Humorzasta polana, Walia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Humorzasta polana
Niedaleko Cardiff mieści się legendarna polana, o której niechętnie mówią mieszkańcy. Najpewniej chcą ją zachować z dala od turystów, nieuważających na delikatne kwiaty. Polana nie znajduje się na żadnej mapie, więc nie mają do niej dostępu mugole, dodatkowo chroniona jest zaklęciami. Najczęściej mieszkańcy przychodzą tu, aby zmierzyć się ze swoimi emocjami, bowiem polana posiada pewien sekret; pogoda panująca na jej obszarze dostosowuje się pod humor odwiedzających. Jednak nie mówi się o tym otwarcie, a każdy kto jeszcze tutaj nie był, odkrywa burzę czy upalne słońce na swojej skórze po raz pierwszy. Zazwyczaj dopiero po chwili łączy zjawiska pogodowe ze swoim humorem. Jeśli przyjdziesz tu szczęśliwy, kwiaty będą otulone przyjemnym słońcem, a twoje włosy będą tańczyć z wiatrem. Zobaczysz najpiękniejsze kolory nieba, a zapach wiosenno - letniej łąki będzie pieścił twoje zmysły. Jednak jeśli gniew tobą kieruje, polana zrobi wszystko, aby cię zniechęcić do przebywania na jej terenie. Grzmoty nie pozwolą ci skupić żadnych myśli, a deszcz tworzący się tylko wokół twojej osoby, zmoczy cię doszczętnie. Depresja objawia się tutaj ponurym, zniechęcającym, późnojesiennym krajobrazem, często z opadami deszczu. Musisz uważać na swój humor, ponieważ każda gwałtowna zmiana negatywnie wpływa na rosnącą tu florę.
Chciał być zły, ale nie potrafił.
Burzowy wiatr, który targał trawą nagle osłabł, choć nadal był zimny i nadal mokry był od deszczu. Silas przyglądał się postaci naprzeciwko ze ściągniętymi w konsternacji brwiami i obraz zaczął powoli się wyostrzać. To tylko młody chłopak. Młody chłopak ze zmarzniętymi policzkami i drżącą ręką, być może zbyt porywczy i nieco nierozsądny, ale nadal - tylko chłopak. Celował w niego różdżką, ale nie zdołałby go zabić, a słowa, które z siebie wyrzucał wybrzmiewały strachem i paranoją. Silas rozumiał to zbyt dobrze i na moment po prostu zamarł tak w bezruchu. Kiedy po Hogwarcie wylądował na ulicach Londynu, wszystko zadawało się być śmiertelne - cienie gotowe do skoku i ludzie gotowi do pożarcia go w całości. A teraz, kiedy wojna pozbawiała ich choćby najmniejszej nadziei na dobro, ten strach miał prawo być silniejszy niż kiedykolwiek.
Chłopak się bał, a Silas - choć zirytowany tym zabieraniem mu cennego czasu i niszczeniem jego pracy - nie miał zamiaru bawić się jego kosztem.
- Uspokój się - syknął w końcu twardo, nie będąc pewnym czy głos przedrze się przez wiatr. Nie zdążył jednak się upwenić, bo już unosił kapitulująco ręce (ostatnio robił to stanowczo za często) i robił kilka kroków w stronę swojego przeciwnika, który upadł potykając się o jego obraz. Jeden z gorszych, choć i lepszych, które wyszły spod jego pędzla. Technicznie świetny, przerażający jednak w każdym calu zamalowanego ciemnymi barwami płótna. Gdzieś z tyłu głowy dochodził do niego głośny jęk - gniew i zrezygnowanie. Przeciskanie się do Walii na nic, na nic te godziny pracy, okropne listy, koszmary przychodzące do niego nocami, na nic strach przed szeroko uśmiechniętym klientem, który czekał na niego gdzieś w swoim bezpiecznym domu. A jednak zaraz potem przyszła ulga. Nadal przyglądał się chłopakowi, który teraz w panice odsuwał się od zniszczonego obrazu. Płótno było rozdarte akurat w tym miejscu, gdzie stało opisane przez klienta płonące drzewo. Klon, to chyba był klon.
- To tylko obraz - odparł więc, ale nie skupił na zniszczonym dziele uwagi dłużej niż te kilka sekund, wystarczających na ocenienie szkód. Mógłby naprawić je zaklęciem, ale nie chciał. Poza tym, zawsze uważał, iż sztuka nie mogła być stworzona różdżką. Samogrające instrumenty brzmiały mechanicznie i płytko przy tych, na których grały ludzkie ręce. Obraz nie mógł zostać tak po prostu uzupełniony jednym zaklęciem, na pewno nie ten. W dziełach Silasa zamknięte były szczątki jego duszy, całe litry jego lęku, masa nieprzespanych nocy. - Głupi obraz. - Poczuł krótki, ostry dreszcz, kiedy kopnięciem odsuwał płótno na bok. Te kawałki jego, które zostały uwiezione w zniszczonym przed chwilą zamówieniu zdołały się uwolnić. Wrócą do niego z czasem. Z odrobiną szczęścia klient pomyśli, że umarł z głodu lub pożarła go wojna.
W milczeniu przykucnął przy chłopaku, który wcisnął się plecami w pień drzewa. Słyszał jego szybki oddech i przeszła go fala wyrzutów sumienia. Kiedy jego obecność wywoływała niepokój w ciemnych ulicach zniszczonego Londynu, fakt ten wydawał mu się naturalny. Dzięki temu się bronił, pokazywał zęby w nadziei, że nikt go nie zaatakuje. Tutaj jednak był tylko intruzem.
- Poobijałeś się - stwierdził, łapiąc podbródek chłopaka w palce, by przechylić lekko jego głowę i przyjrzeć się domniemanym ranom. Krwi jednak nie było, nie było siniaków, drzewo okazało się wyjątkowo pomocne. Jedynie kilka zadrapań. - Gdyby to była faktycznie moja sprawka, na pewno postarałbym się, żeby oberwało ci się nieco mocniej - dodał i choć głos brzmiał ostro i poważnie, na twarzy pojawił się lekki uśmiech.
Burzowy wiatr, który targał trawą nagle osłabł, choć nadal był zimny i nadal mokry był od deszczu. Silas przyglądał się postaci naprzeciwko ze ściągniętymi w konsternacji brwiami i obraz zaczął powoli się wyostrzać. To tylko młody chłopak. Młody chłopak ze zmarzniętymi policzkami i drżącą ręką, być może zbyt porywczy i nieco nierozsądny, ale nadal - tylko chłopak. Celował w niego różdżką, ale nie zdołałby go zabić, a słowa, które z siebie wyrzucał wybrzmiewały strachem i paranoją. Silas rozumiał to zbyt dobrze i na moment po prostu zamarł tak w bezruchu. Kiedy po Hogwarcie wylądował na ulicach Londynu, wszystko zadawało się być śmiertelne - cienie gotowe do skoku i ludzie gotowi do pożarcia go w całości. A teraz, kiedy wojna pozbawiała ich choćby najmniejszej nadziei na dobro, ten strach miał prawo być silniejszy niż kiedykolwiek.
Chłopak się bał, a Silas - choć zirytowany tym zabieraniem mu cennego czasu i niszczeniem jego pracy - nie miał zamiaru bawić się jego kosztem.
- Uspokój się - syknął w końcu twardo, nie będąc pewnym czy głos przedrze się przez wiatr. Nie zdążył jednak się upwenić, bo już unosił kapitulująco ręce (ostatnio robił to stanowczo za często) i robił kilka kroków w stronę swojego przeciwnika, który upadł potykając się o jego obraz. Jeden z gorszych, choć i lepszych, które wyszły spod jego pędzla. Technicznie świetny, przerażający jednak w każdym calu zamalowanego ciemnymi barwami płótna. Gdzieś z tyłu głowy dochodził do niego głośny jęk - gniew i zrezygnowanie. Przeciskanie się do Walii na nic, na nic te godziny pracy, okropne listy, koszmary przychodzące do niego nocami, na nic strach przed szeroko uśmiechniętym klientem, który czekał na niego gdzieś w swoim bezpiecznym domu. A jednak zaraz potem przyszła ulga. Nadal przyglądał się chłopakowi, który teraz w panice odsuwał się od zniszczonego obrazu. Płótno było rozdarte akurat w tym miejscu, gdzie stało opisane przez klienta płonące drzewo. Klon, to chyba był klon.
- To tylko obraz - odparł więc, ale nie skupił na zniszczonym dziele uwagi dłużej niż te kilka sekund, wystarczających na ocenienie szkód. Mógłby naprawić je zaklęciem, ale nie chciał. Poza tym, zawsze uważał, iż sztuka nie mogła być stworzona różdżką. Samogrające instrumenty brzmiały mechanicznie i płytko przy tych, na których grały ludzkie ręce. Obraz nie mógł zostać tak po prostu uzupełniony jednym zaklęciem, na pewno nie ten. W dziełach Silasa zamknięte były szczątki jego duszy, całe litry jego lęku, masa nieprzespanych nocy. - Głupi obraz. - Poczuł krótki, ostry dreszcz, kiedy kopnięciem odsuwał płótno na bok. Te kawałki jego, które zostały uwiezione w zniszczonym przed chwilą zamówieniu zdołały się uwolnić. Wrócą do niego z czasem. Z odrobiną szczęścia klient pomyśli, że umarł z głodu lub pożarła go wojna.
W milczeniu przykucnął przy chłopaku, który wcisnął się plecami w pień drzewa. Słyszał jego szybki oddech i przeszła go fala wyrzutów sumienia. Kiedy jego obecność wywoływała niepokój w ciemnych ulicach zniszczonego Londynu, fakt ten wydawał mu się naturalny. Dzięki temu się bronił, pokazywał zęby w nadziei, że nikt go nie zaatakuje. Tutaj jednak był tylko intruzem.
