Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Salon to pierwsze pomieszcze w jakim się znajdziesz tuż po tym, jak przekroczysz progi mieszkania. Nie jest to zbyt wielki pokój; dość ciemny, całkiem przytulny, nieco przytłaczający dla osób kochających przestrzeń. Pierwsze co pewnie ujrzysz to liczne regały z księgami wszelakiego pochodzenia, masy pergaminów, piór, bibelotów. Walają się pewnie też na średniej wielkości biurku ułożonym pod jednym z dwóch okien. Na jednej z szafek stoją fiolki z różnymi zakupionymi eliksirami, kryształowe kule, kulki, słoiki z zawartością nieznanego pochodzenia. Czujesz się tu jak u Borgina i Burke'a? Niepotrzebnie. Przecież brak tu grubej warstwy kurzu i pajęczyn w kątach, a przez okna wpada całkiem spora ilość światła. W salonie znajduje się kominek.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 08.10.16 10:29, w całości zmieniany 2 razy
Spojrzał na niego z rezerwą zdając sobie sprawę, iż użył dość newralgicznego słowa, za którym Mulciber wyjątkowo nie przepadał. Nie zrobił tego celowo, rzadko kilkukrotnie zastanawiał się nad tym, co chciał powiedzieć. -Wiedza to potęga.- stwierdził skinąwszy przy tym głową. Już w Hogwarcie wielokrotnie to sobie powtarzali, gdy ich nosy nie wychodziły długi czas zza książek, dlatego rozumiał ów podejście. W samotności często szlifował swe umiejętności tudzież poszerzał możliwości czytając różne manuskrypty i stare księgi – wiedział do czego dążył i jak wiele owemu celowi należy poświęcić, by móc go dosięgnąć.
-Wiem.- odpowiedział w kwestii jego przodków, bowiem w końcu sam zajmował się ich sprawą przebywając na wschodnich ziemiach. Ramsey wielokrotnie instruował go w listach dzieląc się nowymi faktami, byle tylko szatyn mógł drążyć temat głębiej. -Czasem mam napady chęci powrotu. Londyn wydaje mi się zdecydowanie bardziej ograniczony i zamknięty na pewne aspekty. Ostatnie wydarzenia w Ministerstwie napawają optymizmem i tylko ów świadomość trzyma mnie w tutejszych granicach.- rzucił skupiając się na szklaneczce, której zawartością wolno oblewał brzegi. Pragnął służyć sprawie poznając siłę i potęgę Czarnego Pana, a coraz skrzętniej budowana lojalność pchała go ku temu z każdą chwilą coraz mocniej. Wiedział, że w końcu nadejdzie dzień, gdy wszyscy skiną przed nim głową, a oni – jako najwierniejsi – zostaną odpowiednio nagrodzeni. Świat stanie się lepszy, czysty i pozbawiony paskudnego smrodu szlam.
Powrót do wydarzeń z Azkabanu wytrąciła go z chwilowego zamyślenia. Spojrzawszy na Mulcibera uniósł nieznacznie brew, gdy ten zaczął drwić z tego paskudnego miejsca. -Osobiście załatwię Ci najlepszą celę na urodziny.- uśmiechnął się słabo, wręcz niezauważalnie. Trapił go fakt, iż pseudo czarodzieje deptali po piętach tym dążącym do właściwiej hierarchii i bez skrupułów zamykali w więzieniu nie dającym nic poza pragnieniem rychłej śmierci. -Powinien tam znaleźć się każdy kto stanie naszemu Panu na drodze. - stwierdził dość odważnie – nie wiedział jak Ramsey zareaguje na ów słowa. -Czar pozbawiający tchu to dla nich zbyt mały wyrok za traktowanie nas jak tych złych. Rookwood, Burke.- pokręcił głową z lekkim niedowierzaniem. -Ci co ich złapali powinni się tam znaleźć. Wojna otworzy ludziom oczy.- upił sporego łyka, a następnie uniósł wzrok na Mulcibera. -Opędzlowałbym Ci dom nawet gdybyś akurat w tym samym momencie zadowalał panienkę. Jestem w tym wybitnie dobry.- uniósł nieznacznie wargi wykrzywiając je w ironicznym wyrazie. -Cieszę się, że żyjesz gnido.
-Wiem.- odpowiedział w kwestii jego przodków, bowiem w końcu sam zajmował się ich sprawą przebywając na wschodnich ziemiach. Ramsey wielokrotnie instruował go w listach dzieląc się nowymi faktami, byle tylko szatyn mógł drążyć temat głębiej. -Czasem mam napady chęci powrotu. Londyn wydaje mi się zdecydowanie bardziej ograniczony i zamknięty na pewne aspekty. Ostatnie wydarzenia w Ministerstwie napawają optymizmem i tylko ów świadomość trzyma mnie w tutejszych granicach.- rzucił skupiając się na szklaneczce, której zawartością wolno oblewał brzegi. Pragnął służyć sprawie poznając siłę i potęgę Czarnego Pana, a coraz skrzętniej budowana lojalność pchała go ku temu z każdą chwilą coraz mocniej. Wiedział, że w końcu nadejdzie dzień, gdy wszyscy skiną przed nim głową, a oni – jako najwierniejsi – zostaną odpowiednio nagrodzeni. Świat stanie się lepszy, czysty i pozbawiony paskudnego smrodu szlam.
Powrót do wydarzeń z Azkabanu wytrąciła go z chwilowego zamyślenia. Spojrzawszy na Mulcibera uniósł nieznacznie brew, gdy ten zaczął drwić z tego paskudnego miejsca. -Osobiście załatwię Ci najlepszą celę na urodziny.- uśmiechnął się słabo, wręcz niezauważalnie. Trapił go fakt, iż pseudo czarodzieje deptali po piętach tym dążącym do właściwiej hierarchii i bez skrupułów zamykali w więzieniu nie dającym nic poza pragnieniem rychłej śmierci. -Powinien tam znaleźć się każdy kto stanie naszemu Panu na drodze. - stwierdził dość odważnie – nie wiedział jak Ramsey zareaguje na ów słowa. -Czar pozbawiający tchu to dla nich zbyt mały wyrok za traktowanie nas jak tych złych. Rookwood, Burke.- pokręcił głową z lekkim niedowierzaniem. -Ci co ich złapali powinni się tam znaleźć. Wojna otworzy ludziom oczy.- upił sporego łyka, a następnie uniósł wzrok na Mulcibera. -Opędzlowałbym Ci dom nawet gdybyś akurat w tym samym momencie zadowalał panienkę. Jestem w tym wybitnie dobry.- uniósł nieznacznie wargi wykrzywiając je w ironicznym wyrazie. -Cieszę się, że żyjesz gnido.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Niektóre ze szlabanów mieli szansę odbywać w bibliotece, w której zaszywali się do późnej nocy, odwlekając swoją karę jak najdłużej, by podczas nieobecności czarodziejów, móc zakradać się do działu ksiąg zakazanych i zanurzać się w arkanach tajemnej wiedzy, która nie była dla młodocianych czarodziejów dostępna. Wertowali księgi, zaczytywali się w opowieściach o czarnoksiężnikach i okrucieństwach zadawanych przez brutalną magię; uczyli się w myślach zaklęć, których nie przyszłoby im do głowy użyć w szkole, a nawet zdradzić się z tym, że znają ich definicje, czy ruch nadgarstka niezbędny do wywołania. Połączył ich cichy sojusz, w którym rozumieli się doskonale — bez słów. Odczytywali intencje ze spojrzeń, słowa z nieruchomych warg. Rośli w siłę, w relacjach, którą budowali, nie podziałach, które z czasem zaczęły ich dystansować od siebie.
Zerknął na niego krótko, by sięgnąć po szklankę wypełnioną bursztynowym trunkiem, upić łyk i spojrzeć znów.
— W Rosji czułeś się... wolny?— spytał, unosząc brwi; czym różniło się dalekie i zimne ZSRR od deszczowych Wysp, na których spędził całe swoje życie. Odwiedził ją, wraz z Ignotusem jeszcze nim skierowali swoje oczy w kierunku Azkabanu. — Byłem tam, w głębi opuszczonego lądu, na Syberii — powiedział w końcu, dzieląc się z Macnairem niedaleką przeszłością. Przodkowie Mulciberów wybudowali tam więzienie. — Anglia jest... ułożona — ocenił po chwili zamyślenia. Tutaj wszystko było poukładane, to oni, Rycerze Walpurgii niszczyli, zaburzali panujący od lat porządek. W Rosji nie dostrzegł perspektyw zmian, zdawała się tak samo zamknięta, jak w zasłyszanych opowieściach.
Azkaban był czarną plamą na wszystkim, co zdarzyło się do tej pory. Sama myśl o nim wpędzała go w dziwne drżenie; włosy na jrego rękach stawały dęba, na plecach pojawiały się krople potu, które lepiły koszulę do jego pleców, sprawiając, że poruszał się niespokojnie; robactwo pełzało po jego ciele, takie miał wrażenie. Drwił, bo w ten sposób potrafił przełamać lęk, który rodziły w nim wspomnienia — a przecież wierzył, że nie obawiał się niczego, nawet samej Śmierci, która stała się drogą przyjaciółką.
— Może Tower, pozwól mi się przyzwyczaić do luksusów — mruknął, powracając wzrokiem do pergaminu, nad którym zawiesił nieruchomą dłoń, zastygłą, niczym rzeźba wykuta z kamienia. — Gdybyśmy posiedli kontrolę nad dementorami, byłaby to adekwatna kara — przyznał, zamyślając się na moment. Kontrola dementorów krążyła mu po głowie odkąd zasłyszał ten pomysł w Departamencie Tajemnic, a później zgłębił go, zakradając się do archiwów. — Czeka ich śmierć. Bolesna — dodał jeszcze, opierając w końcu ciężar ramion i barków na łokciach wspartych o blat. — Weasley — mruknął z pogardą. — Pewnego dnia się spotkamy z nim. Będziemy mieć szansę mu podziękować — był tego pewien, ich starcie było nieuniknione. Wszystko zależało od czasu jaki potrzebowali na zbrojenia. — Zamiast pędzlować dom mógłbyś popatrzeć i się czegoś w końcu nauczyć. To nie twoja wina, że wszystko trzeba ci serwować łyżeczką — mruknął szeptem, niewinnie i posłał mu pełen politowania uśmiech. — To słowo — wskazał je koniuszkiem gęsiego pióra. — Co oznacza?
Zerknął na niego krótko, by sięgnąć po szklankę wypełnioną bursztynowym trunkiem, upić łyk i spojrzeć znów.
— W Rosji czułeś się... wolny?— spytał, unosząc brwi; czym różniło się dalekie i zimne ZSRR od deszczowych Wysp, na których spędził całe swoje życie. Odwiedził ją, wraz z Ignotusem jeszcze nim skierowali swoje oczy w kierunku Azkabanu. — Byłem tam, w głębi opuszczonego lądu, na Syberii — powiedział w końcu, dzieląc się z Macnairem niedaleką przeszłością. Przodkowie Mulciberów wybudowali tam więzienie. — Anglia jest... ułożona — ocenił po chwili zamyślenia. Tutaj wszystko było poukładane, to oni, Rycerze Walpurgii niszczyli, zaburzali panujący od lat porządek. W Rosji nie dostrzegł perspektyw zmian, zdawała się tak samo zamknięta, jak w zasłyszanych opowieściach.
Azkaban był czarną plamą na wszystkim, co zdarzyło się do tej pory. Sama myśl o nim wpędzała go w dziwne drżenie; włosy na jrego rękach stawały dęba, na plecach pojawiały się krople potu, które lepiły koszulę do jego pleców, sprawiając, że poruszał się niespokojnie; robactwo pełzało po jego ciele, takie miał wrażenie. Drwił, bo w ten sposób potrafił przełamać lęk, który rodziły w nim wspomnienia — a przecież wierzył, że nie obawiał się niczego, nawet samej Śmierci, która stała się drogą przyjaciółką.
— Może Tower, pozwól mi się przyzwyczaić do luksusów — mruknął, powracając wzrokiem do pergaminu, nad którym zawiesił nieruchomą dłoń, zastygłą, niczym rzeźba wykuta z kamienia. — Gdybyśmy posiedli kontrolę nad dementorami, byłaby to adekwatna kara — przyznał, zamyślając się na moment. Kontrola dementorów krążyła mu po głowie odkąd zasłyszał ten pomysł w Departamencie Tajemnic, a później zgłębił go, zakradając się do archiwów. — Czeka ich śmierć. Bolesna — dodał jeszcze, opierając w końcu ciężar ramion i barków na łokciach wspartych o blat. — Weasley — mruknął z pogardą. — Pewnego dnia się spotkamy z nim. Będziemy mieć szansę mu podziękować — był tego pewien, ich starcie było nieuniknione. Wszystko zależało od czasu jaki potrzebowali na zbrojenia. — Zamiast pędzlować dom mógłbyś popatrzeć i się czegoś w końcu nauczyć. To nie twoja wina, że wszystko trzeba ci serwować łyżeczką — mruknął szeptem, niewinnie i posłał mu pełen politowania uśmiech. — To słowo — wskazał je koniuszkiem gęsiego pióra. — Co oznacza?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Szatyn nie wiedział co bardziej ich oddaliło; wieść o prawdziwym pochodzeniu Mulcibera i jego wewnętrzna przemiana, czy wyjazd młodszego z nich na wschód w poszukiwaniu celów, które wytrwale sobie stawiał. Listy nigdy nie odzwierciedlały prawdziwego kontaktu, mieli okazję spotkać się nader rzadko, aby nadrobić stracony czas i opowiedzieć o wydarzeniach ukierunkowujących ich motywy oraz decyzje. Powrót okazał się zderzeniem ze ścianą, starciem dwóch silnych ogniw uporczywie stawiających na swoim i choć Ramsey pociągnął go za sobą to pozytywna reakcja Macnaira wymagała czasu oraz dowodów, które dostał o wiele szybciej niżeli mógł się spodziewać. Jego charakter był zaborczy, wyjątkowo stronniczy i egoistyczny, dlatego pewne elementy ciężko mu było pojąć mimo względnie prostych do ułożenia puzzli. Zbyt wiele go ominęło, aby niczym chorągiew zmienił kierunek swych celów i co najważniejsze – hierarchii. Był pewien, iż to stanowiło o sile osobowości, ale każdy mógł spojrzeć na to z innej strony doszukując się wniosków stawiających go w złym świetle.
