiąknięty obietnicą jak i trucizną, którą wtłaczał jej do organizmu. — And while we spoke of many things...— I kiedy drugą dłonią bawił się jej włosami, głaskał ją czule po głowie jak małą dziewczynkę, którą znalazł tak bardzo wystraszoną złym snem, prawa dłoń powodziła wzdłuż jej boku, po talii na biodro, a z niego pomiędzy jej nogi, a więc i swoje. —... fools and kings... — Palcami podwinął jej suknię, nie przerywając żadnego ze swoich działań. —This he said to me...— A kiedy to już mu się udało pogładził palcami jej skórę na udach, subtelnie, delikatnie, niemalże romantycznie. Tak cholernie niepodobnie do siebie, odrzucając wszystkie obrazy, jakich doświadczyła kilka minut temu z jego strony. To umysł szaleńca, psychopaty wsuwał mu w usta słowa, a to z jego zjęłczałej duszy wypływała melodia, którą ją karmił wraz z dotykiem, kiedy to pokonał barierę w postaci bielizny i dotknął jej słodko i lubieżnie. Bo należała do niego, bo ją posiadał, bo poszukiwał jej duszy pełnej pragnień, tęsknot i uczuć. Była prawie jego żoną, jego damą, jego Królową.
I mógł robić co chciał.
— The greatest thing you'll ever learn...— Szepnął jej do ucha i musnął jego płatek, wsłuchując się w szum wiatru, a może to był jej oddech, przyspieszony, nieco chaotyczny i desperacki. A on? Pozostał oazą spokoju zamkniętą w swoim własnym świecie. Jego palce prześlizgiwały się po niej, doskonale wiedząc gdzie i jak obdarzyć ją ciepłej i muśnięciem, aby zareagowała tak, jak to Bóg zaprogramował rzekomo człowieka.—Is just to love— Uniósł się nieznacznie, by móc spojrzeć jej w zaczerwienione od łez i krzyku oczy, w których wciąż gromadziły się łzy. Pieścił ją subtelnie, nienachalnie, nie pozbawiając godności, choć... Mogła przecież tak teraz myśleć. To było jednak czyste. Tak kurewsko czyste i przesiąknięte jego toksyną. Wszystko działo się jednocześnie, oddziaływając na wszystkie jej zmysły jednocześnie. Brakowało tylko smaku... brakowało smaku... —And be loved, in return.
Zatopił się w jej ustach w namiętnym, głębokim pocałunku, który mógł wyrażać wszystko. Zawierał każdą jego tajemnicę, każde kłamstwo i obietnicę, nasyconą pożądaniem i dzikim, zwierzęcym pragnieniem, będąc jednocześnie iluzją i prawdziwym namacalnym dowodem na istnienie kogoś tak sprzecznego i niezgodnego z zasadami funkcjonowania istoty ludzkiej.
Czyż to nie była ironia? Miłosne słowa, romantyczne zagrywki, tanie sztuczki. A mimo wszystko nie był fałszywy, nie zdawał się kłamliwy. Czy grał? Któż to mógł wiedzieć, skoro on sam nawet nie umiał się jasno określić. Oderwawszy się od niej, wysunął dłoń spomiędzy jej nóg i siadł prosto, patrząc na nią z góry. Tak samo poważnie, tak samo dumnie jak wtedy, gdy dzierżyła w dłoniach nóż.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
W takim razie... Musisz umrzeć.
Nie znał jej i nie wiedział kim jest, bo mu na to nie pozwoliła. Gdyby była typową szlachcianką, to zapewne wyniosłość i wyrafinowanie byłoby tym, co towarzyszyłoby jej na każdym kroku, przypominając Mulciberowi, że jego rosyjskie korzenie godne książąt nie mają żadnej wartości. Byli w końcu w Londynie, czyż nie? Miała w sobie zbyt dużo łaski, dobroci i zrozumienia, a różnice społecznościowe nie stanowiły dla niej większego problemu. Inni postrzegali ich narzeczeństwo jako chory wymysł, ale w każdej relacji można znaleźć coś głębszego; trzeba jednak dobrze i odpowiednio szukać, by dotrzeć do wartościowych skarbów. Ta dwójka bowiem zdradzała przed sobą wszelkie słabości, choć żadne z nich nie chciało niszczyć szlachetnego projektu ojców, którzy w swej głupocie wpędzili dwa lwy do jednej jaskini.
Wybuchła niepohamowanym śmiechem i doprawdy niewiadomym było, co ją tak rozbawiło. Absurdalna uwaga Ramseya odnośnie siły, na którą nie było jej nie stać? Zapewne, wszak to jego policzek krwawił, a perspektywa najbliższych dni stanowiła o tym, że przykra blizna mogła pozostać na jego przystojnej twarzy. Za każdym razem, gdy będzie patrzył w lustro, przypomni sobie o zniewadze, której się dopuściła, ale co z tego, skoro... Była niebezpieczna na swój dziwny, pokrętny sposób i to będzie coś, co pokocha w niej najmocniej.
-Poważnie? Avery? - spojrzała na niego pobłażliwie, jakby plótł trzy po trzy. Pogłaskała go jeszcze po policzku w jakimś geście troski, bo doprawdy to było zabawne. Cholernie. A ta czułość? Ulotna pieszczota? Abstrykcyjność tego posunięcia była zadziwiająca nawet dla niej, ale wzmianka o Samuela sprawiła jednak, że spoważniała, a rysy twarzy wyostrzyły się, gdy zacisnęła szczekę. Był nietykalny. Nie odpowiedziała zatem na pytanie, gdyż nie zamierzała się z nim przepychać w słownej batalii. Jeżeli naprawdę liczył iż wyzna mu prawdę, to był w błędzie i to kurewskim.
Pewnie dlatego nie błagała o litość, gdy jego dłoń znalazła się na rękojeści, a zaraz potem rozpoczął przyciskać ostrze do jej klatki piersiowej, która zapadła się w oddechu. Przypominała w tym momencie zwierze w potrzasku, które bez perspektywy ratunku pogrąża się ślepo w ucieczce przed oprawcą. Cóż więc innego mogła zrobić? Kochała życie ponad wszystko i to było dla niej najcenniejsze, wszak wiatr we włosach i chłodne powietrze otulające dziewczęcą twarzyszkę przypominało o tym, że ulotność zdarzeń bywa piękniejsza niż odgórnie uszyte scenariusze. Pragnęła bowem eskalować każdy pojedynczy dzień, toteż moment, w którym posunął się o krok dalej i przylgnął do niej sprawił, że zastygła w bezruchu, by nie dać mu powodu do kolejnego ciosu, ale nie zamierzała się poddać. Była typem wojownika i zawzięcie pokazywała, że jej miejsce nie jest na łożu z rozłożonymi nogami, ale u boku mężczyzny, który będzie ją respektował. Myślała dużo i analizowała, a w tej jednej chwili dostała szansę, by najzwyczajniej w świecie pozwolić mu na jego rozdanie, w którym mogła się odnaleźć - bądź i nie.
Słuchała słów, które wdzierały się do podświadomości i siały istny bajzel albo kontynuowały ten, który sama zrobiła. Leżała sztywno, nawet nie drgnęła, gdy wargami musnął rozpalony policzek, a łzy popłynęły mimowolnie z pod przymkniętych powiek. Oddychała miarowo, ale emocje wciąż uderzały w nią i przypominały o beznadziejnej sytuacji, która ewidentnie nie była jej pisana. Nie potrafiła się odnaleźć w połeżeniu ofiary, choć przecież Ramsey w żaden sposób nie przypominał w tym momencie kata, a jedynie mężczyznę, który pragnie uspokoić roztrzęsioną kobietę. I owszem, drżała pod każdym jego dotykiem, muśnięciem i subtelnością jaką mógłby zbezcześcić każdy fragment ollivanderowego ciała, ale czy wiedział o tym? Miał świadomość co jej czynił, skoro tak naprawdę nie mógł dostrzeć w czarnych tęczówkach niczego ponad to, co już mu zaserwowała? Zapewne nie, ale tak było lepiej. Przede wszystkim dla niej. Dopiero, gdy znów poczuła znajome ciepło na piersi, to przeszywające i przypominające o seksualnych potrzebach, jęknęła cicho, bo nie chciała tego. Nie dzisiaj. Nie teraz. Nie tutaj. Upokorzenie było nazbyt dotkliwe i robiło z nią co chciało. Poddała się czemuś, co przypominało o byciu kobietą, uległą i posłuszną, nałożnicą bez krzty godności, ale... Katya ją posiadała, tylko nie potrafiła jej odnaleźć, bo Mulciber ze skutecznością utrudnił każdy najmniejszy ruch.