- Poobijałeś się - stwierdził, łapiąc podbródek chłopaka w palce, by przechylić lekko jego głowę i przyjrzeć się domniemanym ranom. Krwi jednak nie było, nie było siniaków, drzewo okazało się wyjątkowo pomocne. Jedynie kilka zadrapań. - Gdyby to była faktycznie moja sprawka, na pewno postarałbym się, żeby oberwało ci się nieco mocniej - dodał i choć głos brzmiał ostro i poważnie, na twarzy pojawił się lekki uśmiech.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wiele może mieć wspólnego z człowiekiem na drugim końcu polany. Być może wiedza ta pozwoliłaby Fleaomontowi czuć się nieco pewniej w jego towarzystwie, lecz niestety, żaden z nich nie miał wyrytych na czole intencji. Młody Potter nie miał pojęcia również o magicznych właściwościach polany, na której się znaleźli; świadomość, że pogoda zależy od uczuć osób przebywających na niej, mogłaby stanowić sporą podpowiedź co do stanu emocjonalnego nieznajomego. I przy okazji swojego własnego.
Ale jego horyzonty — mimo stosu przeczytanych książek — były jeszcze bardzo wąziutkie, charakterystyczne dla nastoletnich lat, a prawdziwa mądrość miała nadejść dopiero z wiekiem. Starszy i bardziej doświadczony zauważałby więcej rzeczy, niż trzepotanie skrzydeł złotego znicza.
Silas miał racje — Monty był tylko przestraszonym chłopakiem, kilka miesięcy temu jeszcze chłopcem, którego miejsce było wśród ciepłych murów szkockiego zamku, nie pośrodku walijskich lasów w mroźne styczniowe popołudnie, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Nie było wcale tak późno, lecz zimą zmrok zapadał bardzo szybko, a on, na szczęście, przyzwyczajony był do latania po ciemku. Ale jak drogę do domu odnajdzie ten... człowiek? W tym całym zamieszaniu zapomniał Fleamont o umiejętności teleportacji; pierwsze do głowy zawsze przychodziło to, co znane, a on nie miał okazji nauczyć się tej umiejętności w Hogwarcie. Nie zdążył.
Uspokój się.
Było coś w sposobie, w jaki wydał polecenie, coś groźnego, a jednocześnie kojącego, budzącego zarówno autorytet, jak i poczucie więzi. Mieszanka dziwacznych i niepasujących do siebie odczuć sprawiła, że Monty zaczął słuchać; bursztynowe oczy nie płonęły wrogością, oddech zaczął się uspokajać, a palce trzymające w rękach różdżkę rozluźniły się, wypuszczając gałązkę czarnego bzu. Podchodził do niego z uniesionymi dłońmi, co znaczyło, że nie chciał go skrzywdzić, prawda? Honor zakazywał atakowania bezbronnego, naiwność wymuszała wiarę, że obcy rzeczywiście miał wobec niego dobre zamiary.
Głupi obraz.
— Ale... ale to był twój obraz — odparł nieco łagodniej, opuszczając wzrok z poczuciem winy. Nie chciał, żeby widział jak bardzo mu wstyd przez to, jak potoczyła się sytuacja, choć drżenie głosu było wystarczającą manifestacją jego emocji. — Przepraszam, że w niego wleciałem. Da się go jakoś naprawić? — zapytał pełen nadziei. Obraz, chociaż straszny i przywodzący na myśl najgorsze koszmary, kosztował kogoś (nie wiedział wszak, że ma przed sobą samego autora) dużo trudu. Błąkania się przez mroczne zakamarki umysłu, który był w stanie wykreować tak chore wizje.
Zadrżał, gdy nieznana mu dłoń złapała go za podbródek.
— Nie szkodzi — pokręciłby głową, ale uścisk mężczyzny był zbyt mocny. Nie chciał zresztą mu się wyrywać; smukłe palce przyjemnie ogrzewały obolałą po locie skórę. Gryfoński szalik wokół jego szyi nieco chronił jego twarz, ale nie był w stanie zapewnić mu tyle ciepła, co smukłe palce. Nie przejmował się obrażeniami, które odniósł po drodze; potrafił je leczyć, a jeżeli nie on, to starsza siostra na pewno coś zaradzi. — Obiecujesz? — odwdzięczył się uśmiechem, przyglądając się twarzy czarodzieja. Wyglądało na to, że kryzys został zażegnany i Monty już nie widział w nim zagrożenia.
Jesteś szlachcicem? Masz ładną twarz, jak z marmurowego posągu, taką surową i dumną, nawet jak się uśmiechasz. Nie jesteś szlachcicem, prawda? Ale z łatwością mógłbyś nim być.
Ale jego horyzonty — mimo stosu przeczytanych książek — były jeszcze bardzo wąziutkie, charakterystyczne dla nastoletnich lat, a prawdziwa mądrość miała nadejść dopiero z wiekiem. Starszy i bardziej doświadczony zauważałby więcej rzeczy, niż trzepotanie skrzydeł złotego znicza.
Silas miał racje — Monty był tylko przestraszonym chłopakiem, kilka miesięcy temu jeszcze chłopcem, którego miejsce było wśród ciepłych murów szkockiego zamku, nie pośrodku walijskich lasów w mroźne styczniowe popołudnie, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Nie było wcale tak późno, lecz zimą zmrok zapadał bardzo szybko, a on, na szczęście, przyzwyczajony był do latania po ciemku. Ale jak drogę do domu odnajdzie ten... człowiek? W tym całym zamieszaniu zapomniał Fleamont o umiejętności teleportacji; pierwsze do głowy zawsze przychodziło to, co znane, a on nie miał okazji nauczyć się tej umiejętności w Hogwarcie. Nie zdążył.
Uspokój się.
Było coś w sposobie, w jaki wydał polecenie, coś groźnego, a jednocześnie kojącego, budzącego zarówno autorytet, jak i poczucie więzi. Mieszanka dziwacznych i niepasujących do siebie odczuć sprawiła, że Monty zaczął słuchać; bursztynowe oczy nie płonęły wrogością, oddech zaczął się uspokajać, a palce trzymające w rękach różdżkę rozluźniły się, wypuszczając gałązkę czarnego bzu. Podchodził do niego z uniesionymi dłońmi, co znaczyło, że nie chciał go skrzywdzić, prawda? Honor zakazywał atakowania bezbronnego, naiwność wymuszała wiarę, że obcy rzeczywiście miał wobec niego dobre zamiary.
Głupi obraz.
— Ale... ale to był twój obraz — odparł nieco łagodniej, opuszczając wzrok z poczuciem winy. Nie chciał, żeby widział jak bardzo mu wstyd przez to, jak potoczyła się sytuacja, choć drżenie głosu było wystarczającą manifestacją jego emocji. — Przepraszam, że w niego wleciałem. Da się go jakoś naprawić? — zapytał pełen nadziei. Obraz, chociaż straszny i przywodzący na myśl najgorsze koszmary, kosztował kogoś (nie wiedział wszak, że ma przed sobą samego autora) dużo trudu. Błąkania się przez mroczne zakamarki umysłu, który był w stanie wykreować tak chore wizje.
Zadrżał, gdy nieznana mu dłoń złapała go za podbródek.
— Nie szkodzi — pokręciłby głową, ale uścisk mężczyzny był zbyt mocny. Nie chciał zresztą mu się wyrywać; smukłe palce przyjemnie ogrzewały obolałą po locie skórę. Gryfoński szalik wokół jego szyi nieco chronił jego twarz, ale nie był w stanie zapewnić mu tyle ciepła, co smukłe palce. Nie przejmował się obrażeniami, które odniósł po drodze; potrafił je leczyć, a jeżeli nie on, to starsza siostra na pewno coś zaradzi. — Obiecujesz? — odwdzięczył się uśmiechem, przyglądając się twarzy czarodzieja. Wyglądało na to, że kryzys został zażegnany i Monty już nie widział w nim zagrożenia.
Jesteś szlachcicem? Masz ładną twarz, jak z marmurowego posągu, taką surową i dumną, nawet jak się uśmiechasz. Nie jesteś szlachcicem, prawda? Ale z łatwością mógłbyś nim być.
Fleamont Potter
Zawód : pracownik drukarni
Wiek : 17
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Rozpacz? Więc za przykładem trzeba iść skorpiona, co się zabija, kiedy otoczą go żarem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Twój obraz.
Słaby głos chłopaka zadudnił w uszach i kolejna fala zimnego dreszczu rozlała się wzdłuż kręgosłupa. Słowa przyprawiły Silasa o lekkie skrzywienie na bladej twarzy. Nie był jego tak naprawdę, ten obraz, nigdy nie miał prawa być. Był nim ale nie był jego. Do niego należały tamte przymglone portrety i jasne krajobrazy, olejne ćmy na nocnym niebie - to co miało prawo być piękne zanim dotknęło go nieszczęście, samotność i ciężka żałoba. Stał pośrodku Polany, marząc, iż kiedyś będzie mógł zobaczyć ją słoneczną i kwitnącą, taką właśnie ją później namalować. Ale nic - nadal tylko te wykręcane potwory bez twarzy. Pewnego dnia - pragnął wierzyć - zostanie malarzem snów, nie koszmarów.
- Cóż, to nie było moje najlepsze dzieło - rzucił więc szybko, nie zaszczycając zniszczonego płótna nawet jednym spojrzeniem. Przepadło, wolał zapomnieć. Pokręcił nieznacznie głową na propozycję, a twarz wciąż łagodniała, zmiękczając rysy. - Lepiej go nie dotykaj. Moje obrazy bywają wredne dla nieznajomych - mówiąc to, mrugnął do niego porozumiewawczo, choć nie było w jego słowach choćby grama żaru. Nie wątpił, iż jego malowane koszmary mogły już jednym spojrzeniem przyprawiać niektóre osoby o panikę i wiele nieprzespanych nocy. Szczególnie kogoś takiego. Chłopak miał duże, ufne oczy szczeniaka, a do takich właśnie lęki przyczepialy się najchętniej. Silas doskonale zdawał sobie z tego sprawę, w podobne sposób przylgnęły również do niego. Nie chciał być odpowiedzialny za natłok czarnych myśli w tej głowie, która i tak wydawała się być ich pełna. Bo choć były na tym świecie osoby, na które czekały jedynie płomienie z jego obrazów, kilka sekund wystarczyło, by Silas upewnił się, iż nie stoi przed jedną z nich. Zbyt drżąca ręka, zbyt ciepłe oczy - sam by je zasłonił, byle tylko nie patrzyły.