Nie odpowiedział od razu na pytanie towarzysza. Unosząc szkło przyjrzał się jego zawartości, jakoby szukając w nim odpowiednich słów, które należało złożyć w satysfakcjonującą wypowiedź. Nie byłby jednak sobą, gdyby uporczywie przyznawał racje i mówił to, co rozmówca pragnął usłyszeć. -Zimny wschód dał mi to, czego nie mogłem dostać tutaj.- uniósł wzrok na Ramseya, a ironiczny uśmiech zniknął wraz z niewielką ilością ognistej. -Dom.- powiedział po chwili wracając wspomnieniami do ostatniej dekady swojej podróży. Nie był sentymentalny, pewnie za dużo wypił. -Samotność narzuciła mi indywidualizm, ubóstwo nakazało uporczywość i wytrwałość. Ludzie poświęcają swe ambicje zamykając galeony w szklanej kuli, ja nigdy nie mogłem pójść na łatwiznę.- zaśmiał się pod nosem, choć bardziej do siebie jakoby w zastanowieniu, dlaczego to wszystko było takie popaprane. -Tam każdy dzień był wyzwaniem, tu jest egzystencją. Patrzę na twarze osób, które kiedyś prawiły o władzy i sile, a dzisiaj chowają stado dzieci z mugolską żoną i uważają się za lepszych, bo otwarcie pieprzą bzdury o równości. Mają prawo nas, czarodziejów czystej krwi, zamykać i pozbawiać wszelkich wartości tylko dlatego, że pragniemy oczyścić magiczny świat ze szlamu, którego oni wylali prosto pod nogi.- nie uzewnętrzniał żadnych emocji, choć te buzowały w nim coraz bardziej negatywnie. Opróżniwszy szklaneczkę do dna bez zawahania uzupełnił ją po brzegi i to samo uczynił z naczyniem trzymanym przez Mulcibera. -Na wschodzie powtarzano, że czarna magia stanowi o potędze czarodzieja podobnie jak jego czysta krew, a tu?- pokręcił głową, a następnie ponownie skupił wzrok na mężczyźnie. -Droga, na którą mnie wepchnąłeś jest odpowiednia.- powiedział w końcu po dość długim czasie od pamiętnego wydarzenia. -Moja lojalność nie opiera się już tylko na przypuszczeniach, a świadomości i wiarze w potęgę Czarnego Pana. Możesz być pewien mojego zaangażowania i poddania.- zwieńczył dość nieoczekiwany monolog, chyba sam nie sądził, że będzie w stanie to powiedzieć.
Mieli jeszcze chwilę, mieli ostatnie dni na maksymalne wykorzystanie swego parszywego życia, bowiem te miało wkrótce dobiec końca. Wizja dementorów opiekujących się ich „duszami” była kusząca, ale bonusy w postaci najmroczniejszych z zaklęć, także pobudzały krwawą fantazję. -Cały ród należałoby wyrżnąć, aby syf przestał się rozprzestrzeniać. Mnożą się jak psidwaki i gdzie nie spojrzysz to rudy na horyzoncie.- wzruszył ramionami chwytając paczkę magicznych papierosów, z której wysunąwszy jednego potarł palcami koniec, aby się odpalił.
Słuchając kolejnych słów uniósł jedną brew, a jego wargi wygięły się w pełnym politowania uśmiechu. Wędrując wzrokiem do zakończenia pióra przeczytał niezrozumiałe dla Ramseya słowo i bez zawahania rzucił odpowiedź. -Spierdalaj.- pokiwał wolno głową wskazując dłonią ów miejsce w tekście. -Jest tam napisane spierdalaj Mulciber.
Nie odpowiedział od razu na pytanie towarzysza. Unosząc szkło przyjrzał się jego zawartości, jakoby szukając w nim odpowiednich słów, które należało złożyć w satysfakcjonującą wypowiedź. Nie byłby jednak sobą, gdyby uporczywie przyznawał racje i mówił to, co rozmówca pragnął usłyszeć. -Zimny wschód dał mi to, czego nie mogłem dostać tutaj.- uniósł wzrok na Ramseya, a ironiczny uśmiech zniknął wraz z niewielką ilością ognistej. -Dom.- powiedział po chwili wracając wspomnieniami do ostatniej dekady swojej podróży. Nie był sentymentalny, pewnie za dużo wypił. -Samotność narzuciła mi indywidualizm, ubóstwo nakazało uporczywość i wytrwałość. Ludzie poświęcają swe ambicje zamykając galeony w szklanej kuli, ja nigdy nie mogłem pójść na łatwiznę.- zaśmiał się pod nosem, choć bardziej do siebie jakoby w zastanowieniu, dlaczego to wszystko było takie popaprane. -Tam każdy dzień był wyzwaniem, tu jest egzystencją. Patrzę na twarze osób, które kiedyś prawiły o władzy i sile, a dzisiaj chowają stado dzieci z mugolską żoną i uważają się za lepszych, bo otwarcie pieprzą bzdury o równości. Mają prawo nas, czarodziejów czystej krwi, zamykać i pozbawiać wszelkich wartości tylko dlatego, że pragniemy oczyścić magiczny świat ze szlamu, którego oni wylali prosto pod nogi.- nie uzewnętrzniał żadnych emocji, choć te buzowały w nim coraz bardziej negatywnie. Opróżniwszy szklaneczkę do dna bez zawahania uzupełnił ją po brzegi i to samo uczynił z naczyniem trzymanym przez Mulcibera. -Na wschodzie powtarzano, że czarna magia stanowi o potędze czarodzieja podobnie jak jego czysta krew, a tu?- pokręcił głową, a następnie ponownie skupił wzrok na mężczyźnie. -Droga, na którą mnie wepchnąłeś jest odpowiednia.- powiedział w końcu po dość długim czasie od pamiętnego wydarzenia. -Moja lojalność nie opiera się już tylko na przypuszczeniach, a świadomości i wiarze w potęgę Czarnego Pana. Możesz być pewien mojego zaangażowania i poddania.- zwieńczył dość nieoczekiwany monolog, chyba sam nie sądził, że będzie w stanie to powiedzieć.
Mieli jeszcze chwilę, mieli ostatnie dni na maksymalne wykorzystanie swego parszywego życia, bowiem te miało wkrótce dobiec końca. Wizja dementorów opiekujących się ich „duszami” była kusząca, ale bonusy w postaci najmroczniejszych z zaklęć, także pobudzały krwawą fantazję. -Cały ród należałoby wyrżnąć, aby syf przestał się rozprzestrzeniać. Mnożą się jak psidwaki i gdzie nie spojrzysz to rudy na horyzoncie.- wzruszył ramionami chwytając paczkę magicznych papierosów, z której wysunąwszy jednego potarł palcami koniec, aby się odpalił.
Słuchając kolejnych słów uniósł jedną brew, a jego wargi wygięły się w pełnym politowania uśmiechu. Wędrując wzrokiem do zakończenia pióra przeczytał niezrozumiałe dla Ramseya słowo i bez zawahania rzucił odpowiedź. -Spierdalaj.- pokiwał wolno głową wskazując dłonią ów miejsce w tekście. -Jest tam napisane spierdalaj Mulciber.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Utrzymywali ze sobą kontakt, sowa z listami wysyłanymi od Macnaira z najróżniejszych zakątków Europy przylatywała regularnie; opisywał w nich swoje podróże i to, czego udało mu się dowiedzieć, chwalił w nich osiągnięciami, choć zapewne te nie stanowiły nawet połowy jego prawdziwych sukcesów — podobnie jak Mulciber, nie był zbyt skłonny do zwierzeń, nie miewał w zwyczaju puszyć się i prężyć w swoich opowieściach, jak paw, który prezentuje swe najlepsze strony. Nie zdradzał w nich zbyt wiele o swoich porażkach, choć te niewątpliwie w jego wojażach się zdarzały. Odpisywał na nie za to konkretnie, treściwie — nie pytał w nich zbyt wiele o jego samopoczucie, troski o innych nigdy nie zawracały mu głowy. Widząc go w szkole, w Londynie, wiedział jak się czuł, widział go formie i bez niej, potrafił dostrzec w jego oczach zmartwienia i gnębiące go myśli, był w stanie zaradzić dolegliwościom przy odrobinie dobrego wina, za sprawką jednego, dwóch lub pięciu papierosów. Bez tego i bez szczegółowych pytań o jego los nic o nim nie wiedział. Ich relacja z biegiem czasu zmieniła tor, obniżyła swe loty, stała się interesowna, konkretna — działali zgodnie z zamierzonymi celami, liczyły się efekty, sukces, do którego osiągnięcia dążyli — Mulciber w szczególności. Patrząc na niego nie doszukiwał się dawnych przejawów sympatii, nie próbował wrócić do relacji, która jednała ich lata temu, dzięki, której wyprzedzali słowa, odczytując świetnie myśli i zamiary. Nie mógł sobie pozwolić na takie przyjemności — czyniły ludzi słabych, podatnych i nieodpornych na zagrożenie. Nie posiadając zbyt bliskich relacji był nieczuły, zobojętniały na krzywdę innych, na bolesne praktyki, ranienia bliskich swoich wrogów, zamiast ich samych — był nie do zdarcia i chciał, by tak pozostało.
— Zimne kobiety i dobrą wódkę?— zgadywał, choć nie sądził, by wiele się pomylił. Kobiety ze wschodu miały w sobie coś szczególnego, a tamtejszy alkohol rozgrzewał i otumaniał zmysły lepiej niż whisky samych Macmillanów. — Dom— powtórzył po nim, po chwili, nie kryjąc rozczarowania. Pamiętał dom Drew ze szczenięcych lat, jego matkę, to co robiła, to jak żył. Nigdy nie mówił o tym wiele, nie przyznawał się, jak wiele go to kosztowało, jak bardzo się zmagał z przeszłością — ale wiedział, że tak było. Jak mógłby zapomnieć. A więc odnalazł dom. — Czym on jest?— Ten dom? Czy jest miejscem na ziemi, czy twierdzą, której nikt nigdy nie zdobędzie? Jaka była definicja według Drew? Gdyby nie alkohol, który opróżniali w zabójczym tempie, zaśmiałby się, nie pytając go o szczegóły.
Słuchał jego słów, nieprzerwanie na niego patrząc — z zainteresowaniem, zaciekawieniem i lekkim, nieprzeniknionym uśmiechem. Prawił dobrze, prawił mądrze, zgadzał się z tym — dobrze było to słyszeć z jego ust, po tym wszystkim nie zmienił swego zdania, nie zmienił się tak bardzo.
— Oczywiście, że jest— przyznał mu w końcu i sięgnął ku niemu ręką. Dłoń wsparł na ramieniu i zaczepił na nim palce, jak krucze szpony — twardo, nieustępliwie i pewnie. — Już niedługo. Już niedługo wszystko się zmieni. Będziemy patrzeć jak Londyn płonie, jak giną oni wszyscy— syknął, a oczy mu błyszczały — od słów, które wypowiadał z fanatyczną żądzą śmierci, a może od alkoholu krążącego w jego krwiobiegu. — Jestem pewien. Zawsze byłem. Wiedziałem, że to ci wyjdzie na dobre — stwierdził w końcu, odsuwając się na krześle. Opadł na oparcie, po drodze swego ciała sięgając po wypełnioną ponownie szklankę ognistej i westchnął. — Gdybyś mówił tak od razu a nie opierał się jak dziewica, pierwszy raz przebylibyśmy bezboleśnie — dodał, po czym upił łyk. Spojrzał na Drew znacząco, by po chwili powrócić do manuskryptów spisanych cyrylicą, które próbował rozszyfrować. Miał wrażenie, że z każdą szklanką szło mu coraz lepiej.
— Warto sprawdzić czy ma kogoś bliskiego. Zaczniemy od jego krewnych, nie mógłby nam wtedy odmówić spotkania.— Uśmiechnął się pod nosem, łatwo to było sprawdzić; łatwo doprowadzić do skutku. Kiedy wyjaśnił mu znaczenie ów słowa, wzniósł ku niemu oczy, a wraz z nimi ciemne brwi, marszcząc przy tym czoło. — Doskonale — odparł z powagą. — To pewnie wiesz, co znaczy larynx depopulo? — spytał, uśmiechając się do niego szeroko.
— Zimne kobiety i dobrą wódkę?— zgadywał, choć nie sądził, by wiele się pomylił. Kobiety ze wschodu miały w sobie coś szczególnego, a tamtejszy alkohol rozgrzewał i otumaniał zmysły lepiej niż whisky samych Macmillanów. — Dom— powtórzył po nim, po chwili, nie kryjąc rozczarowania. Pamiętał dom Drew ze szczenięcych lat, jego matkę, to co robiła, to jak żył. Nigdy nie mówił o tym wiele, nie przyznawał się, jak wiele go to kosztowało, jak bardzo się zmagał z przeszłością — ale wiedział, że tak było. Jak mógłby zapomnieć. A więc odnalazł dom. — Czym on jest?— Ten dom? Czy jest miejscem na ziemi, czy twierdzą, której nikt nigdy nie zdobędzie? Jaka była definicja według Drew? Gdyby nie alkohol, który opróżniali w zabójczym tempie, zaśmiałby się, nie pytając go o szczegóły.
Słuchał jego słów, nieprzerwanie na niego patrząc — z zainteresowaniem, zaciekawieniem i lekkim, nieprzeniknionym uśmiechem. Prawił dobrze, prawił mądrze, zgadzał się z tym — dobrze było to słyszeć z jego ust, po tym wszystkim nie zmienił swego zdania, nie zmienił się tak bardzo.
— Oczywiście, że jest— przyznał mu w końcu i sięgnął ku niemu ręką. Dłoń wsparł na ramieniu i zaczepił na nim palce, jak krucze szpony — twardo, nieustępliwie i pewnie. — Już niedługo. Już niedługo wszystko się zmieni. Będziemy patrzeć jak Londyn płonie, jak giną oni wszyscy— syknął, a oczy mu błyszczały — od słów, które wypowiadał z fanatyczną żądzą śmierci, a może od alkoholu krążącego w jego krwiobiegu. — Jestem pewien. Zawsze byłem. Wiedziałem, że to ci wyjdzie na dobre — stwierdził w końcu, odsuwając się na krześle. Opadł na oparcie, po drodze swego ciała sięgając po wypełnioną ponownie szklankę ognistej i westchnął. — Gdybyś mówił tak od razu a nie opierał się jak dziewica, pierwszy raz przebylibyśmy bezboleśnie — dodał, po czym upił łyk. Spojrzał na Drew znacząco, by po chwili powrócić do manuskryptów spisanych cyrylicą, które próbował rozszyfrować. Miał wrażenie, że z każdą szklanką szło mu coraz lepiej.
— Warto sprawdzić czy ma kogoś bliskiego. Zaczniemy od jego krewnych, nie mógłby nam wtedy odmówić spotkania.— Uśmiechnął się pod nosem, łatwo to było sprawdzić; łatwo doprowadzić do skutku. Kiedy wyjaśnił mu znaczenie ów słowa, wzniósł ku niemu oczy, a wraz z nimi ciemne brwi, marszcząc przy tym czoło. — Doskonale — odparł z powagą. — To pewnie wiesz, co znaczy larynx depopulo? — spytał, uśmiechając się do niego szeroko.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Byli młodzi. Pierwsze korespondencje ociekały w początkowy entuzjazm oraz pragnienie przygody, której na wschodnich ziemiach można było znaleźć na pęczki i choć wiele z nich niosło za sobą negatywne skutki to usilnie poszukiwało się tych bardziej korzystnych, pozytywnych. Ciężko było szatyna złamać, właściwie niemożliwym okazało się zgaszenie w nim płomienia wewnętrznej siły, która wciąż pchała go do przodu pomimo wielu porażek i upadków. Był zawzięty, cholernie pewny przyszłych sukcesów budowanych z małych, zapisanych na jego koncie osiągnięć i choć niejeden cel finalnie stał się jedynie niemożliwym marzeniem to był dumny z tego do czego doszedł.
