Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Salon to pierwsze pomieszcze w jakim się znajdziesz tuż po tym, jak przekroczysz progi mieszkania. Nie jest to zbyt wielki pokój; dość ciemny, całkiem przytulny, nieco przytłaczający dla osób kochających przestrzeń. Pierwsze co pewnie ujrzysz to liczne regały z księgami wszelakiego pochodzenia, masy pergaminów, piór, bibelotów. Walają się pewnie też na średniej wielkości biurku ułożonym pod jednym z dwóch okien. Na jednej z szafek stoją fiolki z różnymi zakupionymi eliksirami, kryształowe kule, kulki, słoiki z zawartością nieznanego pochodzenia. Czujesz się tu jak u Borgina i Burke'a? Niepotrzebnie. Przecież brak tu grubej warstwy kurzu i pajęczyn w kątach, a przez okna wpada całkiem spora ilość światła. W salonie znajduje się kominek.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 08.10.16 10:29, w całości zmieniany 2 razy
Czuła, że świat rozpada się w kawałkach. Była wściekła na siebie, że nie mogła kontrolować tego wspomnienia. Constance słynęła ze swojego sentymentalizmu. Chowała listy do specjalnej szkatułki, lubiła zachowywać bilety na operę i ciekawe wycinki gazet. Najbardziej wybijało ją z równowagi to, że Ramsey nie rozumie jej przejęcia. Obserwował ją jak jednego z mieszkańców w magicznym zoo. Nie wiedziała tylko, czy chce ją wyśmiać czy zrozumieć. Constance zwykła nie pokazywać emocji, chowała je za maską obojętności. Obchodzili ją tylko bliscy, a inni ludzie… Zachowywała się skandalicznie, powinna natychmiast wejść do kominka. Może nawet spróbowałaby wymazać pamięć Ramseyowi. Nie pomyślałaby, że mężczyzna należy do mrocznej organizacji, która wymagała od niego konkretnych działań. W końcu Rycerze dla Constance byli bandą pijaczków, którzy razem z Caesarem na tyłach Wenus tracili rozum i rozsądek.
Z niejaką pogardą zerknęła na alkohol. A co jeśli Ramsey tak zaczyna każdy poranek? Czwarta rano podpowiadała, że powinni napić się na spokojnie herbaty i przegryźć ją croissantem. Chciała prychnąć pod nosem, ale się w porę powstrzymała. Uniosła wyżej podróbek, walcząc ze swoimi emocjami, lecz to nie było takie łatwe. Sama prosiła o fiolkę ze wspomnieniem. Jednak nie sądziła, że może ona dotyczyć pierwszego pocałunku. Wiele razy wyobrażała sobie tamten wieczór. Widziała Ramseya jako bohatera, który podstępem podrzuca ją do szpitala, chociażby korzystając z pomocy Caesara. Nie sądziła, że stanie się złodziejem wspomnień, który z taką chłodną obojętnością będzie próbował walczyć z jej gniewem.
- To nie tak – warknęła nieprzyjemnie, bo nagle sobie uświadomiła, że nie jest zła za sam pocałunek z Ramseyem, ale dlatego, że go nie pamięta.
– Zawsze robię to, na co mam ochotę – skłamała gładko. Nawet w jej głowie usłyszała echo z pouczeniami Ramseya, że czegoś nie wypada. Czasami nie miała granic. Żeby zrealizować swój cel, nie patrzyła na innych. Liczyła się tylko rodzina, ale dziś nie chodziło o spełnienie marzeń. Wpatrywała się w Ramseya oskarżycielsko, szukając odpowiednich słów. Mogła pogrozić mu Arthurem, ale przecież wszystko się rozpadło. Znów była wolną szlachcianką, która zdecydowanie nie powinna tu być.
- Inny nie będzie pierwszy - powiedziała równie nieprzyjemnie. To, że on całował się z połową, miejmy nadzieję czystego, czarodziejskiego świata, to nie oznacza, że ona będzie przekładać sobie pierwsze razy na lepszych lub gorszych mężczyzn.
- Nie jestem zła, że to się wydarzyło – „to” zawsze brzmiało bezpieczniej niż pocałunek – ale że tego nie pamiętam, tak jakbym była niepełna, jakbym nagle stała się inna i przegapiła ten moment zmiany. – mówiła to cicho, niepewna ani jednego słowa. Otwieranie się przed mężczyzną nie było łatwe, a już na pewno nie wtedy, gdy się z nim pracowało i miało do skończenia badania. Jak miała nie popsuć relacji, zdradzając jeden ze swoich największych sekretów: sentymentalizm? Mógł zauważyć jej dokładność w opisywaniu zdarzeń takich jak spotkania badawcze. Starała się zapisywać każdy szczegół, ale przecież nie była w stanie. Potem denerwowała się na siebie, że coś ominęła, ale gest drugiej osoby nie był tak ważny jak pierwszy pocałunek.
- Nic nie rozumiem i po prostu chcę pamiętać – jęknęła marudnie, wplątując palce we włosy i je tarmosząc. Kto by pomyślał, że Constance sama popsuje sobie fryzurę?
- Nie będzie ślubu, nie pamiętam tak ważnej rzeczy, którą sobie wyobrażałam jako małe dziecko, a ty mówisz, że inny będzie pierwszym, to tak nie działa, nie dla kobiet. Dla was to się nic nie liczy. – zaczęła wyliczać jeszcze raz te nieszczęścia, ale wbrew pozorom nie mówiła do Ramseya. Prowadziła dziwną walkę z samą sobą, podświadomie chcąc wymazać, że ktoś słyszy to jak się otwiera i widzi Constance, która nie tylko ma emocje, ale także swoją ludzką i bardzo wrażliwą stronę.
Z niejaką pogardą zerknęła na alkohol. A co jeśli Ramsey tak zaczyna każdy poranek? Czwarta rano podpowiadała, że powinni napić się na spokojnie herbaty i przegryźć ją croissantem. Chciała prychnąć pod nosem, ale się w porę powstrzymała. Uniosła wyżej podróbek, walcząc ze swoimi emocjami, lecz to nie było takie łatwe. Sama prosiła o fiolkę ze wspomnieniem. Jednak nie sądziła, że może ona dotyczyć pierwszego pocałunku. Wiele razy wyobrażała sobie tamten wieczór. Widziała Ramseya jako bohatera, który podstępem podrzuca ją do szpitala, chociażby korzystając z pomocy Caesara. Nie sądziła, że stanie się złodziejem wspomnień, który z taką chłodną obojętnością będzie próbował walczyć z jej gniewem.
- To nie tak – warknęła nieprzyjemnie, bo nagle sobie uświadomiła, że nie jest zła za sam pocałunek z Ramseyem, ale dlatego, że go nie pamięta.
– Zawsze robię to, na co mam ochotę – skłamała gładko. Nawet w jej głowie usłyszała echo z pouczeniami Ramseya, że czegoś nie wypada. Czasami nie miała granic. Żeby zrealizować swój cel, nie patrzyła na innych. Liczyła się tylko rodzina, ale dziś nie chodziło o spełnienie marzeń. Wpatrywała się w Ramseya oskarżycielsko, szukając odpowiednich słów. Mogła pogrozić mu Arthurem, ale przecież wszystko się rozpadło. Znów była wolną szlachcianką, która zdecydowanie nie powinna tu być.
- Inny nie będzie pierwszy - powiedziała równie nieprzyjemnie. To, że on całował się z połową, miejmy nadzieję czystego, czarodziejskiego świata, to nie oznacza, że ona będzie przekładać sobie pierwsze razy na lepszych lub gorszych mężczyzn.
- Nie jestem zła, że to się wydarzyło – „to” zawsze brzmiało bezpieczniej niż pocałunek – ale że tego nie pamiętam, tak jakbym była niepełna, jakbym nagle stała się inna i przegapiła ten moment zmiany. – mówiła to cicho, niepewna ani jednego słowa. Otwieranie się przed mężczyzną nie było łatwe, a już na pewno nie wtedy, gdy się z nim pracowało i miało do skończenia badania. Jak miała nie popsuć relacji, zdradzając jeden ze swoich największych sekretów: sentymentalizm? Mógł zauważyć jej dokładność w opisywaniu zdarzeń takich jak spotkania badawcze. Starała się zapisywać każdy szczegół, ale przecież nie była w stanie. Potem denerwowała się na siebie, że coś ominęła, ale gest drugiej osoby nie był tak ważny jak pierwszy pocałunek.
- Nic nie rozumiem i po prostu chcę pamiętać – jęknęła marudnie, wplątując palce we włosy i je tarmosząc. Kto by pomyślał, że Constance sama popsuje sobie fryzurę?
- Nie będzie ślubu, nie pamiętam tak ważnej rzeczy, którą sobie wyobrażałam jako małe dziecko, a ty mówisz, że inny będzie pierwszym, to tak nie działa, nie dla kobiet. Dla was to się nic nie liczy. – zaczęła wyliczać jeszcze raz te nieszczęścia, ale wbrew pozorom nie mówiła do Ramseya. Prowadziła dziwną walkę z samą sobą, podświadomie chcąc wymazać, że ktoś słyszy to jak się otwiera i widzi Constance, która nie tylko ma emocje, ale także swoją ludzką i bardzo wrażliwą stronę.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Miała rację — nie rozumiał jej przejęcia. Dlatego właśnie z taką ciekawością jej się przyglądał. Obserwował mimikę jej twarzy, gesty doświadczając jej przejęcia. Nie był ignorantem. Błąd. Teraz wszystko udowadniało mu, że właśnie nim był. Mógł być świadom wielu rzeczy, procesów, sposobów zachowania, potrafił rozszyfrować krętactwo, z dużą dozą ostrożności podchodził do cwaniaków, lecz ona...? Przejmowała się tym, że nie potrafi przypomnieć sobie pierwszego pocałunku. I nie potrafił tego zrozumieć.
— Dlaczego tego nie rozumiem?— spytał sam siebie, nie ją. Cicho, pod nosem, spuszczając wzrok na podłogę. Złapał się na tym, że miał potworne braki w relacjach damsko-męskich, ale do tej pory nie narzekał na swoją niewiedzę. Kiedy coś mu nie odpowiadało po prostu porzucał temat, nie myśląc nawet o tym, by go drążyć i o cokolwiek walczyć. Walczyć należało o rzeczy ważne, słuszne i wielkie, niosące ze sobą potęgę i władze, a nie takie błahostki. Dlaczego jej to przeszkadzało? Dlaczego nie była w stanie sobie wmówić, że nic takiego nie miało miejsca — choć uparcie pragnęła udowodnić, że miało, raniąc samą siebie tym samym. Jej zagrywka była dla niego niezrozumiała, nielogiczna i przecząca temu, w co wierzył — by działać z jak największą korzyścią dla siebie.
Westchnął cicho. Zaczął stukać palcami o kolano, co zdradziło lekkie zniecierpliwienie i niepewność, lecz przestał jak tylko zdał sobie z tego sprawę.
— Och, doprawdy?— zadrwił, powoli krzyżując z nią spojrzenie i unosząc przy tym wysoko brwi. Zawsze robiła to, na co miała ochotę? Poza chwilami, w których ograniczał ją nestor, tytuł szlachecki, nazwisko, płeć i możliwości. Wszystko sprowadzało się do łazienki, jako jedynego miejsca, w którym rzeczywiście mogła robić to, na co miała ochotę. Nie powiedział jednak tego na głos, bo oboje doskonale o tym wiedzieli. Po cóż marnować czas na coś, co jest tak oczywiste?
— Connie — zaczął, odrywając się od oparcia. Wsparł się łokciami na uda i spojrzał na nią z dołu. — Jeśli chcesz możemy popracować nad twoją pamięcią i... następny będzie pierwszym — zaproponował, choć sam nie wierzył, że przystanie na jego propozycję. Była sarkastyczna, a on na jej miejscu by się na nią nie zgodził. Ale cóż innego mógł jej zaproponować, zamiast tego?
Jej słowa zmusiły go do myślenia. Przysporzyły mu myśli, których nie powinien mieć, bo cóż go obchodziły jej moralne dylematy. Powinien udać, że jej słucha, a nie przywiązywać wagi do jej słów, tymczasem zaczął to analizować — zupełnie niepotrzebnie, dochodząc do pewnych wniosków. Pomogła mu w badaniach, choć sama zbyt wielkich profitów z tego nie miała. Oczywiście, gdy przemawiał do jej wewnętrznej badaczki wiedział, że trafia w czuły punkt. Chciała poznawać, być twórcą, teoretykiem. Marzyła o wielkich rzeczach, a te badania mogły jej otworzyć wiele drzwi. Lecz pomimo jego trudnego charakteru była mu życzliwa, mimo iż tego wcale nie pragnął.
Nie wiedział czego od niego oczekiwała. Jej obecność była formą protestu, żalu skierowanego w jego stronę, ale nie czuł się winny niczego. To był tylko pocałunek, który sama, dobrowolnie mu ofiarowała. Nie miał jej za co przeprosić, ale nie potrzebował pytać, co powinien zrobić. Nigdy nie pytał. Zawsze wiedział, co uczynić, nawet jeśli jego rozważania i tok myślenia odbiegały od oczekiwań i wymagan innych osób. Robił więc to, co uważał za słuszne. Może właśnie dlatego zamiast wciąż tkwić na sofie i dziwić się, zbliżył się do niej, ujął jej twarz w dłonie i pocałował lekko, niewinnie, bez zbędnej namiętności. Czuł smak jej słodkich warg, zapach jej skóry, a między palcami delikatne włosy, które niesfornie opadały mu na dłonie. Przez cały ten czas, gdy ich usta były złączone, patrzył na nią, nie czując kompletnie nic.
— Tak było — warknął z irytacją, gdy się od niej odsunął. odsunął dłonie od jej twarzy i splótł ręce na piersi w oczekiwaniu na siarczysty policzek.
— Dlaczego tego nie rozumiem?— spytał sam siebie, nie ją. Cicho, pod nosem, spuszczając wzrok na podłogę. Złapał się na tym, że miał potworne braki w relacjach damsko-męskich, ale do tej pory nie narzekał na swoją niewiedzę. Kiedy coś mu nie odpowiadało po prostu porzucał temat, nie myśląc nawet o tym, by go drążyć i o cokolwiek walczyć. Walczyć należało o rzeczy ważne, słuszne i wielkie, niosące ze sobą potęgę i władze, a nie takie błahostki. Dlaczego jej to przeszkadzało? Dlaczego nie była w stanie sobie wmówić, że nic takiego nie miało miejsca — choć uparcie pragnęła udowodnić, że miało, raniąc samą siebie tym samym. Jej zagrywka była dla niego niezrozumiała, nielogiczna i przecząca temu, w co wierzył — by działać z jak największą korzyścią dla siebie.
Westchnął cicho. Zaczął stukać palcami o kolano, co zdradziło lekkie zniecierpliwienie i niepewność, lecz przestał jak tylko zdał sobie z tego sprawę.
— Och, doprawdy?— zadrwił, powoli krzyżując z nią spojrzenie i unosząc przy tym wysoko brwi. Zawsze robiła to, na co miała ochotę? Poza chwilami, w których ograniczał ją nestor, tytuł szlachecki, nazwisko, płeć i możliwości. Wszystko sprowadzało się do łazienki, jako jedynego miejsca, w którym rzeczywiście mogła robić to, na co miała ochotę. Nie powiedział jednak tego na głos, bo oboje doskonale o tym wiedzieli. Po cóż marnować czas na coś, co jest tak oczywiste?