Zdziwił się, gdy złapany w palce podbródek nie stawiał oporu. Nie puszczał jednak, nadal sumiennie kontynuując oględziny. Chyba tylko głupie szczęście uratowało chłopaka przed złamaniem nogi lub karku. Silas nie miał pojęcia o magii leczniczej, jego zainteresowaniom bliżej było do śmierci niźli życia, a jednak puścił jego brodę i palcami dotknął policzka. Przesunął kciukiem po płytkim zadrapaniu, pamiątce po zmiękczającej wypadek gałęzi. Zaczerwieniona skóra wydawała się ciepła w porównaniu do otaczającego ich mrozu, rana była jednak prawie niewidoczna.
- Obiecuję - odparł krótko na rzucone w niego pytanie. Zdając sobie sprawę, iż dłoń pozostaje na policzku kilka sekund za długo, szybko złapał w palce szalik chłopaka i owinął go nim mocniej. Barwy na nim wywoływały miły ucisk w żołądku i Silas złapał się na tym, że nadal się uśmiecha. - Zostawiłem swój w pociągu ze Szkocji kilka lat temu - powiedział nagle, głos miał ściszony i nie wiedział sam, dlaczego o tym opowiada. Zapomniał o gryfońskim szaliku dawno temu, a ten zniknął nim Silas zdołał odnaleźć się na ulicach Londynu. Głupi, mały symbol dzieciństwa i domu, zgubiony w drodze do piekła. - Czemu tak patrzysz? Nadal nie wierzysz, że nie jestem czarnoksiężnikiem? - Wbił pewny, twardy wzrok w jego oczy. Z daleka mógł przypominać nawet arystokratę, z bliska jednak widać było cienie pod oczami, brzydką bliznę przy uchu i przerwę między zębami. Wszystkie cechy, które nosiły zmory z ciemnych ulic, nie książęta. Do tego bliżej było chyba jego towarzyszowi.
Słaby głos chłopaka zadudnił w uszach i kolejna fala zimnego dreszczu rozlała się wzdłuż kręgosłupa. Słowa przyprawiły Silasa o lekkie skrzywienie na bladej twarzy. Nie był jego tak naprawdę, ten obraz, nigdy nie miał prawa być. Był nim ale nie był jego. Do niego należały tamte przymglone portrety i jasne krajobrazy, olejne ćmy na nocnym niebie - to co miało prawo być piękne zanim dotknęło go nieszczęście, samotność i ciężka żałoba. Stał pośrodku Polany, marząc, iż kiedyś będzie mógł zobaczyć ją słoneczną i kwitnącą, taką właśnie ją później namalować. Ale nic - nadal tylko te wykręcane potwory bez twarzy. Pewnego dnia - pragnął wierzyć - zostanie malarzem snów, nie koszmarów.
- Cóż, to nie było moje najlepsze dzieło - rzucił więc szybko, nie zaszczycając zniszczonego płótna nawet jednym spojrzeniem. Przepadło, wolał zapomnieć. Pokręcił nieznacznie głową na propozycję, a twarz wciąż łagodniała, zmiękczając rysy. - Lepiej go nie dotykaj. Moje obrazy bywają wredne dla nieznajomych - mówiąc to, mrugnął do niego porozumiewawczo, choć nie było w jego słowach choćby grama żaru. Nie wątpił, iż jego malowane koszmary mogły już jednym spojrzeniem przyprawiać niektóre osoby o panikę i wiele nieprzespanych nocy. Szczególnie kogoś takiego. Chłopak miał duże, ufne oczy szczeniaka, a do takich właśnie lęki przyczepialy się najchętniej. Silas doskonale zdawał sobie z tego sprawę, w podobne sposób przylgnęły również do niego. Nie chciał być odpowiedzialny za natłok czarnych myśli w tej głowie, która i tak wydawała się być ich pełna. Bo choć były na tym świecie osoby, na które czekały jedynie płomienie z jego obrazów, kilka sekund wystarczyło, by Silas upewnił się, iż nie stoi przed jedną z nich. Zbyt drżąca ręka, zbyt ciepłe oczy - sam by je zasłonił, byle tylko nie patrzyły.
Zdziwił się, gdy złapany w palce podbródek nie stawiał oporu. Nie puszczał jednak, nadal sumiennie kontynuując oględziny. Chyba tylko głupie szczęście uratowało chłopaka przed złamaniem nogi lub karku. Silas nie miał pojęcia o magii leczniczej, jego zainteresowaniom bliżej było do śmierci niźli życia, a jednak puścił jego brodę i palcami dotknął policzka. Przesunął kciukiem po płytkim zadrapaniu, pamiątce po zmiękczającej wypadek gałęzi. Zaczerwieniona skóra wydawała się ciepła w porównaniu do otaczającego ich mrozu, rana była jednak prawie niewidoczna.
- Obiecuję - odparł krótko na rzucone w niego pytanie. Zdając sobie sprawę, iż dłoń pozostaje na policzku kilka sekund za długo, szybko złapał w palce szalik chłopaka i owinął go nim mocniej. Barwy na nim wywoływały miły ucisk w żołądku i Silas złapał się na tym, że nadal się uśmiecha. - Zostawiłem swój w pociągu ze Szkocji kilka lat temu - powiedział nagle, głos miał ściszony i nie wiedział sam, dlaczego o tym opowiada. Zapomniał o gryfońskim szaliku dawno temu, a ten zniknął nim Silas zdołał odnaleźć się na ulicach Londynu. Głupi, mały symbol dzieciństwa i domu, zgubiony w drodze do piekła. - Czemu tak patrzysz? Nadal nie wierzysz, że nie jestem czarnoksiężnikiem? - Wbił pewny, twardy wzrok w jego oczy. Z daleka mógł przypominać nawet arystokratę, z bliska jednak widać było cienie pod oczami, brzydką bliznę przy uchu i przerwę między zębami. Wszystkie cechy, które nosiły zmory z ciemnych ulic, nie książęta. Do tego bliżej było chyba jego towarzyszowi.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
To nie było moje najlepsze dzieło.
Zacisnął mocno szczękę, nieprzyjemnie zgrzytając przy tym zębami. Świadomość, że nieumyślnie zniszczył czyjąś rzecz, była jak cios w brzuch. Fakt, iż owa rzecz nie była tylko rzeczą, a stanowiła dzieło, owoc pracy, długie godziny i setki, jak nie tysiące pociągnięć pędzlem odbierał mu dech w piersiach. Nie znał się na malarstwie, jednakże również i spod jego dłoni wychodziły groteskowe pejzaże, zawiłe światy, osobliwi bohaterowie — jedyną różnicą stanowiła forma przekazu. Nieznajomy przelewał wizje na płótno, Fleamont zaś na pergamin. Wiedział zatem, że każdy twór, nawet ten, który nie zasługuje na miano najlepszego, który miał zostać skazany na wieczne zapomnienie na dnie szuflady, był cząstką duszy. Lustrzanym odbiciem stanu emocjonalnego towarzyszącego kreacji.
Do oczu napłynęły gorące łzy, których natychmiast pozbył się szybkimi mrugnięciami powiek. Szkoda, że poczucie zniszczenia kawałka innej duszy nie przechodziło z podobną łatwością. Będzie jeszcze mu długo towarzyszyć, tego był pewien.
— To nic złego, że bronią się przed obcymi, jak... jak... — zawahał się, szukając w głowie odpowiedniego porównania dla płócien nieznajomego, mimo, że widział tylko jedno, w dodatku przelotnie. — ...jak róże swoimi kolcami. — stwierdził pełen młodzieńczej ufności i życiowej nieporadności. Dla Fleamonta wszystko jeszcze było monochromatyczne, nieprawne oczy dopiero zaczynały zauważać wszędobylską szarość, choć zakorzeniona w nim infantylność starała się wmówić mu, że to jedynie gra światła i cieni. Nie rozumiał, jak można być dobrym i robić złe rzeczy. Nie pojmował, dlaczego ktoś zły jest skłonny do aktów dobroci. Cytaty niezliczonych autorów, które ojciec Rosemary podkreślał czarnym tuszem w pożyczanych mu książkach, stanowiły dla niego jedynie puste frazy. Jeszcze nie były w stanie dotrzeć do jego serca, bo nie przyszło mu stanąć na prawdziwym rozdrożu.
Wypuścił powietrze, gdy mężczyzna zainteresował się jego szalikiem; dopiero wówczas zdał sobie sprawę z tego, że przez cały czas, gdy dotykał jego policzka, wstrzymywał oddech. Kiedy jego dłoń odsunęła się od jego skóry, poczuł dziwny chłód i pustkę. Chciał zaprotestować, poprosić, aby jej nie zabierał, lecz nie potrafił zdobyć się na odwagę. Zamiast tego zaczął przykładać większą wagę do słów malarza. — Też byłeś w Gryffindorze? — zapytał z niekrytą ekscytacją, która objawiała się w uśmiechu oraz blasku w oczach. Gryfon. Przyjaciel. Bezpieczeństwo. Na moment spuścił wzrok zakłopotany jego pytaniem i pokręcił przecząco głową. Być może przyglądał mu się zbyt natarczywie, bezwstydnie, ale nie miał niczego złego na myśli. Nawet to, co nieznajomy uważał za mankamenty swej urody u Fleamonta stanowiło cechy czyniące Jego Nim.
Szybkim ruchem zdjął szalik — najwyraźniej miał dziś dzień niszczenia pracy byłego Gryfona — który następnie zarzucił na ramiona swojego towarzysza i zakręcił go niezdarnie wokół jego szyi. — Mam w domu drugi. Dostałem go, kiedy zgubiłem pierwszy, a później znalazłem ten zagubiony — wyjaśnił, zanim czarodziej odważyłby się zaprotestować. Średnio wierzył w przeznaczenie, teraz jednak zaczął wierzyć, że nic nie działo się bez przyczyny. Promyk słońca przebił się przez gęste chmury, tworząc świetlistą poświatę wokół włosów Pottera, nagie gałęzie nad nimi zazieleniły się od małych pączków, a pod nimi zakwitły stokrotki. — Jestem Monty.... Fleamonty... To znaczy, Fleamont — wyciągnął dłoń na powitanie, nie przestając się uśmiechać.
A polana okryła się wiosną.