Mulciber – początkowo – sprawiał wrażenie podzielać jego pasję, rozumieć zaangażowanie, przymus wyjazdu, jednak z czasem jego listy były coraz bardziej oficjalne, pozbawione starego humoru i ciętej riposty. Wymieniane informacje z jednej strony zaczęły przypominać rutynę niepozwalającą zapomnieć o kontakcie, a z drugiej pozostawały dowodem na pewne zmiany; dojrzałość i podjęte drogi zmuszające nie tylko do wywrócenia życia do góry nogami, ale i także najtrudniejszej, wewnętrznej zmiany. Macnair nie podjął próby analizy, bowiem sam przybrał podobny ton nawet nie wiedząc, kiedy takowy uległ wyraźnej zmianie. Nie było pytań o samopoczucie, nie było opisów kobiet, nie było prób poznania pikantnych sekretów. Stali się jedynie kompanami od interesów? Nigdy go tak nie traktował, choć z boku mogło wyglądać to zupełnie inaczej.
Zaśmiał się pod nosem słysząc jego słowa, a następnie umoczył wargi w piekielnie dobrej ognistej. Trunkami w Londynie nie gardził, wódka nie figurowała u szczytu listy jego ulubionych. -Faktycznie Rosjanek nie da się nie lubić. Po kilku nocach zmieniłbyś zdanie, co do ich rzekomego zimnego zachowania.- uniósł brew wymownie, a jego usta wygięły się w kpiącym wyrazie. Cóż Macnair do nader cnotliwych nie należał.
Alkohol buzujący w jego żyłach kompletnie zniewolił świadomość, iż Ramsey jest kiepskim kompanem do tego typu rozmów, więc kiedy pociągnął temat szatyn ściągnął brwi starając się znaleźć rozsądną odpowiedź. Jeszcze nie bełkotał, ale jeśli zamierzali w tak szybkim tempie skończyć trzecią butelkę to był temu bliski. -Przede wszystkim miejscem, które zabezpiecza Cię przed wślizgnięciem parszywych szczurów i nie mówię tu o zaklęciach ochronnych. Tam nie czułem się jak intruz, tu chodzi o pewną przynależność.- skwitował krótko nie zamierzając już zagłębiać się w bardziej osobliwe kwestie. Wychodził z założenia, iż tylko ktoś kto podzielał jego los mógł zrozumieć dlaczego wschód okazał się mu zdecydowanie bliższy niżeli „rodzinny” Londyn. Mimo to nie miał skrupułów porzucić wszystkiego co udało mu się tam zbudować i powrócić na stare śmieci bez chwili zastanowienia. Miał swój cel, ułożone plany i brak jakichkolwiek głębszych uczuć – które już dawno były w nim uśpione – budzących wyrzuty sumienia tudzież żałosną tęsknotę.
Spojrzał na dłoń Mulcibera, a następnie powędrował ku jego rozszerzonym źrenicom. Sprawiał wrażenie pewnego swoich słów, przekonanego o bliskim losie Londynu mającego zmienić się w cuchnący stos płonących ciał wszystkich sprzeciwiających się potędze Czarnego Pana. Świat miał pogrążyć się w chaosie, lecz tylko na chwilę by po niej mógł ujrzeć na swym czele najpotężniejszego czarodzieja, jakiego miały zaszczyt widzieć magiczne dzieje. -Miałeś jakiekolwiek wizje z tym związane?- spytał otwarcie o dość prywatną kwestię. Nie dbał o to, Mulciber miał tęgi umysł i nierzadko jego „trzecie oko” było nieomylne. -Nim to się stanie musimy odwiedzić moją matkę. Chce jej podziękować za te wszystkie lata.- uniósł wymownie brew upijając trunek do dna. Od dawna pragnął poznać smak śmierci i obiecywał sobie, że to właśnie ona zginie z jego rąk jako pierwsza. Bez pośredników, bez trucizn. Przyszedł czas zapłaty.
-Pierwszy raz z Tobą wolę odłożyć na później. Póki co kręci się parę panienek, nie jestem zdesperowany Mulciber.- przewrócił oczami oczywiście rozumiejąc sedno słów towarzysza. Nie zamierzał drążyć tematu, już dawno podkreślił go grubą linią.
-Oczywiście. Zamierzasz znów zrobić sobie ze mnie cel treningów? Czy znów chcesz się popisywać?- spojrzał na niego z ukosa marszcząc przy tym czoło. Uzupełniona szklaneczka zajmowała jego dłoń, choć z pewnością wolałby wtem trzymać w niej różdżkę, aby ponowić próbę kubła zimnej wody. Tym razem tak szybko by mu nie uciekł.
-Znasz ród Selwynów? Kogoś prywatnie?- spytał dość nieoczekiwanie przybierając luźny ton, choć były to dla niego ważne informacje.
Mulciber – początkowo – sprawiał wrażenie podzielać jego pasję, rozumieć zaangażowanie, przymus wyjazdu, jednak z czasem jego listy były coraz bardziej oficjalne, pozbawione starego humoru i ciętej riposty. Wymieniane informacje z jednej strony zaczęły przypominać rutynę niepozwalającą zapomnieć o kontakcie, a z drugiej pozostawały dowodem na pewne zmiany; dojrzałość i podjęte drogi zmuszające nie tylko do wywrócenia życia do góry nogami, ale i także najtrudniejszej, wewnętrznej zmiany. Macnair nie podjął próby analizy, bowiem sam przybrał podobny ton nawet nie wiedząc, kiedy takowy uległ wyraźnej zmianie. Nie było pytań o samopoczucie, nie było opisów kobiet, nie było prób poznania pikantnych sekretów. Stali się jedynie kompanami od interesów? Nigdy go tak nie traktował, choć z boku mogło wyglądać to zupełnie inaczej.
Zaśmiał się pod nosem słysząc jego słowa, a następnie umoczył wargi w piekielnie dobrej ognistej. Trunkami w Londynie nie gardził, wódka nie figurowała u szczytu listy jego ulubionych. -Faktycznie Rosjanek nie da się nie lubić. Po kilku nocach zmieniłbyś zdanie, co do ich rzekomego zimnego zachowania.- uniósł brew wymownie, a jego usta wygięły się w kpiącym wyrazie. Cóż Macnair do nader cnotliwych nie należał.
Alkohol buzujący w jego żyłach kompletnie zniewolił świadomość, iż Ramsey jest kiepskim kompanem do tego typu rozmów, więc kiedy pociągnął temat szatyn ściągnął brwi starając się znaleźć rozsądną odpowiedź. Jeszcze nie bełkotał, ale jeśli zamierzali w tak szybkim tempie skończyć trzecią butelkę to był temu bliski. -Przede wszystkim miejscem, które zabezpiecza Cię przed wślizgnięciem parszywych szczurów i nie mówię tu o zaklęciach ochronnych. Tam nie czułem się jak intruz, tu chodzi o pewną przynależność.- skwitował krótko nie zamierzając już zagłębiać się w bardziej osobliwe kwestie. Wychodził z założenia, iż tylko ktoś kto podzielał jego los mógł zrozumieć dlaczego wschód okazał się mu zdecydowanie bliższy niżeli „rodzinny” Londyn. Mimo to nie miał skrupułów porzucić wszystkiego co udało mu się tam zbudować i powrócić na stare śmieci bez chwili zastanowienia. Miał swój cel, ułożone plany i brak jakichkolwiek głębszych uczuć – które już dawno były w nim uśpione – budzących wyrzuty sumienia tudzież żałosną tęsknotę.
Spojrzał na dłoń Mulcibera, a następnie powędrował ku jego rozszerzonym źrenicom. Sprawiał wrażenie pewnego swoich słów, przekonanego o bliskim losie Londynu mającego zmienić się w cuchnący stos płonących ciał wszystkich sprzeciwiających się potędze Czarnego Pana. Świat miał pogrążyć się w chaosie, lecz tylko na chwilę by po niej mógł ujrzeć na swym czele najpotężniejszego czarodzieja, jakiego miały zaszczyt widzieć magiczne dzieje. -Miałeś jakiekolwiek wizje z tym związane?- spytał otwarcie o dość prywatną kwestię. Nie dbał o to, Mulciber miał tęgi umysł i nierzadko jego „trzecie oko” było nieomylne. -Nim to się stanie musimy odwiedzić moją matkę. Chce jej podziękować za te wszystkie lata.- uniósł wymownie brew upijając trunek do dna. Od dawna pragnął poznać smak śmierci i obiecywał sobie, że to właśnie ona zginie z jego rąk jako pierwsza. Bez pośredników, bez trucizn. Przyszedł czas zapłaty.
-Pierwszy raz z Tobą wolę odłożyć na później. Póki co kręci się parę panienek, nie jestem zdesperowany Mulciber.- przewrócił oczami oczywiście rozumiejąc sedno słów towarzysza. Nie zamierzał drążyć tematu, już dawno podkreślił go grubą linią.
-Oczywiście. Zamierzasz znów zrobić sobie ze mnie cel treningów? Czy znów chcesz się popisywać?- spojrzał na niego z ukosa marszcząc przy tym czoło. Uzupełniona szklaneczka zajmowała jego dłoń, choć z pewnością wolałby wtem trzymać w niej różdżkę, aby ponowić próbę kubła zimnej wody. Tym razem tak szybko by mu nie uciekł.
-Znasz ród Selwynów? Kogoś prywatnie?- spytał dość nieoczekiwanie przybierając luźny ton, choć były to dla niego ważne informacje.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Uśmiech zmienił jego skupiony wyraz twarzy, załagodził go, nawet jeśli pojawił się na jego ustach jedynie przez chwilę. Uśmiechnął się na jego słowa, jeszcze nim rzeczywiście skomentował jego wypowiedź o kobietach z dalekiej, mroźnej Rosji. W duchu przyznał mu rację, lecz nie powiedział niczego podobnego na głos, to właśnie ten chwilowy wyraz twarzy był krótkim potwierdzeniem. Kobiety ze wschodu; pomyślał o tych, które znał, o jego krewnych, o żonach plugawych pomiotów, a w końcu jego myśli potoczyły się jak ciężki walec puszczony przez nieuwagę ze stromej góry w kierunku Cassandry. Miały coś, czego nie posiadły i pewnie nigdy nie posiądą rodowe angielki. Lekki uśmiech zastąpiła na powrót chłodna, zdystansowana powaga. Były myśli, na które nie mógł sobie pozwolić pod żadnym pozorem.
— A więc nie pozostaje mi nic innego, jak wrócić do Rosji i to sprawdzić — powiedział, powracając spojrzeniem do pergaminów w języku swoich przodków, do cyrylicy, która jawiła się przed nim niczym zbiór niezrozumiałych symboli. Był jednak pewien, że to ogarnie, a zrozumienie przyjdzie błyskawicznie. Uczył się szybko, zdobywanie wiedzy przychodziło mu sprawnie, przyswajał informacje, chłonął je, dlatego podczas, gdy wielu mężczyzn w jego wieku zajmowało się przynoszeniem knutów, by rodzina miała, co włożyć do garnka, zwierzęcym posuwaniem swoich żon i upijaniem się w każdej wolnej chwili — on się uczył, nie mając już czasu na wiele z przyziemnych przyjemności. Krew w żyłach Drew już dawno sfermentowała i zmieniła się w czysty alkohol. Widział to w jego oczach — rozpitych, błyszczących i niebywale szczerych. On sam wydawał się twardszy; Azkaban wycisnął z jego umysłu wszystko, co sprawiało, że sądził, iż ma kontrolę nad samym sobą, nad swoimi myślami. Po tym wszystkim nawet alkohol nie smakował, nie działał tak jak wcześniej. Jaśniejszy umysł bronił się przed chłopskim pijaństwem, choć wyraźnie czuł skutki whisky. Mury obronne objęła gęsta mgła o smaku ognistej, która osłabiła defensywną strategię jego psychiki. Dlatego słuchał jego słów, choć wzrok przemykał przez chwilę po zapiskach, aż w końcu stanął na słowie, którego znaczenie znał, lecz sensu nie pojął, skupiając się na tym, co mówił Drew.
— A więc znalazłeś swoje miejsce na ziemi. Chyba powinienem ci pogratulować — mruknął z nutą melancholii w głowie. On sam nie myślał od dawna tymi kategoriami, nie rozpatrywał domu w kontekście miejsca bezpiecznego, miejsca, do którego chciał wracać, za którym tęsknił, w którym czuł się swobodnie, do którego — zgodnie ze słowami Drew — przynależał w jakiś dziwny sposób. Nie był przypisany do nikogo, do niczego. Nigdy nie uznawał tego za defekt, coś, czego żałował, tak jak nie tęsknił za dzieciństwem, którego nie miał, za ojcem, który byłby dla niego wzorem i matką, która nauczyłaby go wierności wobec najbliższych, troski o tych, na których powinno mu zależeć. Nie dążył do tego, uznał to za słabość mieszkającą w sercach innych ludzi, dla siebie w tym odnalazł wielką szansę na ogarnięcie pustki i poukładanie wszystkiego, co wiedział w pustym pokoju od podstaw, wedle uznania. — zamierzasz tam wrócić wkrótce?— spytał z ciekawości, mimochodem. Uniósł szklankę z alkoholem i stuknął nią o szklankę Drew, by po krótkim, cichym toaście opróżnić ją do końca.
— Te, które miałem, już się ziściły — widział przecież wybuch, który wstrząsnął wyspami i wywołał paskudne anomalie, widział skrzynię, której otwarcie to spowodowało, wielki ogień, który trawił Londyn. Nie zdołał temu zapobiec - ale czy próbowałby? Świat pogrążał się w chaosie, w którym brylowało się z dziecinną łatwością. — Twoją matkę?— zdumiał się szczerze, marszcząc brwi. Ironią było to, że on sam zamierzał odwiedzić swoją. Nie powiedział mu tego jednak, całkowicie zagłębiając się w jego przyszłościowe plany. Wilczy uśmiech wykrzywił mu usta, gdy przyglądał się Drew — jego oczy, choć upite, wydawały się teraz bardzo trzeźwe, a jego plany bardzo realne, dalekie od pijackiego bełkotu. Mówił poważnie. Naprawdę zamierzał to zrobić. —Dobrze. To będą wyjątkowe odwiedziny. Chcesz, bym potrzymał cię za rączkę? — spytał z fałszywą troską, unosząc brwi w litościwym wyrazie. Towarzyszyłby mu w tym spotkaniu z przyjemnością.