— Connie — zaczął, odrywając się od oparcia. Wsparł się łokciami na uda i spojrzał na nią z dołu. — Jeśli chcesz możemy popracować nad twoją pamięcią i... następny będzie pierwszym — zaproponował, choć sam nie wierzył, że przystanie na jego propozycję. Była sarkastyczna, a on na jej miejscu by się na nią nie zgodził. Ale cóż innego mógł jej zaproponować, zamiast tego?
Jej słowa zmusiły go do myślenia. Przysporzyły mu myśli, których nie powinien mieć, bo cóż go obchodziły jej moralne dylematy. Powinien udać, że jej słucha, a nie przywiązywać wagi do jej słów, tymczasem zaczął to analizować — zupełnie niepotrzebnie, dochodząc do pewnych wniosków. Pomogła mu w badaniach, choć sama zbyt wielkich profitów z tego nie miała. Oczywiście, gdy przemawiał do jej wewnętrznej badaczki wiedział, że trafia w czuły punkt. Chciała poznawać, być twórcą, teoretykiem. Marzyła o wielkich rzeczach, a te badania mogły jej otworzyć wiele drzwi. Lecz pomimo jego trudnego charakteru była mu życzliwa, mimo iż tego wcale nie pragnął.
Nie wiedział czego od niego oczekiwała. Jej obecność była formą protestu, żalu skierowanego w jego stronę, ale nie czuł się winny niczego. To był tylko pocałunek, który sama, dobrowolnie mu ofiarowała. Nie miał jej za co przeprosić, ale nie potrzebował pytać, co powinien zrobić. Nigdy nie pytał. Zawsze wiedział, co uczynić, nawet jeśli jego rozważania i tok myślenia odbiegały od oczekiwań i wymagan innych osób. Robił więc to, co uważał za słuszne. Może właśnie dlatego zamiast wciąż tkwić na sofie i dziwić się, zbliżył się do niej, ujął jej twarz w dłonie i pocałował lekko, niewinnie, bez zbędnej namiętności. Czuł smak jej słodkich warg, zapach jej skóry, a między palcami delikatne włosy, które niesfornie opadały mu na dłonie. Przez cały ten czas, gdy ich usta były złączone, patrzył na nią, nie czując kompletnie nic.
— Tak było — warknął z irytacją, gdy się od niej odsunął. odsunął dłonie od jej twarzy i splótł ręce na piersi w oczekiwaniu na siarczysty policzek.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Była rozdygotana i przestraszona, gdy zobaczyła jak jej Pani podnosi się z łózka i...znika w kominku w zieleniejących płomieniach. Martwiła się bardzo, bo słyszała, że przez większość nocy lady Lestrange wierciła się w pierzynie. Początkowo myślała, że dręczą ją koszmary. To naturalne po przejściach jakie panienka musiała przeżyć. Sama spać nie mogła, poproszona o dyskretne pilnowanie stanu szlachcianki. I tak oto o 4 nad ranem Ari cichutko (jak przypuszczała) weszła do pokoju z przygotowanym, parującym, aromatycznym naparem, który miał pomóc uspokoić nerwy.
Cała tacka runęła na podłogę, gdy patrzyła z przerażeniem, jak lady znika. Wrzątek rozlał się po podłodze, a szeroka filiżanka potoczyła się - na szczęście po miękkim dywanie. Ale Ari nie interesowało zbieranie naczynia i sprzątanie. Nie teraz. Musiała ratować swoją panią przed...przed czym Zhańbieniem? Nie wiedziała, chociaż nieszczęsne wyobrażenia rzucały cień na jej myśli. Czy mogła umknąć do mężczyzny? czy to mężczyzna był przyczyną bezsenności, która targała jej szlachetną lady? Dreszcz zimnego przerażenia zalał młodą służką, gdy rzuciła się do kominka. Stanęła przez moment szukając - najpierw proszku fiuu, a potem...potem musiała sobie przypomnieć słowa (adres?), który wypowiadała panna Connie.
Płomienie zielonkawą poświatą osłoniły jej sylwetkę przenosząc...
Och Merlinie litościwy.
Tam rzeczywiście był mężczyzna.
- Wybacz pani, wybacz, ale błagam...chodźmy już, obiecuję nikomu nie mówić, ale błagam pójdź ze mną - jej blade zazwyczaj policzki teraz płonęły szkarłatem. Próbowała nie patrzeć na (o zgrozo, tak bardzo przystojnego nieznajomego), ale oczy same utkwiły się w jego twarzy, bezskutecznie starając się nie zerknąć na niedopiętą koszulę. Odwróciła się pospiesznie, stając za plecami lady i chwytając ją ostrożnie za ramię - Pan wybaczy... ale Panienka już musi wracać - bo to niedopuszczalne - chciała jeszcze dodać, ale wargi tak jej drgały w zakłopotaniu i lęku, że nie zwróciła uwagi na swój własny strój - całkiem podobny do tego, w którym prezentowała się Lestrange. Jednak na długą koszulę nocną miała zarzucony szlafrok, który w nagłym odruchu zdjęła, zakrywając ramiona drugiej kobiety - Chodźmy - poprosiła jeszcze raz, wycofując się w stronę kominka. W jednej dłoni wciąż zaciskała garść proszku fiuu i dopiero moment, w którym obydwie zniknęły w kominkowych płomieniach zieleni, mogła odetchnąć z ulgą. Przynajmniej przez chwilę. Wiedziała, że ta noc będzie dla niej pamiętna, a wspomnienie rozpiętej, męskiej koszuli już zawsze będzie przynosić pąs jej policzkom.
zt
Cała tacka runęła na podłogę, gdy patrzyła z przerażeniem, jak lady znika. Wrzątek rozlał się po podłodze, a szeroka filiżanka potoczyła się - na szczęście po miękkim dywanie. Ale Ari nie interesowało zbieranie naczynia i sprzątanie. Nie teraz. Musiała ratować swoją panią przed...przed czym Zhańbieniem? Nie wiedziała, chociaż nieszczęsne wyobrażenia rzucały cień na jej myśli. Czy mogła umknąć do mężczyzny? czy to mężczyzna był przyczyną bezsenności, która targała jej szlachetną lady? Dreszcz zimnego przerażenia zalał młodą służką, gdy rzuciła się do kominka. Stanęła przez moment szukając - najpierw proszku fiuu, a potem...potem musiała sobie przypomnieć słowa (adres?), który wypowiadała panna Connie.
Płomienie zielonkawą poświatą osłoniły jej sylwetkę przenosząc...
Och Merlinie litościwy.
Tam rzeczywiście był mężczyzna.
- Wybacz pani, wybacz, ale błagam...chodźmy już, obiecuję nikomu nie mówić, ale błagam pójdź ze mną - jej blade zazwyczaj policzki teraz płonęły szkarłatem. Próbowała nie patrzeć na (o zgrozo, tak bardzo przystojnego nieznajomego), ale oczy same utkwiły się w jego twarzy, bezskutecznie starając się nie zerknąć na niedopiętą koszulę. Odwróciła się pospiesznie, stając za plecami lady i chwytając ją ostrożnie za ramię - Pan wybaczy... ale Panienka już musi wracać - bo to niedopuszczalne - chciała jeszcze dodać, ale wargi tak jej drgały w zakłopotaniu i lęku, że nie zwróciła uwagi na swój własny strój - całkiem podobny do tego, w którym prezentowała się Lestrange. Jednak na długą koszulę nocną miała zarzucony szlafrok, który w nagłym odruchu zdjęła, zakrywając ramiona drugiej kobiety - Chodźmy - poprosiła jeszcze raz, wycofując się w stronę kominka. W jednej dłoni wciąż zaciskała garść proszku fiuu i dopiero moment, w którym obydwie zniknęły w kominkowych płomieniach zieleni, mogła odetchnąć z ulgą. Przynajmniej przez chwilę. Wiedziała, że ta noc będzie dla niej pamiętna, a wspomnienie rozpiętej, męskiej koszuli już zawsze będzie przynosić pąs jej policzkom.
zt
I show not your face but your heart's desire
To bez znaczenia mogło być jego ulubionym wyrazem otaczającej go rzeczywistości. I tym razem było przecież podobnie. Bardziej był ciekaw jej wrażeń i zachowania niż odczuć własnych podczas tego prostego aktu. Wydawał się zupełnie zwyczajny, nie różniący się od wielu innych, prozaicznych czynności, czy zaspokajania podstawowych potrzeb. To banalnie proste, ująć jej twarz w dłonie i zmniejszyć dzielący ich dystans do zera. Może jakby zaczął to analizować to zauważyłby, że jej usta miały taki, a nie inny smak, swoją odpowiednią fakturę i miękkość, ale to nie miało żadnego znaczenia. Nie dziś, nie z nią. I patrzył jej w oczy z wysoko uniesionymi brwiami, oczekując jakiejkolwiek reakcji. Czy to były te przysłowiowe motyle w brzuchu? Czy spłynęło na nią szczęście, kiedy dostała to, czego chciała? Czy po jej ciele rozniosła się ulga, czy może wypełniło ją podniecenie? Czekał, nawet przez moment nie biorąc pod uwagę samego siebie, był przecież zupełnie pusty w środku.
Nim doczekał się czegokolwiek, z ognia wyskoczyło dziewczę, którego ubiór nie odbiegał od tego, którym mogła pochwalić się Constance. Mimowolnie otaksował ją wzrokiem, raczej ze względu na to, że wtargnęła do jego mieszkania niechciana i nieproszona, a nie w kobiecej nocnej koszuli. Jej policzki spąsowiały, a on westchnął zniecierpliwiony, kiedy zdjęła z siebie szlafrok, by okryć nim swoją panią, która wciąż nie mogła wydusić z siebie słowa — ze złości, smutku, nienawiści, nie wiedział, ale już nie pytał. Obserwował jak młoda dziewczyna zaciąga jej w stronę kominka, a jej nagie ramiona drżą z powodu chłodu, który wdawał się do mieszkania prze uchylone okno.
Dopiero, gdy obie zniknęły w zielonkawych płomieniach, ruszył przed siebie, zapinając koszulę pod szyję. Miał jeszcze sporo czasu, ale chciał pojawić się wcześniej w ministerstwie, zająć się tym, co zalegało na biurku i co odkładał na inną, lepszą porę. Może to był właśnie ten dzień. Przystanął w miejscu, nadepnąwszy na coś miękkiego i ku jego zaskoczeniu nie był to królik, no bo skon on na jego podłodze, a puchowy kapeć. Schylił się po niego, uśmiechając się pod nosem z drwiną, a następnie wrzucił go w kominek, podejrzewając, że Constance raczej po niego nie wróci, a nawet jeśli zjawi się jeszcze w jego skromnych progach to nie będzie poszukiwała swojej zguby.
| zt
Nim doczekał się czegokolwiek, z ognia wyskoczyło dziewczę, którego ubiór nie odbiegał od tego, którym mogła pochwalić się Constance. Mimowolnie otaksował ją wzrokiem, raczej ze względu na to, że wtargnęła do jego mieszkania niechciana i nieproszona, a nie w kobiecej nocnej koszuli. Jej policzki spąsowiały, a on westchnął zniecierpliwiony, kiedy zdjęła z siebie szlafrok, by okryć nim swoją panią, która wciąż nie mogła wydusić z siebie słowa — ze złości, smutku, nienawiści, nie wiedział, ale już nie pytał. Obserwował jak młoda dziewczyna zaciąga jej w stronę kominka, a jej nagie ramiona drżą z powodu chłodu, który wdawał się do mieszkania prze uchylone okno.
Dopiero, gdy obie zniknęły w zielonkawych płomieniach, ruszył przed siebie, zapinając koszulę pod szyję. Miał jeszcze sporo czasu, ale chciał pojawić się wcześniej w ministerstwie, zająć się tym, co zalegało na biurku i co odkładał na inną, lepszą porę. Może to był właśnie ten dzień. Przystanął w miejscu, nadepnąwszy na coś miękkiego i ku jego zaskoczeniu nie był to królik, no bo skon on na jego podłodze, a puchowy kapeć. Schylił się po niego, uśmiechając się pod nosem z drwiną, a następnie wrzucił go w kominek, podejrzewając, że Constance raczej po niego nie wróci, a nawet jeśli zjawi się jeszcze w jego skromnych progach to nie będzie poszukiwała swojej zguby.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
27 kwietnia
Świat powoli przeistaczał swe barwy. Wiosenna aura zniknęła za szaroburą kotarą obojętności. Pierzaste głębiny, blokowały ciepłe, rozedrgane promienie, chcąc dosięgnąć zmrożonych połaci brunatnej powłoki. Tworzyły niezidentyfikowane figury, przemierzając sklepienie w rytm porywistego wiatru. Rozwilgocony krajobraz napawał melancholią, zadumą, lekkim przygnębieniem. Lepkie krople o diamentowej poświacie, namaszczały materialną warstwę. Wirując tanecznie uniemożliwiały wygodne przemieszczanie. Współpracując z ostrym podmuchem, smagały odsłonięte policzki. Paraliżowały palce, przemakały cienki, bawełniany materiał. Ciężki, mokry, metaliczny zapach drażnił delikatne nozdrza. Bezbarwne budynki okrywała przejrzysta peleryna świeżej, porannej mgły. Figlarny huragan uderzał w nieszczelne okiennice, przełamując dozę przerażającej ciszy. Nie pozwalał na błogi, regenerujący sen. Chwile wytchnienia po kilkumiesięcznej podróży. Wybudzał z amoku. Nawoływał do przeciwstawienia brutalnej codzienności. Podejrzane dźwięki wydobywane z najmniejszej, kwadratowej przestrzeni. Niepokojące, nawołujące odgłosy. Rytmiczny szelest, łoskot dochodzący z kuchennego pomieszczenia. Charakterystyczne skrzypienie, przypominające ociężałe kroki mściwego przeciwnika. Przezroczystej, smukłej kreatury pragnącej wymierzyć sprawiedliwość. Odkupić wyrządzoną krzywdę. Ukarać obojętnego zwyrodnialca. Tajemniczej istoty zza światów, przewijającej w koszmarnych, nocnych wizjach. Od kliku godzin leżała w bezruchu wpatrując w nierówne sklepienie popękanego sufitu. Oddychała ciężko uciekając od odpychających, sennych motywów, rozdrapujących przeszłość, przywołując najgorsze wspomnienia. Błądząc w złudnych halucynacjach, napotykając coraz to nowsze przeciwności. Konfrontując z profilami najbliższych, ginących w krwawej, bestialskiej płaszczyźnie. Przyjmowała rolę bezwzględnego mordercy, obojętnego przechodnia, rozdygotanej sojuszniczki nie potrafiącej pogodzić się z zaistniałą sytuacją. Stawała powodem barbarzyńskiej śmierci niewinnych. Przekraczała cienką granicę łączącą przeciwieństwa: jawy oraz snu. . Nie potrafiła podnieść się z łóżka. Wszystkie kończyny ciążyły niemiłosiernie przykuwając do miękkiej powłoki. Kojące ciepło wełnianego pledu, powstrzymywało obezwładnione ciało. Nie mogła wytrzymać kolejnych, rozbrajających obrazów. W pokoju panował półmrok. Odgłosy deszczu ocierały się o zakurzone szyby, akompaniując odmierzającym czas wskazówkom. Podnosząc się z miejsca narzuciła, hebanowy materiał o mały włos nie potykając się o roztargnione bibeloty. Pocierając zmęczoną twarz, próbowała ostrożnie przedostać się do następnego pomieszczenia. Ciasnej, zagraconej kuchni, obfitującej w nieuporządkowaną układankę. - Wynoś się stąd! - krzyknęła zawistnie, zrzucając miedzianą, rozbestwioną kreaturę. Rozpaliła ziołowego papierosa, który natychmiastowo uspokoił skołatane serce. Wypełnił wnętrzności oparami duszącego dymu, delikatnie spowalniając ich pracę. Brunetka oparta o zdewastowany parapet, przymknęła oczy w błogim uniesieniu. Wsłuchując w deszczową melodię, układała plan działania, konfrontując z natłokiem najświeższych, poruszających informacji. Nie wierzyła, a może nie chciała wierzyć? Nie sądziła, nie potrafiła, nie chciała. To nie była jej wina. To nie była moja wina. To jego wina!