Zacisnął mocno szczękę, nieprzyjemnie zgrzytając przy tym zębami. Świadomość, że nieumyślnie zniszczył czyjąś rzecz, była jak cios w brzuch. Fakt, iż owa rzecz nie była tylko rzeczą, a stanowiła dzieło, owoc pracy, długie godziny i setki, jak nie tysiące pociągnięć pędzlem odbierał mu dech w piersiach. Nie znał się na malarstwie, jednakże również i spod jego dłoni wychodziły groteskowe pejzaże, zawiłe światy, osobliwi bohaterowie — jedyną różnicą stanowiła forma przekazu. Nieznajomy przelewał wizje na płótno, Fleamont zaś na pergamin. Wiedział zatem, że każdy twór, nawet ten, który nie zasługuje na miano najlepszego, który miał zostać skazany na wieczne zapomnienie na dnie szuflady, był cząstką duszy. Lustrzanym odbiciem stanu emocjonalnego towarzyszącego kreacji.
Do oczu napłynęły gorące łzy, których natychmiast pozbył się szybkimi mrugnięciami powiek. Szkoda, że poczucie zniszczenia kawałka innej duszy nie przechodziło z podobną łatwością. Będzie jeszcze mu długo towarzyszyć, tego był pewien.
— To nic złego, że bronią się przed obcymi, jak... jak... — zawahał się, szukając w głowie odpowiedniego porównania dla płócien nieznajomego, mimo, że widział tylko jedno, w dodatku przelotnie. — ...jak róże swoimi kolcami. — stwierdził pełen młodzieńczej ufności i życiowej nieporadności. Dla Fleamonta wszystko jeszcze było monochromatyczne, nieprawne oczy dopiero zaczynały zauważać wszędobylską szarość, choć zakorzeniona w nim infantylność starała się wmówić mu, że to jedynie gra światła i cieni. Nie rozumiał, jak można być dobrym i robić złe rzeczy. Nie pojmował, dlaczego ktoś zły jest skłonny do aktów dobroci. Cytaty niezliczonych autorów, które ojciec Rosemary podkreślał czarnym tuszem w pożyczanych mu książkach, stanowiły dla niego jedynie puste frazy. Jeszcze nie były w stanie dotrzeć do jego serca, bo nie przyszło mu stanąć na prawdziwym rozdrożu.
Wypuścił powietrze, gdy mężczyzna zainteresował się jego szalikiem; dopiero wówczas zdał sobie sprawę z tego, że przez cały czas, gdy dotykał jego policzka, wstrzymywał oddech. Kiedy jego dłoń odsunęła się od jego skóry, poczuł dziwny chłód i pustkę. Chciał zaprotestować, poprosić, aby jej nie zabierał, lecz nie potrafił zdobyć się na odwagę. Zamiast tego zaczął przykładać większą wagę do słów malarza. — Też byłeś w Gryffindorze? — zapytał z niekrytą ekscytacją, która objawiała się w uśmiechu oraz blasku w oczach. Gryfon. Przyjaciel. Bezpieczeństwo. Na moment spuścił wzrok zakłopotany jego pytaniem i pokręcił przecząco głową. Być może przyglądał mu się zbyt natarczywie, bezwstydnie, ale nie miał niczego złego na myśli. Nawet to, co nieznajomy uważał za mankamenty swej urody u Fleamonta stanowiło cechy czyniące Jego Nim.
Szybkim ruchem zdjął szalik — najwyraźniej miał dziś dzień niszczenia pracy byłego Gryfona — który następnie zarzucił na ramiona swojego towarzysza i zakręcił go niezdarnie wokół jego szyi. — Mam w domu drugi. Dostałem go, kiedy zgubiłem pierwszy, a później znalazłem ten zagubiony — wyjaśnił, zanim czarodziej odważyłby się zaprotestować. Średnio wierzył w przeznaczenie, teraz jednak zaczął wierzyć, że nic nie działo się bez przyczyny. Promyk słońca przebił się przez gęste chmury, tworząc świetlistą poświatę wokół włosów Pottera, nagie gałęzie nad nimi zazieleniły się od małych pączków, a pod nimi zakwitły stokrotki. — Jestem Monty.... Fleamonty... To znaczy, Fleamont — wyciągnął dłoń na powitanie, nie przestając się uśmiechać.
A polana okryła się wiosną.
Fleamont Potter
Zawód : pracownik drukarni
Wiek : 17
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Rozpacz? Więc za przykładem trzeba iść skorpiona, co się zabija, kiedy otoczą go żarem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od zawsze był przekonany, iż duszy zniszczyć się nie da - można ją stłumić, uwięzić ją można lub ukraść, ale nie zniszczyć. Każdy jej kawałek przyklejony do jego obrazów olejnymi farbami, zostawał tam na zawsze - trząsł się i rwał, ale gdy Silas ciął w złości płótno nożem, nie znikał. Nie rozkruszał się. Był i cierpiał dalej, kolejny raz powracał do jego piersi, choć wyszczerbiony i zakurzony, a on za każdym razem krzywił się z bólu, przeklinając się w duchu za to, ze w ogóle pozwalał sobie mieć serce. Mieć go tak dużo i pozwalać mu odciskać się na swoich obrazach.
Żałował tego znowu, kiedy obrzucał chłopaka spojrzeniem bardziej miękkim niż powinien. Wydawał się być poruszony i Silas złapał się na tym, iż głupio mu, ze ktokolwiek musi czuć cokolwiek zgniatając pracę jego rąk. Nie była wcale tak ważna, choć tyle razy odgrażał się, iż odciąłby palce każdemu, kto zechciałby ja zniszczyć lub ukraść. Teraz nie miało to dużego znaczenia, obraz jak i jego zleceniodawca był niepotrzebny, a gdy rozdarte płótno leżało na mokrej trawie, świat wydawał się jakiś czystszy.
Nienawidził malować ognia.
- Nie bronią się, atakują - poprawił go stanowczo, choć w kącikach ust błąkał się uśmiech. Ten obraz był wyjątkowo jadowity. Od kiedy zaczął eksperymentować z magią w sztuce, często czuł, iż nie umie jej kontrolować. Czasem nie dostrzegał jej w ogóle, czasem wdział jak przelewa się poza ramy i plami podłogę. Nie chciał, by krzywdziła, ale emocje potrafiły być śmiertelnie wręcz zaskakujące.
Róże i kolce, takie proste porównanie, infantylne wręcz, ale urocze w swojej prostocie. Zaśmiał się krótko i spojrzał chłopakowi w oczy z rozbawieniem, jakby chciał spytać ile zna kwiatów, które atakują. Natura nie byłą w końcu zła sama z siebie.
- Jak ludzie swoimi słowami - dodał więc. I swoja bronią.
Musiał roześmiać się kolejny raz, kiedy jego rozmówca widocznie się podekscytował i jakaś część jego żałowała, iż on nie umie już z taką radością wypowiadać nazw domów. Delikatnie pokiwał głową. Był w Gryffindorze, choć Tiara debatowała sama ze sobą, najwidoczniej bardzo poważnie rozważając inny dom. Silas do dziś nie wiedział jaki - Ravenclaw prawdopodobnie. Być może miałby lepsze wyniki i słabszy charakter, gdyby faktycznie tam trafił.
- Niektóre obrazy w zamku nadal wzburzają się ze złości, słysząc moje nazwisko - westchnął, kręcąc z rozbawieniem głową. Był nieznośny, ale był też szczęśliwy. Dawno temu, kiedy śmierć była odległa i bezsens nie budził go nocami - wtedy przecież go nie potrzebował. Sensu, to znaczy.
Musiał wyglądać dosyć zabawnie, kiedy z szeroko otwartymi oczami przyglądał się, jak chłopak zakłada mu własny szalik. Cos zakuło w klatce piersiowej i chyba cieplej zrobiło mu się w twarz, kiedy znajomy materiał dotknął jego policzka. Mam drugi. Oddał mu go.
Wzrok powędrował w dół, kiedy długie palce łapały koniec pasiastego szalika. Patrzył na niego z niedowierzaniem, jakby miał rozpuścić się w powietrzu. Rozpaść, spalić. Nie chodziło o barwy, choć dziecięce wspomnienie było przyjemne, ani o przedmiot sam w sobie, Silas bowiem tak często chodził w golfach i tak często marzł, iż szaliki nigdy nie wydawały mu się potrzebne. Chodziło o gest przecież, bo gest był czysty i nagły, zupełnie niespodziewany. Był wyrazem jedynie prostego dobra i chęci, uśmiech był szczery i szeroki, a Silas wzdrygnął się lekko, zaciskając materiał w dłoni.
Pochwycił lekko wyciągnięta ku niemu rękę. Wydawała się być zaskakująco ciepła w porównaniu z jego zimną skórą, ale teraz wszystko było jakieś cieplejsze. Jaśniejsze.
Słońce.
Przez moment rozglądał się wokół, nie mogąc uwierzyć. Nigdy nie widział tej polany w słońcu, nigdy nie widział tutaj wiosny. Zawsze deszcz i burzowe wiatry. Przez myśl przeszło mu, iż być może mógłby to namalować. Nie swoje koszmary, a powietrze kolorowej wiosny nad walijską doliną. Spirale ostrych barw i kilka plam tańczącego w tle słońca, przebierającego ludzki kształt podobnie jak jego cienie do tej pory. Ten pewnie przypominałby Fleamonta.
- Silas - powiedział w końcu, wracając do niego spojrzeniem. Nadal nie puszczał jego dłoni, choć dawno powinien. - Dziękuję.
Żałował tego znowu, kiedy obrzucał chłopaka spojrzeniem bardziej miękkim niż powinien. Wydawał się być poruszony i Silas złapał się na tym, iż głupio mu, ze ktokolwiek musi czuć cokolwiek zgniatając pracę jego rąk. Nie była wcale tak ważna, choć tyle razy odgrażał się, iż odciąłby palce każdemu, kto zechciałby ja zniszczyć lub ukraść. Teraz nie miało to dużego znaczenia, obraz jak i jego zleceniodawca był niepotrzebny, a gdy rozdarte płótno leżało na mokrej trawie, świat wydawał się jakiś czystszy.
Nienawidził malować ognia.
- Nie bronią się, atakują - poprawił go stanowczo, choć w kącikach ust błąkał się uśmiech. Ten obraz był wyjątkowo jadowity. Od kiedy zaczął eksperymentować z magią w sztuce, często czuł, iż nie umie jej kontrolować. Czasem nie dostrzegał jej w ogóle, czasem wdział jak przelewa się poza ramy i plami podłogę. Nie chciał, by krzywdziła, ale emocje potrafiły być śmiertelnie wręcz zaskakujące.