Poruszyła się niespokojnie i odchyliła głowę w tył, bo zmienił front, a ta nagła ingerencje w jej przestrzeń intymną sprawiła, że zawyła ze wstydu, który ogarnął ją w ułamku sekundy. Zmysłowa pieszczota nie smakowała w ten sam sposób, bo dopuścił się tego tuż po policzku jaki jej zaserwował i to sprawiło, że zacisnęła uda, by nie wdarł się w nią jak nieproszony gość.
-Nie... - szepnęła, a dłonie Ollivander znalazły się na ramionach Ramseya, by spróbować go odepchnąć, ale była zbyt słaba. Podniecenie mieszało się z hańbą i pomimo, że niesłychana próba złamania oprou, bo tym to było, prawda?, spełzła na niczym, to nadal pozstawała w ten sam sposób dziecięco niewinna. Ugodzona w dumę i zbrukana przez człowieka, który pomimo nie zadawania przykrego bólu, przyczynił się do rozpadu, gdzie zaczęła gnić. Największym natomiast ciosem okazał się jednak pocałunek, który złączył ich rozpalone wargi, a gdy poczuła napływ takiej czułości, nie mogła postąpić inaczej. Serce łomotało w piersi dziewczyny i frustracja wymieszała się z dyshonorem, który w sobie odczuwała, toteż... Kiedy wargi mężczyzny raz po raz przypominały o tym, że stać go na pozorną namiętność, chwyciła dolną ponownie między zeby, tylko tym razem dużo mocniej i dopóki nie poczuła sączącej się krwi na jej usta, nie puściła go. Widziała w oczach narzeczonego szok, bo z pewnością oczekiwał od niej bierności, ale oddała mu tę torturę dosadnie i celowo wymierzając mu krzywdę, na którą było ją stać, a on sobie zasłużył. Uśmiechnęła się jednak słodko, przez łzy, gdy już się podniósł i sama powróciła do pozycji siedzącej, by mieć go na wyciągnięcie ręki. Owszem, straciła wszelkie siły, a gdy tylko dostała szansę na reakcję, postąpiła zgodnie z własnym poczuciem i świadomością tego, że na co dzień walczyła z czarnoksiężnikami i nie powinna tchórzyć przed kimś, kto odważył się ją uderzyć - o, ironio, kolejny mag z zamiłowaniami do zbrukanej magii.
Ujęła lewą dłonią za kark Mulcibera, a drugą ułożyło na jego krtani. I nim zdążył cokolwiek powiedzieć, zrobić, docisnęła mu bez trudu rękę, by na moment odebrać oddech, tak jak zrobił to jej kilka minut temu. Było to wynikiem irytacji i rozżalenia, ale musiał pamiętać, że nie jest jego słodką suką, która szczeka jak pan każe, a stworzeniem pełnym pasji i emocji.
-Nie rób tak więcej, bo złamiesz mi serce, mój królu... - powiedziała spokojnie i odchyliła się w tył, gdy spuściła ramiona i podparła się na nich, wciąż tkwiąc pod nim, bo nie miała jak uciec. Widocznie łzy na policzkach powoli zasychały, a po ich walce pozostawały tylko zaczerwienione oczy i sine usta od krzyku umazane karmazynową cieczą.
Nie znał jej i nie wiedział kim jest, bo mu na to nie pozwoliła. Gdyby była typową szlachcianką, to zapewne wyniosłość i wyrafinowanie byłoby tym, co towarzyszyłoby jej na każdym kroku, przypominając Mulciberowi, że jego rosyjskie korzenie godne książąt nie mają żadnej wartości. Byli w końcu w Londynie, czyż nie? Miała w sobie zbyt dużo łaski, dobroci i zrozumienia, a różnice społecznościowe nie stanowiły dla niej większego problemu. Inni postrzegali ich narzeczeństwo jako chory wymysł, ale w każdej relacji można znaleźć coś głębszego; trzeba jednak dobrze i odpowiednio szukać, by dotrzeć do wartościowych skarbów. Ta dwójka bowiem zdradzała przed sobą wszelkie słabości, choć żadne z nich nie chciało niszczyć szlachetnego projektu ojców, którzy w swej głupocie wpędzili dwa lwy do jednej jaskini.
Wybuchła niepohamowanym śmiechem i doprawdy niewiadomym było, co ją tak rozbawiło. Absurdalna uwaga Ramseya odnośnie siły, na którą nie było jej nie stać? Zapewne, wszak to jego policzek krwawił, a perspektywa najbliższych dni stanowiła o tym, że przykra blizna mogła pozostać na jego przystojnej twarzy. Za każdym razem, gdy będzie patrzył w lustro, przypomni sobie o zniewadze, której się dopuściła, ale co z tego, skoro... Była niebezpieczna na swój dziwny, pokrętny sposób i to będzie coś, co pokocha w niej najmocniej.
-Poważnie? Avery? - spojrzała na niego pobłażliwie, jakby plótł trzy po trzy. Pogłaskała go jeszcze po policzku w jakimś geście troski, bo doprawdy to było zabawne. Cholernie. A ta czułość? Ulotna pieszczota? Abstrykcyjność tego posunięcia była zadziwiająca nawet dla niej, ale wzmianka o Samuela sprawiła jednak, że spoważniała, a rysy twarzy wyostrzyły się, gdy zacisnęła szczekę. Był nietykalny. Nie odpowiedziała zatem na pytanie, gdyż nie zamierzała się z nim przepychać w słownej batalii. Jeżeli naprawdę liczył iż wyzna mu prawdę, to był w błędzie i to kurewskim.
Pewnie dlatego nie błagała o litość, gdy jego dłoń znalazła się na rękojeści, a zaraz potem rozpoczął przyciskać ostrze do jej klatki piersiowej, która zapadła się w oddechu. Przypominała w tym momencie zwierze w potrzasku, które bez perspektywy ratunku pogrąża się ślepo w ucieczce przed oprawcą. Cóż więc innego mogła zrobić? Kochała życie ponad wszystko i to było dla niej najcenniejsze, wszak wiatr we włosach i chłodne powietrze otulające dziewczęcą twarzyszkę przypominało o tym, że ulotność zdarzeń bywa piękniejsza niż odgórnie uszyte scenariusze. Pragnęła bowem eskalować każdy pojedynczy dzień, toteż moment, w którym posunął się o krok dalej i przylgnął do niej sprawił, że zastygła w bezruchu, by nie dać mu powodu do kolejnego ciosu, ale nie zamierzała się poddać. Była typem wojownika i zawzięcie pokazywała, że jej miejsce nie jest na łożu z rozłożonymi nogami, ale u boku mężczyzny, który będzie ją respektował. Myślała dużo i analizowała, a w tej jednej chwili dostała szansę, by najzwyczajniej w świecie pozwolić mu na jego rozdanie, w którym mogła się odnaleźć - bądź i nie.
Słuchała słów, które wdzierały się do podświadomości i siały istny bajzel albo kontynuowały ten, który sama zrobiła. Leżała sztywno, nawet nie drgnęła, gdy wargami musnął rozpalony policzek, a łzy popłynęły mimowolnie z pod przymkniętych powiek. Oddychała miarowo, ale emocje wciąż uderzały w nią i przypominały o beznadziejnej sytuacji, która ewidentnie nie była jej pisana. Nie potrafiła się odnaleźć w połeżeniu ofiary, choć przecież Ramsey w żaden sposób nie przypominał w tym momencie kata, a jedynie mężczyznę, który pragnie uspokoić roztrzęsioną kobietę. I owszem, drżała pod każdym jego dotykiem, muśnięciem i subtelnością jaką mógłby zbezcześcić każdy fragment ollivanderowego ciała, ale czy wiedział o tym? Miał świadomość co jej czynił, skoro tak naprawdę nie mógł dostrzeć w czarnych tęczówkach niczego ponad to, co już mu zaserwowała? Zapewne nie, ale tak było lepiej. Przede wszystkim dla niej. Dopiero, gdy znów poczuła znajome ciepło na piersi, to przeszywające i przypominające o seksualnych potrzebach, jęknęła cicho, bo nie chciała tego. Nie dzisiaj. Nie teraz. Nie tutaj. Upokorzenie było nazbyt dotkliwe i robiło z nią co chciało. Poddała się czemuś, co przypominało o byciu kobietą, uległą i posłuszną, nałożnicą bez krzty godności, ale... Katya ją posiadała, tylko nie potrafiła jej odnaleźć, bo Mulciber ze skutecznością utrudnił każdy najmniejszy ruch.
Poruszyła się niespokojnie i odchyliła głowę w tył, bo zmienił front, a ta nagła ingerencje w jej przestrzeń intymną sprawiła, że zawyła ze wstydu, który ogarnął ją w ułamku sekundy. Zmysłowa pieszczota nie smakowała w ten sam sposób, bo dopuścił się tego tuż po policzku jaki jej zaserwował i to sprawiło, że zacisnęła uda, by nie wdarł się w nią jak nieproszony gość.