Wiosenne, nieprzyjemne powietrze rozwiewało ciemny, otulający sylwetkę materiał. Samotny, charakterystyczny krok rozdzierał przenikającą ciszę. Gruba podeszwa rozbryzgiwała głębokie kałuże, rozlewając chłodne potoki upadającej deszczówki. Zdeterminowana persona przemierzała wyznaczoną odległość nie zważając na wczesną, ranną godzinę. Pragnęła jak najszybszej wizyty przyjaciela sprzed lat. Towarzysza cierpiętniczej niedoli. Dalekiego współbratymca. Twórcy najgorszego. Bezwzględnego mordercy, pałającego się w spazmach nierozliczonej niewinności. Nadszedł czas rozliczeń. Daglezjowa różdżka spoczywała w głębokiej kieszeni, pieszczotliwie muskana po diamentowej rękojeści. Żwawo przekroczyła próg kamienicy, kierując wprost charakterystycznym drzwiom. Niesiona falą buzującej adrenaliny, uderzyła w drewnianą powłokę; kilkukrotnie, intensywnie, porządnie. Nie czekała na reakcję, nacisnęła klamkę popychając oporną powierzchnię. Serce kołatało dźwięcznie, przyspieszając nierównomierny oddech. Ściągnęła brwi, niewidoczne zza hebanowego kaptura. Ruszyła... Czyż ostatnim razem nie zapraszałeś mnie na kawę mój drogi towarzyszu? Wybawicielu? Morderco?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wszystko czego się obawiamy kiedyś nas spotka.
Ostatnio zmieniony przez Milburga Dolohov dnia 09.05.17 15:14, w całości zmieniany 2 razy
Milburga Dolohov
Zawód : łowczyni wilkołaków, muzyk, towarzyszka eskapad poszukiwawczych
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Podobno zło triumfuje, podczas gdy dobrzy ludzie nic nie robią.
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Deszczowa piosenka odgrywana przez rytmiczne spadające z dachu krople nie ustawała od kilku godzin. Uderzając o parapet rozpryskiwały się na boki, obryzgując szyby i mocząc wnętrze przez uchylone jak zwykle okno, tworząc tam coraz większą mokrą plamę, skapując dalej, na drewniane deski, które tym trafem z każdym rokiem skrzypiały coraz bardziej. Wsłuchiwał się w naturalną melodię, wyczekując niecierpliwie ewentualnych grzmotów gdzieś w oddali. Nie zapowiadało się jednak na burzę. Mżawka przybierała na sile i słabła, zbijając wznoszącą się w górę mgłę. Panująca wszędzie wilgoć zdawała się spływać po ścianach, obciążać ubrania, osadzała się na włosach, rzęsach i brwiach.
Przetarł twarz, zbierając z niej kilka kropli.
Ramieniem opierał się o framugę drewnianego okna. Zimno z zewnątrz przenikało przez ubranie, wdzierający się do środka wiatr wychładzał jego ciało. Kawa którą ledwie drugi raz zdołał unieść, by upić łyk, zdążyła już ostygnąć. Nie tolerował takiej; połowa znów się zmarnuje. Donośne pukanie do drzwi zmusiło go, by gwałtownie obrócił głowę w tamtym kierunku. Niespodziewany gość — sąsiedzi od wielu lat przestali tu zaglądać, nigdy stąd nie wydobywał się smród, żadne hałasy nie odbijały się echem od cienkich ścian typowego dla tej kamienicy mieszkania; nie urządzał tu zabaw, nie sprowadzał swoich kobiet, nie zapraszał przyjaciół na partyjkę pokera. Bycie wzorowym sąsiadem widmo miało swoje korzyści. Nie zdziwiłby się, gdyby uchodził za przykład w tej okolicy.
Niecierpliwość zmusiła gościa do wtargnięcia bez zaproszenia, lecz on nawet nie drgnął, patrząc jedynie w tamtą stronę za to trzask z innej strony na moment go zafrasował. Spojrzał pod nogi, kubek z kawą roztrzaskał się o podłogę, rozlewając połowę swej zawartości, plamiąc przy tym jego spodnie. A przecież nawet nie drgnął; nie mogła swym wejściem stylem leśnego trolla roztrzaskać szkło, tym bardziej jeśli jej różdżka wciąż pozostała ukryta? Westchnął cicho, z niezadowoleniem.
— Wejdź śmiało, czuj się jak u siebie — mruknął drwiąco, bardziej do siebie niż do niej, skoro panoszyła się po salonie jakby czuła się w tym miejscu wystarczająco swobodnie. Dawno jej nie widział, sądził, że wraz z Ritą wyruszyła w kolejną eskapadę za wspominkami Grahama, za jego planem, który nigdy nie był tak naprawdę przygotowany do realizacji, był tylko planem, marzeniem, spontaniczną decyzją, która miała wydarzyć się inaczej.
Odsunął się od parapetu już mniej smutno spoglądając na swoje spodnie, przeniósł wzrok na nią, zaciskając zęby z powodu chwilowej irytacji, którą wzbudziła wtargnięciem. Niewiele się zmieniła. Jej błyszczące oczy wciąż tak samo zdradzały burzące się w niej emocje, lecz jej twarzy nie wykrzywiał jadowity uśmiech.
—Milly— podjął z fałszywą nostalgią w głosie. Tęskniłem, wcale nie. Coś musiało się wydarzyć, że wróciła, a on już teraz był ciekaw co sprowadzało ją do domu. Dłonie wsunął do kieszeni, ukradkiem rozejrzał się za różdżką, która spoczywała na biurku. Cóż za niedopatrzenie, zaskoczyła go. Gdyby musiał doskoczyłby do niej w dwa kroki, nie podejrzewał jednak, by postąpiła tak głupio, na dzień dobry celując w niego różdżką, skoro jeszcze tego nie uczyniła. Może przyszła rozmawiać. Czy oni potrafili ze sobą kiedykolwiek rozmawiać, a nie warczeć jak rozjuszone wilki? Na pierwszy rzut oka wydawała się rozdrażniona, zła, najeżona jak wygłodniały kuguchar. On pozostał spokojny.
Słyszałaś już?, o tym, jak wiele osób ostatnio zmarło. Pogrzeby organizuje się częściej niż śluby, wiele mieszkań stoi pustych, gotowych do przejęcia przez nowych, lepszych lub gorszych lokatorów. Słyszałaś już?, że za krew płaci się krwią, że zdrajców się karze surowo. Głupcy umierają, jedni szybko, drudzy wolniej, w ciszy i samotności lub pod publikę, niosąc nauczkę innym. Przyszłaś sobie wybrać sposób w jaki umrzesz?
Przetarł twarz, zbierając z niej kilka kropli.
Ramieniem opierał się o framugę drewnianego okna. Zimno z zewnątrz przenikało przez ubranie, wdzierający się do środka wiatr wychładzał jego ciało. Kawa którą ledwie drugi raz zdołał unieść, by upić łyk, zdążyła już ostygnąć. Nie tolerował takiej; połowa znów się zmarnuje. Donośne pukanie do drzwi zmusiło go, by gwałtownie obrócił głowę w tamtym kierunku. Niespodziewany gość — sąsiedzi od wielu lat przestali tu zaglądać, nigdy stąd nie wydobywał się smród, żadne hałasy nie odbijały się echem od cienkich ścian typowego dla tej kamienicy mieszkania; nie urządzał tu zabaw, nie sprowadzał swoich kobiet, nie zapraszał przyjaciół na partyjkę pokera. Bycie wzorowym sąsiadem widmo miało swoje korzyści. Nie zdziwiłby się, gdyby uchodził za przykład w tej okolicy.
Niecierpliwość zmusiła gościa do wtargnięcia bez zaproszenia, lecz on nawet nie drgnął, patrząc jedynie w tamtą stronę za to trzask z innej strony na moment go zafrasował. Spojrzał pod nogi, kubek z kawą roztrzaskał się o podłogę, rozlewając połowę swej zawartości, plamiąc przy tym jego spodnie. A przecież nawet nie drgnął; nie mogła swym wejściem stylem leśnego trolla roztrzaskać szkło, tym bardziej jeśli jej różdżka wciąż pozostała ukryta? Westchnął cicho, z niezadowoleniem.
— Wejdź śmiało, czuj się jak u siebie — mruknął drwiąco, bardziej do siebie niż do niej, skoro panoszyła się po salonie jakby czuła się w tym miejscu wystarczająco swobodnie. Dawno jej nie widział, sądził, że wraz z Ritą wyruszyła w kolejną eskapadę za wspominkami Grahama, za jego planem, który nigdy nie był tak naprawdę przygotowany do realizacji, był tylko planem, marzeniem, spontaniczną decyzją, która miała wydarzyć się inaczej.
Odsunął się od parapetu już mniej smutno spoglądając na swoje spodnie, przeniósł wzrok na nią, zaciskając zęby z powodu chwilowej irytacji, którą wzbudziła wtargnięciem. Niewiele się zmieniła. Jej błyszczące oczy wciąż tak samo zdradzały burzące się w niej emocje, lecz jej twarzy nie wykrzywiał jadowity uśmiech.
—Milly— podjął z fałszywą nostalgią w głosie. Tęskniłem, wcale nie. Coś musiało się wydarzyć, że wróciła, a on już teraz był ciekaw co sprowadzało ją do domu. Dłonie wsunął do kieszeni, ukradkiem rozejrzał się za różdżką, która spoczywała na biurku. Cóż za niedopatrzenie, zaskoczyła go. Gdyby musiał doskoczyłby do niej w dwa kroki, nie podejrzewał jednak, by postąpiła tak głupio, na dzień dobry celując w niego różdżką, skoro jeszcze tego nie uczyniła. Może przyszła rozmawiać. Czy oni potrafili ze sobą kiedykolwiek rozmawiać, a nie warczeć jak rozjuszone wilki? Na pierwszy rzut oka wydawała się rozdrażniona, zła, najeżona jak wygłodniały kuguchar. On pozostał spokojny.
Słyszałaś już?, o tym, jak wiele osób ostatnio zmarło. Pogrzeby organizuje się częściej niż śluby, wiele mieszkań stoi pustych, gotowych do przejęcia przez nowych, lepszych lub gorszych lokatorów. Słyszałaś już?, że za krew płaci się krwią, że zdrajców się karze surowo. Głupcy umierają, jedni szybko, drudzy wolniej, w ciszy i samotności lub pod publikę, niosąc nauczkę innym. Przyszłaś sobie wybrać sposób w jaki umrzesz?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Kamienica do której pospiesznie zmierzała, wyglądała niezwykle znajomo. Ten sam układ symetrycznych okien, zubożała kolorystyka, przemoknięte, odstraszające murale wzbudzające niewymowną odrazę. Stanowiła tło podczas codziennych, morderczych eskapad. Tym razem odgrywała znaczącą rolę, będąc powiernikiem najskrytszych, najstraszniejszych tajemnic. Ukrywając bezwzględnego i bezkarnego zabójce. Nieświadomie, nieoczekiwanie, niepewnie. Przezroczyste krople spływały z obszernej peleryny kiedy powolnie, mozolnie przemierzała popękane, strome, betonowe schody. Charakterystycznie urządzona klatka schodowa wykrzywiała usta w niezidentyfikowany grymas. Przenikliwa, nienaturalna cisza paraliżowała kończyny, utrudniając swobodę ruchu. Materiał wydawał się ociężały; stwarzał nienaturalną, niepokonalną barierę. Z każdym, bolesnym centymetrem, klatka piersiowa unosiła się w coraz to intensywniejszym porywie. Drewniane drzwi rozwarły swe oblicze ukazując nieznajomego przybysza.
Silny powiew; przeciąg jaki wytworzyła naruszył spokój przyczajonego domownika. Odwrócił skupioną uwagę harmonijnym wybuchem kuchennej zastawy. Brunetka cofnęła się nieznacznie ulegając chwilowej dezorientacji. Gęsta, gorąca ciecz wypełniła zakamarki dębowej podłogi, docierając do delikatnych, wrażliwych kanalików zapachowych. Dziwne zrządzenie wytrąciło z równowagi, gubiąc przez chwilę nagromadzone odczucia. Rozproszyło skupienie,wędrujące po nieznanych, mrocznych zakamarkach. Metaliczne tęczówki sączyły nietuzinkowy widok; wywabiały interesujące bibeloty, badały niewielki metraż, przeciągały spojrzenie po rozrzuconych, interesujących, majestatycznych szpargałach. Fascynujących, opasłych tomiszczach o niezidentyfikowanym tytule. Mokre ślady na lakierowanej podłodze. Ciężkie westchnienie sygnalizujące niebezpieczny podryw. Niema satysfakcja; silne uderzenie największego narządu wewnętrznego. Ten sam, drwiący, chrapliwy, lecz mrukliwy ton głosu: - Nieźle się urządziłeś. - czyją krew ścierałeś z przemoczonej, skrzypiącej podłogi? Ile tajemnic ukrywasz w zacienionych zakątkach? Kogo tak złudnie omamiasz codzienną, życiową normalnością? - Masz gust, Mulciber. - dodała po chwili z niemym rozbawieniem, konfrontując z odwróconym, męskim profilem. Akcentując ostatnie sylaby odpowiednio, wyraziście. Rosłą, sylwetką przesiąkniętą wewnętrznym spokojem. Emanującą drażliwą, lekceważącą obojętnością. Podmuchy wiatru rozwiewały nieco za długie kosmyki tworząc rozedrganą aureolę wokół zaciśniętej szczęki przeciwnika. Zaskoczony? Zaintrygowany, a może przestraszony? Przeszłość uwielbia powracać w najmniej spodziewanym momencie. Płatać nieposkromione figle, przywołując przechowywane wspomnienia. Pamiętała odległe czasy; zawzięte twarze rozrabiających braci, zamieszanych w dziwną, niecodzienną relację. Wyczuwała emocje, towarzyszące podczas bliższego kontaktu. Empatycznej rozmowy, słownej potyczki, młodzieńczej beztroski. Wspólne plany, zmieniane z biegiem czasu. Poszczególne intencje, przyszłe interesy, zakończone z różnorakim skutkiem. Bezwzględna wiara w drugiego człowieka; dobre zamiary, puste obietnice, ochrona delikatnego żywota. Co ty najlepszego narobiłeś? Dlaczego wszyscy pokutujemy za ciebie? Spoglądała uważnie, podejrzliwie, instynktownie wkładając jedną dłoń do obszernej kieszeni. Tęczówki połyskiwały drapieżnie spod grubej peleryny. Im bardziej zmniejszał swoją odległość, tym większy arsenał emocji nawiedzał przemoknięte ciało. Wypowiedziane zdrobnienie, podziałało jak wybuchowy katalizator: - Daruj sobie. - przewróciła teatralnie oczami, obdarzając gospodarza pretensjonalnym tonem głosu. Zsunęła kaptur, ukazując bladą, zmęczoną twarz. Nie zdołała przywyknąć do środowiska. Dostosować do panującej temperatury, warunków atmosferycznych, szarej rzeczywistości. Odstawała żyjąc odległą, egzotyczną wyprawą. Próbowała rozwiązać nurtujące problemy, uciekając od odpowiedzialności, konsekwencji, rozdzierającego serce bólu. Od tego nie dało się uciec; zimne, obślizgłe macki wyczekiwały na zagubionego podróżnika. Przywitały szeregiem paraliżujących informacji rozlewających się po ciele niczym dym papierosowy z szarawego dusiciela, którego właśnie nieudolnie odpalała. Nie mogła patrzeć na to bezwzględne opanowanie. Była niespokojna; drżące dłonie, ciągła zmiana pozycji, przyspieszony oddech, pragnienie ataku. - Jesteś z siebie zadowolony? - słyszałam. Słyszałam o Twych beztroskich poczynaniach. O czynach, za które nie pozostaje się bezkarnym. O żywotach, które masz na swym diabelskim sumieniu. O przeraźliwych torturach, które na pewno wykonałeś. O Twej uciesze, gdy wyrządzałeś najstraszliwszą, obrzydliwą krzywdę. A wiesz co boli najbardziej? Fakt zdewastowanej pamięci. Utraconych wspomnień, bezczeszczenia koligacji; czystości krwi, rodzinnych powiązań. Nie masz skrupułów, sumienia, serca. Zginęli bezinteresownie, nie wierzę, że miałeś w tym cel. Śmierć to ostateczność. Niepoznany, tajemniczy proces na koniec naszego żywota. To nie jest kwestia przypadku. Jakim prawem czynisz z siebie jej Pana?! - Jakim prawem... - dobrze wiesz, że nie boję się śmierci. Śmierci z Twojej ręki.