Na wieść o kobietach kręcących się wokół Macnaira wcale się nie zdziwił. Zawsze potrafił zwrócić na siebie uwagę kobiet, nawet tych, które z powodu jego pochodzenia, a tym bardziej zachowania nigdy by się do niego nie odezwały. Odsunął się na krześle, spoglądając na mężczyznę z dystansu.
— Jakieś konkretne?— drążył temat, jakby mu nie wierzył. — Byłbyś słabym obiektem treningowym, a do tego nie przyniósłbyś mi żadnej radości — odpowiedział ze smutkiem. — Znam, jako tako. — Spoważniał; pytanie Drew nie wzięło się znikąd, a jemu na myśl od razu przyszły konkretne osoby. — Alexander Selwyn zaatakował nas w prosektorium podczas zajmowania się anomaliami. Później ucięliśmy sobie małą pogawędkę. Zabrałem go do Azkabanu. Pewnie już nie żyje, to się liczy?— do osób, które zna.
— A więc nie pozostaje mi nic innego, jak wrócić do Rosji i to sprawdzić — powiedział, powracając spojrzeniem do pergaminów w języku swoich przodków, do cyrylicy, która jawiła się przed nim niczym zbiór niezrozumiałych symboli. Był jednak pewien, że to ogarnie, a zrozumienie przyjdzie błyskawicznie. Uczył się szybko, zdobywanie wiedzy przychodziło mu sprawnie, przyswajał informacje, chłonął je, dlatego podczas, gdy wielu mężczyzn w jego wieku zajmowało się przynoszeniem knutów, by rodzina miała, co włożyć do garnka, zwierzęcym posuwaniem swoich żon i upijaniem się w każdej wolnej chwili — on się uczył, nie mając już czasu na wiele z przyziemnych przyjemności. Krew w żyłach Drew już dawno sfermentowała i zmieniła się w czysty alkohol. Widział to w jego oczach — rozpitych, błyszczących i niebywale szczerych. On sam wydawał się twardszy; Azkaban wycisnął z jego umysłu wszystko, co sprawiało, że sądził, iż ma kontrolę nad samym sobą, nad swoimi myślami. Po tym wszystkim nawet alkohol nie smakował, nie działał tak jak wcześniej. Jaśniejszy umysł bronił się przed chłopskim pijaństwem, choć wyraźnie czuł skutki whisky. Mury obronne objęła gęsta mgła o smaku ognistej, która osłabiła defensywną strategię jego psychiki. Dlatego słuchał jego słów, choć wzrok przemykał przez chwilę po zapiskach, aż w końcu stanął na słowie, którego znaczenie znał, lecz sensu nie pojął, skupiając się na tym, co mówił Drew.
— A więc znalazłeś swoje miejsce na ziemi. Chyba powinienem ci pogratulować — mruknął z nutą melancholii w głowie. On sam nie myślał od dawna tymi kategoriami, nie rozpatrywał domu w kontekście miejsca bezpiecznego, miejsca, do którego chciał wracać, za którym tęsknił, w którym czuł się swobodnie, do którego — zgodnie ze słowami Drew — przynależał w jakiś dziwny sposób. Nie był przypisany do nikogo, do niczego. Nigdy nie uznawał tego za defekt, coś, czego żałował, tak jak nie tęsknił za dzieciństwem, którego nie miał, za ojcem, który byłby dla niego wzorem i matką, która nauczyłaby go wierności wobec najbliższych, troski o tych, na których powinno mu zależeć. Nie dążył do tego, uznał to za słabość mieszkającą w sercach innych ludzi, dla siebie w tym odnalazł wielką szansę na ogarnięcie pustki i poukładanie wszystkiego, co wiedział w pustym pokoju od podstaw, wedle uznania. — zamierzasz tam wrócić wkrótce?— spytał z ciekawości, mimochodem. Uniósł szklankę z alkoholem i stuknął nią o szklankę Drew, by po krótkim, cichym toaście opróżnić ją do końca.
— Te, które miałem, już się ziściły — widział przecież wybuch, który wstrząsnął wyspami i wywołał paskudne anomalie, widział skrzynię, której otwarcie to spowodowało, wielki ogień, który trawił Londyn. Nie zdołał temu zapobiec - ale czy próbowałby? Świat pogrążał się w chaosie, w którym brylowało się z dziecinną łatwością. — Twoją matkę?— zdumiał się szczerze, marszcząc brwi. Ironią było to, że on sam zamierzał odwiedzić swoją. Nie powiedział mu tego jednak, całkowicie zagłębiając się w jego przyszłościowe plany. Wilczy uśmiech wykrzywił mu usta, gdy przyglądał się Drew — jego oczy, choć upite, wydawały się teraz bardzo trzeźwe, a jego plany bardzo realne, dalekie od pijackiego bełkotu. Mówił poważnie. Naprawdę zamierzał to zrobić. —Dobrze. To będą wyjątkowe odwiedziny. Chcesz, bym potrzymał cię za rączkę? — spytał z fałszywą troską, unosząc brwi w litościwym wyrazie. Towarzyszyłby mu w tym spotkaniu z przyjemnością.
Na wieść o kobietach kręcących się wokół Macnaira wcale się nie zdziwił. Zawsze potrafił zwrócić na siebie uwagę kobiet, nawet tych, które z powodu jego pochodzenia, a tym bardziej zachowania nigdy by się do niego nie odezwały. Odsunął się na krześle, spoglądając na mężczyznę z dystansu.
— Jakieś konkretne?— drążył temat, jakby mu nie wierzył. — Byłbyś słabym obiektem treningowym, a do tego nie przyniósłbyś mi żadnej radości — odpowiedział ze smutkiem. — Znam, jako tako. — Spoważniał; pytanie Drew nie wzięło się znikąd, a jemu na myśl od razu przyszły konkretne osoby. — Alexander Selwyn zaatakował nas w prosektorium podczas zajmowania się anomaliami. Później ucięliśmy sobie małą pogawędkę. Zabrałem go do Azkabanu. Pewnie już nie żyje, to się liczy?— do osób, które zna.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Uniósł brew dwojako rozumiejąc jego rozmarzony – choć tylko przez moment – wyraz twarzy. Czyżby Mulciber miał jeszcze w sobie pierwiastek człowieczeństwa, który zasłaniał wizerunek typowej maszyny do zabijania? Wielu ludzi było zdecydowanie bardziej znośnych, kiedy w ich żyłach krążyła ognista eskapada i zdaniem szatyna podobnie było w przypadku towarzyszącego mu mężczyzny.
-Powitają Cię z otwartymi- przerwał momentalnie, a na jego twarz wpełznął leniwy, ironiczny uśmiech. -Ramionami, tak. Ramionami.- zwieńczył mając na myśli kompletnie coś innego i z pewnością Ramsey to wyłapał. Drew należał do osób bezpośrednich, ale często podpierając się szyderczą nutą pozostawiał rozmówcy pole do własnej interpretacji – tak było po prostu weselej. -Swego czasu mieszkałem z uzdolnioną czarownicą. Była wybitnie dobra w eliksirach.- rzucił od niechcenia, jakoby ów wspomnienie nie miało dla niego żadnego znaczenia, co faktycznie było prawdą. -Tworzyła niesamowicie skuteczne trucizny.- dodał chcąc sprecyzować swą myśl, w końcu celem nie było uświadomienie Mulciberowi, że rzeczywiście znał jakąkolwiek Rosjankę, a podkreślenie, iż zdecydowanie rzadziej miały one w sobie zakorzenione powszechnie uważane za „dobre” wartości. Obecnie musiał włożyć stos knutów tudzież niemały wysiłek, aby otrzymać chociażby jedną fiolkę, a wtedy miał je dosłownie na wyciągnięcie ręki – lepkiej ręki.
Rodzina, pogoń za pieniędzmi na wykarmienie potomnych, rozkładanie nóg dziwkom byle tylko żona niczego się nie dowiedziała, nędzne kłamstwa i marnowanie czasu na pielęgnację zwyczajów – to był świat, którego Macnair nigdy nie chciał być częścią. Życie – choć zapewne krótkie – chciał przeżyć tak, jak nakazywała mu to jego hierarchia wartości. Wiedza, praktyka i nauka. Podróże, pijaństwo i kac. Uwielbiał to, od zawsze pragnął zaistnieć, dojść do czegoś, pokazać że nie szata pokazywała wartość człowieka, a jego talent i samozaparcie w dążeniu do wyznaczonych celów. Wszystko było ulotne; galeony, kochanki i ten cały próżny świat. Może i on sam był podobnie postrzegany, może powszechnie uznawano go za nic nie wartą moczymordę, ale on miał to kompletnie gdzieś, a kiedyś miała nadejść chwila, w której wszystkim zamknie usta czynem, nie słowem. Zapewne był w swym podejściu naiwny, jednak podjęta służba, lojalność sprawie tylko go w tym upewniła. Pragnął tworzyć część magicznej rzeczywistości, rozwijać jej potęgę, na której czele miał stać Czarny Pan, a nie łajdackie osobowości sprowadzające do rychłego upadku. Przypływ myśli, nieosiągalnych celów był zapewne efektem ognistej, jednak nie dbał o to. Wiedział czego naprawdę pragnął.
Posłał mu uważne spojrzenie, gdy ten wyraźnie z niego zadrwił. Uśmiechnął się lekko, bez krzty ironii – nie sądził, że był w stanie go zrozumieć. -Na pewno nie na stałe. Zamierzam jeszcze trochę pożyć, a jak wspomniana czarownica mnie dopadnie to zostaną ze mnie jedynie fragmenty i jeden z nich zapewne dostałbyś w laurce na pamiątkę.- zaśmiał się pod nosem nie spuszczając z niego wzroku. Oczywiście żartował, ostatnio sporo podniósł swoje umiejętności i pokonać go nie było tak łatwo jak jeszcze przeszło rok temu, choć Rosjanka miała naprawdę pokaźną praktykę. -Obyś nie dostał wątroby. Na nic Ci się zda.- skwitował posyłając mu szeroki, pijaki uśmiech.
Kwestia wizji go zainteresowała, bowiem od zawsze zazdrościł Ramseyowi ów przydatnego i niezwykle korzystnego daru. -Kontrolujesz je? Możesz jakąś wywołać w interesującej Cię kwestii?- uniósł brew, kiedy w jego dłoni zacisnęła się szklanka i przechyliła w kierunku ust. Nauka języka odeszła na bok, ale czy tak nie było zawsze? Do tej pory pamiętał jak Mulciber miał pokazać mu nową, czarnomagiczną sztuczkę, a skończyli na dręczeniu szlam w Hogsmeade.
-Nie.- pokręcił głową wzdychając teatralnie. -Zawsze obiecywałem, że przedstawię jej swoją drugą połówkę.- mruknął drwiąco, a jego wargi wygięły się w podobnym wyrazie. -Zależy mi na ciszy i spokoju. Ściany mają uszy, a w tym przypadku mieć nie mogą.- zachował poważny ton, właściwie zmienił go momentalnie po wcześniejszej kpinie. To była sprawa, która męczyła go odkąd wyjechał na wschodnie ziemie i czuł, że obecne niepowodzenia w Londynie mogą mieć coś z tym wspólnego, choć kompletnie nie potrafił zrozumieć dlaczego. Matka była mu obca, rodzina była mu obca – jakim zatem cudem?
-Wszystkie te które dały Ci kosza.- rozłożył bezradnie ramiona ponownie pozwalając sobie na szelmowski uśmiech. W rozmowach obu panów zawsze panowała kompletna sinusoida.
Wspomnienie o Alexandrze skwitował długim spojrzeniem. Słyszał już o tym, ale bez konkretnych nazwisk. -To naprawdę bardzo smutna historia. Strasznie je lubię.- zaśmiał się krótko, nie drążąc tematu. Skoro nie wspomniał o Lucindzie to ta nie mogła być zagrożeniem – nawet nie mógł wiedzieć w jakim był błędzie. -Tu masz manuskrypty. Zajmij się tymi w języku rosyjskim, a następnie porównaj z moimi notatkami. Idzie Ci coraz lepiej.- wstał poklepując go przy tym przyjacielsko po ramieniu. -Napisz sowę jak odrobisz lekcje.- dodał narzuciwszy na ramiona płaszcz, a następnie zniknął za progiem drzwi Mulcibera bez stosownego pożegnania, jednak czy w ich przypadku takowe było w ogóle potrzebne?
/zt
-Powitają Cię z otwartymi- przerwał momentalnie, a na jego twarz wpełznął leniwy, ironiczny uśmiech. -Ramionami, tak. Ramionami.- zwieńczył mając na myśli kompletnie coś innego i z pewnością Ramsey to wyłapał. Drew należał do osób bezpośrednich, ale często podpierając się szyderczą nutą pozostawiał rozmówcy pole do własnej interpretacji – tak było po prostu weselej. -Swego czasu mieszkałem z uzdolnioną czarownicą. Była wybitnie dobra w eliksirach.- rzucił od niechcenia, jakoby ów wspomnienie nie miało dla niego żadnego znaczenia, co faktycznie było prawdą. -Tworzyła niesamowicie skuteczne trucizny.- dodał chcąc sprecyzować swą myśl, w końcu celem nie było uświadomienie Mulciberowi, że rzeczywiście znał jakąkolwiek Rosjankę, a podkreślenie, iż zdecydowanie rzadziej miały one w sobie zakorzenione powszechnie uważane za „dobre” wartości. Obecnie musiał włożyć stos knutów tudzież niemały wysiłek, aby otrzymać chociażby jedną fiolkę, a wtedy miał je dosłownie na wyciągnięcie ręki – lepkiej ręki.
Rodzina, pogoń za pieniędzmi na wykarmienie potomnych, rozkładanie nóg dziwkom byle tylko żona niczego się nie dowiedziała, nędzne kłamstwa i marnowanie czasu na pielęgnację zwyczajów – to był świat, którego Macnair nigdy nie chciał być częścią. Życie – choć zapewne krótkie – chciał przeżyć tak, jak nakazywała mu to jego hierarchia wartości. Wiedza, praktyka i nauka. Podróże, pijaństwo i kac. Uwielbiał to, od zawsze pragnął zaistnieć, dojść do czegoś, pokazać że nie szata pokazywała wartość człowieka, a jego talent i samozaparcie w dążeniu do wyznaczonych celów. Wszystko było ulotne; galeony, kochanki i ten cały próżny świat. Może i on sam był podobnie postrzegany, może powszechnie uznawano go za nic nie wartą moczymordę, ale on miał to kompletnie gdzieś, a kiedyś miała nadejść chwila, w której wszystkim zamknie usta czynem, nie słowem. Zapewne był w swym podejściu naiwny, jednak podjęta służba, lojalność sprawie tylko go w tym upewniła. Pragnął tworzyć część magicznej rzeczywistości, rozwijać jej potęgę, na której czele miał stać Czarny Pan, a nie łajdackie osobowości sprowadzające do rychłego upadku. Przypływ myśli, nieosiągalnych celów był zapewne efektem ognistej, jednak nie dbał o to. Wiedział czego naprawdę pragnął.