-Nie... - szepnęła, a dłonie Ollivander znalazły się na ramionach Ramseya, by spróbować go odepchnąć, ale była zbyt słaba. Podniecenie mieszało się z hańbą i pomimo, że niesłychana próba złamania oprou, bo tym to było, prawda?, spełzła na niczym, to nadal pozstawała w ten sam sposób dziecięco niewinna. Ugodzona w dumę i zbrukana przez człowieka, który pomimo nie zadawania przykrego bólu, przyczynił się do rozpadu, gdzie zaczęła gnić. Największym natomiast ciosem okazał się jednak pocałunek, który złączył ich rozpalone wargi, a gdy poczuła napływ takiej czułości, nie mogła postąpić inaczej. Serce łomotało w piersi dziewczyny i frustracja wymieszała się z dyshonorem, który w sobie odczuwała, toteż... Kiedy wargi mężczyzny raz po raz przypominały o tym, że stać go na pozorną namiętność, chwyciła dolną ponownie między zeby, tylko tym razem dużo mocniej i dopóki nie poczuła sączącej się krwi na jej usta, nie puściła go. Widziała w oczach narzeczonego szok, bo z pewnością oczekiwał od niej bierności, ale oddała mu tę torturę dosadnie i celowo wymierzając mu krzywdę, na którą było ją stać, a on sobie zasłużył. Uśmiechnęła się jednak słodko, przez łzy, gdy już się podniósł i sama powróciła do pozycji siedzącej, by mieć go na wyciągnięcie ręki. Owszem, straciła wszelkie siły, a gdy tylko dostała szansę na reakcję, postąpiła zgodnie z własnym poczuciem i świadomością tego, że na co dzień walczyła z czarnoksiężnikami i nie powinna tchórzyć przed kimś, kto odważył się ją uderzyć - o, ironio, kolejny mag z zamiłowaniami do zbrukanej magii.
Ujęła lewą dłonią za kark Mulcibera, a drugą ułożyło na jego krtani. I nim zdążył cokolwiek powiedzieć, zrobić, docisnęła mu bez trudu rękę, by na moment odebrać oddech, tak jak zrobił to jej kilka minut temu. Było to wynikiem irytacji i rozżalenia, ale musiał pamiętać, że nie jest jego słodką suką, która szczeka jak pan każe, a stworzeniem pełnym pasji i emocji.
-Nie rób tak więcej, bo złamiesz mi serce, mój królu... - powiedziała spokojnie i odchyliła się w tył, gdy spuściła ramiona i podparła się na nich, wciąż tkwiąc pod nim, bo nie miała jak uciec. Widocznie łzy na policzkach powoli zasychały, a po ich walce pozostawały tylko zaczerwienione oczy i sine usta od krzyku umazane karmazynową cieczą.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Uderzenie mężczyzny, a do tego przyszłego męża, czarodzieja czystej krwi z pewnością było czymś niesamowitym, wartym uwagi, fascynującym i... godnym pożałowania. Brawa za odwagę, powinszować, a zaschnięta na policzku krew była dowodem na to, że mniej lub bardziej świadomie wykorzystała podarunek od swojego narzeczonego. W imię czego? Chciała się na nim zemścić za kłamstwa, którymi ją faszerował? Sądziła, że zasłużył. Dostała to, czego chciała? Nie. Ulżyła swojemu cierpieniu, panice i histerii, gdy uderzył ją raz, gdy pchnął ją na ścianę, gdy przycisnął ją do zimnej podłogi, a później zrobił z jej ciałem to, co chciał, udowadniając jej, że należała do niego. Fizycznie, bo nie mentalnie. Mogła już nigdy nie oddać mu duszy, mogła zamknąć się w sobie i być jak każda inna żona z zaaranżowanego małżeństwa, dająca dupy swojemu mężczyźnie, który nie prosił, a wymagał. Mogła być butna i niepokorna, stawiając na swoim, trzymając się z boku i brzydząc swojego wybranka. Mogła robić cokolwiek, bo kiedy słyszał jej śmiech, widział pobłażliwe spojrzenie, litościwe gesty — wiedział, że nie traktowała go poważnie. Nie podniesienie na niego ręki było największą zniewagą, a fakt, że brakowało jej ogłady. Według jej ojca miał ją utemperować, miał ją wychować pod siebie i nauczyć szacunku. Naprawdę? Komuś takiemu jak on szkoda było na to czasu, bo miała być jego żoną, a nie dzieckiem czy kurwą na zawołanie.
Była silna, tak jak chciał, miała swoją godność, co mu udowodniła i charakter, który go intrygował, bo była inna niż wszystkie. Nietuzinkowa. Przeciwstawiała mu się, a on cierpiąc na chroniczną nudę miał w końcu upragnioną rozrywkę. Już nie myślał jaka będzie, jak mógłby ją postrzegać i czy chciał żywić wobec niej szacunek jak do żony. Tak było, lecz uległo zmianie. Wzbudziła w nim gniew, złość i irytację, której nie umiał poskromić. A mimo to brnął w to dalej, pozwalając jej na więcej i więcej. Oblegi, oszczerstwa, krzyk i awanturę. Pozwolił aby podniosła na niego rękę raz, drugi, aby doprowadziła do rozlewu jego krwi, świadomie godząc się na to, bo w innym wypadku musiałby ją zabić. Coś za coś i nie było to oznaką braku siły lub tchórzostwa, skoro najłatwiejszym, co mógł zrobić do rzucić na nią Avadę.
To było wygodne i proste. Nie wymagało od niego żadnego wysiłku i nie przyprawiłoby go o żadne wyrzuty sumienia. Ona nie była świadoma, że mógł to zrobić w jednej sekundzie i to była walka o siłę, którą toczył. Nieświadomość potrafiła być największym przekleństwem, tak jak błogosławieństwem.
Był zaskoczony, kiedy dotkliwe szczypnięcie przeszyło jego skórę. Spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami, pozwalając by krew z przegryzionej wargi skapywała jej na usta i na brodę, gdy doszukiwał się w jej ciemnych oczach odpowiedzi na to, co właśnie miało miejsce.
Nie była słaba, nie była pozbawiona godności.
Oblizał wargę i poczuł jak napięcie w nim spada, wraz ze złością. Nie był już zły, nie był sfrustrowany. Nie odczuwał namiętności i pożądania. Patrzył na nią bez wyrazu, marszcząc lekko brwi i zlizując raz po raz gromadzącą się na wardze krew. I kiedy oplotła dłońmi jego szyją i nacisnęła na krtań, ograniczając mu dostęp powietrza, zadarł brodę wyżej, patrząc na nią arogancko, jakby wyzywał ją do zrobienia tego, do czego się przymierzała.
[i]No dalej. Chcę coś poczuć./i]
To właśnie mówiło jego spojrzenie, kiedy sam pozostawał bierny na jej dotyk. Nie drgnął, nie odepchnął jej, nie zrobił nic, jakby czekał na śmierć. Może tak było? Może był z tym na tyle oswojony, że ciekawiło go umieranie i to, na czym to polega.
— Imponujące — mruknął z kpiną, patrząc jak odchyla się do tyłu. Po prostu patrzył na jej nonszalancką pozę tak długo, póki nie uśmiechnął się, a w końcu zaczął głośno i beztrosko śmiać. Z tego wszystkiego, niej, siebie i całe tej żenującej sytuacji.
Ból zaczął jej w końcu sprawiać przyjemność, przestał ją przerażać. Nie była już tą kruchą istotą, którą poznał, która jawiła się, kiedy jej dotykał a jej policzki pasowały od wstydu. Była teraz taka jak on, ulepiona z tej samej gliny. Brudna i bezduszna, stając się kimś obcym, innym, niepodobnym do samej siebie. Śmiał się bo to był jego sukces, jego tryumf, choć nie wiedział, czy powinien żałować i którą jej wersję wolał. Tę delikatną i dziewczęcą, czy podłą i wyrafinowaną sukę, jaką była w tj chwili — zacięcie walczącą o honor, który zbrukał. Czy był więc ojcem jej odrodzenia? Czy ojcem jej upadku?
— Moje gratulacje — powiedział jeszcze z wyraźną dumą, patrząc jej w oczy. Musiała wiedzieć do czego pije, a jego subtelny, szarmancki uśmiech wykrzywił jego usta. Nie raczył go nim jednak zbyt długo, bo wstał po chwili, a nim ona zdążyła to zrobić, chwycił ją za włosy i szarpnął do góry, pociągając za sobą. Do sypialni.