Silny powiew; przeciąg jaki wytworzyła naruszył spokój przyczajonego domownika. Odwrócił skupioną uwagę harmonijnym wybuchem kuchennej zastawy. Brunetka cofnęła się nieznacznie ulegając chwilowej dezorientacji. Gęsta, gorąca ciecz wypełniła zakamarki dębowej podłogi, docierając do delikatnych, wrażliwych kanalików zapachowych. Dziwne zrządzenie wytrąciło z równowagi, gubiąc przez chwilę nagromadzone odczucia. Rozproszyło skupienie,wędrujące po nieznanych, mrocznych zakamarkach. Metaliczne tęczówki sączyły nietuzinkowy widok; wywabiały interesujące bibeloty, badały niewielki metraż, przeciągały spojrzenie po rozrzuconych, interesujących, majestatycznych szpargałach. Fascynujących, opasłych tomiszczach o niezidentyfikowanym tytule. Mokre ślady na lakierowanej podłodze. Ciężkie westchnienie sygnalizujące niebezpieczny podryw. Niema satysfakcja; silne uderzenie największego narządu wewnętrznego. Ten sam, drwiący, chrapliwy, lecz mrukliwy ton głosu: - Nieźle się urządziłeś. - czyją krew ścierałeś z przemoczonej, skrzypiącej podłogi? Ile tajemnic ukrywasz w zacienionych zakątkach? Kogo tak złudnie omamiasz codzienną, życiową normalnością? - Masz gust, Mulciber. - dodała po chwili z niemym rozbawieniem, konfrontując z odwróconym, męskim profilem. Akcentując ostatnie sylaby odpowiednio, wyraziście. Rosłą, sylwetką przesiąkniętą wewnętrznym spokojem. Emanującą drażliwą, lekceważącą obojętnością. Podmuchy wiatru rozwiewały nieco za długie kosmyki tworząc rozedrganą aureolę wokół zaciśniętej szczęki przeciwnika. Zaskoczony? Zaintrygowany, a może przestraszony? Przeszłość uwielbia powracać w najmniej spodziewanym momencie. Płatać nieposkromione figle, przywołując przechowywane wspomnienia. Pamiętała odległe czasy; zawzięte twarze rozrabiających braci, zamieszanych w dziwną, niecodzienną relację. Wyczuwała emocje, towarzyszące podczas bliższego kontaktu. Empatycznej rozmowy, słownej potyczki, młodzieńczej beztroski. Wspólne plany, zmieniane z biegiem czasu. Poszczególne intencje, przyszłe interesy, zakończone z różnorakim skutkiem. Bezwzględna wiara w drugiego człowieka; dobre zamiary, puste obietnice, ochrona delikatnego żywota. Co ty najlepszego narobiłeś? Dlaczego wszyscy pokutujemy za ciebie? Spoglądała uważnie, podejrzliwie, instynktownie wkładając jedną dłoń do obszernej kieszeni. Tęczówki połyskiwały drapieżnie spod grubej peleryny. Im bardziej zmniejszał swoją odległość, tym większy arsenał emocji nawiedzał przemoknięte ciało. Wypowiedziane zdrobnienie, podziałało jak wybuchowy katalizator: - Daruj sobie. - przewróciła teatralnie oczami, obdarzając gospodarza pretensjonalnym tonem głosu. Zsunęła kaptur, ukazując bladą, zmęczoną twarz. Nie zdołała przywyknąć do środowiska. Dostosować do panującej temperatury, warunków atmosferycznych, szarej rzeczywistości. Odstawała żyjąc odległą, egzotyczną wyprawą. Próbowała rozwiązać nurtujące problemy, uciekając od odpowiedzialności, konsekwencji, rozdzierającego serce bólu. Od tego nie dało się uciec; zimne, obślizgłe macki wyczekiwały na zagubionego podróżnika. Przywitały szeregiem paraliżujących informacji rozlewających się po ciele niczym dym papierosowy z szarawego dusiciela, którego właśnie nieudolnie odpalała. Nie mogła patrzeć na to bezwzględne opanowanie. Była niespokojna; drżące dłonie, ciągła zmiana pozycji, przyspieszony oddech, pragnienie ataku. - Jesteś z siebie zadowolony? - słyszałam. Słyszałam o Twych beztroskich poczynaniach. O czynach, za które nie pozostaje się bezkarnym. O żywotach, które masz na swym diabelskim sumieniu. O przeraźliwych torturach, które na pewno wykonałeś. O Twej uciesze, gdy wyrządzałeś najstraszliwszą, obrzydliwą krzywdę. A wiesz co boli najbardziej? Fakt zdewastowanej pamięci. Utraconych wspomnień, bezczeszczenia koligacji; czystości krwi, rodzinnych powiązań. Nie masz skrupułów, sumienia, serca. Zginęli bezinteresownie, nie wierzę, że miałeś w tym cel. Śmierć to ostateczność. Niepoznany, tajemniczy proces na koniec naszego żywota. To nie jest kwestia przypadku. Jakim prawem czynisz z siebie jej Pana?! - Jakim prawem... - dobrze wiesz, że nie boję się śmierci. Śmierci z Twojej ręki.
Wszystko czego się obawiamy kiedyś nas spotka.
Milburga Dolohov
Zawód : łowczyni wilkołaków, muzyk, towarzyszka eskapad poszukiwawczych
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Podobno zło triumfuje, podczas gdy dobrzy ludzie nic nie robią.
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie widział jej upadku, nie spostrzegł, gdy pchnięta wiatrem runęła w dół, już w locie rozpryskując czarną jak smoła ciecz na boki. Dopiero kruchy trzask zwrócił jego spojrzenie w dół, pod stopy, między którymi znalazły się białe odłamki, potłuczone w części, nieskruszone w drobny mak — nie była to bowiem porcelana, nie mógł pozwolić sobie na taki luksus, a pewnie nawet gdyby mógł, racjonalizm nie pozwoliłby mu myśleć, że kawa w drogich filiżankach dłużej pozostaje ciepła i smakuje lepiej niż w elemencie najzwyklejszej zastawy. Też poczuł jej zapach, jakby podczas tej małej zbrodni ponownie uwolniła swój aromat. Marnotrastwo. Straszliwe, niewybaczalne, lecz przecież dla niego i tak była już zbyt chłodna., tolerował jedynie gorącą. Sprawca całego zamieszania był nieporuszony całym zajściem. Przeniósł więc na nią oskarżycielski wzrok, skupiając się na jej stalowoszarych, jak jego własne, tęczówkach. Choć stała daleko, bez trudu w dziennym świetle mógł dokładnie ujrzeć ich barwę; miały kolor zimowego burzowego nieba, chmur napęczniałych od długo gromadzonej wody, z których lunąć miał śnieg. Jej krucze włosy zafalowały od wiatru wywołanego przeciągiem, lecz ten wiał zza pleców, jej zapach do niego nie dotarł, nie obudził wspomnień, nie przywołał żadnych odczuć. Patrzył na nią chłodno, z lekką niechęcią. Nie była zaproszona, a on nie przywykł do tego, by goście, których miał niezwykle rzadko, wpadali do jego salonu jak na Kings Cross, gwałtownie, z impetem, przelotem, załatwiając sprawy po drodze. Dom nigdy nie był jego azylem, nie był miejscem, z którym wiązał jakiekolwiek emocje — jakby wiązał je z czymkolwiek — lecz gromadził tu wiele cennych rzeczy, które winny pozostać niewidzialne, ukryte przed wścibskimi spojrzeniami nieodpowiednich osób, tym bardziej jesli tak jak Milburgii, nigdy nie powinno ich tu być.
— Zawsze miałem — odparł leniwie, pewnie, zdradzając lekkie zniecierpliwienie i znudzenie tym przydługim wstępem, bezsensownym milczeniem, choć tak naprawdę był zaciekawiony jej nagłą wizytą, wtargnieciem i tym, co miała mu do powiedzenia. Musiała — przyszła wzburzona, rozbudzając powoli jego chore fantazje, obserwowania jej złej, wściekłej, gwałtownej i głupiej. Po plecach przebiegł mu dreszcz, kiedy zimny podmuch wiatru owiał jego sylwetkę po raz kolejny. A może to był przebłysk tego, co lada chwila nastąpi? Kąciki ust drgnęły mu w uśmiechu, niepokornym, szelmowskim, nieco aroganckim. Wolnym krokiem ruszył w jej stronę, spokojnie, by jej nie drażnić, by nie sprowokować do popełnienia błędu, choć mógłby się założyć, że wciąż był szybszy od niej. Nie mogła go niczym zaskoczyć.
— Świetnie wyglądasz — zadrwił, taksując ją wzrokiem. Szkło zaskrzypiało pod jego stopami, lecz nie zatrzymał się, zbliżał się do niej po łuku, powoli i niepozornie zmniejszając odległość miedzy nimi. — Wakacje się udały? Zgłębiłaś wszystkie tajemnice Grahama? Wpadłaś zdać mi raport?— Bo właśnie to musiała robić, głupia. Jak Rita, taplać się w żałobie jak dziecko w kałuży, doszczętnie przemoczone i zmarznięte; potrzebowała rodzica, który weźmie ją za rękę i pociągnie za sobą. Miotała się, choć stała w miejscu. Jej sylwetka chwiała się, wzrok był niespokojny, klatka piersiowa ukryta pod peleryną unosiła się i opadała w szybkim tempie; dostrzegł to, kiedy przy wdechach materiał rozciągał się pod naporem jej piersi. Przełykała ślinę częściej niz powinna, jej gardło poruszało się, zdradzając jej zdenerwowanie. Może gdyby stanął bliżej usłyszałby nawet gwałtowne łupanie serca; zwracał uwagę na detale, na szczegóły, pozostając opanowanym, czekał na wybuch, na eksplozję. Zadarł lekceważąco brodę wyżej, patrząc na nią znacząco z góry, uniósł brwi, usłyszawszy jej pytanie, a może stwierdzenie, niewysłowiony wyrzut.
Oczywiście, że był z siebie zadowolony; ostatnie dni były trudne, wykańczające, lecz satysfakcjonujące. Nigdy nic nie przychodziło mu łatwo, wymagało pracy, efekty zasłużenie łechtały jego ego. Smak śmierci Cornelii wciąż czuł na swym podniebieniu, pozostał na nim jak Toujours Pur.
Przystanął przed nią.
— Co? — wtrącił nim jeszcze zdążyła skończyć, nawet jeśli jej słowa miały od samego początku zawisnąć pomiędzy nimi. — Jakim prawem co?— powtórzył szeptem, unosząc brwi jeszcze wyżej. — Powiedz to, wyduś z siebie, wyrzygaj mi prosto w twarz. Nie mogę się doczekać — Ostatnie słowa gubiły się w ciszy, przerywanej jedynie świszczeniem wiatru. Gdyby sie postarał, mógłby ją sięgnąć palcami. Gdyby zbliżył się odrobinę, mógłby zacisnąć je na jej szczupłej szyi, zablokować dopływ powietrza. Nigdy nikogo nie udusił gołymi rękami, rózdżka była jednak zbyt daleko. Ciekawe, czy to trudne.
— Zawsze miałem — odparł leniwie, pewnie, zdradzając lekkie zniecierpliwienie i znudzenie tym przydługim wstępem, bezsensownym milczeniem, choć tak naprawdę był zaciekawiony jej nagłą wizytą, wtargnieciem i tym, co miała mu do powiedzenia. Musiała — przyszła wzburzona, rozbudzając powoli jego chore fantazje, obserwowania jej złej, wściekłej, gwałtownej i głupiej. Po plecach przebiegł mu dreszcz, kiedy zimny podmuch wiatru owiał jego sylwetkę po raz kolejny. A może to był przebłysk tego, co lada chwila nastąpi? Kąciki ust drgnęły mu w uśmiechu, niepokornym, szelmowskim, nieco aroganckim. Wolnym krokiem ruszył w jej stronę, spokojnie, by jej nie drażnić, by nie sprowokować do popełnienia błędu, choć mógłby się założyć, że wciąż był szybszy od niej. Nie mogła go niczym zaskoczyć.
— Świetnie wyglądasz — zadrwił, taksując ją wzrokiem. Szkło zaskrzypiało pod jego stopami, lecz nie zatrzymał się, zbliżał się do niej po łuku, powoli i niepozornie zmniejszając odległość miedzy nimi. — Wakacje się udały? Zgłębiłaś wszystkie tajemnice Grahama? Wpadłaś zdać mi raport?— Bo właśnie to musiała robić, głupia. Jak Rita, taplać się w żałobie jak dziecko w kałuży, doszczętnie przemoczone i zmarznięte; potrzebowała rodzica, który weźmie ją za rękę i pociągnie za sobą. Miotała się, choć stała w miejscu. Jej sylwetka chwiała się, wzrok był niespokojny, klatka piersiowa ukryta pod peleryną unosiła się i opadała w szybkim tempie; dostrzegł to, kiedy przy wdechach materiał rozciągał się pod naporem jej piersi. Przełykała ślinę częściej niz powinna, jej gardło poruszało się, zdradzając jej zdenerwowanie. Może gdyby stanął bliżej usłyszałby nawet gwałtowne łupanie serca; zwracał uwagę na detale, na szczegóły, pozostając opanowanym, czekał na wybuch, na eksplozję. Zadarł lekceważąco brodę wyżej, patrząc na nią znacząco z góry, uniósł brwi, usłyszawszy jej pytanie, a może stwierdzenie, niewysłowiony wyrzut.
Oczywiście, że był z siebie zadowolony; ostatnie dni były trudne, wykańczające, lecz satysfakcjonujące. Nigdy nic nie przychodziło mu łatwo, wymagało pracy, efekty zasłużenie łechtały jego ego. Smak śmierci Cornelii wciąż czuł na swym podniebieniu, pozostał na nim jak Toujours Pur.
Przystanął przed nią.