Róże i kolce, takie proste porównanie, infantylne wręcz, ale urocze w swojej prostocie. Zaśmiał się krótko i spojrzał chłopakowi w oczy z rozbawieniem, jakby chciał spytać ile zna kwiatów, które atakują. Natura nie byłą w końcu zła sama z siebie.
- Jak ludzie swoimi słowami - dodał więc. I swoja bronią.
Musiał roześmiać się kolejny raz, kiedy jego rozmówca widocznie się podekscytował i jakaś część jego żałowała, iż on nie umie już z taką radością wypowiadać nazw domów. Delikatnie pokiwał głową. Był w Gryffindorze, choć Tiara debatowała sama ze sobą, najwidoczniej bardzo poważnie rozważając inny dom. Silas do dziś nie wiedział jaki - Ravenclaw prawdopodobnie. Być może miałby lepsze wyniki i słabszy charakter, gdyby faktycznie tam trafił.
- Niektóre obrazy w zamku nadal wzburzają się ze złości, słysząc moje nazwisko - westchnął, kręcąc z rozbawieniem głową. Był nieznośny, ale był też szczęśliwy. Dawno temu, kiedy śmierć była odległa i bezsens nie budził go nocami - wtedy przecież go nie potrzebował. Sensu, to znaczy.
Musiał wyglądać dosyć zabawnie, kiedy z szeroko otwartymi oczami przyglądał się, jak chłopak zakłada mu własny szalik. Cos zakuło w klatce piersiowej i chyba cieplej zrobiło mu się w twarz, kiedy znajomy materiał dotknął jego policzka. Mam drugi. Oddał mu go.
Wzrok powędrował w dół, kiedy długie palce łapały koniec pasiastego szalika. Patrzył na niego z niedowierzaniem, jakby miał rozpuścić się w powietrzu. Rozpaść, spalić. Nie chodziło o barwy, choć dziecięce wspomnienie było przyjemne, ani o przedmiot sam w sobie, Silas bowiem tak często chodził w golfach i tak często marzł, iż szaliki nigdy nie wydawały mu się potrzebne. Chodziło o gest przecież, bo gest był czysty i nagły, zupełnie niespodziewany. Był wyrazem jedynie prostego dobra i chęci, uśmiech był szczery i szeroki, a Silas wzdrygnął się lekko, zaciskając materiał w dłoni.
Pochwycił lekko wyciągnięta ku niemu rękę. Wydawała się być zaskakująco ciepła w porównaniu z jego zimną skórą, ale teraz wszystko było jakieś cieplejsze. Jaśniejsze.
Słońce.
Przez moment rozglądał się wokół, nie mogąc uwierzyć. Nigdy nie widział tej polany w słońcu, nigdy nie widział tutaj wiosny. Zawsze deszcz i burzowe wiatry. Przez myśl przeszło mu, iż być może mógłby to namalować. Nie swoje koszmary, a powietrze kolorowej wiosny nad walijską doliną. Spirale ostrych barw i kilka plam tańczącego w tle słońca, przebierającego ludzki kształt podobnie jak jego cienie do tej pory. Ten pewnie przypominałby Fleamonta.
- Silas - powiedział w końcu, wracając do niego spojrzeniem. Nadal nie puszczał jego dłoni, choć dawno powinien. - Dziękuję.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Tymczasem Fleamontowi zdawało się, jakoby bezpowrotnie stracił część swojej duszy; jakby śmierć rodziców i ukochanej Rosemary rozbiła go na kawałki, wybierając spośród nich najlepsze fragmenty i zabierając za sobą na drugą stronę. Zakładając, że istniała jakakolwiek druga strona.
Uśmiechał się, owszem. Nawet bardzo często. Kąciki jego ust raz za razem unosiły się ku górze, często łapał się na tym, że szukał ciepłych słów i nadziei tam, gdzie zdawało jej się nie być, pocieszał nieznajomych, obdarzał życzliwością każdą żywą istotę, która wzbudziła w nim zaufanie (o co, swoją drogą, wcale nie było trudno). Ale w środku czuł się pusty, wybrakowany. Wyobrażał sobie siebie jak półprzezroczystą sylwetkę z poszarpanymi otworami w miejscu klatki piersiowej.
To był jego sekret. Tajemnica, której pilnie strzegł przed światem. Nikt nie miał prawa wiedzieć. Nikt.
Nie zdawał sobie sprawy ze stosunku, jaki artysta żywił wobec swojego dzieła; być może wówczas wyrzuty sumienia Fleamonta byłyby nieco mniejsze, mniej przytłaczające, pozwoliłby mu tej nocy zmrużyć oko. Gdyby tylko wiedział, gdyby wiedział...
Ale tragizm życia polegał na tym, że nigdy nie można być pewnym czegokolwiek.
— Odstraszają. To nie to samo — szedł w zaparte, jakby za punkt honoru postawił sobie usprawiedliwienie nieznajomego malarza przed nim samym. Poznał go zaledwie kilka minut wcześniej, a już odnosił wrażenie, że czarodziej był zbyt samokrytyczny wobec własnych prac. Niesłusznie. Atak również jest formą obrony, chciał powiedzieć Monty, lecz wtedy z ust jego rozmówcy padło porównanie do słów ludzi, które sprawiło, że tylko westchnął. — Nigdy nie powiedziałeś komuś czegoś raniącego, czego wcale nie chciałeś mówić, ale nie miałeś już pomysłu jak sprawić, abyś mógł wreszcie zostać sam?
Fleamontowi się to zdarzyło. Latem, kiedy cały jego świat runął, a on nie wiedział jak ma dalej sobie poradzić. Nie chciał współczucia, nieudolnego pocieszenia, pragnął tylko zasnąć i obudzić się, gdy ten koszmar się skończy. Wówczas spod jego pióra wyszło wiele gorzkich słów, którymi uraczył przyjaciół pragnących mu jedynie pomóc. Gdyby nie Margaret, jej spryt, zaradność oraz umiejętność radzenia sobie z presją, nie udałoby mu się dotrwać do jesieni.
Teraz było lepiej, lecz wstydził się samego siebie. Chciał przeprosić, ale nie wiedział jak powinien zacząć.
W jego przypadku Tiara zastanawiała się nad Hufflepuffem. Chyba ostatecznie przeważył talent do pakowania się w kłopoty i skłonność do rzucania się pięściami na każdego łobuza, który śmiał powiedzieć coś przykrego pod adresem jego bliskich.
— Szkoda, że nie mam tego jak sprawdzić — roześmiał się, starając odsunąć od siebie myśl, że już nigdy więcej nie stanie na peronie 9 i ¾, nie wsiądzie do pociągu, a zaczarowane powozy (przecież nie widział nigdy żadnego z testrali; był zbyt młody by widzieć śmierć i pojąć jej znaczenie) nie przywiozą go pod zamek. Tam, gdzie był jego dom po tym, jak stracił pierwszy w Dolinie Godryka.
Nie znał magicznych właściwości polany; zdołał jedynie wydedukować, że pogoda na niej zależy od emocji. A Fleamont był w tamtym momencie szczęśliwy. Nie była to wprawdzie czysta radość, nazwałby to raczej słodko-gorzkim uczuciem przeplatanym wspomnieniami i fantazjami, ale stanowiła wystarczająco silne uczucie, by pod ich stopami zakwitły kwiaty.
Trzymał jego dłoń, chłodniejszą niż jego własna, nieco dłużej, niż wypadało. Być może w międzyczasie ścisnął ja nieco mocniej, choć nie na tyle, aby zrobić mu krzywdy. Chciał go zatrzymać przy sobie, ogrzać skostniałe palce własnym ciepłem. A tego ostatniego Monty miał w sobie dużo; gorąco oblało jego policzki, parzyło w uszy, wlewało się za kołnierz, nadając papierowej skórze zdrowy różany odcień.
— Silas — powtórzył, akcentując każdą sylabę w jego imieniu. Badał je, uczył się jego brzmienia. Dopasowywał do jego twarzy, którą starał się zapamiętać. Silas. Ładnie. — Nie masz za co dziękować! — pokręcił głową z uśmiechem, wreszcie zdając sobie sprawę z tego, że wciąż go trzyma. Rozluźnił uścisk dłoni, lecz zrobił to niechętnie, jakby za karę. — Skąd jesteś, Silas? Mogę pisać do ciebie listy?
Och, ileż samotności kryło się za tym jednym niepozornym pytaniem.
Uśmiechał się, owszem. Nawet bardzo często. Kąciki jego ust raz za razem unosiły się ku górze, często łapał się na tym, że szukał ciepłych słów i nadziei tam, gdzie zdawało jej się nie być, pocieszał nieznajomych, obdarzał życzliwością każdą żywą istotę, która wzbudziła w nim zaufanie (o co, swoją drogą, wcale nie było trudno). Ale w środku czuł się pusty, wybrakowany. Wyobrażał sobie siebie jak półprzezroczystą sylwetkę z poszarpanymi otworami w miejscu klatki piersiowej.
To był jego sekret. Tajemnica, której pilnie strzegł przed światem. Nikt nie miał prawa wiedzieć. Nikt.
Nie zdawał sobie sprawy ze stosunku, jaki artysta żywił wobec swojego dzieła; być może wówczas wyrzuty sumienia Fleamonta byłyby nieco mniejsze, mniej przytłaczające, pozwoliłby mu tej nocy zmrużyć oko. Gdyby tylko wiedział, gdyby wiedział...
Ale tragizm życia polegał na tym, że nigdy nie można być pewnym czegokolwiek.
— Odstraszają. To nie to samo — szedł w zaparte, jakby za punkt honoru postawił sobie usprawiedliwienie nieznajomego malarza przed nim samym. Poznał go zaledwie kilka minut wcześniej, a już odnosił wrażenie, że czarodziej był zbyt samokrytyczny wobec własnych prac. Niesłusznie. Atak również jest formą obrony, chciał powiedzieć Monty, lecz wtedy z ust jego rozmówcy padło porównanie do słów ludzi, które sprawiło, że tylko westchnął. — Nigdy nie powiedziałeś komuś czegoś raniącego, czego wcale nie chciałeś mówić, ale nie miałeś już pomysłu jak sprawić, abyś mógł wreszcie zostać sam?