Nie zależało mu na tym, aby ją wystraszyć, aby siać panikę i popłoch, aby gwałtem zdobyć jej szacunek. To nie było możliwe i na szacunku przestało mu zależeć, jakby stracił zainteresowanie. Nie można było kogoś szanować bez powodu, napędzając machinerię strachem i doskonale o tym wiedział. Na to trzeba było sobie zasłużyć, a to, co widział w jej oczach demobilizowało go i budziło potwora, którego chował głęboko w sobie, kiedy pragnął jej ekstazy w jej domu, kiedy chwytał ją na korytarzu Ministerstwa.
Przepadło.
Jedną ręką odpiął klamrę paska spodni i szarpnięciem wyciągnął go ze szlufek. To samo robił w sypialni gościnnej, kiedy uraczyła go nocą swoją obecnością. Ale wtedy jej pożądał, wtedy chciał znaleźć ukojenie w jej ramionach, chciał przywyknąć do słodkiego zapachu jej włosów, chciał czuć jej miękką skórę w swoich dłoniach. Dziś nie zasłużyła na dobroć z jego strony, a pewnego rodzaju żal za to co zrobiła zdawał się być wrogiem numer jeden ich wspólnej przyszłości. Ta wisiała na włosku, choć był pewien, że zerwie zaręczyny i ucieknie, a po okolicy rozniesie się wiadomość o tym, że kolejna narzeczona zniknęła. Żywa, czy nieżywa, wszystko jedno. Nie racjonalizował tego dłużej, czuł się dotknięty. Nie tym, że przygryzła jego wargę, nie tym, że próbowała udowodnić mu siłę, a tym w jaki sposób go potraktowała, kiedy przekroczyła próg mieszkania swojego męża. tego samego, który starał się okazac jej dobroć, pomimo swojej podłej, sadystycznej natury.
Może oszukiwał tym sam siebie, bo musiał się wyżyć. A może go ubodła w jakiś sposób.
Pchnął ją do przodu, w kierunku łóżka i zamachnął się, żeby zdzielić ją skórzanym paskiem po pośladkach. Nie po plecach, bo było na nich zbyt mało ciała, aby katował ją tak grubym kawałkiem materiału. Strzeliło, siadło, materiał jej sukni pękł. Nie powtórzył tego, a od razu popchnął ją na łóżko i chwycił jej nadgarstki, wykręcając do tyłu. Kolano wbił w jej kręgosłup, a ręce ściągnął ku sobie i okręcił paskiem, który zacisnął mocno i spiął. Nie słuchał, nie patrzył. Był ślepy i głuchy na jej reakcje. Nieczuły, pozbawiony emocji, nawet własnego wyrazu.
Pozostawił ją leżącą na łóżku samotnie. Nie zamierzał jej dłużej upodlać. Nie zamierzał jej bić, okaleczać, karać. Od tego miała ojca, a on nie był od tego by ją wychować. Mógł jedynie okazać jej swoją dezaprobatę, co zrobił wyraźnie, wychodząc z sypialni bez słowa, dając jej "swobodę i czas" na to, aby się ze sobą uporała, z własnymi myślami. Sam wrócił do salonu w poszukiwaniu własnej różdżki, lecz zaniechał tego, a zamiast tego nalał sobie ognistej i wypił duszkiem, katując się pieczeniem, które mroziło jego usta.
/sypialnia
Była silna, tak jak chciał, miała swoją godność, co mu udowodniła i charakter, który go intrygował, bo była inna niż wszystkie. Nietuzinkowa. Przeciwstawiała mu się, a on cierpiąc na chroniczną nudę miał w końcu upragnioną rozrywkę. Już nie myślał jaka będzie, jak mógłby ją postrzegać i czy chciał żywić wobec niej szacunek jak do żony. Tak było, lecz uległo zmianie. Wzbudziła w nim gniew, złość i irytację, której nie umiał poskromić. A mimo to brnął w to dalej, pozwalając jej na więcej i więcej. Oblegi, oszczerstwa, krzyk i awanturę. Pozwolił aby podniosła na niego rękę raz, drugi, aby doprowadziła do rozlewu jego krwi, świadomie godząc się na to, bo w innym wypadku musiałby ją zabić. Coś za coś i nie było to oznaką braku siły lub tchórzostwa, skoro najłatwiejszym, co mógł zrobić do rzucić na nią Avadę.
To było wygodne i proste. Nie wymagało od niego żadnego wysiłku i nie przyprawiłoby go o żadne wyrzuty sumienia. Ona nie była świadoma, że mógł to zrobić w jednej sekundzie i to była walka o siłę, którą toczył. Nieświadomość potrafiła być największym przekleństwem, tak jak błogosławieństwem.
Był zaskoczony, kiedy dotkliwe szczypnięcie przeszyło jego skórę. Spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami, pozwalając by krew z przegryzionej wargi skapywała jej na usta i na brodę, gdy doszukiwał się w jej ciemnych oczach odpowiedzi na to, co właśnie miało miejsce.
Nie była słaba, nie była pozbawiona godności.
Oblizał wargę i poczuł jak napięcie w nim spada, wraz ze złością. Nie był już zły, nie był sfrustrowany. Nie odczuwał namiętności i pożądania. Patrzył na nią bez wyrazu, marszcząc lekko brwi i zlizując raz po raz gromadzącą się na wardze krew. I kiedy oplotła dłońmi jego szyją i nacisnęła na krtań, ograniczając mu dostęp powietrza, zadarł brodę wyżej, patrząc na nią arogancko, jakby wyzywał ją do zrobienia tego, do czego się przymierzała.
[i]No dalej. Chcę coś poczuć./i]
To właśnie mówiło jego spojrzenie, kiedy sam pozostawał bierny na jej dotyk. Nie drgnął, nie odepchnął jej, nie zrobił nic, jakby czekał na śmierć. Może tak było? Może był z tym na tyle oswojony, że ciekawiło go umieranie i to, na czym to polega.
— Imponujące — mruknął z kpiną, patrząc jak odchyla się do tyłu. Po prostu patrzył na jej nonszalancką pozę tak długo, póki nie uśmiechnął się, a w końcu zaczął głośno i beztrosko śmiać. Z tego wszystkiego, niej, siebie i całe tej żenującej sytuacji.
Ból zaczął jej w końcu sprawiać przyjemność, przestał ją przerażać. Nie była już tą kruchą istotą, którą poznał, która jawiła się, kiedy jej dotykał a jej policzki pasowały od wstydu. Była teraz taka jak on, ulepiona z tej samej gliny. Brudna i bezduszna, stając się kimś obcym, innym, niepodobnym do samej siebie. Śmiał się bo to był jego sukces, jego tryumf, choć nie wiedział, czy powinien żałować i którą jej wersję wolał. Tę delikatną i dziewczęcą, czy podłą i wyrafinowaną sukę, jaką była w tj chwili — zacięcie walczącą o honor, który zbrukał. Czy był więc ojcem jej odrodzenia? Czy ojcem jej upadku?
— Moje gratulacje — powiedział jeszcze z wyraźną dumą, patrząc jej w oczy. Musiała wiedzieć do czego pije, a jego subtelny, szarmancki uśmiech wykrzywił jego usta. Nie raczył go nim jednak zbyt długo, bo wstał po chwili, a nim ona zdążyła to zrobić, chwycił ją za włosy i szarpnął do góry, pociągając za sobą. Do sypialni.
Nie zależało mu na tym, aby ją wystraszyć, aby siać panikę i popłoch, aby gwałtem zdobyć jej szacunek. To nie było możliwe i na szacunku przestało mu zależeć, jakby stracił zainteresowanie. Nie można było kogoś szanować bez powodu, napędzając machinerię strachem i doskonale o tym wiedział. Na to trzeba było sobie zasłużyć, a to, co widział w jej oczach demobilizowało go i budziło potwora, którego chował głęboko w sobie, kiedy pragnął jej ekstazy w jej domu, kiedy chwytał ją na korytarzu Ministerstwa.
Przepadło.
Jedną ręką odpiął klamrę paska spodni i szarpnięciem wyciągnął go ze szlufek. To samo robił w sypialni gościnnej, kiedy uraczyła go nocą swoją obecnością. Ale wtedy jej pożądał, wtedy chciał znaleźć ukojenie w jej ramionach, chciał przywyknąć do słodkiego zapachu jej włosów, chciał czuć jej miękką skórę w swoich dłoniach. Dziś nie zasłużyła na dobroć z jego strony, a pewnego rodzaju żal za to co zrobiła zdawał się być wrogiem numer jeden ich wspólnej przyszłości. Ta wisiała na włosku, choć był pewien, że zerwie zaręczyny i ucieknie, a po okolicy rozniesie się wiadomość o tym, że kolejna narzeczona zniknęła. Żywa, czy nieżywa, wszystko jedno. Nie racjonalizował tego dłużej, czuł się dotknięty. Nie tym, że przygryzła jego wargę, nie tym, że próbowała udowodnić mu siłę, a tym w jaki sposób go potraktowała, kiedy przekroczyła próg mieszkania swojego męża. tego samego, który starał się okazac jej dobroć, pomimo swojej podłej, sadystycznej natury.