— Co? — wtrącił nim jeszcze zdążyła skończyć, nawet jeśli jej słowa miały od samego początku zawisnąć pomiędzy nimi. — Jakim prawem co?— powtórzył szeptem, unosząc brwi jeszcze wyżej. — Powiedz to, wyduś z siebie, wyrzygaj mi prosto w twarz. Nie mogę się doczekać — Ostatnie słowa gubiły się w ciszy, przerywanej jedynie świszczeniem wiatru. Gdyby sie postarał, mógłby ją sięgnąć palcami. Gdyby zbliżył się odrobinę, mógłby zacisnąć je na jej szczupłej szyi, zablokować dopływ powietrza. Nigdy nikogo nie udusił gołymi rękami, rózdżka była jednak zbyt daleko. Ciekawe, czy to trudne.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Atmosfera gęstniała z każdą, powolnie przemijającą minutą. Dźwięk tykającego zegara, wrzynał w podświadomość cenne, ulotne chwile. Delikatne odłamki stworzyły perlistą przeszkodę, odstraszając nierównomiernymi krawędziami. Cierpki, pobudzający zapach, trafiał do nozdrzy nie dając sekundy wytchnienia. Tworzył unikatową mieszankę wraz z specyficzną wonią pomieszczenia, piżmowych perfum, porozrzucanych specyfików. A może to jego zapach? Ciężki, obezwładniający, zatrzymujący w miejscu natarczywego wizytanta. Dostrzegła jak bacznie ilustruje zaciemniony profil. Oskarżycielsko, karcąco, niechętnie. Niemalże na wezwanie zsunęła obszerny materiał ukazując większość okazałości: bliźniacze, stalowoszare tęczówki, ściągnięte w gniew brwi, hebanowe kosmyki swawolnie współgrające z intensywnym podmuchem, blade, przemęczone lico niknące na tle mrocznej prezencji. Całkowity brak wymownego grymasu, mówiący o stercie kłębiących, różnorakich, pobudzających myśli. Patrząc na złowrogi wyraz, próbowała odnaleźć właściwą plątaninę; złożenie sylab o właściwym, dobitnym wydźwięku. Ich ilość nie mogła przejść przez gardło stwarzając niepokonalną blokadę. Nie musiała składać zapowiedzi. Zamierzony cel zakładał niespodziewaną, nieoczekiwaną wizytę. Zaskoczenie, zachwianie równowagi. Czego się obawiał? Prezentowane na wierzchu bibeloty nie robiły wrażenia - widziała nie jeden niezidentyfikowany przedmiot; niejednokrotnie obracały go długie, szczupłe palce. Wiele z nich spoczywało w kamienicznych, zakurzonych kątach emanując swą niewypowiedzianą potęgą. Salon stanowił lustrzane odbicie skromnej posiadłości ulokowanej w samym sercu śmiertelnie niebezpiecznej ulicy.
Ciemne tęczówki wędrowały za powolnie poruszaną sylwetką, unieruchamiając resztę zziębniętego, lekko obezwładnionego ciała. Pewny, szorstki ton głosu wywołał wewnętrzną, obrzydliwą wręcz niechęć, a także nieporuszone łaknienie wykonania czegoś nieoczekiwanego, gwałtownego, niemoralnego. Widziałeś to w moich oczach, prawda? Drgnięcie, zgrzytliwy szmer podłogi, odgłos ciężkich, skórzanych kroków wytężał nadwrażliwe zmysły. Wzmagał nienasycone oczekiwanie, gwałtownie, widocznie przyspieszając oddech. Przekonanie o kontroli sytuacji przewyższał zdrowy rozsądek. Był przecież niebezpiecznym, bezwzględnym morderca, czy można było aż tak go lekceważyć? Możliwe, gdyby nie nasiąknęła ogromem informacji przekazywanych przez margines uliczny, roześmiałaby się w głos, zaprzeczając bezpodstawnej wypowiedzi gospodarza, udając kompletna bezinteresowność wobec wspomnianego bliźniaka. Teraz? Sylaby układające się w dźwięczne imię zmarłego przyjaciela, działały paraliżująco, usypiająco, bezwładnie. Rzucały na bezdenna głębinę gorejącej rozpaczy, bezsilności, przeraźliwej niemocy, która właśnie drażniła pojedyncze kanaliki nerwowe, próbując przebić się aż do szpiku kości. Odległość zmniejszała się gwałtownie. Nie była w stanie posłusznie utrzymać sylwetkę w pozycji całkowicie statycznej. Niepokój targnął gabaryty, powodując mimowolne, niewyczuwalne cofnięcie. Jasność umysłu, wytężona uwaga nie traciła na intensywności - rozbiegane tęczówki wyłapywały niepewne szczegóły. Drwina, nieodłączny atrybut groźnego gospodarza, dawnego przyjaciela. To dziwne, że jego imię z tak ogromną łatwością przechodzi Ci przez gardło. - To co robiłam w między czasie nie powinno cię obchodzić. - odparła z dumą unosząc głowę; konfrontując bliźniacze tęczówki z uważnym wzrokiem współtowarzysza. Usta wykrzywił specyficzny grymas irytacji, głowa wykonała gest niedowierzania, a dłoń zacisnęła na ozdobnej rękojeści ukrytej pod płachtami materiału. - Nie wydaje mi się, że mogę wiedzieć więcej od ciebie Mulciber. - próbujesz mnie zwieść, zaskoczyć, zadrwić, a może poniżyć? Uważasz, że nie znam bolesnej prawdy, której jesteś autorem? - A nawet jeśli - zaczęła dość niespodziewanie, bezdennym głuchym, chrapliwym głosem niknącym pośród ochładzających podmuchów. - Nie wyśpiewałabym ani słowa. - Czego nie rozumiał? Podstaw człowieczeństwa? Zalążków moralności, którą doszczętnie postradał? Wyrzekł sentymentu, więzi krwi, całkowitej przynależności. Pozbył balastu, uciążliwego problemu stojącego na drodze ku wiecznej potędze. Bez skrupułów pozbawił najistotniejszej wartości, napawając się ulatującą z rozdartego serca potęgą. Wybudził krwiożerczego, bezwzględnego potwora gotowego do kolejnego, bestialskiego mordu. W ciszy, ukryciu, zdała od rozpraszającego zgiełku. Nie mogła pogodzić się z biernością, zagubieniem, emocjonalną bezsilnością. Obarczona odpowiedzialnością, obwiniała się o śmierć. Ból rozdzierał klatkę przy każdym, głębszym westchnięciu. Maskowany wyraz twarzy tamował rozżalenie, bezsilność, potok łez. Głębiny myśli nie pozwalały na upragnioną jasność umysłu. Wspomnienia nawiedzały podświadomość, wyświetlając i konfrontując braterskie sylwetki. Twarz zmarłego Mulcibera odbijała się w drapieżnych rysach przyczajonego brata. Rzeczywisty obraz będący na wyciągnięcie bladej, rozedrganej dłoni. Czy błądziła w przeszłości? Nie potrafiła odciąć ubiegłego? Trwała w mrocznych, nierozwiązanych tajemnicach pragnąc za wszelką cenę odkryć ich niezrozumiałe sedno. Tak jak Rita, która zaginęła niewiele po tym jak sama postanowiła na dobre usunąć się z pola widzenia. Zostawić rozgrzebane sprawunki, pozwolić na śmierć wielu najbliższych jednostek, wrócić do niczego. Każda, kolejna, przepływająca myśl rozniecała wewnętrzne demony. Rozgrzana krew, mieszała się z mistyczną atmosferą, wyraźnym niepokojem, napięciem pomiędzy walecznymi współtowarzyszami. Za wszelką cenę tamowała widoczne odczucia, które mężczyzna wchłaniał z satysfakcjonującą lubością. Po raz kolejny, niespodziewanie cofnęła się do tyłu, napotykając drewnianą zaporę. Tęczówki rozszerzyły się mimowolnie ukazując zakłopotanie, dezorientację, pułapkę? Jego gesty wyrażały przewagę, dominację, górowanie. Chciał ją stłamsić, pokonać, przejąć panowanie. Znał niepokojące szczegóły charakteru mówiące o nieoczekiwanej gwałtowności, wybuchowości, zbyt dużej pewności siebie. Odległość między ciałami stała się minimalna. Przystanął, zatrzymał, opadł. Drażniący zapach uderzył w delikatne kanaliki zapachowe, powodując nieoczekiwane zmarszczenie. Mięśnie napięły się gwałtownie gotowe do skoku, walki, a może ucieczki? Ciężki, charczący oddech owiewał cienką, delikatną skórę szyi, odkrytą spod niedopasowanej peleryny. Tęczówki zwężyły złowieszczo, kiedy pierwsze słowa wypłynęły z wężowych warg, wbijając sztylet w zmrożone serce przeciwniczki. Przerwał wypowiedzieć, a ta zawisła bezdennie pod niskim sufitem. Bliskość, szept, emocje, napięcie, panika. Perliste łzy zaczęły samoistnie spływać po przemęczonych policzkach. Nadgarstek bolał od usilnego zaciskania skrywanego, magicznego przedmiotu. Próbowała wytrzymać konfrontację wygłodniałych spojrzeń. Odwraca głowę. Nie mogła czekać; pojedyncze zwroty same wylewały się z rozdartego i poszarpanego wnętrza. - Jakim prawem odbierasz życie niewinnemu? - próbując zachować cierpki, pewny ton głosu nie panując nad łkającymi przerywnikami; słonymi kroplami wpadającymi do półotwartych, spierzchniętych ust. - Jakim prawem jesteś w stanie normalnie funkcjonować? - przenosi wzrok na przeciwległą obojętność. - Jego krew - przerywa. - Jest na twoich bestialskich dłoniach. Plami twoją różdżkę! - wykrzyknęła chwiejąc się gwałtownie, omal nie opadając do przodu na nierówną gładź podłogową. - Dlaczego? Możesz mi to do cholery wytłumaczyć! - dołączając gestykulację nie mogła powstrzymać podwyższonego tonu głosu. Dołączona histeria wprowadzała ją w stan, którego nie potrafiła kontrolować. Łzy rozpływały się po niewyraźnej twarzy, zatapiając wyraziste, niegroźne już rysy. Wściekłość wypełniała wszelkie komórki nerwowe, przyczyniając się do kolejnego: - Uważasz się za niepokonaną potęgę? - zadrwiła. - To na co czekasz! WALCZ! - energicznie, wyciągnęła dłoń spod peleryny, wymierzając prosto w serce przeciwnika. Delikatna powłoka drgała energicznie nie mogąc utrzymać upragnionej równowagi. Klatka piersiowa Dolohov falowała w rytm świszczących bezdechów, drgających szlochów. Nie wiedziała co robi, gdzie jest, przegrywała. - Walcz ze mną! Do końca! - cofnęła się ponownie, zapominając o drewnianej powłoce za plecami. Fale gorąca nawiedziły jej ciało uderzając o ukryty przedmiot. To koniec. Koniec jej wyimaginowanej siły, przewagi, kontroli. Była bezwładna, rozsypana. Wystawiona na pokusę. Stała się prawdziwą ofiarą, którą z największą lekkością byłby w stanie dosięgnąć. No chodź, podejdź, stań bliżej. Wyciągnij dłoń, widzisz jak pulsuje? Poznajesz jej kolor? Czujesz to przenikliwe ciepło? Dotknij, zaciśnij, doznaj. Wyzwól nieopisane. Dąż do niemej przyjemności. To proste. To bardzo proste.
Ciemne tęczówki wędrowały za powolnie poruszaną sylwetką, unieruchamiając resztę zziębniętego, lekko obezwładnionego ciała. Pewny, szorstki ton głosu wywołał wewnętrzną, obrzydliwą wręcz niechęć, a także nieporuszone łaknienie wykonania czegoś nieoczekiwanego, gwałtownego, niemoralnego. Widziałeś to w moich oczach, prawda? Drgnięcie, zgrzytliwy szmer podłogi, odgłos ciężkich, skórzanych kroków wytężał nadwrażliwe zmysły. Wzmagał nienasycone oczekiwanie, gwałtownie, widocznie przyspieszając oddech. Przekonanie o kontroli sytuacji przewyższał zdrowy rozsądek. Był przecież niebezpiecznym, bezwzględnym morderca, czy można było aż tak go lekceważyć? Możliwe, gdyby nie nasiąknęła ogromem informacji przekazywanych przez margines uliczny, roześmiałaby się w głos, zaprzeczając bezpodstawnej wypowiedzi gospodarza, udając kompletna bezinteresowność wobec wspomnianego bliźniaka. Teraz? Sylaby układające się w dźwięczne imię zmarłego przyjaciela, działały paraliżująco, usypiająco, bezwładnie. Rzucały na bezdenna głębinę gorejącej rozpaczy, bezsilności, przeraźliwej niemocy, która właśnie drażniła pojedyncze kanaliki nerwowe, próbując przebić się aż do szpiku kości. Odległość zmniejszała się gwałtownie. Nie była w stanie posłusznie utrzymać sylwetkę w pozycji całkowicie statycznej. Niepokój targnął gabaryty, powodując mimowolne, niewyczuwalne cofnięcie. Jasność umysłu, wytężona uwaga nie traciła na intensywności - rozbiegane tęczówki wyłapywały niepewne szczegóły. Drwina, nieodłączny atrybut groźnego gospodarza, dawnego przyjaciela. To dziwne, że jego imię z tak ogromną łatwością przechodzi Ci przez gardło. - To co robiłam w między czasie nie powinno cię obchodzić. - odparła z dumą unosząc głowę; konfrontując bliźniacze tęczówki z uważnym wzrokiem współtowarzysza. Usta wykrzywił specyficzny grymas irytacji, głowa wykonała gest niedowierzania, a dłoń zacisnęła na ozdobnej rękojeści ukrytej pod płachtami materiału. - Nie wydaje mi się, że mogę wiedzieć więcej od ciebie Mulciber. - próbujesz mnie zwieść, zaskoczyć, zadrwić, a może poniżyć? Uważasz, że nie znam bolesnej prawdy, której jesteś autorem? - A nawet jeśli - zaczęła dość niespodziewanie, bezdennym głuchym, chrapliwym głosem niknącym pośród ochładzających podmuchów. - Nie wyśpiewałabym ani słowa. - Czego nie rozumiał? Podstaw człowieczeństwa? Zalążków moralności, którą doszczętnie postradał? Wyrzekł sentymentu, więzi krwi, całkowitej przynależności. Pozbył balastu, uciążliwego problemu stojącego na drodze ku wiecznej potędze. Bez skrupułów pozbawił najistotniejszej wartości, napawając się ulatującą z rozdartego serca potęgą. Wybudził krwiożerczego, bezwzględnego potwora gotowego do kolejnego, bestialskiego mordu. W ciszy, ukryciu, zdała od rozpraszającego zgiełku. Nie mogła pogodzić się z biernością, zagubieniem, emocjonalną bezsilnością. Obarczona odpowiedzialnością, obwiniała się o śmierć. Ból rozdzierał klatkę przy każdym, głębszym westchnięciu. Maskowany wyraz twarzy tamował rozżalenie, bezsilność, potok łez. Głębiny myśli nie pozwalały na upragnioną jasność umysłu. Wspomnienia nawiedzały podświadomość, wyświetlając i konfrontując braterskie sylwetki. Twarz zmarłego Mulcibera odbijała się w drapieżnych rysach przyczajonego brata. Rzeczywisty obraz będący na wyciągnięcie bladej, rozedrganej dłoni. Czy błądziła w przeszłości? Nie potrafiła odciąć ubiegłego? Trwała w mrocznych, nierozwiązanych tajemnicach pragnąc za wszelką cenę odkryć ich niezrozumiałe sedno. Tak jak Rita, która zaginęła niewiele po tym jak sama postanowiła na dobre usunąć się z pola widzenia. Zostawić rozgrzebane sprawunki, pozwolić na śmierć wielu najbliższych jednostek, wrócić do niczego. Każda, kolejna, przepływająca myśl rozniecała wewnętrzne demony. Rozgrzana krew, mieszała się z mistyczną atmosferą, wyraźnym niepokojem, napięciem pomiędzy walecznymi współtowarzyszami. Za wszelką cenę tamowała widoczne odczucia, które mężczyzna wchłaniał z satysfakcjonującą lubością. Po raz kolejny, niespodziewanie cofnęła się do tyłu, napotykając drewnianą zaporę. Tęczówki rozszerzyły się mimowolnie ukazując zakłopotanie, dezorientację, pułapkę? Jego gesty wyrażały przewagę, dominację, górowanie. Chciał ją stłamsić, pokonać, przejąć panowanie. Znał niepokojące szczegóły charakteru mówiące o nieoczekiwanej gwałtowności, wybuchowości, zbyt dużej pewności siebie. Odległość między ciałami stała się minimalna. Przystanął, zatrzymał, opadł. Drażniący zapach uderzył w delikatne kanaliki zapachowe, powodując nieoczekiwane zmarszczenie. Mięśnie napięły się gwałtownie gotowe do skoku, walki, a może ucieczki? Ciężki, charczący oddech owiewał cienką, delikatną skórę szyi, odkrytą spod niedopasowanej peleryny. Tęczówki zwężyły złowieszczo, kiedy pierwsze słowa wypłynęły z wężowych warg, wbijając sztylet w zmrożone serce przeciwniczki. Przerwał wypowiedzieć, a ta zawisła bezdennie pod niskim sufitem. Bliskość, szept, emocje, napięcie, panika. Perliste łzy zaczęły samoistnie spływać po przemęczonych policzkach. Nadgarstek bolał od usilnego zaciskania skrywanego, magicznego przedmiotu. Próbowała wytrzymać konfrontację wygłodniałych spojrzeń. Odwraca głowę. Nie mogła czekać; pojedyncze zwroty same wylewały się z rozdartego i poszarpanego wnętrza. - Jakim prawem odbierasz życie niewinnemu? - próbując zachować cierpki, pewny ton głosu nie panując nad łkającymi przerywnikami; słonymi kroplami wpadającymi do półotwartych, spierzchniętych ust. - Jakim prawem jesteś w stanie normalnie funkcjonować? - przenosi wzrok na przeciwległą obojętność. - Jego krew - przerywa. - Jest na twoich bestialskich dłoniach. Plami twoją różdżkę! - wykrzyknęła chwiejąc się gwałtownie, omal nie opadając do przodu na nierówną gładź podłogową. - Dlaczego? Możesz mi to do cholery wytłumaczyć! - dołączając gestykulację nie mogła powstrzymać podwyższonego tonu głosu. Dołączona histeria wprowadzała ją w stan, którego nie potrafiła kontrolować. Łzy rozpływały się po niewyraźnej twarzy, zatapiając wyraziste, niegroźne już rysy. Wściekłość wypełniała wszelkie komórki nerwowe, przyczyniając się do kolejnego: - Uważasz się za niepokonaną potęgę? - zadrwiła. - To na co czekasz! WALCZ! - energicznie, wyciągnęła dłoń spod peleryny, wymierzając prosto w serce przeciwnika. Delikatna powłoka drgała energicznie nie mogąc utrzymać upragnionej równowagi. Klatka piersiowa Dolohov falowała w rytm świszczących bezdechów, drgających szlochów. Nie wiedziała co robi, gdzie jest, przegrywała. - Walcz ze mną! Do końca! - cofnęła się ponownie, zapominając o drewnianej powłoce za plecami. Fale gorąca nawiedziły jej ciało uderzając o ukryty przedmiot. To koniec. Koniec jej wyimaginowanej siły, przewagi, kontroli. Była bezwładna, rozsypana. Wystawiona na pokusę. Stała się prawdziwą ofiarą, którą z największą lekkością byłby w stanie dosięgnąć. No chodź, podejdź, stań bliżej. Wyciągnij dłoń, widzisz jak pulsuje? Poznajesz jej kolor? Czujesz to przenikliwe ciepło? Dotknij, zaciśnij, doznaj. Wyzwól nieopisane. Dąż do niemej przyjemności. To proste. To bardzo proste.