Fleamontowi się to zdarzyło. Latem, kiedy cały jego świat runął, a on nie wiedział jak ma dalej sobie poradzić. Nie chciał współczucia, nieudolnego pocieszenia, pragnął tylko zasnąć i obudzić się, gdy ten koszmar się skończy. Wówczas spod jego pióra wyszło wiele gorzkich słów, którymi uraczył przyjaciół pragnących mu jedynie pomóc. Gdyby nie Margaret, jej spryt, zaradność oraz umiejętność radzenia sobie z presją, nie udałoby mu się dotrwać do jesieni.
Teraz było lepiej, lecz wstydził się samego siebie. Chciał przeprosić, ale nie wiedział jak powinien zacząć.
W jego przypadku Tiara zastanawiała się nad Hufflepuffem. Chyba ostatecznie przeważył talent do pakowania się w kłopoty i skłonność do rzucania się pięściami na każdego łobuza, który śmiał powiedzieć coś przykrego pod adresem jego bliskich.
— Szkoda, że nie mam tego jak sprawdzić — roześmiał się, starając odsunąć od siebie myśl, że już nigdy więcej nie stanie na peronie 9 i ¾, nie wsiądzie do pociągu, a zaczarowane powozy (przecież nie widział nigdy żadnego z testrali; był zbyt młody by widzieć śmierć i pojąć jej znaczenie) nie przywiozą go pod zamek. Tam, gdzie był jego dom po tym, jak stracił pierwszy w Dolinie Godryka.
Nie znał magicznych właściwości polany; zdołał jedynie wydedukować, że pogoda na niej zależy od emocji. A Fleamont był w tamtym momencie szczęśliwy. Nie była to wprawdzie czysta radość, nazwałby to raczej słodko-gorzkim uczuciem przeplatanym wspomnieniami i fantazjami, ale stanowiła wystarczająco silne uczucie, by pod ich stopami zakwitły kwiaty.
Trzymał jego dłoń, chłodniejszą niż jego własna, nieco dłużej, niż wypadało. Być może w międzyczasie ścisnął ja nieco mocniej, choć nie na tyle, aby zrobić mu krzywdy. Chciał go zatrzymać przy sobie, ogrzać skostniałe palce własnym ciepłem. A tego ostatniego Monty miał w sobie dużo; gorąco oblało jego policzki, parzyło w uszy, wlewało się za kołnierz, nadając papierowej skórze zdrowy różany odcień.
— Silas — powtórzył, akcentując każdą sylabę w jego imieniu. Badał je, uczył się jego brzmienia. Dopasowywał do jego twarzy, którą starał się zapamiętać. Silas. Ładnie. — Nie masz za co dziękować! — pokręcił głową z uśmiechem, wreszcie zdając sobie sprawę z tego, że wciąż go trzyma. Rozluźnił uścisk dłoni, lecz zrobił to niechętnie, jakby za karę. — Skąd jesteś, Silas? Mogę pisać do ciebie listy?
Och, ileż samotności kryło się za tym jednym niepozornym pytaniem.
Fleamont Potter
Zawód : pracownik drukarni
Wiek : 17
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Rozpacz? Więc za przykładem trzeba iść skorpiona, co się zabija, kiedy otoczą go żarem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasem, gdy leżał w ciemności, a cały ciężar świata siedział na jego klatce piersiowej, pozbawiając płuca powietrza, Silas marzył o tym, by zniknąć. Z ulic, ze strychu, ze świata, z myśli osób które go znały. Zniknąć, bo znikanie wydawało się takie proste i szybkie - wytchnienie w tej ciągłej, męczącej walce, do której bez przerwy go zmuszano. Nie chciał. Był słaby, zmęczony i samotny, ciało bolało go częściej niż powinno, dym papierosowy wyżerał płuca, a brak snu odbijał się na coraz bledszej twarzy. Kiedyś miał śniadą cerę i grube, kręcone włosy (matka często mawiała, ze to po babce, która w jednej opowieści była Włoszką a w drugiej szwaczką z południowej Afryki), od kilku lat jednak skóra traciła kolor, a włosy słabły i szarzały. Było go coraz mniej, ale nie znikał - wciąż był. Uparcie istniał, choć istnienie bolało.
Bolało tak jak patrzenie na tego chłopaka, który miał w sobie jeszcze masę koloru, a Silas nie potrafił przestać myśleć o tym, że prędzej czy później wojna zabierze mu je wszystkie. Dotrze do Walii i dotrze do niego, zmaże rumieńce z policzków i róż z rozchylonych warg. Na Silasie los wisiał boleśnie, wżynając się pazurami w skórę na karku - był już przegrany. Jego sztuka go nie uratuje, nie uratuje go spryt ni zwinne ręce. Nieważna jak wiele dzieł był w stanie stworzyć, pozostanie Zjawą i w końcu umrze gdzieś w ciemnej uliczce. Ale ten chłopak - on wciąż mógł przebierać w szansach. Silas nie wątpił, widział o w tych szeroko otwartych oczach.
Słyszał to też w jego słowach - w tej gorącej potrzebie bronienia go przed samym sobą, usprawiedliwiania go, choć nikt przedtem nie odważył się tego zrobić. Był zepsuty, butny i malował przerażające obrazy - tyle. A jednak chłopak parł uparcie, więc Silas bezwolnie kolejny raz się uśmiechnął.
- Mówię cholernie dużo przykrych rzeczy i przeważnie jestem sam - odparł jedynie, wzdychając przy tym ciężko i wierzchem dłoni przecierając ciężkie powieki. Miał ostry język i złośliwy uśmiech, miał masę złych myśli w głowie, dawno przestał z tym walczyć. - Więc może masz rację.
Z samotnością również dawno przestał walczyć, nie rozumiał bowiem jej sensu. Był Vasim, którego ściągnął z ulicy i który kręcił się po ich mieszkaniu, pisząc smutne wiersze i rozmawiając z jego obrazami - Vasim jednak twierdził, ze jest martwy, a martwi nie bywają przyjaciółmi. Był Castor który znikał, choć on wciąż czekał i mężczyzna, którego nie widział od kiedy trafił do lecznicy w Dolinie. Nikt nie był tak naprawdę, a Silas udawał cynizm, jednocześnie łapiąc się desperacko dłoń, ust i bioder wyciągniętych w jego stronę. Zbierał urywane słowa i jego imię wyrzucane w pośpiechu, zbierał ciepłe oddechy na skórze, bo wtedy mógł przestać być sam, choćby na godzinę.
Z samotności można było pożreć własny język.
W Hogwarcie było łatwiej - był dzieciakiem, nastolatkiem i dopiero wchodził w dorosłe życie, a świat był pełen nadziei, z której teraz mógł jedynie szydzić. Szkoda - przytaknął mu w myślach i nagle zapragnął znów dotknąć jego twarzy, jakby chciał kolejny raz przekonać się o jego żywotności. Nie umiał pojąć tej łuny, która Fleamonta otaczała i nie umiał pojąć wiosny nad swoją głową. Trzymał jego dłoń, a myśl o puszczeniu jej była chłodna i nieprzyjemna. Monty był ciepły i jasny i Silas przez moment bał się, ze cień przejdzie na niego z jego własnej ręki, jeżeli nie rozluźni uścisku. Nie był w stanie, było jakoś zbyt miło. Jego imię ładnie brzmiało w ustach towarzysza - nie było byle jakie, nie było krótkie i ostre, nie kipiało pogardą. Dłuższe, wdzięczniejsze, bardziej melodyjne.
Na moment młody Macaulay był kimś innym - być może był tym chłopakiem, którego kiedyś widział w lustrze. Znowu miał opaloną skórę, zielone oczy i ciemne włosy kręcące się nad brwiami. Wokół kwitła wiosna, a on naprawdę się zaśmiał - głośno i perliście.
- Z daleka, ale mieszkam w Londynie - odpowiedział, kiedy uspokoił oddech, unosząc z rozbawieniem gęste brwi. Zrobiło się nieco chłodniej, kiedy Fleamont puścił jego dłoń i Silas przez moment pragnął sięgnąć po nią znowu, powstrzymał się jednak. - A o czym chciałbyś mi pisać, Monty? - spytał i znów wbił w niego skupione spojrzenie, mrużąc lekko jasne oczy. - Umiesz opowiadać historie? Lubię historie.
Bolało tak jak patrzenie na tego chłopaka, który miał w sobie jeszcze masę koloru, a Silas nie potrafił przestać myśleć o tym, że prędzej czy później wojna zabierze mu je wszystkie. Dotrze do Walii i dotrze do niego, zmaże rumieńce z policzków i róż z rozchylonych warg. Na Silasie los wisiał boleśnie, wżynając się pazurami w skórę na karku - był już przegrany. Jego sztuka go nie uratuje, nie uratuje go spryt ni zwinne ręce. Nieważna jak wiele dzieł był w stanie stworzyć, pozostanie Zjawą i w końcu umrze gdzieś w ciemnej uliczce. Ale ten chłopak - on wciąż mógł przebierać w szansach. Silas nie wątpił, widział o w tych szeroko otwartych oczach.
Słyszał to też w jego słowach - w tej gorącej potrzebie bronienia go przed samym sobą, usprawiedliwiania go, choć nikt przedtem nie odważył się tego zrobić. Był zepsuty, butny i malował przerażające obrazy - tyle. A jednak chłopak parł uparcie, więc Silas bezwolnie kolejny raz się uśmiechnął.
- Mówię cholernie dużo przykrych rzeczy i przeważnie jestem sam - odparł jedynie, wzdychając przy tym ciężko i wierzchem dłoni przecierając ciężkie powieki. Miał ostry język i złośliwy uśmiech, miał masę złych myśli w głowie, dawno przestał z tym walczyć. - Więc może masz rację.
Z samotnością również dawno przestał walczyć, nie rozumiał bowiem jej sensu. Był Vasim, którego ściągnął z ulicy i który kręcił się po ich mieszkaniu, pisząc smutne wiersze i rozmawiając z jego obrazami - Vasim jednak twierdził, ze jest martwy, a martwi nie bywają przyjaciółmi. Był Castor który znikał, choć on wciąż czekał i mężczyzna, którego nie widział od kiedy trafił do lecznicy w Dolinie. Nikt nie był tak naprawdę, a Silas udawał cynizm, jednocześnie łapiąc się desperacko dłoń, ust i bioder wyciągniętych w jego stronę. Zbierał urywane słowa i jego imię wyrzucane w pośpiechu, zbierał ciepłe oddechy na skórze, bo wtedy mógł przestać być sam, choćby na godzinę.