Może oszukiwał tym sam siebie, bo musiał się wyżyć. A może go ubodła w jakiś sposób.
Pchnął ją do przodu, w kierunku łóżka i zamachnął się, żeby zdzielić ją skórzanym paskiem po pośladkach. Nie po plecach, bo było na nich zbyt mało ciała, aby katował ją tak grubym kawałkiem materiału. Strzeliło, siadło, materiał jej sukni pękł. Nie powtórzył tego, a od razu popchnął ją na łóżko i chwycił jej nadgarstki, wykręcając do tyłu. Kolano wbił w jej kręgosłup, a ręce ściągnął ku sobie i okręcił paskiem, który zacisnął mocno i spiął. Nie słuchał, nie patrzył. Był ślepy i głuchy na jej reakcje. Nieczuły, pozbawiony emocji, nawet własnego wyrazu.
Pozostawił ją leżącą na łóżku samotnie. Nie zamierzał jej dłużej upodlać. Nie zamierzał jej bić, okaleczać, karać. Od tego miała ojca, a on nie był od tego by ją wychować. Mógł jedynie okazać jej swoją dezaprobatę, co zrobił wyraźnie, wychodząc z sypialni bez słowa, dając jej "swobodę i czas" na to, aby się ze sobą uporała, z własnymi myślami. Sam wrócił do salonu w poszukiwaniu własnej różdżki, lecz zaniechał tego, a zamiast tego nalał sobie ognistej i wypił duszkiem, katując się pieczeniem, które mroziło jego usta.
/sypialnia
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
28 listopada [1/3]
Nie sypiał zbyt wiele i nie trzeba było być geniuszem aby to stwierdzić. Wystarczyło przyjrzeć się bliżej twarzy, która wyrażała najlepiej zmęczenie organizmu ciężkimi nocami opartymi o kilkugodzinny odpoczynek. Nocami dręczonymi koszmarami, zniekształconymi wersjami wizji, które widział na jawie. Męczyły go przemyślenia, plany i niebezpieczeństwa losu, które mogą go napotkać każdego dnia. Miał zbyt wiele na głowie, a może w niej, aby po prostu wyłączyć się nocą i naładować akumulatory do pełna. Był złakniony wiedzy, osiągnięć, a przecież wszystko czekało na niego otworem. To wciąż był czas, w którym chłonął wiedzę jak gąbka wilgoć i dzielił się nią licząc na awans w ministerstwie. Awans. Po prostu chciał się dostać do Departamentu Tajemnic, ministerstwo samo w sobie w ogóle go nie interesowało, choć nie dawał tego po sobie poznać w miejscu pracy. Nie uważał też, aby miał na głowie zbyt wiele. Był przekonany, że uda mu się to wszystko pogodzić, choć tak wiele na raz zajmowało jego umysł, tak wiele różnorakich czynności, twierdzeń, teorii, ksiąg. W ciągu dnia spędzał czas w Ministerstwie lub w terenie. Pracował w pocie czoła, bez zmrużenia okiem pozbawiając życia kolejne istoty, ucząc się ich spojrzeń na pamięć, podobnie jak żali petentów, którzy przychodzili, licząc na odrobinę litości i rozwagi. Lecz on jej nie miał.
Nocami zgłębiał tajniki czarnej, mrocznej magii, którą znał od dawien dawna. To nie było jednak proste i kończące się w odpowiedniej chwili — jak wszystko, i ta nauka trwać mogła całe życie. Otoczony księgami, zwojami pergaminów i rysopisami magicznych artefaktów analizował ich strukturę i działanie. Zgłębiał przede wszystkim teorię, dużo czytając, próbując na stworzeniach wszelakiej maści, które tylko pałętały się po okolicy. Koty, psy, myszy, szczury, sowy. Nie miało to najmniejszego znaczenia. Przez ten czas jego mieszkanie przypominało pole boju, na którym trenował zaklęcia, na którym bawił się w czarnoksiężnika. I trwało to dopóki krew nie zaczęła stęchnąć, a on zbrzydził się brudem, który go otaczał, zbyt mocno zatracony w pozyskiwaniu wiedzy i zdobywaniu mocy, która była na wyciągnięcie ręki.
Klątwy, podobnie jak iluzje były jego ulubionym tematem. To one rozwijały jego kreatywność i to dzięki nim wybiegał w przyszłość myślami, widząc przedmioty o niezwykłych właściwościach, które wyszłyby spod jego różdżki. Znajomość czarnej magii, zarówno ta praktyczna jak i teoretyczna dawała mu duże pole do popisu w mieszaniu zaklęć i tworów. Było dość chłodno, a rześki wiatr wpadał przez otwarte okna do zagraconego mieszkania na Pokątnej, owiewając młodą, choć już malującą wyczerpanie twarz Ramseya. Leżał na plecach, mając pod głową stos starych ksiąg w cienkich okładkach, lecz nie były one ani niezwykłe, ani mu nieznane. Historia magii, teoria magii, zaklęcia i uroki. Znał je od deski do deski, niemalże na pamięć, a więc mogły mu się już przydać wyłącznie na podpórkę pod głowę. To księga w grubej skórzanej oprawie spoczywała mu na piersi i stanowiła nowe źródło wiedzy. Księga nieznanego pochodzenia miała chyba ze sto lat, była podniszczona, a kartki pożółkłe już od zbyt długiego zamknięcia. Większość pierwszych stron miała odbite ślady na rogach, prawdopodobnie od wertowana stron brudnymi paluchami, niektóre z kartek były porozrywane, nieco wybrakowane, część z nich w ogóle wypadała i gdyby nie odręczna numeracja już dawno można byłoby się pogubić. Przez chwilę stanowiła zbędny balast na jego piersi, jak ciężarek, który trenował jego płuca i mięśnie brzucha, gdy oddychał tak ciężko, wpatrując się w sufit. Ale nie leniuchował, nie gdybał i nie marzył, a układał sobie w głowie to, co właśnie przeczytał.
Klątwy i uroki to nie arsenał wyjęty z muzeum słownictwa, jak określi to w dalekiej przyszłości jeden z kapłanów Nowego Świata. To rzeczywistość, to prawda. Trudna i niedostępna większości, lecz wciąż prawda. Magia działająca swoją siłą nie tylko na jedną pojedynczą sferę człowieka, lecz na niego całego, czasem, jeśli jest silna również na otoczenie. Może potęgować serie zdarzeń, może zawierać jedno pojedyncze zaklęcie, ale wciąż pozostaje silną kulą mocy, która uaktywnia się w określonym momencie i działa na każdego komu zostanie przekazana. Tykająca bomba, która czeka na uaktywnienie. Czyż to nie brzmiało dla niego obiecująco? Cóż mógł myśleć czarodziej, który łaknął wielkości, mocy i potęgi? Od razu wiedział, że to dziedzina magii, tej czarnej, potężnej magii, która jest na tyle atrakcyjna aby podjąć ryzyko wpadki i opanować ją do perfekcji.
Otworzył znów księgę, zdejmując ciężar z piersi i zatopił wzrok w koślawych literach. Kupił księgę u Borgina i Burka, a właściwie… kupił ją tam, od kogoś innego. Zdawała się o wiele bardziej cenna niż można przypuszczać, a on nie czuł się biedniejszy. Wręcz przeciwnie, kupowanie wiedzy i możliwości jej pozyskiwania było największą wartością, jaka mógł sobie sprawić. Przebiegał więc spojrzeniem po słowach, które łączyły się w sensowne zdania.
Bardzo często jej ofiarą stają się małe dzieci… Są łatwym celem. Zawsze były, może dlatego od razu pomyślał o jakimś przypadkowym mugolskim dzieciaku, na którym miałby spróbować. Na takim, który byłby podatny na działanie klątwy, a będąc w odosobnieniu zapewniłby mu spokój ducha i możliwość pozbawienia go pamięci lub z przyjemnością również i życia. Nie obawiał się zani zadawania bólu ani odbierania ostatniego oddechu, ale nie był na tyle bezmyślny aby testować swoje wciąż słabe — mimo czasu jakiego poświęcił na studiowanie tego tematu — na czarodziejach, co znacznie szybciej dotarłoby do władz Wizengamotu.
Przewrócił się na brzuch, podniósł leniwie, nie odrywając wzroku od kartek. Nawet na oślep odpalił papierosa.. Nadmiar stresu i pracy nie pomagał mu w tym, więc w końcu zrezygnował, wybierając mniejsze zło. Historie klątw i magicznych uroków, zwanych złym okiem, mroczną przepowiednią, czarnym urokiem, sięgały wieków najdawniejszych, starożytności, bogów innych niż Ci, którzy teraz byli na topie, kultur dalekich i nieznanych. Zbyt obcych i odmiennych, by chciano się zgłębiać ich fundamenty. To był jednak sęk czarnoksięstwa, które swoimi korzeniami sięgało dalekiej historii. Tej jednak nie chciało mu się zgłębiać po raz kolejny. Miesiące studiowania teorii, którą teraz ledwie sobie przypominał przed próbą, dla pewności, nie mógł iść na marne, Nie w jego przypadku.