Wszystko czego się obawiamy kiedyś nas spotka.
Milburga Dolohov
Zawód : łowczyni wilkołaków, muzyk, towarzyszka eskapad poszukiwawczych
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Podobno zło triumfuje, podczas gdy dobrzy ludzie nic nie robią.
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chciałby stwierdzić, że niewiele się zmieniła, ale to nieprawda, upewnił się w tym kiedy zsunęła z głowy kaptur, ujawniając swą bladą twarz, na której zmęczenie kwitło jak zawstydzone wypieki na licach szlacheckiej panienki. Każde słowo wypluwała z siebie z trudem, jakby walczyła sama ze sobą i swoimi słabościami, podczas, gdy jemu wszystko przychodziło z łatwością. Był na swoim terenie i choć nie miał przy sobie różdżki nie czuł się zagrożony w swej pozycji; patrząc na nią, żałosną postać wypełnioną nieszczęściem, żalem i żałobą nie dostrzegał wroga, którego w niej widział lata temu. Patrząc prosto w oczy emanował z nich strach, ale i dzikie pragnienie. Czego chciała? Dopiero szukał odpowiedzi pomiędzy drżeniem głosu w wypowiadanych sylabach, w krótkich oddechach i nerwowych brwiach, które ściągały się ku sobie w gniewnym, nienawistnym wyrazie. Pozostawał spokojny, niewzruszony teatrem, który odstawiała w progu jego mieszkania. Po co to wszystko? Nie bawiło go to wcale. Przyszła tu jak niechciana persona, nieproszony gość, który zmącił jego spokój, plując jadem, obrzucając go winą za coś czego nie popełnił. Nie mogła o tym wiedzieć, a on nie zamierzał jej wyprowadzać z błędu, wręcz przeciwnie, zdawał się przecież utwierdzać ją w przekonaniu, że winien jest śmierci własnego brata.
Pamiętał dzień, w którym wrócił do szkoły, a on jak zwykle, siedział przy stole Krukonów, zamyślony i zaabsorbowany czymś, czego nie rozumiał. To uderzyło w niego nagle i niespodziewanie; prawda, której nie oczekiwał i której wcale nie chciał. Przez tyle lat zdołał się przyzwyczaić, dobrze mu było w skórze, w której się wychował — nie urodził. Lecz był Mulciberem i nie mógł zapomnieć o tym. Graham jaśniał na tle innych, jak gwiazda, brakujący element całej konstelacji w jego umyśle. Nie był nim wcale, potrzebował kilku lat, by sobie to uświadomić. Miał wielu przyjaciół aurorów, może nawet członków Zakonu — dziś wiedział, że mógł mieć z nimi coś wspólnego; wiedział o Cornelii i tym, czego się dopuszczała, pieprzona zdradziecka zakonowa kurwa, niegodna tego nazwiska. Nie udało się. Nie osiągneli tego, co powinni jako bracia, tego co przypuszczali jako bliźniaki. Powinni być tacy sami, jednomyślni, zgodni, lojalni. Znała ich obu, powinna wiedzieć, jak bardzo byli różni i jak głęboko oddani sprawie. Graham zawsze miał coś innego do zrobienia, bardziej absorbujące życie, obowiązki. Ramsey był oddany tylko sobie i sprawie Czarnego Pana, wobec którego ona była dziś tak obca.
— Może wcale nie obchodzi — nie powstrzymał lekceważenia, które rozbrzmiało w wypowiedzianych słowach. Droczenie się z nią zawsze było lekką grą pomiędzy prawdziwymi rozgrywkami, zabawną, żałośnie prostą formą doznawania przyjemności z obcowania z ludźmi Była emocjonalna, choć jej szare oczy próbowały zamknąć go w lodowej jaskini z nadzieją, że w końcu zastygnie w bezruchu i przestanie oddychać. Ale lodu nie da się pokonać lodem, powinna wiedzieć, że bryły mogą zderzać się ze sobą i kruszyć, ale nie są w stanie się całkowicie zniszczyć. Obrana przez nią taktyka zachowania spokoju nie przynosiła zamierzonych efektów i doskonale o tym wiedziała. Zdradzały ją drżące dłonie i będąca najbardziej oczywistym odruchem próba wycofania się z pokrytej kolcami ścieżki. Wkładała wiele wysiłku w formę, jaką chciała uzyskać, szatę, w jaką chciała się przed nim ubrać, tymczasem nieświadomie zrzucała z siebie pojedyncze części garderoby, by za moment stanąć przed nim zupełnie naga, bezbronna. Czytanie z niej mogło być kwestią chwili, a niezrównoważenie, które przypominało raczej budzący się wulkan niż statyczną górę lodową, stawiało ją na straconej pozycji.
Uśmiechnął się szeroko. Wątpił, by wiedziała cokolwiek; nie przyszłaby tu, gdyby posiadała informacje o tym, czym zajmowali się ludzi, na których jej zależało. Dobrze się składało, on wiedział wszystko, co mogłoby ją zadowolić, ale nie zamierzał wykładać kart na stół. Nie przepadał za otwartą grą, zatrzymywanie asa w rękawie do samego końca wiązało się z przyjemnym dreszczykiem emocji, których w jego życiu zawsze brakowało.
— To dość śmiałe słowa z twojej strony, zważywszy, że bierzesz mnie za bezwzględnego mordercę. Moglibyśmy się założyć o to, czy uda mi się z ciebie coś wyciągnąć. Cornelia zaryzykowała. — Wzruszył lekko ramionami, podchodząc do niej powoli. Jej różdżka oparła się o jego tors, ale choć czuł smak ryzyka, jakie podjął stając przed nią bez swego oręża, nie wyglądał jakby miał się wystraszyć jej zdecydowanego i buntowniczego tonu. Z wolna uniósł rękę, nie gwałtownie, wręcz mozolnie i leniwie, palcami lekko odsuwając od siebie drewno, tak, by nie stać w promieniu działania. Niczym mediator o niezwykle polubownych zamiarach odjął od siebie jej broń.
— Na twoim miejscu bym mnie nie prowokował — warknął ostrzegawczo, niczym wilk, wyłaniający się powoli z zarośli. Patrzył jej w oczy nieustannie, z nutą groźby w spojrzeniu. Nie zamierzał jej ulec, a tym bardziej wycofać się. Kim była, by mu grozić; ledwie karykaturą samej siebie, marną imitacją czarnoksiężnika, którym niegdyś była. Czlowieka zdruzgoconego wewnętrznie, rozsypanego, błagającego o pomoc. Błagała go o pomoc, nawet o tym nie wiedząc. W tej śmiesznej iluzji silnej i niezależnej kobiety czaiła się groteska; przybyła do swego wroga, by rozprysnąć się pod jego stopami w drobny mak. Nie miała wystarczającej siły, by się z nim mierzyć. Trawiła ją żałość i nostalgia za czymś, czego nigdy nie miała.
Uderzył ją w twarz dość szybko, lecz nie wkładając zbyt wiele siły w zamach lewą ręką. Nie pozwolił jej jednak upaść; chwycił ją za ramiona i przycisnął do drzwi, do których się wycofała w obawie przed nim chwilę wcześniej.
— Jestem sługą Czarnego Pana i odbiorę życie każdemu, kto stanie przeciw jego rosnącej potędze — zawyrokował gniewnie i chwycił ją za twarz, nie bacząc na to, czy zdoła skierować różdżkę w jego kierunku. Zacisnął palce na jej policzkach, nachylając się przed nią, by wypowiedzieć słowa, które powinna dobrze zapamiętać. — Byłaś jego sługą, Rycerzem Walpurgii, a nie płaczącą nad martwymi słabą ciotą. Dziś jesteś marną imitacją samej siebie. — Ich stalowe spojrzenie spotkało się; dobrze, nie pozwoliłby jej oderwać od siebie wzroku. Niech patrzy, niech mierzy się z tym, co mogłaby nazwać początkiem końca. — Nie zasługujesz nawet na żal z mojej strony. Graham zginął, bo był słaby, ale teraz nie dorastasz mu nawet do pięt. Wstyd mi za ciebie. Jemu też by było wstyd. Potrafił przynajmniej zachować w sobie resztki godności. A ty? To nie cholerny koncert życzeń, królewno. Wybaczam ci wszystko, bo jesteś tylko niestabilnym, głupim tworem.— Splunąłby w jej stronę, gdyby nie to, że tkwili w jego mieszkaniu, którego nie zamierzał brudzić z jej powodu. Nie zasługiwała na szacunek, nie udowodniła swej wartości; łkała jak zwykłe babsko, niepotrafiące sobie poradzić z czyjąkolwiek śmiercią, a przecież miała walczyć u boku Voldemorta. Nadeszła wojna, powinnaś przygotować się na stratę wielu osób, Milburgo. I przetrwają tylko najsilniejsi.
Pamiętał dzień, w którym wrócił do szkoły, a on jak zwykle, siedział przy stole Krukonów, zamyślony i zaabsorbowany czymś, czego nie rozumiał. To uderzyło w niego nagle i niespodziewanie; prawda, której nie oczekiwał i której wcale nie chciał. Przez tyle lat zdołał się przyzwyczaić, dobrze mu było w skórze, w której się wychował — nie urodził. Lecz był Mulciberem i nie mógł zapomnieć o tym. Graham jaśniał na tle innych, jak gwiazda, brakujący element całej konstelacji w jego umyśle. Nie był nim wcale, potrzebował kilku lat, by sobie to uświadomić. Miał wielu przyjaciół aurorów, może nawet członków Zakonu — dziś wiedział, że mógł mieć z nimi coś wspólnego; wiedział o Cornelii i tym, czego się dopuszczała, pieprzona zdradziecka zakonowa kurwa, niegodna tego nazwiska. Nie udało się. Nie osiągneli tego, co powinni jako bracia, tego co przypuszczali jako bliźniaki. Powinni być tacy sami, jednomyślni, zgodni, lojalni. Znała ich obu, powinna wiedzieć, jak bardzo byli różni i jak głęboko oddani sprawie. Graham zawsze miał coś innego do zrobienia, bardziej absorbujące życie, obowiązki. Ramsey był oddany tylko sobie i sprawie Czarnego Pana, wobec którego ona była dziś tak obca.
— Może wcale nie obchodzi — nie powstrzymał lekceważenia, które rozbrzmiało w wypowiedzianych słowach. Droczenie się z nią zawsze było lekką grą pomiędzy prawdziwymi rozgrywkami, zabawną, żałośnie prostą formą doznawania przyjemności z obcowania z ludźmi Była emocjonalna, choć jej szare oczy próbowały zamknąć go w lodowej jaskini z nadzieją, że w końcu zastygnie w bezruchu i przestanie oddychać. Ale lodu nie da się pokonać lodem, powinna wiedzieć, że bryły mogą zderzać się ze sobą i kruszyć, ale nie są w stanie się całkowicie zniszczyć. Obrana przez nią taktyka zachowania spokoju nie przynosiła zamierzonych efektów i doskonale o tym wiedziała. Zdradzały ją drżące dłonie i będąca najbardziej oczywistym odruchem próba wycofania się z pokrytej kolcami ścieżki. Wkładała wiele wysiłku w formę, jaką chciała uzyskać, szatę, w jaką chciała się przed nim ubrać, tymczasem nieświadomie zrzucała z siebie pojedyncze części garderoby, by za moment stanąć przed nim zupełnie naga, bezbronna. Czytanie z niej mogło być kwestią chwili, a niezrównoważenie, które przypominało raczej budzący się wulkan niż statyczną górę lodową, stawiało ją na straconej pozycji.
Uśmiechnął się szeroko. Wątpił, by wiedziała cokolwiek; nie przyszłaby tu, gdyby posiadała informacje o tym, czym zajmowali się ludzi, na których jej zależało. Dobrze się składało, on wiedział wszystko, co mogłoby ją zadowolić, ale nie zamierzał wykładać kart na stół. Nie przepadał za otwartą grą, zatrzymywanie asa w rękawie do samego końca wiązało się z przyjemnym dreszczykiem emocji, których w jego życiu zawsze brakowało.