Posłał mu uważne spojrzenie, gdy ten wyraźnie z niego zadrwił. Uśmiechnął się lekko, bez krzty ironii – nie sądził, że był w stanie go zrozumieć. -Na pewno nie na stałe. Zamierzam jeszcze trochę pożyć, a jak wspomniana czarownica mnie dopadnie to zostaną ze mnie jedynie fragmenty i jeden z nich zapewne dostałbyś w laurce na pamiątkę.- zaśmiał się pod nosem nie spuszczając z niego wzroku. Oczywiście żartował, ostatnio sporo podniósł swoje umiejętności i pokonać go nie było tak łatwo jak jeszcze przeszło rok temu, choć Rosjanka miała naprawdę pokaźną praktykę. -Obyś nie dostał wątroby. Na nic Ci się zda.- skwitował posyłając mu szeroki, pijaki uśmiech.
Kwestia wizji go zainteresowała, bowiem od zawsze zazdrościł Ramseyowi ów przydatnego i niezwykle korzystnego daru. -Kontrolujesz je? Możesz jakąś wywołać w interesującej Cię kwestii?- uniósł brew, kiedy w jego dłoni zacisnęła się szklanka i przechyliła w kierunku ust. Nauka języka odeszła na bok, ale czy tak nie było zawsze? Do tej pory pamiętał jak Mulciber miał pokazać mu nową, czarnomagiczną sztuczkę, a skończyli na dręczeniu szlam w Hogsmeade.
-Nie.- pokręcił głową wzdychając teatralnie. -Zawsze obiecywałem, że przedstawię jej swoją drugą połówkę.- mruknął drwiąco, a jego wargi wygięły się w podobnym wyrazie. -Zależy mi na ciszy i spokoju. Ściany mają uszy, a w tym przypadku mieć nie mogą.- zachował poważny ton, właściwie zmienił go momentalnie po wcześniejszej kpinie. To była sprawa, która męczyła go odkąd wyjechał na wschodnie ziemie i czuł, że obecne niepowodzenia w Londynie mogą mieć coś z tym wspólnego, choć kompletnie nie potrafił zrozumieć dlaczego. Matka była mu obca, rodzina była mu obca – jakim zatem cudem?
-Wszystkie te które dały Ci kosza.- rozłożył bezradnie ramiona ponownie pozwalając sobie na szelmowski uśmiech. W rozmowach obu panów zawsze panowała kompletna sinusoida.
Wspomnienie o Alexandrze skwitował długim spojrzeniem. Słyszał już o tym, ale bez konkretnych nazwisk. -To naprawdę bardzo smutna historia. Strasznie je lubię.- zaśmiał się krótko, nie drążąc tematu. Skoro nie wspomniał o Lucindzie to ta nie mogła być zagrożeniem – nawet nie mógł wiedzieć w jakim był błędzie. -Tu masz manuskrypty. Zajmij się tymi w języku rosyjskim, a następnie porównaj z moimi notatkami. Idzie Ci coraz lepiej.- wstał poklepując go przy tym przyjacielsko po ramieniu. -Napisz sowę jak odrobisz lekcje.- dodał narzuciwszy na ramiona płaszcz, a następnie zniknął za progiem drzwi Mulcibera bez stosownego pożegnania, jednak czy w ich przypadku takowe było w ogóle potrzebne?
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Kontrolnie uniósł wzrok na Drew, blady blask świecy zatańczył w jego zielonych tęczówkach. Wiedział, że przyglądał mu się uważnie, badawczo, że śledził każdy jego ruch, a upity ognistą organizm częściej i łatwiej zdradzał się ze swoimi odruchami — wiedział już, że dopatrzył się w jego wyrazie twarzy czegoś, czego nie powinien widzieć. Dopowie sobie kilka słów, jak to miał w zwyczaju, zinterpretuje na swój sposób i błędna informacja, będąca jedynie wyimaginowanym tworem, zakorzeni się trwale w jego umyśle. Nie wiedział, czemu tym razem ta konkretna sytuacja zwróciła jego uwagę, zmartwiła go, zmusiła go nagłego wycofania się. Nie obchodziło go przecież, co myślą inni i to jak jest odbierany, i teraz nie powinno to mieć żadnego znaczenia.
Uśmiechnął się pod nosem, wyłapując jego ironiczny uśmiech, pokiwał głową, a w końcu westchnął ciężko.
— Dobrze, że ramionami — skwitował z powagą, doskonale jednak rozumiejąc do czego zmierzał Macnair. Jego pijany umysł kierował się wyłącznie w jedną stronę, powinien mu powiedzieć... — Jesteśmy dorośli, zdruzgotaliśmy się alkoholem, a teraz idź do domu, Drew, zahacz po drodze o burdel— poradził mu, jak prawdziwy przyjaciel, klepiąc go przy tym w ramię. To mu było potrzebne, niedobrze oddziaływała na niego wstrzemięźliwość, a może to alkohol rozbudzał w nim niepohamowane instynkty. Nie miał mu tego za złe — może gdyby był na jego miejscu, gdyby jego myśli nie majaczyły wokół badań, sprawy, pracy, gdyby nie był tak ślepo zapatrzony w samorozwój i zdobywanie wiedzy, uczyniłby dokładnie to samo. Uśmiechnął się pod nosem jeszcze szerzej na jego słowa, Alkohol sprawiał, że jego myśli pływały po powierzchni świadomości, dryfowały na wodzie jak tratwa z wysuszonego, pustego drzewa sandałowego. Zwrócenie uwagi na tą konkretną kobietę pozwoliło Mulciberowi wziąć ją za kochankę Macnaira, do której wracał niechętnie myślami. Pewnie gdyby go o to spytał nie odpowiedziałby mu szczerze, ale znał go kiedyś na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie wspominałby mu o wyjątkowej trucicielce, gdyby nie miała w sobie czegoś więcej, ponad alchemiczne zdolności.
Patrzył na zapiski i miał coraz wyraźniejsze wrażenie, że dziś już nic z tego nie będzie. Wyrazy i zwroty, które odczytywał powoli zaczynały mu się zlewać; widział co innego, z każdą chwilą słowa zaczynały nabierać dziwnych znaczeń, takich, których w zapiskach o jego rodzinie nie powinno wcale być.
— Musiała wyjątkowo zapaść ci w pamięć. Fakt, w Anglii nie ma trucicielek. W ogóle.— Podsumował z ironią, zaciskając usta i kiwając głową ze zrozumieniem. Przepisywał ostatnie notatki, nim rzeczywiście postanowił odłożyć pióro na bok, zatkać flakon z atramentem, by nie wysechł i zwinąć zapiski Grahama i notatki Drew. — Wybitnie dobra w... eliksirach — powtórzył po nim jeszcze później, odsuwając od siebie te wszystkie tematy. Jeśli Drew próbował pobudzić jego wyobraźnię i sprawić, że tej nocy nie zaśnie z tego powodu, by zazdrośnie myślami powracać na Syberię, musiał postarać się nieco bardziej. Niepotrzebnie wspomniał o Rosjankach, o ich gorących temperamentach ukrytych pod lodowym płaszczem i pozorną obojętnością.— Nie jestem sentymentalny, na nic nie przydałby mi się pamiątkowy fragment ciebie. Wolałbym cię w całości, taki jesteś bardziej użyteczny. Żywy, lub martwy.— Wzruszył ramionami. — Lepiej byłoby cię oddać Paliczkom. Z truchła też zrobiliby pożytek— wyjaśnił mu naprędce. — Musiałeś jej porządnie podpaść. Oszukałeś ją? Złamałeś jej serce?— Rzucając drugi domysł pozwolił sobie na uśmiech, a głos zadrżał mu w rozbawieniu. Zdradzone kobiety o takich temperamentach były wyjątkowo groźne, nie zdziwiłby się, gdyby jej urażona kobieca duma nakazywała jej go ścigać aż po grób.
— Nie — odpowiedział, zgodnie z prawdą. — Nie mam kontroli nad tym co i kiedy widzę. — Na tym właśnie polegał dar, to nie była wyuczona umiejętność. Trzecie oko otwierało się samoistnie i często w najmniej oczekiwanych momentach. Mogło się uaktywnić w najmniej pożądanej przez niego chwili, na przykład podczas walki, wyłączając go z niej na kilka chwil. Nie tak stało się w Azkabanie? Dopadła go przerażająca wizja, która jedynie wzmogła strach i poczucie bezsensu. — Ale mogę ci powróżyć, jeśli jesteś ciekaw, co cię czeka — odpowiedział z rozbawieniem. Karty tarota pozostawił u Cassandry, nie sprawił sobie wciąż nowych, szklana kula była rozbita po jej czerwcowych odwiedzinach. Pozostało zwierciadło, w które mógł spojrzeć, próbując rozwikłać dręczące pytania, dłoń, fusy. Mógł nawet łgać jak pies, kilka interesujących pseudo wróżb cisnęło mu się na język, sprzedałby je Drew z czystej złośliwości.
— To może powinieneś jednak wrócić do Rosji po swoją wybrankę i przedstawić ją matce przed śmiercią. Zabijesz matkę, ona zabije ciebie, a potem zaproszę ją na kolację, podyskutujemy o śmierci. Wszyscy będą zadowoleni — zaproponował, wskazując w Drew palcem; wydało mu się to doskonałym rozwiązaniem.
Nie skomentował jego kolejnych słów - jego mieszkanie było dobrze strzeżone, zabezpieczone przed podsłuchującymi, ale odczytał jego aluzję i pozwolił mu na razie odłożyć ten temat na inną, bardziej sprzyjającą porę. Skinął mu lekko głową w ramach zrozumienia, uśmiechnął się na jego odpowiedź o Selwynach, choć zmrużył przy tym oczy — zdawało mu się, że nie postawił kropki na końcu zdania, podjął temat i nie dokończył, co miał na myśli, a Drew nie należał do osób, które zadawały pytania bez sensu, coś szczególnego krążyło nad jego głową, nie dawało spokoju.
Odprowadził go wzrokiem już w milczeniu, pozwalając, by w mieszkaniu zalęgła się znów głucha, przyjemna cisza.
| zt
Uśmiechnął się pod nosem, wyłapując jego ironiczny uśmiech, pokiwał głową, a w końcu westchnął ciężko.
— Dobrze, że ramionami — skwitował z powagą, doskonale jednak rozumiejąc do czego zmierzał Macnair. Jego pijany umysł kierował się wyłącznie w jedną stronę, powinien mu powiedzieć... — Jesteśmy dorośli, zdruzgotaliśmy się alkoholem, a teraz idź do domu, Drew, zahacz po drodze o burdel— poradził mu, jak prawdziwy przyjaciel, klepiąc go przy tym w ramię. To mu było potrzebne, niedobrze oddziaływała na niego wstrzemięźliwość, a może to alkohol rozbudzał w nim niepohamowane instynkty. Nie miał mu tego za złe — może gdyby był na jego miejscu, gdyby jego myśli nie majaczyły wokół badań, sprawy, pracy, gdyby nie był tak ślepo zapatrzony w samorozwój i zdobywanie wiedzy, uczyniłby dokładnie to samo. Uśmiechnął się pod nosem jeszcze szerzej na jego słowa, Alkohol sprawiał, że jego myśli pływały po powierzchni świadomości, dryfowały na wodzie jak tratwa z wysuszonego, pustego drzewa sandałowego. Zwrócenie uwagi na tą konkretną kobietę pozwoliło Mulciberowi wziąć ją za kochankę Macnaira, do której wracał niechętnie myślami. Pewnie gdyby go o to spytał nie odpowiedziałby mu szczerze, ale znał go kiedyś na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie wspominałby mu o wyjątkowej trucicielce, gdyby nie miała w sobie czegoś więcej, ponad alchemiczne zdolności.
Patrzył na zapiski i miał coraz wyraźniejsze wrażenie, że dziś już nic z tego nie będzie. Wyrazy i zwroty, które odczytywał powoli zaczynały mu się zlewać; widział co innego, z każdą chwilą słowa zaczynały nabierać dziwnych znaczeń, takich, których w zapiskach o jego rodzinie nie powinno wcale być.
— Musiała wyjątkowo zapaść ci w pamięć. Fakt, w Anglii nie ma trucicielek. W ogóle.— Podsumował z ironią, zaciskając usta i kiwając głową ze zrozumieniem. Przepisywał ostatnie notatki, nim rzeczywiście postanowił odłożyć pióro na bok, zatkać flakon z atramentem, by nie wysechł i zwinąć zapiski Grahama i notatki Drew. — Wybitnie dobra w... eliksirach — powtórzył po nim jeszcze później, odsuwając od siebie te wszystkie tematy. Jeśli Drew próbował pobudzić jego wyobraźnię i sprawić, że tej nocy nie zaśnie z tego powodu, by zazdrośnie myślami powracać na Syberię, musiał postarać się nieco bardziej. Niepotrzebnie wspomniał o Rosjankach, o ich gorących temperamentach ukrytych pod lodowym płaszczem i pozorną obojętnością.— Nie jestem sentymentalny, na nic nie przydałby mi się pamiątkowy fragment ciebie. Wolałbym cię w całości, taki jesteś bardziej użyteczny. Żywy, lub martwy.— Wzruszył ramionami. — Lepiej byłoby cię oddać Paliczkom. Z truchła też zrobiliby pożytek— wyjaśnił mu naprędce. — Musiałeś jej porządnie podpaść. Oszukałeś ją? Złamałeś jej serce?— Rzucając drugi domysł pozwolił sobie na uśmiech, a głos zadrżał mu w rozbawieniu. Zdradzone kobiety o takich temperamentach były wyjątkowo groźne, nie zdziwiłby się, gdyby jej urażona kobieca duma nakazywała jej go ścigać aż po grób.
— Nie — odpowiedział, zgodnie z prawdą. — Nie mam kontroli nad tym co i kiedy widzę. — Na tym właśnie polegał dar, to nie była wyuczona umiejętność. Trzecie oko otwierało się samoistnie i często w najmniej oczekiwanych momentach. Mogło się uaktywnić w najmniej pożądanej przez niego chwili, na przykład podczas walki, wyłączając go z niej na kilka chwil. Nie tak stało się w Azkabanie? Dopadła go przerażająca wizja, która jedynie wzmogła strach i poczucie bezsensu. — Ale mogę ci powróżyć, jeśli jesteś ciekaw, co cię czeka — odpowiedział z rozbawieniem. Karty tarota pozostawił u Cassandry, nie sprawił sobie wciąż nowych, szklana kula była rozbita po jej czerwcowych odwiedzinach. Pozostało zwierciadło, w które mógł spojrzeć, próbując rozwikłać dręczące pytania, dłoń, fusy. Mógł nawet łgać jak pies, kilka interesujących pseudo wróżb cisnęło mu się na język, sprzedałby je Drew z czystej złośliwości.
— To może powinieneś jednak wrócić do Rosji po swoją wybrankę i przedstawić ją matce przed śmiercią. Zabijesz matkę, ona zabije ciebie, a potem zaproszę ją na kolację, podyskutujemy o śmierci. Wszyscy będą zadowoleni — zaproponował, wskazując w Drew palcem; wydało mu się to doskonałym rozwiązaniem.