Niegdyś klątwy i uroki rzucano przez wyrysowanie symboli, znaków, rysunków ściennych…, ale przecież te czasy mieli już dawno za sobą. Dziś wystarczyła znajomość określonych inkantancji, wyuczenia ruchów nadgarstka, modulacji głosu i przeniesienia wewnętrznej magii na coś… obcego, zewnętrznego. I cała sztuka tkwiła właśnie w tym, aby uszczknąć z siebie odrobinę złej mocy i zamknąć ją w przedmiocie, zwierzęciu lub obszarze. Mowa tutaj o magii czarnej, która jest niebezpieczna również dla czarnoksiężnika, który jej używa. Mulciber był tego świadom, a odbicia zaklęć nie raz drasnęły jego ciało, pozostawiając na sobie bliznę, którą będzie oglądać do końca życia. Ramsey wcale się tego nie obawiał. Wręcz przeciwnie, z każdym przeczytanym zdaniem czuł w sobie więcej siły i mobilizacji aby podjąć się prób.
Rytuał określa przedmioty, miejsca, czynności. Rytuał, to nie jedno pojedyncze zaklęcie, to nie zbitek słów zamienionych w moc sprawczą za pomocą różdżki. To za mało, aby stać się zaklinaczem przedmiotów, przynajmniej na tyle potężnym i pewnym umiejętności, by nie wpaść w samonapędzającą się spiralę własnych czarów. Właśnie dlatego paliły się świece ze zwierzęcego tłuszczu, które swój intensywny piżmowy aromat roztaczały po całym mieszkaniu. Mimo wiatru płomienie zdawały się nawet nie drgnąć. To był specyficzny rodzaj magii, czyż nie? On sam był skupiony. Podniósł się do pozycji siedzącej, splótł nogi tak, że siedział po turecku, na kolanach trzymając księgę. Ujął w dłoń swoją różdżkę i zastkał nią rytmicznie o podłogę.
Czasem wystarczy aby uzdolnione medium lub jasnowidz spojrzał, a będzie świadom tego z czym ma do czynienia. Czyż więc nie jego powołaniem miała okazać się zdolność nadawania i zdejmowania klątw z danych przedmiotów? Czasem zwykła choroba, czy złe samopoczucie jest przypisywane urokowi rzuconego przez kolegę z pracy czy sąsiada, lecz czy to nie byłoby banalne? Był przekonany, że dar, a może przekleństwo, którym się charakteryzował jest w stanie pomóc mu w opanowaniu tej czarnomagicznej umiejętności, chroniąc go przed złymi skutkami, pomagając wybór określonej drogi. Jego intuicja była mu bardzo potrzebna w tej chwili.
Niegdyś w czarostwie włoskim uznawano złe oko i jego uroki za szczególnie istotne, a adeptów uczono jak kontrolować myśli, aby nie rzuciły swojej magii na niepowołane osoby i przedmioty. Samokontrola, siła umysłu, koncentracji i determinacja. Miał to wszystko. Wystarczyło tylko poznać tajniki.
Tangeret Vertum. Dwa słowa, lekko brzmiące, zalatujące łaciną. Wystarczyło je zapamiętać, wystarczyło rzucić zaklęcie na prosty przedmiot, który miał przed sobą — srebrny kielich, który znalazł któregoś dnia przy drodze. Szkoda było cennych klejnotów na próby, jeśli mogły w każdej chwili się zniszczyć, a on nie był w stanie w jednej chwili ocenić możliwości zniszczeń — albowiem nie brał pod uwagę szkód na sobie.
— Implosio — wyrecytował zaraz później, celując w kielich. Wydawałoby się, że dość proste i łatwe w rzucaniu zaklęcie nie będzie stanowić dla niego problemu do stworzenia podstawy klątwy. Kiedy jednak rzucił na nie Nidoris, światło z jego różdżki zalśniło intensywnie, wypełniając pomieszczenie całkowicie. Głośny trzask, huk zmusił go do gwałtownego odsunięcia się i zasłonięcia ręką twarzy, a kiedy zgasło… zgasły również świecie.
Pozostał w całkowitej ciemności przez chwilę, dopóki lekkim ruchem dłoni i prostym zaklęciem nie rozświetlił pokoju ponownie. Kielich był zniszczony, jakby coś rozerwało go od zewnątrz. Jakby zaklęcie zadziałało zbyt szybko, zbyt niekontrolowanie, po prostu eksplodowało, choć przecież cel był kompletnie inny. Kielich miał oddziaływać na podmiot, a nie być przedmiotem oddziaływania magicznej siły.
Z irytacją zamknął księgę i podniósł się, pozostawiając rozbity, częściowo stopiony mocą i temperaturą kielich na podłodze. Nie interesował go już. Na chwilę też stracił cierpliwość do tej zabawy. Nie znosił kiedy coś nie szło po jego myśli, kiedy mu się nie udawało, uświadamiając go o niemocy i bezradności wobec oczywistości. Nie, to nie było wcale oczywiste. Mógł sobie z tym poradzić, mógł to okiełznać. Potrzebował tylko więcej czasu.
/zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
| 26 Grudnia |
Życie przelatywało zazwyczaj przez palce, gdy żyło się w ciągłym biegu. Nie dało się zatrzymać chociaż na chwilę, by pomyśleć o tym, co nas otacza. Katya zatem zapadała się w sobie raz po raz, gdy ponownie zostawała dłużej w pracy i czekała na zbawienny moment, gdy będzie mogła opuścić ministerialne korytarze, by zamknąć się w swoim świecie. Z dala od raportów, zbędnego zbitku słów, a także kolejnej wizji misji, która zbliżała się nieuchronnie. Liczyła się z tak odpowiedzialną pracą, ale dzisiaj był ponoć... Dwudziesty szósty grudnia, prawda? Zorientowała się w tym dopiero, gdy wybiła osiemnasta, a ona zrozumiała, że spędziła w pracy kilkanaście godzin i to bez chwili wytchnienia, co zmusiło ją do wstania na równe nogi i zdecydowania - gdzie powinna się udać.
Święta w rodzinnym domu od dawna nie miały racji bytu, a może dopiero od śmierci Madison? Nie analizowała tego w sposób szczególny, bo tak naprawdę spotkanie lorda Parkinsona sprawiło, że powróciła na moment do tamtych chwil, w których żyła z siostrą i trzymała się z nią nad wyraz blisko, bo to w niej potrafiła odnaleźć argument, by zacząć walczyć. Głównie - o samą siebie. Dlatego więc podjęła decyzję o wydostaniu się z Ministerstwa, choć było już niezwykle późno, a ludzie świętowali, pomimo że sama nie rozumiała do końca "co". Malakai mógł być oburzony postawą Katyi, ale matka z pewnością uspokoiła go, że córka ma przecież masę obowiązków, z których musi się wywiązywać. Jedynie świadomość, że niebawem stanie się panią Mulciber ratowała ją przed kolejną falą gniewu. Myśl o tym była też powodem, dla której zjawiła się na cmentarzu, gdzie bez trudu mogła złapać oddech i przypomnieć sobie minione lata, gdy to zazdrościła Cedricowi i Madi wspólnych chwil, gdzie wyglądali na szczęśliwych i szalenie zakochanych. Pozostawiła po sobie niemy ślad obecności i zapach perfum, które roznosiły się po okolicy, a jedynym potwierdzeniem, że naprawdę mogła odwiedzić to ponure miejsce, były niezapominajki. Machnięcie różdżki i już tkwiły przy nagrobnej płycie, która zdawała się być równie zimna, co dłonie młodej szlachcianki. Rozważała wiele przykrych sytuacji, a rozterki gromadziły się w niej z każdą mijającą chwilą i to dlatego powstrzymała się od tworzenia kolejnych scenariuszy. Wstała z klęczek i bez wahania teleportowała się na ulicę Pokatną. Miała przy sobie nieduży prezent, a może raczej rekompensatę za to, że w tak doskonały sposób zdewastowała niemal całe mieszkanie Ramseya. Czuła wyrzuty sumienia, a może była niesiona zwykłą potrzebą spotkania dno? Tak wiele pytań i jeszcze mniej odpowiedzi.