Z samotności można było pożreć własny język.
W Hogwarcie było łatwiej - był dzieciakiem, nastolatkiem i dopiero wchodził w dorosłe życie, a świat był pełen nadziei, z której teraz mógł jedynie szydzić. Szkoda - przytaknął mu w myślach i nagle zapragnął znów dotknąć jego twarzy, jakby chciał kolejny raz przekonać się o jego żywotności. Nie umiał pojąć tej łuny, która Fleamonta otaczała i nie umiał pojąć wiosny nad swoją głową. Trzymał jego dłoń, a myśl o puszczeniu jej była chłodna i nieprzyjemna. Monty był ciepły i jasny i Silas przez moment bał się, ze cień przejdzie na niego z jego własnej ręki, jeżeli nie rozluźni uścisku. Nie był w stanie, było jakoś zbyt miło. Jego imię ładnie brzmiało w ustach towarzysza - nie było byle jakie, nie było krótkie i ostre, nie kipiało pogardą. Dłuższe, wdzięczniejsze, bardziej melodyjne.
Na moment młody Macaulay był kimś innym - być może był tym chłopakiem, którego kiedyś widział w lustrze. Znowu miał opaloną skórę, zielone oczy i ciemne włosy kręcące się nad brwiami. Wokół kwitła wiosna, a on naprawdę się zaśmiał - głośno i perliście.
- Z daleka, ale mieszkam w Londynie - odpowiedział, kiedy uspokoił oddech, unosząc z rozbawieniem gęste brwi. Zrobiło się nieco chłodniej, kiedy Fleamont puścił jego dłoń i Silas przez moment pragnął sięgnąć po nią znowu, powstrzymał się jednak. - A o czym chciałbyś mi pisać, Monty? - spytał i znów wbił w niego skupione spojrzenie, mrużąc lekko jasne oczy. - Umiesz opowiadać historie? Lubię historie.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
22 KWIETNIA
Od kilkunastu minut Celine skutecznie ignorowała burczenie w żołądku, chociaż rozchodziło się na cztery strony malutkiego świata jej ciała wyjątkowo nieprzyjemną wibracją. Tego dnia nie zabrała ze sobą żadnej kanapki. Spacer nie miał być długi, właściwie zamierzała przejść się po najbliżej okolicy wzdłuż brzegowej linii jeziora i wrócić do domu, ale w którymś momencie zbyt mocno pozwoliła ponieść się dumaniu i zanim zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, zawędrowała dalej niż powinna. A później - później poszło już z górki. Zieleniąca się okolica otworzyła przed nią swoje gardło i zapewniła ciszę, której dziewczyna potrzebowała do zebrania myśli; te zdawały się od niej uciekać, przeciekały przez palce, kiedy próbowała zacisnąć na nich dłonie i jakkolwiek zrozumieć, po czym oddalały się niezależnie od tego, z jaką determinacją zmierzała w ich kierunku. Nigdy wcześniej nie była tak... oderwana. Owszem, od dzieciństwa półwila miała tendencję do dryfowania w marzeniach, jednak potrafiła wrócić z ich chmur na własne życzenie, wbrew temu, co działo się teraz. Jakby jej głowa już do niej nie należała. Każde drżenie liści było w stanie ją rozproszyć, przez co myśl, nad którą pracowała, pryskała jak bańka mydlana, nie pozostawiwszy po sobie śladu innego niż dezorientacja. A przecież jadła coraz lepiej, nawet czasem udawało jej się przespać całą noc, ćwiczyła mięśnie, które powoli przypominały sobie czym było życie. Powinno być lepiej. Powinna działać lepiej.
Polana, do której dotarła nieświadoma jej magicznego nacechowania, odpowiedziała na obecność Celine stłumioną lawendą tu i ówdzie przebarwioną w szarości. Chmury drapiące niebo były ciemne, ale nie wyglądało na to, by miały zmoczyć wyblakłą trawę łzami deszczowych kropel, przynajmniej tyle dobrego. Baletnica zatrzymała się, gdy promieniujące od łydek ciepło, przypominające setki rozgrzanych do czerwoności igieł, zaczynało zbyt mocno dokuczać. Musiała odpocząć. Na szczęście każdy tancerz, nawet taki, z którego przez ostatnie pół roku pielono człowieczeństwo, tworzył jedność z organizmem, nauczony i instynktownie zasłuchany w jego komunikaty, potrzeby, potrafiący je diagnozować lepiej niż przecięty śmiertelnik; ona również ich słuchała, pamiętała jak, dlatego ostrożnie usiadła na ziemi, na posłaniu z trawy uginającej się pod jej wątłym ciężarem, i rozprostowała nogi.
Spoglądająca na nią lawenda była zagubioną tęsknotą. Do czegoś, co już nie wróci, do rodziny, której już nie miała, do Lovegoodów i do portowej szajki, po której znikł każdy ślad. To o nich dziś myślała, o ślicznej Philippie i jej niuchaczach, o Keacie, Morganie, Bojczuku, o Rubeusie... Kiedy jego twarz pojawiła się we wspomnieniach, wokół niej na chwilkę zerwał się ostrzejszy wiatr. Straszny, kąsający; Hagrid musiał wciąż tkwić w więzieniu, jeśli nikt nie ruszył mu na ratunek. Miał mniej szczęścia, trafił do Azkabanu - i o ile Celine nie miała pojęcia co dokładnie to mogło znaczyć, wiedziała tyle, że sama nazwa, Tower a Azkaban, nie zwiastowała niczego dobrego. Żadnego koloru nadziei, promyka szczęścia. Musiało mu być tak ciężko...
Płakała za nim bardzo często, gdy nikt nie słyszał.
Mrużąc oczy, półwila sięgnęła do kieszeni i wydobyła z niej różdżkę. Eleganckie, grenadillowe drewno kojarzyło się jej z czymś utraconym, ze światem pięknych scen i wysublimowanym, estetycznym baletem, do którego tęskniła jak za esencją samej siebie, nie mając jednak odwagi, by do niego powrócić. Ale czy na pewno? Czy nie po to, pośrednio, chodziła na te spacery, wymuszała na sobie - podług starych nawyków, gdy przekraczanie własnych granic oznaczało wymagany postęp i wznoszenie się na wyżyny - pobudzającą mięśnie aktywność? Wiatr zelżał, ale powietrze wokół niej jakby zadrżało.
- Lumos - powiedziała cicho, niepewnie, nieświadomie oczekując, że wypowiedziana nazwa zaklęcia zapiecze jak każda inkantacja, jaką obrywała w areszcie, kiedy nie była w stanie złożyć satysfakcjonujących zeznań czy wydać rebeliantów, jakich nawet nie znała. Szpic czarnego drewna zamigotał kilkoma iskrami. Na pewno nie były tym, czego uczyła się jeszcze w Beauxbatons, a co po kilkunastu dziecięcych próbach weszło w krew. Zdawały się być nieśmiałe. Jej magii również brakowało odwagi, brakowało determinacji. Kojarzyła się wyłącznie z bólem. - Avis - spróbowała ponownie, po dłuższej, prawie zbyt długiej chwili, lecz tutaj już nie wydarzyło się... Nic.
Jedynie niebo nagle sczerniało, a jego lepką od ponurości aurę drasnęła odległa błyskawica; Celine wyprostowała plecy i z przestrachem otwarła oczy, rozglądając się dookoła. Czy to jej próby powrotu do korzeni, próby przezwyciężenia straumatyzowanego strachu, ściągnęły na nią nieszczęście? Karę od Merlina? Och, mogła się tego spodziewać, powinna! Z piersi uleciał piekący oddech, natomiast gdzieś za nią rozległ się przeraźliwy skowyt, któremu natychmiast odpowiedziało metaliczne fuknięcie i szelest trawy; spróbowała poderwać się na równe nogi, lecz te dalej piekły zmęczeniem. Coś biegło. Szybko, zwinnie.
Nie wiedziała jeszcze, że to matagot uciekający przed głodną czupakabrą. Oba zwierzęta musiały komuś czmychnąć, handlarzowi, właścicielowi, albo przewoźnikowi wiozącemu je do menażerii; i dotarły akurat tutaj. Akurat dzisiaj. Akurat w tym momencie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Choć urządzanie sobie teraz wycieczek krajoznawczych nie było szczególnie rozsądne, to po wizycie w głośnym, wciąż tętniącym życiem Cardiff – tak innym od zdjętych strachem miast Anglii – na piechotę ruszyłem w dalszą drogę. Potrzebowałem oddechu, chwili spokoju, by w towarzystwie jedynie powoli wybudzającej się z zimowego snu przyrody uporządkować myśli oraz stworzyć plan działania.
W samej stolicy Walii nie znalazłem tego, czego szukałem; to znaczy, owszem, odnalazłem pana Smitha, zgarbionego czarodzieja o rozbieganym spojrzeniu, któremu dostarczyłem talizman z runą niezłomnego hartu do rąk własnych, jednak liczyłem na to, że upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu i od razu wydam część zarobionych w ten sposób pieniędzy na składniki alchemiczne, których zaczynało mi brakować. Choć wyglądało na to, że okoliczne tereny były względnie bezpieczne – jeszcze; podejrzewałem, że to jedynie kwestia czasu, aż konflikt pogrąży w chaosie całe Wyspy, a leje po zaklęciach zaczną szpecić również okoliczne łąki – to problemy z dostępnością towarów stanowiły bolesną normę i tutaj. Nie wiem, co kierowało jednym z odwiedzonych w Cardiff handlarzy, może zrobiło mu się mnie zwyczajnie żal, gdy westchnąłem słysząc kolejną odmowę?, lecz ściszonym głosem wspomniał mi o żyjącym w pobliskim lesie zielarzu. Podobno z uwagi na jego ekscentryczną naturę, a także w pełni zrozumiałą niechęć większości czarodziejów do błąkania się po nieznanych terenach, mało kto decydował się na składanie mu wizyt. W tej sytuacji działało to jednak na moją korzyść – mógł posiadać składniki, których potrzebowałem. A do tego nie targować się zbyt uparcie, skoro brakowało mu klienteli.