Nie skomentował jego kolejnych słów - jego mieszkanie było dobrze strzeżone, zabezpieczone przed podsłuchującymi, ale odczytał jego aluzję i pozwolił mu na razie odłożyć ten temat na inną, bardziej sprzyjającą porę. Skinął mu lekko głową w ramach zrozumienia, uśmiechnął się na jego odpowiedź o Selwynach, choć zmrużył przy tym oczy — zdawało mu się, że nie postawił kropki na końcu zdania, podjął temat i nie dokończył, co miał na myśli, a Drew nie należał do osób, które zadawały pytania bez sensu, coś szczególnego krążyło nad jego głową, nie dawało spokoju.
Odprowadził go wzrokiem już w milczeniu, pozwalając, by w mieszkaniu zalęgła się znów głucha, przyjemna cisza.
| zt
Wiedziała, że Fred miał rację. Nie mogła udawać, że jest inaczej. Dlatego też obiecała mu coś. A ona własnych obietnic dotrzymywała. Dane słowo, było dla niej ważne, jeśli nie najważniejsze. Choć to, co zrobiła nie należało do prostych. Mulciber gnębił ją od dawna jeszcze od czasów szkoły, jednak wiedziała, że to co przeżyła na moście było inne. Wąż musiał być czarnomagiczny, a przeżyć udało jej się tylko dzięki szczęściu, które tego dnia postanowiło pozostać przy niej.
Przyznanie się do słabości, do tego, że zawiodła przyszło jej z trudem. Długo zastanawiała się, czy powinna wysłać list. Ale musieli chociaż próbować zrobić coś, by takie szumowiny jak on nie mogły chodzić bezkarnie po ulicach Londynu. Musiał być ktoś, kto jest ich w stanie powstrzymać. A nawet jeśli nie powstrzymać, to spowolnić.
Zdziwił ją list od Bones, nie spodziewała się, że napisze do niej personalnie. Dopiero zaczęła staż i wiedziała, że i tak zwlekała długo. Ale jeszcze bardziej zdziwiły ją słowa Skamandera, które padły na spotkaniu zakonu. A może bardziej zwyczajnie nie dopuszczała do siebie takiej myśli. W Biurze przecież było wielu aurorów, nie miała powodów zakładać, że tą konkretną sprawę dostanie właśnie on. Jednak tym razem los postanowił zagrać jej na nosie.
Teraz już wiedział.
Widział dokładnie wszystko, co zaszło tamtego dnia na moście i to wcale jej nie pocieszało. Wiedział o tym już wcześniej, sama mu to powiedziała, jednak teraz był w stanie dokładnie zobaczyć jak walczyła o życie.
Jeszcze bardziej zaś zdziwił ją jego list. Chciał by mu pomogła. Z własnej woli, czy pchnięty do tej decyzji przez kogoś innego? Nie miało to znaczenia. Chciała w tym uczestniczyć, chciała spojrzeć mu w twarz. Chciała go złapać i zaciągnąć na przesłuchanie do budynku Ministerstwa. Chciała by gnił za kratami, by nigdy już nie dojrzał światła dziennego. Teraz była silniejsza, wytrzymalsza.
Pokątna. Nie Nokturn. Dobrze, o wiele łatwiej było się po niej poruszać. Milczała, pogrążając się we własnych myślach. Dłonie wciśnięte w kieszenie płaszcza zaciskały się na osikowej różdżce i fiolce wiecznego płomienia, który miała ze sobą. Pod płaszczem, na pasie znajdowało się kilka innych fiolek: maść z wodnej gwiazdy, eliksir wiggenowy, Marynowana narośl ze szczuroszczeta. W razie osłabienia wiedziała, że te trzy jej pomogą. Czarna perła, wraz z czerwonym kryształem znajdowała się w kieszeni spodni, pazur gryfa zawieszony na szyi chował się pod koszulą, a broszka którą otrzymała od Adriena była wpięta od wewnętrznej strony spodni, czuła zimny metal dotykający skóry.
Skinęła głową na polecenie zmiany twarzy. Obiecała się nie kłócić, obiecała wykonywać polecenia, nie zamierzała złamać danej obietnicy. Mieli dorwać tego drania, a on lepiej wiedział jak działać. Dlatego skupiła się na zmianie twarzy - to musiało wystarczyć. Chciała zmienić kolor włosów na rudy, może wezmą ją za kolejnego Wesleya. Na twarzy chciała rozsypać piegi, wypełnić mocniej usta, zmniejszyć nos i podnieść lekko brwi. Żadna konkretna twarz, ale inna, nie należąca do niej.
Używam Meta, celuję 40-20: Zmiana twarzy w inną, nienależącą do konkretnej osoby.
Mam ze sobą: różdżkę, fiolkę wiecznego płomienia, maść z wodnej gwiazdy, eliksir wiggenowy, marynowana narośl ze szczuroszczeta. czarna perła, czerwonym kryształ, pazur gryfa zawieszony, broszka z alabastrowym jednorożcem
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Mógł potraktować przydział na śledztwo, jako rodzaj absurdalnej ironii. Znowu trafiał na Mulcibera. Choćby chciał odsunąć tego szczura od siebie, jego egzystencja wciąż i wciąż pojawiała się gdzieś w pobliżu, sugerując bardziej postać czającego się do ataku gada, niż przypadek. Początkowo, po prostu go nie lubił. Działał mu na nerwy z całą, gadzią aurą i zbyt chuda sylwetką, którą czasem miał ochotę po prostu złamać, jak suchą gałąź. Następujące po sobie wydarzenia zmieniły niechęć w coś głębszego. Utwierdziły go w tym zebrane informacje i podesłana notka z Departamentu Tajemnic. Ktoś, kto dostał się w ich progi, nie mógł być idiotą z odrobiną szczęścia. Tylko ktoś z piekielną inteligencją i ambicją mógł tego osiągnąć. I jeśli to plasowało Ramseya jako trudnego wroga, to fakt, że znajdował się w tej parszywej organizacji i kontakt z czarna magią, rysował mu obraz kogos bardzo niebezpiecznego.
I dobrze.
Skamander odłożył przeglądane powtórnie dokumenty, które zdążył w całości zduplikować. Przyswoił podesłane informacje, ale najwięcej dać mu mógł sam podejrzany. I tego oczekiwał od dzisiejszej wizyty. Zdawał sobie sprawę, że nie mógł go lekceważyć w żaden sposób, ale sam nie należał do bezpiecznych. od ich ostatniego spotkania, zmienił się mocno. Jak każdy?
Na umówionym miejscu czekała już Tonks. Większość ustaleń zdążył wyjaśnić w liście i pospiesznym spotkaniu w pracy. Liczył, że nie pomylił się co do wyboru, na który pozwolił. Bones wydawała się pewna decyzji, ale ostatecznie to jemu dała możliwość wyboru. Czym się kierował? Pamięcią słów, która sama wypowiedziała? Wspomnieniem, które kilkukrotnie obejrzał? Czy dając jej ciche pozwolenie na konfrontację z własnym strachem? Musiał ją tylko kontrolować. Tak, jak ona musiała kontrolować własne emocje.
Właściwie, prawie zaśmiał się, gdy otrzymał adres, przy którym - potencjalnie - mieszał ich poszukiwany. Pokątna. Centrum. Zakładał, że była to tylko przykrywka. Maska, którą utrzymywał dla świata, biała kartka, na której rysował swoje fałszywe "ja", które oglądało większość naiwnych czarodziei. Wcześniej zdążył obejść ulicę i okolice mieszkania, szukając kilku, ewentualnych dróg ucieczki, czy też miejsc, które mogły ją zapewnić ewentualnemu uciekinierowi.
Zmierzył wzrokiem kobietę, która w tej chwili, była Melanią Day. Sam poprawił aurorskie insygnia, które przypięte były do ciemnego płaszcza - Jesteś. Dobrze - kiwnął jej głową, nie czekając na odpowiedź - Idziemy, pamiętaj co ci mówiłem - ruszył pieszo, bez problemu odnajdując adres mieszkania, w którym miał znajdować się Mulciber.
Wieczór, teoretycznie powinien być wystarczająca porą, do zastania większości czarodziejskiej społeczności w mieszkaniu. Zatrzymał się przed mieszkaniem i chociaż w teorii, mógł wejść nie bawiąc się w konwenanse, Skamander wyciągnął rękę nie z różdżką, a po to, by uderzyć w drewno wejścia. Zapukał - Biuro Aurorskie. Otwierać - zakomunikował, zaraz potem nasłuchując dźwięków, które mogły go zaalarmować lub potwierdzić obecność ich podejrzanego. Jeśli nie, będzie musiał zagrać nieco inaczej. Tylko według czyich zasad?
Mam ze sobą: Różdżka, czarna perła, pazur gryfa w bursztynie, broszka z alabastrowym jednorożcem i bransoleta z włosem syreny, manierka z ognistą.
I dobrze.
Skamander odłożył przeglądane powtórnie dokumenty, które zdążył w całości zduplikować. Przyswoił podesłane informacje, ale najwięcej dać mu mógł sam podejrzany. I tego oczekiwał od dzisiejszej wizyty. Zdawał sobie sprawę, że nie mógł go lekceważyć w żaden sposób, ale sam nie należał do bezpiecznych. od ich ostatniego spotkania, zmienił się mocno. Jak każdy?
Na umówionym miejscu czekała już Tonks. Większość ustaleń zdążył wyjaśnić w liście i pospiesznym spotkaniu w pracy. Liczył, że nie pomylił się co do wyboru, na który pozwolił. Bones wydawała się pewna decyzji, ale ostatecznie to jemu dała możliwość wyboru. Czym się kierował? Pamięcią słów, która sama wypowiedziała? Wspomnieniem, które kilkukrotnie obejrzał? Czy dając jej ciche pozwolenie na konfrontację z własnym strachem? Musiał ją tylko kontrolować. Tak, jak ona musiała kontrolować własne emocje.
Właściwie, prawie zaśmiał się, gdy otrzymał adres, przy którym - potencjalnie - mieszał ich poszukiwany. Pokątna. Centrum. Zakładał, że była to tylko przykrywka. Maska, którą utrzymywał dla świata, biała kartka, na której rysował swoje fałszywe "ja", które oglądało większość naiwnych czarodziei. Wcześniej zdążył obejść ulicę i okolice mieszkania, szukając kilku, ewentualnych dróg ucieczki, czy też miejsc, które mogły ją zapewnić ewentualnemu uciekinierowi.
Zmierzył wzrokiem kobietę, która w tej chwili, była Melanią Day. Sam poprawił aurorskie insygnia, które przypięte były do ciemnego płaszcza - Jesteś. Dobrze - kiwnął jej głową, nie czekając na odpowiedź - Idziemy, pamiętaj co ci mówiłem - ruszył pieszo, bez problemu odnajdując adres mieszkania, w którym miał znajdować się Mulciber.
Wieczór, teoretycznie powinien być wystarczająca porą, do zastania większości czarodziejskiej społeczności w mieszkaniu. Zatrzymał się przed mieszkaniem i chociaż w teorii, mógł wejść nie bawiąc się w konwenanse, Skamander wyciągnął rękę nie z różdżką, a po to, by uderzyć w drewno wejścia. Zapukał - Biuro Aurorskie. Otwierać - zakomunikował, zaraz potem nasłuchując dźwięków, które mogły go zaalarmować lub potwierdzić obecność ich podejrzanego. Jeśli nie, będzie musiał zagrać nieco inaczej. Tylko według czyich zasad?
Mam ze sobą: Różdżka, czarna perła, pazur gryfa w bursztynie, broszka z alabastrowym jednorożcem i bransoleta z włosem syreny, manierka z ognistą.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Właściwie uważał to za odrobinę ironiczne. Fakt, że młodszy Mulciber wybrał na swoje lokum całkiem przytulne gniazdko na Pokątnej. Odrobinę klaustrofobiczne, jak na gust samego Craiga, ale jednak wciąż przytulne. Budynek od zewnątrz wyglądał zupełnie zwyczajnie. Od wewnątrz z resztą też - aż do tego stopnia zwyczajnie, że gdy Burke wspinał się po schodach do mieszkania Ramseya, naszły go przez krótką chwilę głupie, absurdalne wręcz myśli: jakim sąsiadem był Mulciber? Czy mówił "dzień dobry" starszej pani spod dwójki? Czy zza jego drzwi nie dochodziły czasami podejrzane odgłosy, niepokojące sąsiadów w środku nocy? Craig musiał przyznać, że na swój sposób było to bardzo sprytne - ukrycie się na widoku czasami było zdecydowanie prostsze, niż chowanie się po mrocznych kątach. No i przecież nie można było zapomnieć o tym, że Pokątna była swego rodzaju symbolem. To właśnie tutaj tętniło centrum magicznego Londynu, ba, wręcz całej Anglii, to tutaj dzieci przychodziły po swoje pierwsze różdżki, książki, kociołki i sowy. To tutaj w pewnym sensie rozpoczynała się edukacja młodych, magicznych umysłów - nawet jeszcze zanim ich posiadacze zdążyli wsiąść do Expresu Hogwart.
Kiedy spojrzeć na to z tej strony, jednak miejsce, które Ramsey wybrał na swoje lokum, miało trochę sensu. Nawet jeśli właściciel kierował się czymś zgoła innym przy kupnie swojego gniazdka. Bo czy rycerze nie zamierzali edukować społeczeństwa o wyższości czystości krwi, a także o potrzebie eksterminacji mugolaków?
- Te księgi nie będą łatwe do odnalezienia. - mruknął, wzrok wbijając w oblicze swojego gospodarza. Nawet jeśli czuł się tak dobrze w czterech ścianach rodzinnego sklepu, interesy zawsze omawiało się przyjemniej w jakimś wygodniejszym lokum. Szczególnie jeśli przy okazji częstowano tak dobrym alkoholem, jak ten, który zaserwował mu Ramsey. - Dostaniesz je, ale będę potrzebował trochę więcej czasu.
Towar o którym była mowa, stanowił niezwykłą rzadkość. Tak mroczne sekrety zapisywane były na poplamionych krwią kartkach woluminów niemal już rozsypujących się w proch ze starości. Nie było jednak takiego przedmiotu, którego Burke'owie nie potrafili zdobyć.
Słowa, które Craig planował wypowiedzieć w następnej kolejności, miał już na końcu języka - ale zawisły one w powietrzu pomiędzy nimi, niewypowiedziane, oraz niemal od razu także zapomniane. Wtedy właśnie Burke dosłyszał kilkukrotne, głośne pukanie dobiegające od wejścia. Wypowiedź, która rozbrzmiała tuż potem, nie napawała optymizmem. Burke zmarszczył wyraźnie brwi. - Spodziewałeś się gości? - mruknął w stronę Mulcibera, odstawiając swoją szklankę na blat. Nie podejrzewał, aby Ramsey był zaskoczony zaistniałą sytuacją. Jednego Burke jednak nie mógł stojącym przed drzwiami aurorom odmówić - dzień odwiedzin wybrali sobie naprawdę doskonały.