Wolnym krokiem udała się do jego mieszkania, a gdy tylko zorientowała się, że jest puste... Użyła zaklęcia, które ułatwiło dostanie się do środka. To nie mogło być w końcu trudne, prawda? Nieład i nieporządek panujący w środku sprawił, że coś ją ścisnęło w środku. Niebawem w końcu tak będzie wyglądało jej życie, czyż nie? Zamknięta w złotej klatcei dbająca o ognisko domowe, na które nie była gotowa, a jednak ebz trudu spróbowała doprowadzić cztery kąty do względnej czystości, by mogli spędzić kilka godzin w ciszy i spokoju. Czas mijał, a Ramseya nie było. Przygotowała więc w międzyczasie kolację, a gdy wszystko dobiegło końca i było gotowe, zatrzymała się na moment, by otaksować spojrzeniem pomieszczenia, w których nie tak dawno temu została upokorzona. Ból wypełnił ją od wewnątrz na wspomnienie tamtych zdarzeń, a zaraz potem spróbowała powstrzymać w sobie narastającą irytację i smutek, który ogarnął ją w sekundzie. Zacisnęła nawet dłonie w piąstki, by to uspokoić, a kiedy udało się opanować nerwy jakie nią szarpnęły, usiadła na sofie. Czekała w końcu długo, a zmęczenie po takiej ilości nieprzespanych nocy sprawiało, że potrzebowała złapać oddech. Nie zorientowała się też, kiedy sen ją zmożył, a powieki stały się nad wyraz ciężkie. To pozwoliło jednak odpłynąć na jakiś czas do krainy niezwykłej, wypełnionej błogścią i spokojem, w końcu to Morfeusz nad nią czuwał i nikt inny nie mógł jej zbudzić. Nie tym razem, choć to wciąż pozostawało mieszkanie Mulcibera, w którym otulona kocem przesiąkniętym jego zapachem, oddawała się rozkoszy płynącej z odpoczynku i snu.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Ostatnio zmieniony przez Katya Ollivander dnia 08.06.16 21:40, w całości zmieniany 1 raz
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nie był świadom jaki jest dziś dzień. Wyszedł wcześniej, korzystając z faktu, że egzekucja została wycofana odgórnie i udał się na Nokturn, do Borgina, gdzie ostatnimi czasy sporo przebywał. Rozwijał się w swoim światku, skupiając na nauce nowej umiejętności i przyspieszaniu całego procesu, eliminowaniu błędów, dopuszczaniu się coraz to intensywniejszych zaklęć. Jego umysł chłonął coraz to nowe rzeczy jak gąbka, a on nie chciał wychodzić z naukowego transu i marnować żadnej chwili na sprawy mało istotne. Wrócił do domu późno, nie spodziewając się przecież gości. I tak mało sypiał, cóż miał więc robić w pustych czterech ścianach poza zgłębianiem tajników czarnej magii? Jakimś cudem jednak wiedział, że ktoś jej w środku. To było coś w rodzaju przeczucia człowieka, który dość dobrze znał swój kąt. Ale nie mógł rozpoznać po drzwiach, że ktoś przez nie wszedł. Mieszkanie też nie było chronione żadnymi zaklęciami. To jej zapach sprawił, że stał chwilę pod drzwiami, wpatrując się w klamkę. Doskonale znał nutę jej perfum zmieszaną z aromatem delikatnego dziewczęcego ciała i nie mógł się mylić. Nim wszedł do środka potrzebował chwili, aby zastanowić się nad celem jej wizyty, rozważyć możliwe scenariusze, ale nie widział nic podstępnego w jej wizycie, choć wciąż pozostawał lekko zaskoczony — bo jak? Bo dlaczego?
Wszedł do środka i od razu dostrzegł ją leżącą na sofie. Spala otulona ciepłym kocem, zaciskając na nim drobne rączki jak mała dziewczynka potrzebująca chwili spokoju i bezpieczeństwa. Zamknął więc drzwi za sobą dość cicho i rozejrzał się po wnętrzu, zdając sobie sprawę, że coś jest nie tak — brak było jego naukowego nieładu, który rozpościerał się na wszystkie pomieszczenia. Westchnął cicho, próbując się rozeznać w istotniejszych punktach swojego mieszkania. Miał nadzieję, że nie wpadła na głupi pomysł porządkowania tego ręcznie, tak aby każda księga i notatka wpadła w jej dłonie. Miał wiele czarno magicznych ksiąg, najczęściej przypadkiem ukrytych pod startami notatek i zapisków. Miał też przedmioty wątpliwego pochodzenia, których nie powinna znaleźć. Nie jako żona — jako auror.
Aromatyczna kolacja zdążyła już wystygnąć, ale wciąż wyglądała pysznie. Normalnym samczym odruchem było więc skierowanie się w stronę kuchni, gdzie palcem jak rasowy chłopiec spróbował smakołyków. Nie był maszyną, która nie jadała, z przyjemnością więc skosztował tego, co zaserwowała mu przyszła żona. Ten moment, tak prozaiczny życiowo zmusił go do zastanowienia się nad tym, jak będzie wyglądać ich życie za dwa tygodnie. Wszystko się zmieni i chcąc nie chcąc będzie musiał dostosować wszystko do nowej sytuacji. Czy będą mieszkać tutaj? Nie są to standardy szlacheckie, ale będzie musiała przywyknąć. Czy gdzieś indziej? Ale jeśli tak, to gdzie? Nie było zbyt dużo czasu na zorganizowanie czegoś, ale mimo to nie przejmował się specjalnie. Inne sprawy zaprzątały mu głowę.
Wrócił do salonu, gdzie nalał sobie szklankę ognistej i przystanął nad dziewczyną. Popatrzył na nią przez chwilę, aż w końcu jedną ręką podciągnął jej koc na ramiona. Zamierzał zapalić, co wiązało się z otwarciem okna, a skoro już spała to po co chłód miał ją budzić. Mógł ją zrugać za pojawianie się w jego domu bez zapowiedzi? Mógł ją zbesztać za to, że czuła się jak u siebie? Nie. Nie przywykł do tego, ale to dziewczę zostanie jego żoną. Musiał więc przełknąć gorycz sytuacji, która niespecjalnie mu odpowiadała i wrócić do swoich spraw, przynajmniej na razie. Zerknął więc na biurko gdzie ponabijane na metalowy szpikulec tkwiły wszystkie listy i podszedł do okna, które otworzył na oścież. Lekki przymrozek uderzył w niego, by po chwili zmieszać się z gorącem (w jego mniemaniu) wydostającym się z mieszkania. On nie marzł nigdy, zawsze miał podwyższoną temperaturę ciała i raczej chłodził się niż dogrzewał. Dlatego też przysiadł na parapecie, wsuwając między wargi papierosa i odpalił go aby rozkoszować się dymem. Głowę oparł o framugę, spoglądając z góry na dość opustoszałą ulicę Pokątną, a gdy pojedynczy płatek śniegu wylądował na jego nosie, przetarł go palcem i wypuścił dym na zewnątrz, patrząc jak biała struga rozmywa się w powietrzu.
Wszedł do środka i od razu dostrzegł ją leżącą na sofie. Spala otulona ciepłym kocem, zaciskając na nim drobne rączki jak mała dziewczynka potrzebująca chwili spokoju i bezpieczeństwa. Zamknął więc drzwi za sobą dość cicho i rozejrzał się po wnętrzu, zdając sobie sprawę, że coś jest nie tak — brak było jego naukowego nieładu, który rozpościerał się na wszystkie pomieszczenia. Westchnął cicho, próbując się rozeznać w istotniejszych punktach swojego mieszkania. Miał nadzieję, że nie wpadła na głupi pomysł porządkowania tego ręcznie, tak aby każda księga i notatka wpadła w jej dłonie. Miał wiele czarno magicznych ksiąg, najczęściej przypadkiem ukrytych pod startami notatek i zapisków. Miał też przedmioty wątpliwego pochodzenia, których nie powinna znaleźć. Nie jako żona — jako auror.
Aromatyczna kolacja zdążyła już wystygnąć, ale wciąż wyglądała pysznie. Normalnym samczym odruchem było więc skierowanie się w stronę kuchni, gdzie palcem jak rasowy chłopiec spróbował smakołyków. Nie był maszyną, która nie jadała, z przyjemnością więc skosztował tego, co zaserwowała mu przyszła żona. Ten moment, tak prozaiczny życiowo zmusił go do zastanowienia się nad tym, jak będzie wyglądać ich życie za dwa tygodnie. Wszystko się zmieni i chcąc nie chcąc będzie musiał dostosować wszystko do nowej sytuacji. Czy będą mieszkać tutaj? Nie są to standardy szlacheckie, ale będzie musiała przywyknąć. Czy gdzieś indziej? Ale jeśli tak, to gdzie? Nie było zbyt dużo czasu na zorganizowanie czegoś, ale mimo to nie przejmował się specjalnie. Inne sprawy zaprzątały mu głowę.