— To dość śmiałe słowa z twojej strony, zważywszy, że bierzesz mnie za bezwzględnego mordercę. Moglibyśmy się założyć o to, czy uda mi się z ciebie coś wyciągnąć. Cornelia zaryzykowała. — Wzruszył lekko ramionami, podchodząc do niej powoli. Jej różdżka oparła się o jego tors, ale choć czuł smak ryzyka, jakie podjął stając przed nią bez swego oręża, nie wyglądał jakby miał się wystraszyć jej zdecydowanego i buntowniczego tonu. Z wolna uniósł rękę, nie gwałtownie, wręcz mozolnie i leniwie, palcami lekko odsuwając od siebie drewno, tak, by nie stać w promieniu działania. Niczym mediator o niezwykle polubownych zamiarach odjął od siebie jej broń.
— Na twoim miejscu bym mnie nie prowokował — warknął ostrzegawczo, niczym wilk, wyłaniający się powoli z zarośli. Patrzył jej w oczy nieustannie, z nutą groźby w spojrzeniu. Nie zamierzał jej ulec, a tym bardziej wycofać się. Kim była, by mu grozić; ledwie karykaturą samej siebie, marną imitacją czarnoksiężnika, którym niegdyś była. Czlowieka zdruzgoconego wewnętrznie, rozsypanego, błagającego o pomoc. Błagała go o pomoc, nawet o tym nie wiedząc. W tej śmiesznej iluzji silnej i niezależnej kobiety czaiła się groteska; przybyła do swego wroga, by rozprysnąć się pod jego stopami w drobny mak. Nie miała wystarczającej siły, by się z nim mierzyć. Trawiła ją żałość i nostalgia za czymś, czego nigdy nie miała.
Uderzył ją w twarz dość szybko, lecz nie wkładając zbyt wiele siły w zamach lewą ręką. Nie pozwolił jej jednak upaść; chwycił ją za ramiona i przycisnął do drzwi, do których się wycofała w obawie przed nim chwilę wcześniej.
— Jestem sługą Czarnego Pana i odbiorę życie każdemu, kto stanie przeciw jego rosnącej potędze — zawyrokował gniewnie i chwycił ją za twarz, nie bacząc na to, czy zdoła skierować różdżkę w jego kierunku. Zacisnął palce na jej policzkach, nachylając się przed nią, by wypowiedzieć słowa, które powinna dobrze zapamiętać. — Byłaś jego sługą, Rycerzem Walpurgii, a nie płaczącą nad martwymi słabą ciotą. Dziś jesteś marną imitacją samej siebie. — Ich stalowe spojrzenie spotkało się; dobrze, nie pozwoliłby jej oderwać od siebie wzroku. Niech patrzy, niech mierzy się z tym, co mogłaby nazwać początkiem końca. — Nie zasługujesz nawet na żal z mojej strony. Graham zginął, bo był słaby, ale teraz nie dorastasz mu nawet do pięt. Wstyd mi za ciebie. Jemu też by było wstyd. Potrafił przynajmniej zachować w sobie resztki godności. A ty? To nie cholerny koncert życzeń, królewno. Wybaczam ci wszystko, bo jesteś tylko niestabilnym, głupim tworem.— Splunąłby w jej stronę, gdyby nie to, że tkwili w jego mieszkaniu, którego nie zamierzał brudzić z jej powodu. Nie zasługiwała na szacunek, nie udowodniła swej wartości; łkała jak zwykłe babsko, niepotrafiące sobie poradzić z czyjąkolwiek śmiercią, a przecież miała walczyć u boku Voldemorta. Nadeszła wojna, powinnaś przygotować się na stratę wielu osób, Milburgo. I przetrwają tylko najsilniejsi.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Czuł się, jakby wypił już co najmniej trzy butelki ognistej whisky, a od tygodnia nie miał w ustach ani kropli alkoholu. To się miało jednak zmienić, już niebawem. Krew szumiała Edwinowi w uszach, kręciło mu się w głowie, a usta mimowolnie rozciągały się w uśmiechu. Dłonie drżały, kiedy wyciągał je w stronę uzdrowiciela, trzymającego zawiniątko; martwiło go, że ono tak płacze, lecz powtarzano mu, że tak właśnie powinno być - to cisza byłaby powodem do niepokoju. Przejął wrzeszczące zawiniątko z najwyższą ostrożnością i odchylił pieluszkę: uśmiech nie zszedł mu z ust, choć spodziewał się czegoś innego. Dotychczas wyobrażał sobie niemowlęta jako słodkie i różowe, a to tutaj było pomarszczone i całe we krwi. Uzdrowiciel paplał jednak, że dziecko jest okazem zdrowia - a więc ufał, że wszystko jest w porządku. Edwin nie sądził, że w końcu doczeka tego momentu: przed kilkoma miesiącami ukończył trzydziesty ósmy rok życia, jego ślubna, Claire, niebawem miała obchodzić trzydzieste piąte urodziny i choć wierność przysięgli sobie przed piętnastoma laty, to los nie chciał obdarzyć ich potomkiem - aż do teraz. Szczęście szumiało Edwinowi w głowie, nie sądził nawet, że można się tak czuć. Przez następny kwadrans nie wypuszczał syna z rąk, dopóki inna uzdrowicielka nie wyrwała mu zawiniątka siłą, by się najadło. Wkrótce potem przegnała go ze szpitala św. Munga, a kiedy pchała go w kierunku kominka i wciskała w rękę garść proszku Fiuu, zapewniała, że Claire i ich syn potrzebują odpoczynku. Uwierzył jej i wlazł do kominka, opuszczając szpital.
Nie wypowiedział jednak swojego adresu, z ust Edwina padło nic innego jak Dziurawy Kocioł, a kiedy wyłonił się ze szmaragdowych płomieni, wrzasnął co sił w płucach, że został ojcem, nie dbając o to, czy znajdzie tu znajomych. Nagle obce osoby zaczynały poklepywać go po plecach i składać gratulacje, ktoś wcisnął mu w dłonie szklankę whisky, którą Edwin wypił duszkiem - a potem następną i jeszcze kolejną. Kolejne kolejki stawiał on sam, a wokół gromadziło się coraz więcej osób. Siedział tam wlewając w siebie alkohol dotąd, dopóki dwie sakiewki w jego płaszczu nie zrobiły się niebezpiecznie lekkie. A nawet wtedy wypił jeszcze trochę, dzięki uprzejmości znajomego, który w końcu, w wyrazie litości, zabrał mu ostatnią kolejkę, którą sam mu postawił, wcisnął w dłonie pelerynę i wyprowadził go z Dziurawego Kotła.
-Trafisz sam? - spytał.
-Aleeee o-oczywiście - czknął Edwin, odchodząc bez pożegnania.
Teraz nie tylko przez szczęście kręciło mu się w głowie, ale i stanowczo za dużo alkoholu we krwi; mimo to nie omieszkał po drodze kupić jeszcze jednej butelki, a także każdemu, kto chciał słuchać tłumaczyć, że urodził mu się dziś syn. Ostatecznie musiał się cofnąć, bo dawno minął już swoją kamienicę. Zamiast jednak wleźć na swoje piętro i położyć się do łóżka jak Merlin przykazał, to chciał świętować dalej - w końcu miał co świętować! To nie byle jaka okazja. To najważniejszy dzień w jego życiu.
Wiedziony alkoholem i zwykłą głupotą pchnął pierwsze lepsze drzwi, nieświadom, że wchodzi do jaskini wilka.
-I JESZCZE JEDEN I JESZCZE RAZ - zawył, bezceremonialnie przekraczając próg mieszkania Ramseya Mulcibera, bez jego zgody i zaproszenia, ot tak po prostu, jakby wchodził do siebie -JA STAWIAM - zapewnił od razu -ZA ZDROWIE MOJEGO SYNA! Urodził się dzisiaj, rozumiecie? - uśmiechnął się przy tym szeroko -No, nie dajcie się prosić - wyciągnął butelkę w stronę Mulcibera, zachęcając, by pociągnął sobie z niej zdrowo.
Nie wypowiedział jednak swojego adresu, z ust Edwina padło nic innego jak Dziurawy Kocioł, a kiedy wyłonił się ze szmaragdowych płomieni, wrzasnął co sił w płucach, że został ojcem, nie dbając o to, czy znajdzie tu znajomych. Nagle obce osoby zaczynały poklepywać go po plecach i składać gratulacje, ktoś wcisnął mu w dłonie szklankę whisky, którą Edwin wypił duszkiem - a potem następną i jeszcze kolejną. Kolejne kolejki stawiał on sam, a wokół gromadziło się coraz więcej osób. Siedział tam wlewając w siebie alkohol dotąd, dopóki dwie sakiewki w jego płaszczu nie zrobiły się niebezpiecznie lekkie. A nawet wtedy wypił jeszcze trochę, dzięki uprzejmości znajomego, który w końcu, w wyrazie litości, zabrał mu ostatnią kolejkę, którą sam mu postawił, wcisnął w dłonie pelerynę i wyprowadził go z Dziurawego Kotła.
-Trafisz sam? - spytał.
-Aleeee o-oczywiście - czknął Edwin, odchodząc bez pożegnania.
Teraz nie tylko przez szczęście kręciło mu się w głowie, ale i stanowczo za dużo alkoholu we krwi; mimo to nie omieszkał po drodze kupić jeszcze jednej butelki, a także każdemu, kto chciał słuchać tłumaczyć, że urodził mu się dziś syn. Ostatecznie musiał się cofnąć, bo dawno minął już swoją kamienicę. Zamiast jednak wleźć na swoje piętro i położyć się do łóżka jak Merlin przykazał, to chciał świętować dalej - w końcu miał co świętować! To nie byle jaka okazja. To najważniejszy dzień w jego życiu.
Wiedziony alkoholem i zwykłą głupotą pchnął pierwsze lepsze drzwi, nieświadom, że wchodzi do jaskini wilka.
-I JESZCZE JEDEN I JESZCZE RAZ - zawył, bezceremonialnie przekraczając próg mieszkania Ramseya Mulcibera, bez jego zgody i zaproszenia, ot tak po prostu, jakby wchodził do siebie -JA STAWIAM - zapewnił od razu -ZA ZDROWIE MOJEGO SYNA! Urodził się dzisiaj, rozumiecie? - uśmiechnął się przy tym szeroko -No, nie dajcie się prosić - wyciągnął butelkę w stronę Mulcibera, zachęcając, by pociągnął sobie z niej zdrowo.
I show not your face but your heart's desire
Puste, pozbawione znaczenia i sensu słowa, ulotne jak chwila, umykające w przeciągu pomiędzy wyziębionymi pomieszczeniami, których echo tłumione przez nagromadzoną ilość zwojów i opasłych tomów wygłuszone zostało do zera. Wyzywała go do walki, ale nie miała zbyt wielu szans w tym pojedynku. Pluła mu w twarz przesyconymi frustracją i nienawiścią frazesami, prowokując do działań, których już samo widmo zatrzęsło nią w niepewności i strachu. Zdała sobie z tego sprawę zbyt późno; nie zdołałaby już uciec. Jako ofiara przemocy, męskiej dominacji i pokazu nierównomiernie rozłożonych sił drżała przyciśnięta do dębowych desek, przyzwyczajając się do ich faktury i intensywnego zapachu, zamknięta w trumnie błędów, które zaniosą ją wprost do grobu. Była mała, malutka, maleńka — nie tylko zamknięta w klatce jego ramion, w jego oczach, które nie wyrażały już nic poza bezbrzeżną niechęcią. Po zawodzie, jaki mu dostarczyła nie pozostał ani ślad, czego mógł się spodziewać po Dolohovie, po rozklekotanym wraku człowieka, zbudowanym na piachu domku z kart. Emocje, które w sobie gromadziła mogły eksplodować w każdej chwili, ale nie zamierzał być świadkiem jej upadku. Wylądowała już dostatecznie nisko, aby nie chciał jej nawet oglądać. Przychodziła tu, do jego domu, chcąc wywołać burzę, będącą dramatycznym krzykiem o pomoc. Nie zamierzał jej pomóc, stawiać ją na nogi, składać zburzone lekkim podmuchem wiatru drewniane klocki.
— Jesteś żałosna — wypowiedział beznamiętnie, przesuwając dłonie z jej ramion na szyję. Gdyby różdżka znajdowała się bliżej, wymierzyłby w nią i bez wahania odebrał jej ostatni oddech. Nie zasługiwała na kolejną szansę od Czarnego Pana, on zaś, nie mógł jej pozwolić zawieść go po raz kolejny. Jej przeznaczeniem była już tylko śmierć. Długa, wyniszczająca, w męczarniach. Pełna wątpliwości zdecydowała się odwiedzić progi jego najwierniejszego sługi, postępując głupio, lekkomyślnie. Ujął jej twarz w dłonie i zbliżył się na tyle, że zetknęli się ze sobą nosami. — Powinnaś spojrzeć w głąb siebie i poszukać swoich błędów— wyszeptał jeszcze, nim wcisnął jej kciuki w oczodoły. Uczynił to z całej siły, cisnąć je głęboko przez kąciki, usilnie ignorując jej protesty. Zamierzał wepchnąć je choćby do mózgu, nie przestając aż gałki nie pękną, zalewając jej twarz posoką, aż nie zobaczy krwi brudzącej jej policzki i brodę, nie usłyszy błagającego krzyku. Nie przerwałby karania jej za błędy, gdyby nie feralna pomyłka pijaka, który najwyraźniej pomylił drzwi, przypadkowo wnikając w sam środek czegoś bardzo intymnego. Puścił jej twarz, oddychając powoli i głęboko, kierując chłodne jak zimowa zamieć spojrzenie w stronę mężczyzny. Gdy ofiarował mu butelkę wytrącił mu ją z ręki jednym, zamaszystym ruchem. Szkło roztrzaskało się po podłodze, alkohol rozlał po deskach, wsiąkając dramatycznie w szerokie szczeliny pomiędzy nimi.
— Wynoś się — warknął, wpierw cicho i ostrzegawczo, jasno (tak sądził) dając mu do zrozumienia, że brak mu ochoty na jego towarzystwo. Po chwili powtórzył nieco bardziej podniesionym, surowym głosem, zbliżając się do przybysza. Złapał go za ubranie i czym prędzej wyrzucił za drzwi. To samo uczynił z Milburgą, chwytając ją za kołnierz szaty — wywlókł ją na korytarz, pozostawiając na wycieraczce. Nie spojrzał już na nią, nie obrócił się, by ją pożegnać. Zamknął za sobą drzwi, pozostawiając jej ciało gdzieś tam, już poza jego świadomością. Spojrzał z dezaprobatą na ubrudzona szatę i dłonie.
— Cóż za niefart.
|zt
— Jesteś żałosna — wypowiedział beznamiętnie, przesuwając dłonie z jej ramion na szyję. Gdyby różdżka znajdowała się bliżej, wymierzyłby w nią i bez wahania odebrał jej ostatni oddech. Nie zasługiwała na kolejną szansę od Czarnego Pana, on zaś, nie mógł jej pozwolić zawieść go po raz kolejny. Jej przeznaczeniem była już tylko śmierć. Długa, wyniszczająca, w męczarniach. Pełna wątpliwości zdecydowała się odwiedzić progi jego najwierniejszego sługi, postępując głupio, lekkomyślnie. Ujął jej twarz w dłonie i zbliżył się na tyle, że zetknęli się ze sobą nosami. — Powinnaś spojrzeć w głąb siebie i poszukać swoich błędów— wyszeptał jeszcze, nim wcisnął jej kciuki w oczodoły. Uczynił to z całej siły, cisnąć je głęboko przez kąciki, usilnie ignorując jej protesty. Zamierzał wepchnąć je choćby do mózgu, nie przestając aż gałki nie pękną, zalewając jej twarz posoką, aż nie zobaczy krwi brudzącej jej policzki i brodę, nie usłyszy błagającego krzyku. Nie przerwałby karania jej za błędy, gdyby nie feralna pomyłka pijaka, który najwyraźniej pomylił drzwi, przypadkowo wnikając w sam środek czegoś bardzo intymnego. Puścił jej twarz, oddychając powoli i głęboko, kierując chłodne jak zimowa zamieć spojrzenie w stronę mężczyzny. Gdy ofiarował mu butelkę wytrącił mu ją z ręki jednym, zamaszystym ruchem. Szkło roztrzaskało się po podłodze, alkohol rozlał po deskach, wsiąkając dramatycznie w szerokie szczeliny pomiędzy nimi.