Mam różdżkę, fluoryt, pazur gryfa w bursztynie
Kiedy spojrzeć na to z tej strony, jednak miejsce, które Ramsey wybrał na swoje lokum, miało trochę sensu. Nawet jeśli właściciel kierował się czymś zgoła innym przy kupnie swojego gniazdka. Bo czy rycerze nie zamierzali edukować społeczeństwa o wyższości czystości krwi, a także o potrzebie eksterminacji mugolaków?
- Te księgi nie będą łatwe do odnalezienia. - mruknął, wzrok wbijając w oblicze swojego gospodarza. Nawet jeśli czuł się tak dobrze w czterech ścianach rodzinnego sklepu, interesy zawsze omawiało się przyjemniej w jakimś wygodniejszym lokum. Szczególnie jeśli przy okazji częstowano tak dobrym alkoholem, jak ten, który zaserwował mu Ramsey. - Dostaniesz je, ale będę potrzebował trochę więcej czasu.
Towar o którym była mowa, stanowił niezwykłą rzadkość. Tak mroczne sekrety zapisywane były na poplamionych krwią kartkach woluminów niemal już rozsypujących się w proch ze starości. Nie było jednak takiego przedmiotu, którego Burke'owie nie potrafili zdobyć.
Słowa, które Craig planował wypowiedzieć w następnej kolejności, miał już na końcu języka - ale zawisły one w powietrzu pomiędzy nimi, niewypowiedziane, oraz niemal od razu także zapomniane. Wtedy właśnie Burke dosłyszał kilkukrotne, głośne pukanie dobiegające od wejścia. Wypowiedź, która rozbrzmiała tuż potem, nie napawała optymizmem. Burke zmarszczył wyraźnie brwi. - Spodziewałeś się gości? - mruknął w stronę Mulcibera, odstawiając swoją szklankę na blat. Nie podejrzewał, aby Ramsey był zaskoczony zaistniałą sytuacją. Jednego Burke jednak nie mógł stojącym przed drzwiami aurorom odmówić - dzień odwiedzin wybrali sobie naprawdę doskonały.
Mam różdżkę, fluoryt, pazur gryfa w bursztynie
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strzepnął zgromadzony na końcu papierosa pył do popielnicy i i trzymając go wciąż między palcami potarł o siebie wnętrze dłoni. Woluminy, na których mu zależało nie były łatwe do zdobycia; wiedział to, inaczej sam by się po nie udał. Nie miał kontaktów i możliwości Burków, a Craig potrafił być równie skuteczny.
— Dlatego zwróciłem się z tym do ciebie — powiedział w końcu, spoglądając na niego. — Wiem, że tobie się uda — innym nie. Znał poszukiwaczy artefaktów, ale tego tymy nierzadko znajdowały się w rękach kolekcjonerów. — Jak zamierzasz to zrobić?— Od sposobu zdobycia, jaki wybierze z pewnością będzie zależała cena. A ta myśl skutecznie sprowadziła go na ziemię. Zaciągnął się papierosem znów. — Masz tyle czasu ile potrzebujesz — odpowiedział mu po chwili, dla siebie już zachowując, że wcale mu się aż tak nie spieszy; musiał zgromadzić środki. Dziś nie miał mu czym zapłacić. Rezerwę zachowywał na potrzeby własnych badań, a część tego, co mu zostało oddał Cassandrze pod osłoną ściągniętych długów. Potrzebowała ich bardziej; on potrzebował, aby je miała, by zapewniła sobie, jemu i dziecku to, co niezbędne.
Podejrzewał, że to nastąpi prędzej lub później. Spodziewał się jednak, iż prędzej. Sądził, że tuż po tym, jak zawiesili go w Departamencie Tajemnic wezwą go na przesłuchanie. Ale nie wezwali. Wymiana korespondencji z Bones też udowodniła mu, że niewiele na niego mieli; poszlaki, przesłanki. Nie była w stanie mu nawet wyjawić oskarżenia. Błądzili po omacku, szukali na niego haka, ale nie znaleźli niczego, bowiem sprzątał po sobie i dbał o skórę doskonale. Aurorzy deptali mu po piętach od dawna. Byli tacy, którzy doskonale wiedzieli, że jest winny, ale nie potrafili niczego udowodnić. Póki nie złapią go na gorącym uczynku niewiele mu zrobią. Był spokojny o własny los, ale wciąż rozgniewany, że odsunięto go od departamentu.
Kiedy więc rozległo się pukanie do drzwi, spojrzał na Craiga. Nie było już Azkabanu, został zniszczony, a dementorzy uciekli i byli posłuszni Czarnemu Panu. Nie obawiał się więc ani procesu, ani zamknięcia. Nic gorszego niż tamte chwile nie mogło go już spotkać. Młodego Burke'a również nie. Uwolniony z najgorszego na świecie więzienia otrzymał drugie życie. Rycerze dbali o swoich.
— Prawdę mówiąc, tak.
Odczekał chwilę. Papieros tlił się, a biały dymek unosił, dopóki w końcu nie przyłożył go do ust, by zaciągnąć się po raz ostatni. Zwlekał celowo, opóźniał moment otwarcia im drzwi wyłącznie z arogancji i złośliwości. W końcu wstał. Zgasił papierosa w popielniczce, sięgnął po różdżkę, którą wsunął sobie w rękaw czarnej koszuli i leniwym krokiem zbliżył się do drzwi. Przygotowany na to spotkanie opróżnił mieszkanie z większości posiadanych rzeczy. Zawalone księgami półki opróżnił ze wszystkich czarnomagicznych woluminów. Prawie całkiem opustoszały regał uzupełnił iluzją, by dziury nie biły gości po oczach. Nie było też szklanych kul, kart tarota, nie było Zwierciadła Przeznaczenia, eliksirów, maści. Wszystko pomniejszone i spakowane do wielkiego kufra przekazał Deirdre. Zwierciadło miało trafić w inne bezpieczne miejsce — na wszelki wypadek; nie mógł pozwolić by to wszystko trafiło w niepowołane ręce. Otworzył drzwi z lekkim uśmiechem na ustach.
— Wow — wyrzucił z siebie od razu, z nieskrywanym zaskoczeniem, szybko rozpoznając mężczyznę, stojącego za drzwiami. Samuel Skamander we własnej osobie. — Cóż za zaszczyt. Przeskrobałem coś?— spytał całkiem poważnie, marszcząc brwi z niezrozumieniem. Aktorem zawsze był dobrym, lecz dziś wszyscy obecni znali prawdę. Sam fakt, że to Skamander się zjawił w jego progu coś znaczyło. Nie znał go za dobrze, ale jak o każdym swoim potencjalnym przeciwniku zbierał informacje. A mówiło się o nim w Ministerstwie Magii jako o aurorze z powołaniem, kimś, kogo umiejętności były imponujące. Przysłali do niego doświadczonego i utalentowanego aurora, to znaczy, że się bali. Doskonale.
— Nie stójcie tak w drzwiach, wejdźcie — zaprosił ich do środka z entuzjazmem, ale nie czekał w progu. Odwrócił się do nich plecami, lekceważąc tym samym ewentualny atak z ich strony i powrócił do salonu, gdzie na sofie siedział jego towarzysz. — Napijecie się czegoś?— Nie odwracając się do nich zbliżył do stolika, ale nie usiadł na swoim miejscu. Odwrócił się i wskazał im miejsce, które powinni zająć. Kobieta, która towarzyszyła Skamanderowi wydawała mu się zupełnie obca. Uważnie otaksował ją spojrzeniem, przyjrzał się jej twarzy, zajrzał jej głęboko w oczy. Nie powiedział jednak nic. I nic nie przyszło mu w pierwszej chwili do głowy.
| Mam przy sobie fiolkę czuwającego strażnika; czarną perłę, malachitowy pierścień, biały kryształ i różdżkę.
— Dlatego zwróciłem się z tym do ciebie — powiedział w końcu, spoglądając na niego. — Wiem, że tobie się uda — innym nie. Znał poszukiwaczy artefaktów, ale tego tymy nierzadko znajdowały się w rękach kolekcjonerów. — Jak zamierzasz to zrobić?— Od sposobu zdobycia, jaki wybierze z pewnością będzie zależała cena. A ta myśl skutecznie sprowadziła go na ziemię. Zaciągnął się papierosem znów. — Masz tyle czasu ile potrzebujesz — odpowiedział mu po chwili, dla siebie już zachowując, że wcale mu się aż tak nie spieszy; musiał zgromadzić środki. Dziś nie miał mu czym zapłacić. Rezerwę zachowywał na potrzeby własnych badań, a część tego, co mu zostało oddał Cassandrze pod osłoną ściągniętych długów. Potrzebowała ich bardziej; on potrzebował, aby je miała, by zapewniła sobie, jemu i dziecku to, co niezbędne.
Podejrzewał, że to nastąpi prędzej lub później. Spodziewał się jednak, iż prędzej. Sądził, że tuż po tym, jak zawiesili go w Departamencie Tajemnic wezwą go na przesłuchanie. Ale nie wezwali. Wymiana korespondencji z Bones też udowodniła mu, że niewiele na niego mieli; poszlaki, przesłanki. Nie była w stanie mu nawet wyjawić oskarżenia. Błądzili po omacku, szukali na niego haka, ale nie znaleźli niczego, bowiem sprzątał po sobie i dbał o skórę doskonale. Aurorzy deptali mu po piętach od dawna. Byli tacy, którzy doskonale wiedzieli, że jest winny, ale nie potrafili niczego udowodnić. Póki nie złapią go na gorącym uczynku niewiele mu zrobią. Był spokojny o własny los, ale wciąż rozgniewany, że odsunięto go od departamentu.
Kiedy więc rozległo się pukanie do drzwi, spojrzał na Craiga. Nie było już Azkabanu, został zniszczony, a dementorzy uciekli i byli posłuszni Czarnemu Panu. Nie obawiał się więc ani procesu, ani zamknięcia. Nic gorszego niż tamte chwile nie mogło go już spotkać. Młodego Burke'a również nie. Uwolniony z najgorszego na świecie więzienia otrzymał drugie życie. Rycerze dbali o swoich.
— Prawdę mówiąc, tak.
Odczekał chwilę. Papieros tlił się, a biały dymek unosił, dopóki w końcu nie przyłożył go do ust, by zaciągnąć się po raz ostatni. Zwlekał celowo, opóźniał moment otwarcia im drzwi wyłącznie z arogancji i złośliwości. W końcu wstał. Zgasił papierosa w popielniczce, sięgnął po różdżkę, którą wsunął sobie w rękaw czarnej koszuli i leniwym krokiem zbliżył się do drzwi. Przygotowany na to spotkanie opróżnił mieszkanie z większości posiadanych rzeczy. Zawalone księgami półki opróżnił ze wszystkich czarnomagicznych woluminów. Prawie całkiem opustoszały regał uzupełnił iluzją, by dziury nie biły gości po oczach. Nie było też szklanych kul, kart tarota, nie było Zwierciadła Przeznaczenia, eliksirów, maści. Wszystko pomniejszone i spakowane do wielkiego kufra przekazał Deirdre. Zwierciadło miało trafić w inne bezpieczne miejsce — na wszelki wypadek; nie mógł pozwolić by to wszystko trafiło w niepowołane ręce. Otworzył drzwi z lekkim uśmiechem na ustach.
— Wow — wyrzucił z siebie od razu, z nieskrywanym zaskoczeniem, szybko rozpoznając mężczyznę, stojącego za drzwiami. Samuel Skamander we własnej osobie. — Cóż za zaszczyt. Przeskrobałem coś?— spytał całkiem poważnie, marszcząc brwi z niezrozumieniem. Aktorem zawsze był dobrym, lecz dziś wszyscy obecni znali prawdę. Sam fakt, że to Skamander się zjawił w jego progu coś znaczyło. Nie znał go za dobrze, ale jak o każdym swoim potencjalnym przeciwniku zbierał informacje. A mówiło się o nim w Ministerstwie Magii jako o aurorze z powołaniem, kimś, kogo umiejętności były imponujące. Przysłali do niego doświadczonego i utalentowanego aurora, to znaczy, że się bali. Doskonale.
— Nie stójcie tak w drzwiach, wejdźcie — zaprosił ich do środka z entuzjazmem, ale nie czekał w progu. Odwrócił się do nich plecami, lekceważąc tym samym ewentualny atak z ich strony i powrócił do salonu, gdzie na sofie siedział jego towarzysz. — Napijecie się czegoś?— Nie odwracając się do nich zbliżył do stolika, ale nie usiadł na swoim miejscu. Odwrócił się i wskazał im miejsce, które powinni zająć. Kobieta, która towarzyszyła Skamanderowi wydawała mu się zupełnie obca. Uważnie otaksował ją spojrzeniem, przyjrzał się jej twarzy, zajrzał jej głęboko w oczy. Nie powiedział jednak nic. I nic nie przyszło mu w pierwszej chwili do głowy.
| Mam przy sobie fiolkę czuwającego strażnika; czarną perłę, malachitowy pierścień, biały kryształ i różdżkę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Niecierpliwość nie drażniła go. Nawet wtedy, gdy po uderzeniu w drzwi, dotarły go nieregularne szmery wewnątrz pomieszczenia. Nie uniósł dłoni powtórnie, nie pieklił się, pozostawiając twarz bez wyrazu. Nasłuchiwał, opierając bark o ścianę obok drzwi. Ktoś zdecydowanie zaszczycał obecnością mieszkanie i wyraźnie - albo nie spieszył się z odzewem, albo - robił pospiesznie coś, co ukryć powinien. na to drugie obstawiał w mniejszym stopniu. Niestety otrzymał wystarczająco czasu na przygotowania do odwiedzin i Skamander nie wierzył, by Mulciber nie skorzystał z takiej okazji.
- Zawsze możemy zrobić sobie nowe wejście - mówił na głos, teoretycznie kierując treść do stojącej obok Tonks-Day, w praktyce sugerując znajdującym się za wejściem sylwetek - nie sprawdzania granic jego cierpliwości. Ostatecznie, nim przeszedł od słów do praktyki, drzwi uchyliły się, a ciemnym ślepiom Skamandera ukazała się twarz Mulcibera. Uśmiech, który kleił się do ust czarnoksiężnika, jak lustro odbiło podobny grymas na wargach aurora. Chciałby powiedzieć, że było w tym coś złośliwego, ale drgnienie pierwszego wrażenia było po prostu impulsem. Mimowolnie - zlustrował spojrzeniem oblicze mężczyzny. Zmienił się od ostatniego razu, gdy się widzieli. Nawet postawa, którą prezentował była inna. Ale to co najbardziej go intrygowało, to brzydki, złowieszczy w swej aurze cień, który błądził w źrenicach, niby trucizna. Bardzo niebezpieczna i bardzo inteligentna trucizna. Wrażenie jednak odsunął na bok, nie pozostawiając we własnym postrzeganiu niczego, co mogłoby rozmyć fakty, a naznaczały go miarą wiedzy, jaka posiadał. Przychodził, jako auror. Musiał być po prostu czujny.