Wrócił do salonu, gdzie nalał sobie szklankę ognistej i przystanął nad dziewczyną. Popatrzył na nią przez chwilę, aż w końcu jedną ręką podciągnął jej koc na ramiona. Zamierzał zapalić, co wiązało się z otwarciem okna, a skoro już spała to po co chłód miał ją budzić. Mógł ją zrugać za pojawianie się w jego domu bez zapowiedzi? Mógł ją zbesztać za to, że czuła się jak u siebie? Nie. Nie przywykł do tego, ale to dziewczę zostanie jego żoną. Musiał więc przełknąć gorycz sytuacji, która niespecjalnie mu odpowiadała i wrócić do swoich spraw, przynajmniej na razie. Zerknął więc na biurko gdzie ponabijane na metalowy szpikulec tkwiły wszystkie listy i podszedł do okna, które otworzył na oścież. Lekki przymrozek uderzył w niego, by po chwili zmieszać się z gorącem (w jego mniemaniu) wydostającym się z mieszkania. On nie marzł nigdy, zawsze miał podwyższoną temperaturę ciała i raczej chłodził się niż dogrzewał. Dlatego też przysiadł na parapecie, wsuwając między wargi papierosa i odpalił go aby rozkoszować się dymem. Głowę oparł o framugę, spoglądając z góry na dość opustoszałą ulicę Pokątną, a gdy pojedynczy płatek śniegu wylądował na jego nosie, przetarł go palcem i wypuścił dym na zewnątrz, patrząc jak biała struga rozmywa się w powietrzu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Działo się dokładnie to, przed czym ją ostrzegał. Pewnie z tego powodu zjawiła się w jego mieszkaniu bez uprzedzenia, bo jakaś cząstka duszy Lady Ollivander należała już do niego i zagrabił sobie miejsce w jej codzienności, która bez spotkania z nim zdawała się być niezwykle szara. To zmuszało młodą dziewczynę do pociągania za sznurki według jej widzimisię, ale nie mógłby być na nią zły. Nie zrobiła w końcu nic złego, oprócz uprzątnięcia bałaganu i próby przygotowania kolacji. Gotowanie nie było jednak mocną stroną szlachcianki, a już tym bardziej takiej pokroju Katyi, która lawirowała na granicy bycia panią domu, a wynajęcia skrzatów pomagających w codziennych obowiązkach. Ramsey nie musiał o tym wiedzieć.
Czekała na niego zbyt długo, a organizm wycieńczony przez kilkanaście godzin mozolnej pracy domagał się odpoczynku. Nie przypuszczała, że mogłaby zasnąć, bo znużenie stało się nieznośne. Odpłynęła i pogrążyła się w swoim świecie, do którego nikt nie miał wstępu. Co jeśli Mulciber by się przez niego przedarł? To w końcu jego zapach, którym skąpanym był koc, przeniósł ją do krainy Morfeusza i pozwolił na to, by nie zwróciła uwagi na powrót narzeczonego, który nastąpił po dłuższym czasie niż początkowo zakładała. Zaciskała nerwowo pięści, ale dopiero ciepło bijące od mężczyzny uspokoiło ją na tyle, że obróciła się delikatnie i wtuliła twarz w poduszki, jakby sen był jedynym pragnieniem.
Obudziła się dopiero w momencie, gdy chłód smagnął blade policzki, a jej powieki rozchyliły się lekko pod wpływem światła, które ją drażniło. Dostrzegła sylwetkę Ramseya i uśmiechnęła się do siebie. Jego widok otulił szybko bijące serce dziewczęcia jakąś dziwną ulgą. Wiedziała, że muszą porozmawiać, ale tak bardzo się bała... Podniosła się leniwie i naciągnęła koronkowe rękawiczki na dłonie, które skryła w połach płaszcza wiszącego na oparciu sofy. Zimno było dla niej drażniące odkąd tylko zaczęła pić eliksiry na zatrzymanie choroby genetycznej, a nie zamierzała zmuszać go do tego, by odbierał sobie świeże powietrze. Krople deszczu dudniły o szybę i parapet, a to sprawiało, że jej wolne kroki były ledwie słyszalne. Stanęła przy Ramseyu niemal bezszelestnie i dotknęła opuszkami palców kąta twarzy przyszłego męża i przesunęła nimi subtelnie, by niemo poprosić o spojrzenie na nią. Kiedy to się stało, musnęła wargami jego usta i odsunęła się, bo rumieniec zalał policzki, a oddech spłycił się mimowolnie. Usiadła na wprost Ramseya i objęła dłońmi kolana, które przyciągnęła do klatki piersiowej. Nerwowość w spojrzeniu, którym go obdarzyła wynikała z natłoku myśli, które przelewały się przez umysł Ollivander raz po raz. Chciała rozmawiać, ale nawet nie miała pojęcia od czego zacząć.
-Przepraszam, że nie uprzedziłam... - szepnęła cicho i wsparła się podbródkiem o nogi. -Pomyślałam, że nie będziesz zły o nagłe najście, bo... Powinnam ci coś oddać, a dzisiejszy dzień chyba jest odpowiedni - mruknęła niepewnie i uniosła wzrok, by skrzyżować z nim spojrzenie. Mógł dostrzec jej wycofanie, dystans, dziwny strach, którego nie umiała powstrzymać w sobie i zatuszować pod rozkosznym uśmiechem jakim obdarzała go do tej pory. -Wiesz, że za rok może być już z nami maleńki czarodziej? Ostatnio myślę o naszej przyszłości... O ślubie i rodzinie, którą stworzymy... - mówiła nagle, jakby potrzebowała wydusić z siebie wszystko, co ją męczyło od dawna. -Boję się tego, mój Królu.
Czekała na niego zbyt długo, a organizm wycieńczony przez kilkanaście godzin mozolnej pracy domagał się odpoczynku. Nie przypuszczała, że mogłaby zasnąć, bo znużenie stało się nieznośne. Odpłynęła i pogrążyła się w swoim świecie, do którego nikt nie miał wstępu. Co jeśli Mulciber by się przez niego przedarł? To w końcu jego zapach, którym skąpanym był koc, przeniósł ją do krainy Morfeusza i pozwolił na to, by nie zwróciła uwagi na powrót narzeczonego, który nastąpił po dłuższym czasie niż początkowo zakładała. Zaciskała nerwowo pięści, ale dopiero ciepło bijące od mężczyzny uspokoiło ją na tyle, że obróciła się delikatnie i wtuliła twarz w poduszki, jakby sen był jedynym pragnieniem.
Obudziła się dopiero w momencie, gdy chłód smagnął blade policzki, a jej powieki rozchyliły się lekko pod wpływem światła, które ją drażniło. Dostrzegła sylwetkę Ramseya i uśmiechnęła się do siebie. Jego widok otulił szybko bijące serce dziewczęcia jakąś dziwną ulgą. Wiedziała, że muszą porozmawiać, ale tak bardzo się bała... Podniosła się leniwie i naciągnęła koronkowe rękawiczki na dłonie, które skryła w połach płaszcza wiszącego na oparciu sofy. Zimno było dla niej drażniące odkąd tylko zaczęła pić eliksiry na zatrzymanie choroby genetycznej, a nie zamierzała zmuszać go do tego, by odbierał sobie świeże powietrze. Krople deszczu dudniły o szybę i parapet, a to sprawiało, że jej wolne kroki były ledwie słyszalne. Stanęła przy Ramseyu niemal bezszelestnie i dotknęła opuszkami palców kąta twarzy przyszłego męża i przesunęła nimi subtelnie, by niemo poprosić o spojrzenie na nią. Kiedy to się stało, musnęła wargami jego usta i odsunęła się, bo rumieniec zalał policzki, a oddech spłycił się mimowolnie. Usiadła na wprost Ramseya i objęła dłońmi kolana, które przyciągnęła do klatki piersiowej. Nerwowość w spojrzeniu, którym go obdarzyła wynikała z natłoku myśli, które przelewały się przez umysł Ollivander raz po raz. Chciała rozmawiać, ale nawet nie miała pojęcia od czego zacząć.
-Przepraszam, że nie uprzedziłam... - szepnęła cicho i wsparła się podbródkiem o nogi. -Pomyślałam, że nie będziesz zły o nagłe najście, bo... Powinnam ci coś oddać, a dzisiejszy dzień chyba jest odpowiedni - mruknęła niepewnie i uniosła wzrok, by skrzyżować z nim spojrzenie. Mógł dostrzec jej wycofanie, dystans, dziwny strach, którego nie umiała powstrzymać w sobie i zatuszować pod rozkosznym uśmiechem jakim obdarzała go do tej pory. -Wiesz, że za rok może być już z nami maleńki czarodziej? Ostatnio myślę o naszej przyszłości... O ślubie i rodzinie, którą stworzymy... - mówiła nagle, jakby potrzebowała wydusić z siebie wszystko, co ją męczyło od dawna. -Boję się tego, mój Królu.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Salon
Szybka odpowiedź