— Wynoś się — warknął, wpierw cicho i ostrzegawczo, jasno (tak sądził) dając mu do zrozumienia, że brak mu ochoty na jego towarzystwo. Po chwili powtórzył nieco bardziej podniesionym, surowym głosem, zbliżając się do przybysza. Złapał go za ubranie i czym prędzej wyrzucił za drzwi. To samo uczynił z Milburgą, chwytając ją za kołnierz szaty — wywlókł ją na korytarz, pozostawiając na wycieraczce. Nie spojrzał już na nią, nie obrócił się, by ją pożegnać. Zamknął za sobą drzwi, pozostawiając jej ciało gdzieś tam, już poza jego świadomością. Spojrzał z dezaprobatą na ubrudzona szatę i dłonie.
— Cóż za niefart.
|zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Prowokacja nie spotkała się z polubownym potraktowaniem czy zignorowaniem wypowiadanych przez Milburgę słów. Podżegała przeciwnika do ataku, a on postanowił z tego skorzystać. Uścisk na gałkach ocznych nie musiał być mocny, żeby miękka tkanka ustąpiła pod naporem męskich dłoni. Ciemnoczerwona posoka trysnęła na szatę Ramseya, poplamiła również jego dłonie. Wyjątkowo dotkliwy ból sparaliżował ruchy kobiety, zmusił kolana do zgięcia się, pozbawiając ciało jedynego filaru i ostatecznie zmuszając do upadku. Odruchowo sięgała do oczu, jakby chciała je przetrzeć, pozbawić krwi, która zalewała obraz, ale w ten sposób jeszcze bardziej pogarszała swoją sytuację. Gdy została wyrzucona za drzwi, chciała znaleźć wyjście, szlochając bez łez, wyjąc z bólu. Wstała, za chwilę jednak znów straciła równowagę, wyciągniętymi przed siebie dłońmi szukała oparcia, ściany, balustrady przy schodach. Znalazła ją, kiedy kolanami szurała po podłodze, powodując kolejne rany i otarcia. Próbowała się unieść, ale jej ciało nie wytrzymało napięcia i straciła równowagę, spadając ze schodów aż pod same drzwi frontowe klatki schodowej. Straciła przytomność, niedługo później wykrwawiając się, tracąc również i tętno. Serce zatrzymało się zaledwie kilka minut później.
| Mistrz Gry zainterweniował z powodu sytuacji, która poważnie zagrażała życiu Milburgi, a w związku z tym, że nie zareagowała w żaden sposób na postępowanie Ramseya, skończyło się to dla niej tak, jak się skończyło.
| Mistrz Gry zainterweniował z powodu sytuacji, która poważnie zagrażała życiu Milburgi, a w związku z tym, że nie zareagowała w żaden sposób na postępowanie Ramseya, skończyło się to dla niej tak, jak się skończyło.
| 18 lipca 56'
-Dlaczego tak zależy Ci na tym rosyjskim?- uniósł brew spoglądając na Ramseya, który wydawał się wyjątkowo poirytowany skomplikowanym spisem słów stworzonym przez Macnaira. Szatyn po przeszło dekadzie nie tylko biegle posługiwał się ów językiem, ale też zyskał akcent nierzadko wprowadzający w błąd okolicznych. Cyrylica, choć początkowo niezwykle trudna, na ten moment nie sprawiała mu żadnych kłopotów, dlatego na prośbę Mulcibera przytaknął bez dłuższego zastanowienia. Sporadycznie przekazywał komuś wiedzę, jednak w tej sytuacji wiedział, iż mógł wiele zyskać zważywszy na umiejętności towarzysza, których tajniki sam chciał poznać – obustronna korzyść. -Nie widzę sensu żebyś bawił się w urzędowy jazgot, wtem większość nawet nie pojmie o czym do nich mówisz.- pokręcił głową przekładając stronę księgi leżącej tuż obok dwóch pełnych szklanek. Nie potrafili kształcić się na trzeźwo – tylko to zmieniło się od czasów Hogwartu.
-Jak tam było?- rzucił znienacka skupiwszy wzrok na ognistej, którą chwycił w dłoń i przechylił, aby zawartość wlać do ust. Nawet nie potrafił sobie wyobrazić, co musiały przejść osoby wykonujące misję w Azkabanie, nie wspominając już o tych, którym przyszło przeżyć tam kilka, paskudnie mrocznych i zimnych nocy. Ramsey wciąż pozostawał dziwnie nieobecny w chwilach niewymagających żadnych interakcji i Drew mógł bez większego wysiłku to dostrzec. Znał go, wbrew pozorom wciąż miał wrażenie, iż ten podążając własną ścieżką po prostu zmienił priorytety, lecz nie własne podejście i poglądy. Pierwszy miesiąc był trudny, drugi jeszcze paskudniejszy, lecz z każdym dniem coraz łatwiej było mu pojąć o czym Mulciber prawił i dlaczego postąpił tak, a nie inaczej. Może potrzebowali czasu, aby po tych wszystkich latach na nowo móc porozmawiać jak sprzymierzeńcy i zrozumieć obrane drogi?
-Wyglądałeś jak trup, nawet już zdążyłem wydobyć światło z końca różdżki ku twojej pamięci.- zakpił wykrzywiając wargi w ironicznym wyrazie. Lumos rzucił z potrzeby światła, a nie pogrzebowych przesłanek. Mimo złośliwości pamiętał jak odetchnął z ulgą, gdy ten poruszył się na posadzce dając tym samym jakąkolwiek oznakę życia - nikomu w końcu nie mógł sprawić przyjemności widok kumpla w podobnym stanie.
-Dlaczego tak zależy Ci na tym rosyjskim?- uniósł brew spoglądając na Ramseya, który wydawał się wyjątkowo poirytowany skomplikowanym spisem słów stworzonym przez Macnaira. Szatyn po przeszło dekadzie nie tylko biegle posługiwał się ów językiem, ale też zyskał akcent nierzadko wprowadzający w błąd okolicznych. Cyrylica, choć początkowo niezwykle trudna, na ten moment nie sprawiała mu żadnych kłopotów, dlatego na prośbę Mulcibera przytaknął bez dłuższego zastanowienia. Sporadycznie przekazywał komuś wiedzę, jednak w tej sytuacji wiedział, iż mógł wiele zyskać zważywszy na umiejętności towarzysza, których tajniki sam chciał poznać – obustronna korzyść. -Nie widzę sensu żebyś bawił się w urzędowy jazgot, wtem większość nawet nie pojmie o czym do nich mówisz.- pokręcił głową przekładając stronę księgi leżącej tuż obok dwóch pełnych szklanek. Nie potrafili kształcić się na trzeźwo – tylko to zmieniło się od czasów Hogwartu.
-Jak tam było?- rzucił znienacka skupiwszy wzrok na ognistej, którą chwycił w dłoń i przechylił, aby zawartość wlać do ust. Nawet nie potrafił sobie wyobrazić, co musiały przejść osoby wykonujące misję w Azkabanie, nie wspominając już o tych, którym przyszło przeżyć tam kilka, paskudnie mrocznych i zimnych nocy. Ramsey wciąż pozostawał dziwnie nieobecny w chwilach niewymagających żadnych interakcji i Drew mógł bez większego wysiłku to dostrzec. Znał go, wbrew pozorom wciąż miał wrażenie, iż ten podążając własną ścieżką po prostu zmienił priorytety, lecz nie własne podejście i poglądy. Pierwszy miesiąc był trudny, drugi jeszcze paskudniejszy, lecz z każdym dniem coraz łatwiej było mu pojąć o czym Mulciber prawił i dlaczego postąpił tak, a nie inaczej. Może potrzebowali czasu, aby po tych wszystkich latach na nowo móc porozmawiać jak sprzymierzeńcy i zrozumieć obrane drogi?
-Wyglądałeś jak trup, nawet już zdążyłem wydobyć światło z końca różdżki ku twojej pamięci.- zakpił wykrzywiając wargi w ironicznym wyrazie. Lumos rzucił z potrzeby światła, a nie pogrzebowych przesłanek. Mimo złośliwości pamiętał jak odetchnął z ulgą, gdy ten poruszył się na posadzce dając tym samym jakąkolwiek oznakę życia - nikomu w końcu nie mógł sprawić przyjemności widok kumpla w podobnym stanie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zależy, to niefortunne sformułowanie, dlatego też podniósł na niego wzrok znad zwoju, który przez chwilę analizował i spojrzał na niego ostrożnie z rezerwą, jakby nie do konca rozumiał — a przecież mówił do niego po angielsku, nie rosyjsku.
— Nie zależy — sprostował, po chwili wracając do kreślenia notatek dotyczących manuskryptów, które otrzymał niegdyś od Rity. Samodzielnie próbował zgłębić tajniki tajemnej wiedzy, bywał w bibliotece, szkolił się — słowa zapamiętywał łatwo, zaczynał powoli rozumiem zdania, nie był jednak w stanie ułożyć złożonego zdania.— Nie lubię ograniczeń, lubię się uczyć — lubił wiedzę, wiedza to potęga — wierzył w to całym sobą, dlatego też dążył do tego, by znaleźć się w Departamencie Tajemnic, a nie gdzieś indziej. Było coś jeszcze — był niezależny, samodzielny. Nie prosił o pomoc, żądał jej, gdy musiał. W przypadku języka wierzył, że jest w stanie pojąć to sam, dzięki czemu nie rozszyfrowanie zapisków nie będzie sprawiac mu problemów. — To język moich przodków — to mogło byc istotne, ale sam tego nie odczuwał. Jeszcze nie. Rodzina, nazwisko - miało znaczenie, ale nie był gotów poświęcić wszystkiego dla takiej idei. Rozwijał się, wdrażał, powoli rozumiejąc dlaczego Graham poświęcał każdą wolną chwilę na poszukiwaniach zapisków o Mulciberach.
— Chcę rozumieć — w pierwszej kolejności; później umieć się porozumieć, na końcu umieć poprawnie pisać. Starał się podejść do tego racjonalnie, pod kątem użyteczności przyswajać wiedzę. Jeśli będzie rozumiał, będzie potrafił czytać cyrylicę, szybciej będzie się uczył na własną rękę. Wizyta w Rosji pozwoliła mu przyswoić podstawy języka — zdołał się tam osłuchać, wciaż musiał jednak wiedzieć więcej.
Był skupiony na zadaniu, dopóki Drew nie spytał go o najświeższą przeszłość. Westchnął głęboko i sięgnął po papierosy, które leżały na blacie. Odpalił, zaciągnął się, wypuścił dym — milczał, patrząc na Macnaira.
— Tak przyjemnie, że następny urlop też chciałbym tam spędzić — zadrwił, lecz nie uśmiechał się. Wspomnienie Azkabanu było wciąż jak żywe — gdy zamykał oczy widział dementorów, gdy słońce zachodziło odczuwał przerażający chłód, słyszał głosy swoich ofiar, głos Cornelii, która prawiła mu wyrzuty za to, co jej zrobił. — Nie chciałbyś tam być — powiedział po chwili, strzepując popiół, by znów, łapczywie się zaciągnąć. — Tam nic nie ma. Są tylko cele z żywymi duchami. Korytarze patrolują dementorzy.— Kiedy się tam wybierali sądził, że pójdzie łatwiej, że zniesie to lepiej. Wiedział czym dementorzy byli i jaki wywoływali efekt na czarodziejach. Nie sądził, że będzie to tak długo czuł, jakby byli obok.
— Widziałem. Wzruszyłem się twoim przejęciem, aż łezka mi się zakręciła w oku. Wyglądałeś, jakbyś na mnie czekał. Przyznaj się, chciałeś okraść moje mieszkanie, gdybym się nie obudził.
— Nie zależy — sprostował, po chwili wracając do kreślenia notatek dotyczących manuskryptów, które otrzymał niegdyś od Rity. Samodzielnie próbował zgłębić tajniki tajemnej wiedzy, bywał w bibliotece, szkolił się — słowa zapamiętywał łatwo, zaczynał powoli rozumiem zdania, nie był jednak w stanie ułożyć złożonego zdania.— Nie lubię ograniczeń, lubię się uczyć — lubił wiedzę, wiedza to potęga — wierzył w to całym sobą, dlatego też dążył do tego, by znaleźć się w Departamencie Tajemnic, a nie gdzieś indziej. Było coś jeszcze — był niezależny, samodzielny. Nie prosił o pomoc, żądał jej, gdy musiał. W przypadku języka wierzył, że jest w stanie pojąć to sam, dzięki czemu nie rozszyfrowanie zapisków nie będzie sprawiac mu problemów. — To język moich przodków — to mogło byc istotne, ale sam tego nie odczuwał. Jeszcze nie. Rodzina, nazwisko - miało znaczenie, ale nie był gotów poświęcić wszystkiego dla takiej idei. Rozwijał się, wdrażał, powoli rozumiejąc dlaczego Graham poświęcał każdą wolną chwilę na poszukiwaniach zapisków o Mulciberach.
— Chcę rozumieć — w pierwszej kolejności; później umieć się porozumieć, na końcu umieć poprawnie pisać. Starał się podejść do tego racjonalnie, pod kątem użyteczności przyswajać wiedzę. Jeśli będzie rozumiał, będzie potrafił czytać cyrylicę, szybciej będzie się uczył na własną rękę. Wizyta w Rosji pozwoliła mu przyswoić podstawy języka — zdołał się tam osłuchać, wciaż musiał jednak wiedzieć więcej.
Był skupiony na zadaniu, dopóki Drew nie spytał go o najświeższą przeszłość. Westchnął głęboko i sięgnął po papierosy, które leżały na blacie. Odpalił, zaciągnął się, wypuścił dym — milczał, patrząc na Macnaira.
— Tak przyjemnie, że następny urlop też chciałbym tam spędzić — zadrwił, lecz nie uśmiechał się. Wspomnienie Azkabanu było wciąż jak żywe — gdy zamykał oczy widział dementorów, gdy słońce zachodziło odczuwał przerażający chłód, słyszał głosy swoich ofiar, głos Cornelii, która prawiła mu wyrzuty za to, co jej zrobił. — Nie chciałbyś tam być — powiedział po chwili, strzepując popiół, by znów, łapczywie się zaciągnąć. — Tam nic nie ma. Są tylko cele z żywymi duchami. Korytarze patrolują dementorzy.— Kiedy się tam wybierali sądził, że pójdzie łatwiej, że zniesie to lepiej. Wiedział czym dementorzy byli i jaki wywoływali efekt na czarodziejach. Nie sądził, że będzie to tak długo czuł, jakby byli obok.
— Widziałem. Wzruszyłem się twoim przejęciem, aż łezka mi się zakręciła w oku. Wyglądałeś, jakbyś na mnie czekał. Przyznaj się, chciałeś okraść moje mieszkanie, gdybym się nie obudził.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Salon
Szybka odpowiedź