- Do zaszczytu powinieneś klęknąć - nie zastanawiał się nad odpowiedzią, zgasił uśmiech, który jeszcze chwilę temu witał gospodarza - Oczywiście. W pracy ci nie powiedzieli? - uniósł brwi, wpisując się w krótką grę grymasów, jaką nawzajem sobie serwowali. Prowokował i sprawdzał, a więc traktował go jako potencjalne zagrożenie. I w pewien abstrakcyjny sposób - Skamander zgadzał się na tak niewerbalnie podstawiane reguły.
Wszedł do środka pierwszy, nie odzywając się na słowa zaproszenia. Nie odwracał się za siebie, sprawdzając czy kobieta podąża za nim. Wiedział, że to zrobiła nie tylko przez pryzmat wcześniej wydanego rozkazu. Lekkie kroki za jego plecami rozpoznawał bez problemu, ale nie poświęcał im większej uwagi, którą aferowało otoczenia. Niemal puste półki, wyczyszczone stoły. Kącik ust uniósł się. Jak na przedstawiciela departamentu tajemnic, którzy słyną z głoduwiedzy, był wyjątkowo skąpy co do woluminów, nad którymi pracował. Albo... w co z doświadczenia wierzył bardziej - pozbył się większości pozycji. Mogły o tym mówić, pozostałe ślady w kurzu, czy nieco bledsze miejsca na półkach. Czas robił swoje, a Skamander wiedział, że - brak dowodów, był równie dobrym dowodem.
- Nie dziękuję - odpowiedział uprzejmie nie tylko na propozycję, ale i wskazane miejsce - na razie postoję - spojrzał na drugą, równie znajomą i rozpoznawalną sylwetkę - Craig Burke. czyli wszyscy w komplecie - zatrzymał ślepia na sekundę dłużej niż wypadało, bez skrupułów konfrontując się ze spojrzeniem byłego więźnia Azkabanu - ale zapalę - w momencie, w którym z Tonks przekroczyli zakazane progi - stanęli na wrogim polu i mimo słanych fałszywie uśmiechów - tak byli traktowani.
Unoszący się w pomieszczeniu, zapach dymu, to jedno z pierwszych wrażeń, jakie otrzymał, gdy zatrzymywał się przy jednym z niedużych okien. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i wysunął jeden zwitek, wsuwając go do ust i odpalił zapalniczką - W związku z prowadzonym śledztwem nr 28096 przeciw Ramseyowi Mulciberowi, oskarżonego o popełnienie przestępstwa czarnomagicznego. Rzeczony zostanie zatrzymany na czas przesłuchania - sucha, proceduralna informacja, którą zakomunikował była wstępem do rzeczywistych działań. Przesłuchanie - to jedno. Co miało się wydarzyć po było kwestią jeszcze sporną.
Spojrzał na swoją towarzyszkę, opuszczając dłoń z papierosem - Przedstaw proszę zarzuty - mówił chłodno, nie zatrzymując się przy kobiecej twarzy na długo. Celem był Mulciber i to jemu poświęcał najwięcej swej atencji. Ale chyba nikt z obecnych, nie mógł się temu dziwić.
Jestem bardzo spostrzegawczy
- Zawsze możemy zrobić sobie nowe wejście - mówił na głos, teoretycznie kierując treść do stojącej obok Tonks-Day, w praktyce sugerując znajdującym się za wejściem sylwetek - nie sprawdzania granic jego cierpliwości. Ostatecznie, nim przeszedł od słów do praktyki, drzwi uchyliły się, a ciemnym ślepiom Skamandera ukazała się twarz Mulcibera. Uśmiech, który kleił się do ust czarnoksiężnika, jak lustro odbiło podobny grymas na wargach aurora. Chciałby powiedzieć, że było w tym coś złośliwego, ale drgnienie pierwszego wrażenia było po prostu impulsem. Mimowolnie - zlustrował spojrzeniem oblicze mężczyzny. Zmienił się od ostatniego razu, gdy się widzieli. Nawet postawa, którą prezentował była inna. Ale to co najbardziej go intrygowało, to brzydki, złowieszczy w swej aurze cień, który błądził w źrenicach, niby trucizna. Bardzo niebezpieczna i bardzo inteligentna trucizna. Wrażenie jednak odsunął na bok, nie pozostawiając we własnym postrzeganiu niczego, co mogłoby rozmyć fakty, a naznaczały go miarą wiedzy, jaka posiadał. Przychodził, jako auror. Musiał być po prostu czujny.
- Do zaszczytu powinieneś klęknąć - nie zastanawiał się nad odpowiedzią, zgasił uśmiech, który jeszcze chwilę temu witał gospodarza - Oczywiście. W pracy ci nie powiedzieli? - uniósł brwi, wpisując się w krótką grę grymasów, jaką nawzajem sobie serwowali. Prowokował i sprawdzał, a więc traktował go jako potencjalne zagrożenie. I w pewien abstrakcyjny sposób - Skamander zgadzał się na tak niewerbalnie podstawiane reguły.
Wszedł do środka pierwszy, nie odzywając się na słowa zaproszenia. Nie odwracał się za siebie, sprawdzając czy kobieta podąża za nim. Wiedział, że to zrobiła nie tylko przez pryzmat wcześniej wydanego rozkazu. Lekkie kroki za jego plecami rozpoznawał bez problemu, ale nie poświęcał im większej uwagi, którą aferowało otoczenia. Niemal puste półki, wyczyszczone stoły. Kącik ust uniósł się. Jak na przedstawiciela departamentu tajemnic, którzy słyną z głoduwiedzy, był wyjątkowo skąpy co do woluminów, nad którymi pracował. Albo... w co z doświadczenia wierzył bardziej - pozbył się większości pozycji. Mogły o tym mówić, pozostałe ślady w kurzu, czy nieco bledsze miejsca na półkach. Czas robił swoje, a Skamander wiedział, że - brak dowodów, był równie dobrym dowodem.
- Nie dziękuję - odpowiedział uprzejmie nie tylko na propozycję, ale i wskazane miejsce - na razie postoję - spojrzał na drugą, równie znajomą i rozpoznawalną sylwetkę - Craig Burke. czyli wszyscy w komplecie - zatrzymał ślepia na sekundę dłużej niż wypadało, bez skrupułów konfrontując się ze spojrzeniem byłego więźnia Azkabanu - ale zapalę - w momencie, w którym z Tonks przekroczyli zakazane progi - stanęli na wrogim polu i mimo słanych fałszywie uśmiechów - tak byli traktowani.
Unoszący się w pomieszczeniu, zapach dymu, to jedno z pierwszych wrażeń, jakie otrzymał, gdy zatrzymywał się przy jednym z niedużych okien. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i wysunął jeden zwitek, wsuwając go do ust i odpalił zapalniczką - W związku z prowadzonym śledztwem nr 28096 przeciw Ramseyowi Mulciberowi, oskarżonego o popełnienie przestępstwa czarnomagicznego. Rzeczony zostanie zatrzymany na czas przesłuchania - sucha, proceduralna informacja, którą zakomunikował była wstępem do rzeczywistych działań. Przesłuchanie - to jedno. Co miało się wydarzyć po było kwestią jeszcze sporną.
Spojrzał na swoją towarzyszkę, opuszczając dłoń z papierosem - Przedstaw proszę zarzuty - mówił chłodno, nie zatrzymując się przy kobiecej twarzy na długo. Celem był Mulciber i to jemu poświęcał najwięcej swej atencji. Ale chyba nikt z obecnych, nie mógł się temu dziwić.
Jestem bardzo spostrzegawczy
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Stała obok Skamandera pod drzwiami, do których pukał. Drzwiami mordercy. Przeciągająca się chwila była nienaturalna. Nie z początku, ale mieszkania nie zajmowały aż takiej przestrzeni, by dojście do drzwi zajęło tyle czasu. Uniosła spojrzenie na Skamandera, który opierał się barkiem o ścianę obok drzwi. Ona sama stała dwa kroki dalej. Brew drgnęła jej leciutko, a wzrok przesunął się znów pod drzwiach. Trzymała dłonie w kieszeniach płaszcza w kolorze głębokiej zieleni, który kupiła kilka dni wcześniej z żalem zostawiając dziś swój ulubiony w domu. Nosiła go od dawna, a nie chciała by coś maskę, którą założyła. Już samo spotkanie z Mulciberem należało do potencjalnie niebezpiecznych, to pamiętała dokładnie słowa które napisał w liście Skamander. A ostatnie ze słów biły jej w głowie okropnie i dosadnie. Ale nie one były najważniejsze - bez udziału emocji. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, czyż nie?
Nie odpowiedziała, nie tracąc też skupienia. Drzwi uchyliły się, ukazując znajomą twarz. Zacisnęła mocniej rękę na różdżce. Ale powstrzymała chęć wyjęcia ją. Twarz pozostawiła niewzruszoną, usta wyginały się w górę w imitacji przyjemnego uśmiechu. A może bardziej jego karykaturze.
Nie ruszyła jako pierwsza. Wiedziała doskonale, że nie powinna się wyrywać. Była pod jego kuratelą i to on podejmował decyzję. Ona dostawała swoją szansę na coś innego. Ruszyła za nim, uważnym spojrzeniem taksując wnętrze, do którego wchodzili. Wnętrza, które - ku zdziwieniu Tonks - wyglądało dość… zwyczajnie? Chyba ją to rozczarowało. Ale w sumie czego się spodziewała wielkich gór czarnomagicznych tomiszczy i paskudnych artefaktów utkanych po regałach? Nie odpowiedziała na zaproszenie do zajęcia miejsca, zerknęła tylko w jego kierunku, zaraz zawieszając swoje spojrzenie na drugim z mężczyzn. Nie znała Burke’a osobiście, ale nie mogła o nim nie słyszeć. Sądziła, że Skamander celowo wypowiedział jego personalia, by wiedziała, że i on był dla nich potencjalnym zagrożeniem. I że siadanie, nie było odpowiednim wyborem. Dlatego i ona nie skorzystała z propozycji. Nie ruszyła się ze swojego miejsca rozglądając się po pomieszczeniu w którym się znajdowali. Powracając spojrzeniem do głównego podejrzanego i jego towarzysza. Spojrzenie zawiesiło się na Samuelu, gdy zwrócił się do niej. Ich spojrzenia spotkały się. Skinęła głową na znak zgody i zawiesiła błękitne spojrzenie na Mulciberze. Musiała uważać. Mógł nie rozpoznać jej twarzy, ale głos mógł ją zdradzić. Musiała spróbować go zmodulować, obniżyć.
- Śledztwo nr 28096 przeciw Ramseyowi Mulciberowi zostało wszczęte na podstawie zawiadomienia złożonego przez pokrzywdzoną. Dotyczy zdarzenia z dnia 29 marca bieżącego roku. Oskarżenie zawiera: korzystanie z magii w miejscu mugolskim jednoznaczne z łamaniem Kodeksu Tajności Czarodziejów, stosowanie praktyk czarnoksięskich co potwierdza zaklęcie Serpensortia, zamiar zabicia, tudzież okaleczenia pokrzywdzonej. Oskarżenie zostało skonstruowane na podstawie dowodów i zeznań przekazanych Departamentowi Przestrzegania Prawa. - wypowiadała słowa, próbując nadać głosu niższego i bardziej nosowego brzmienia. Przeciągała niektóre głoski chcąc by jej głos brzmiał całkiem inaczej niż jej własny. Dodawała lekko lekceważącej trochę urzędniczej maniery którą słyszała w głosie Anthony’ego, wzrok pozostawiając w nim utkwiony. Tak, złamał prawo więcej niż raz. I miała nadzieję, że w końcu za to zapłaci.
| dorzucam na kłamstwo, I poziom mam
Nie odpowiedziała, nie tracąc też skupienia. Drzwi uchyliły się, ukazując znajomą twarz. Zacisnęła mocniej rękę na różdżce. Ale powstrzymała chęć wyjęcia ją. Twarz pozostawiła niewzruszoną, usta wyginały się w górę w imitacji przyjemnego uśmiechu. A może bardziej jego karykaturze.
Nie ruszyła jako pierwsza. Wiedziała doskonale, że nie powinna się wyrywać. Była pod jego kuratelą i to on podejmował decyzję. Ona dostawała swoją szansę na coś innego. Ruszyła za nim, uważnym spojrzeniem taksując wnętrze, do którego wchodzili. Wnętrza, które - ku zdziwieniu Tonks - wyglądało dość… zwyczajnie? Chyba ją to rozczarowało. Ale w sumie czego się spodziewała wielkich gór czarnomagicznych tomiszczy i paskudnych artefaktów utkanych po regałach? Nie odpowiedziała na zaproszenie do zajęcia miejsca, zerknęła tylko w jego kierunku, zaraz zawieszając swoje spojrzenie na drugim z mężczyzn. Nie znała Burke’a osobiście, ale nie mogła o nim nie słyszeć. Sądziła, że Skamander celowo wypowiedział jego personalia, by wiedziała, że i on był dla nich potencjalnym zagrożeniem. I że siadanie, nie było odpowiednim wyborem. Dlatego i ona nie skorzystała z propozycji. Nie ruszyła się ze swojego miejsca rozglądając się po pomieszczeniu w którym się znajdowali. Powracając spojrzeniem do głównego podejrzanego i jego towarzysza. Spojrzenie zawiesiło się na Samuelu, gdy zwrócił się do niej. Ich spojrzenia spotkały się. Skinęła głową na znak zgody i zawiesiła błękitne spojrzenie na Mulciberze. Musiała uważać. Mógł nie rozpoznać jej twarzy, ale głos mógł ją zdradzić. Musiała spróbować go zmodulować, obniżyć.
- Śledztwo nr 28096 przeciw Ramseyowi Mulciberowi zostało wszczęte na podstawie zawiadomienia złożonego przez pokrzywdzoną. Dotyczy zdarzenia z dnia 29 marca bieżącego roku. Oskarżenie zawiera: korzystanie z magii w miejscu mugolskim jednoznaczne z łamaniem Kodeksu Tajności Czarodziejów, stosowanie praktyk czarnoksięskich co potwierdza zaklęcie Serpensortia, zamiar zabicia, tudzież okaleczenia pokrzywdzonej. Oskarżenie zostało skonstruowane na podstawie dowodów i zeznań przekazanych Departamentowi Przestrzegania Prawa. - wypowiadała słowa, próbując nadać głosu niższego i bardziej nosowego brzmienia. Przeciągała niektóre głoski chcąc by jej głos brzmiał całkiem inaczej niż jej własny. Dodawała lekko lekceważącej trochę urzędniczej maniery którą słyszała w głosie Anthony’ego, wzrok pozostawiając w nim utkwiony. Tak, złamał prawo więcej niż raz. I miała nadzieję, że w końcu za to zapłaci.
| dorzucam na kłamstwo, I poziom mam
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Salon
Szybka odpowiedź