Tylko czy naprawdę powinienem zbaczać ze szlaku, ryzykować, odciągać w czasie powrót do Lancashire...? Po krótkich rozważaniach wszelkich za i przeciw uznałem, że jest to gra warta świeczki. Przecież musiałem jakoś zarabiać na życie, a Jocunda na pewno nie obrazi się, że odbiorę od niej Jarvisa godzinę – albo kilka godzin – później. Do tego nie byłem jeszcze aż tak zmęczony, w przewieszonym przez ramię plecaku trzymałem nawet jakieś kanapki, przygotowane przed opuszczeniem domu z myślą o drugim śniadaniu. Musiałem po prostu mieć się na baczności. I podążać na wschód, zgodnie z instrukcjami sklepikarza.
Rzuciłem zaklęcie Czterech Stron Świata, po czym żwawym krokiem ruszyłem prosto przed siebie, jakąś ubłoconą, upstrzoną kałużami ścieżką. Pozwoliłem myślom swobodnie błądzić, od małego futerkowego problemu Evelyn po nowego domownika, który za nic nie chciał opuścić bezpiecznej Gawry – ostatnie miesiące przyniosły więcej zmian niż mogłem się tego spodziewać. Ile jeszcze niespodzianek czekało nas w tym roku? I czy wojna nie zapuka do naszych drzwi...? Z pobliskiego drzewa zerwał się spłoszony moją obecnością wróbel czy inny szpak, w odpowiedzi na co odruchowo ścisnąłem skrytą w kieszeni płaszcza różdżkę. Nie mogłem się zapominać, przynajmniej nie tak całkiem.
Czas mijał; upłynęła już dobra godzina, palce zdążyły mi zmarznąć, a ja nadal nie natrafiłem na ślad Voglera. Przystanąłem, bezsilnie kopnąłem leżący na drodze kamień i westchnąłem po raz kolejny tego dnia. Do stu galopujących hipogryfów. Może jednak powinienem sobie odpuścić? Może ten zielarz wcale nie istniał? – Jebał to psidwak – mruknąłem, tocząc dookoła wzrokiem. Łudziłem się, że ujrzę coś, cokolwiek, co podsyci wciąż tlącą się we mnie nadzieję. No, resztkę nadziei. Reszteczkę nawet.
Z początku nie zauważyłem, że po mojej prawej rozciąga się okazały dywan lawendy. Kwitnącej, uderzającej w nozdrza znajomym zapachem. Może wtedy zdziwiłbym się, co ona tutaj robi, o tej porze roku, z zamyślenia wyrwało mnie jednak coś zgoła innego. Niebo nagle pociemniało, a spowitą w półmroku okolicę przelotnie rozjaśniła pierwsza błyskawica. No wspaniale, tego mi jeszcze brakowało; to jednak nie był koniec. Zamiast grzmotu, którego wyczekiwałem, by ocenić dzielącą mnie od burzy odległość, usłyszałem coś odmiennego – dziki, gardłowy skowyt. Co do...? Nim zdołałbym choćby drgnąć, dołączyło do niego kocie, ostrzegawcze fuknięcie.
Nie byłem tutaj sam, to na pewno. Wywołana tą rewelacją adrenalina momentalnie wyostrzyła zmysły, nakazała pochylić się, by zminimalizować ryzyko zauważenia. Spróbowałem ustalić, gdzie znajdowały się wzburzone zwierzęta, czy zdawały już sobie sprawę z mojej obecności. Wtedy też kątem oka zauważyłem uginającą się od ruchu trawę; coś biegło przez łąkę lawendy, szybko, zwinnie, lecz nie aż tak cicho. I nie w moim kierunku.
Ulga jednak zniknęła tak szybko, jak szybko się pojawiła; na trasie tego stworzenia – czy to naprawdę mógł być matagot? czy wyobraźnia płatała mi figla? znałem go z kart czytanych przed snem ksiąg, widziałem ryciny obrazujące jego prawdziwą formę, lecz co on by tu robił... – ujrzałem jakąś sylwetkę. W pierwszej chwili nie zwróciłem na nią uwagi, zbyt zaaferowany niecodziennymi dźwiękami, lecz w końcu między pobliską roślinnością mignęła blondwłosa głowa. Dziewczyna, na oko młodziutka, dopiero teraz musiała się poruszyć. Nie, nie, nie, nie wstawaj, nawet nie próbuj... Przecież jeśli to matagot, jeśli poczuje się zagrożony...
– Nie ruszaj się! – krzyknąłem donośnie; miałem nadzieję, że usłucha. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że mogę ją w ten sposób przestraszyć, a strach doradzić jak najszybszą ucieczkę. – Nie wstawaj, nie biegnij, one tego nie lubią... – dodałem szybko, próbując modulować głos tak, by brzmiał nieco przyjemniej. Cieplej. Może nie pomyśli, że chcę ją napaść, albo Merlin jeden wie, co jeszcze. Machnąłem przy tym ręką, by wzmocnić przekaz, ale zaraz się opanowałem; sam powinienem zacząć stosować się do swoich rad.
Tylko czym było to drugie zwierzę? Czy goniło kotowatego? Czy raczej uciekały w tym samym kierunku – przed czymś jeszcze gorszym?
Postąpiłem ostrożny krok do przodu, a później kolejny. Byle nie wykonywać gwałtownych ruchów. Musiałem znaleźć się bliżej, jeśli chciałem jej jakoś pomóc. Nigdy nie byłem orłem z transmutacji, lecz z otchłani pamięci wygrzebałem zaklęcie, z którego korzystałem jeszcze w czasach szkoły, by uniknąć przyłapania na snuciu się po zamku w środku nocy.
– Caneteria Ficta – wymamrotałem pod nosem, celując mniej więcej tam, gdzie biegły zwierzęta. Pewnie usłyszały mój krzyk. Pewnie wyczuły już nawet dziewczynę. Chciałem więc dołożyć im jeszcze więcej bodźców, omamów słuchowych, kroków, by kupić nam więcej czasu. Lub po prostu je spłoszyć.
W samej stolicy Walii nie znalazłem tego, czego szukałem; to znaczy, owszem, odnalazłem pana Smitha, zgarbionego czarodzieja o rozbieganym spojrzeniu, któremu dostarczyłem talizman z runą niezłomnego hartu do rąk własnych, jednak liczyłem na to, że upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu i od razu wydam część zarobionych w ten sposób pieniędzy na składniki alchemiczne, których zaczynało mi brakować. Choć wyglądało na to, że okoliczne tereny były względnie bezpieczne – jeszcze; podejrzewałem, że to jedynie kwestia czasu, aż konflikt pogrąży w chaosie całe Wyspy, a leje po zaklęciach zaczną szpecić również okoliczne łąki – to problemy z dostępnością towarów stanowiły bolesną normę i tutaj. Nie wiem, co kierowało jednym z odwiedzonych w Cardiff handlarzy, może zrobiło mu się mnie zwyczajnie żal, gdy westchnąłem słysząc kolejną odmowę?, lecz ściszonym głosem wspomniał mi o żyjącym w pobliskim lesie zielarzu. Podobno z uwagi na jego ekscentryczną naturę, a także w pełni zrozumiałą niechęć większości czarodziejów do błąkania się po nieznanych terenach, mało kto decydował się na składanie mu wizyt. W tej sytuacji działało to jednak na moją korzyść – mógł posiadać składniki, których potrzebowałem. A do tego nie targować się zbyt uparcie, skoro brakowało mu klienteli.
Tylko czy naprawdę powinienem zbaczać ze szlaku, ryzykować, odciągać w czasie powrót do Lancashire...? Po krótkich rozważaniach wszelkich za i przeciw uznałem, że jest to gra warta świeczki. Przecież musiałem jakoś zarabiać na życie, a Jocunda na pewno nie obrazi się, że odbiorę od niej Jarvisa godzinę – albo kilka godzin – później. Do tego nie byłem jeszcze aż tak zmęczony, w przewieszonym przez ramię plecaku trzymałem nawet jakieś kanapki, przygotowane przed opuszczeniem domu z myślą o drugim śniadaniu. Musiałem po prostu mieć się na baczności. I podążać na wschód, zgodnie z instrukcjami sklepikarza.
Rzuciłem zaklęcie Czterech Stron Świata, po czym żwawym krokiem ruszyłem prosto przed siebie, jakąś ubłoconą, upstrzoną kałużami ścieżką. Pozwoliłem myślom swobodnie błądzić, od małego futerkowego problemu Evelyn po nowego domownika, który za nic nie chciał opuścić bezpiecznej Gawry – ostatnie miesiące przyniosły więcej zmian niż mogłem się tego spodziewać. Ile jeszcze niespodzianek czekało nas w tym roku? I czy wojna nie zapuka do naszych drzwi...? Z pobliskiego drzewa zerwał się spłoszony moją obecnością wróbel czy inny szpak, w odpowiedzi na co odruchowo ścisnąłem skrytą w kieszeni płaszcza różdżkę. Nie mogłem się zapominać, przynajmniej nie tak całkiem.
Czas mijał; upłynęła już dobra godzina, palce zdążyły mi zmarznąć, a ja nadal nie natrafiłem na ślad Voglera. Przystanąłem, bezsilnie kopnąłem leżący na drodze kamień i westchnąłem po raz kolejny tego dnia. Do stu galopujących hipogryfów. Może jednak powinienem sobie odpuścić? Może ten zielarz wcale nie istniał? – Jebał to psidwak – mruknąłem, tocząc dookoła wzrokiem. Łudziłem się, że ujrzę coś, cokolwiek, co podsyci wciąż tlącą się we mnie nadzieję. No, resztkę nadziei. Reszteczkę nawet.
Z początku nie zauważyłem, że po mojej prawej rozciąga się okazały dywan lawendy. Kwitnącej, uderzającej w nozdrza znajomym zapachem. Może wtedy zdziwiłbym się, co ona tutaj robi, o tej porze roku, z zamyślenia wyrwało mnie jednak coś zgoła innego. Niebo nagle pociemniało, a spowitą w półmroku okolicę przelotnie rozjaśniła pierwsza błyskawica. No wspaniale, tego mi jeszcze brakowało; to jednak nie był koniec. Zamiast grzmotu, którego wyczekiwałem, by ocenić dzielącą mnie od burzy odległość, usłyszałem coś odmiennego – dziki, gardłowy skowyt. Co do...? Nim zdołałbym choćby drgnąć, dołączyło do niego kocie, ostrzegawcze fuknięcie.
Nie byłem tutaj sam, to na pewno. Wywołana tą rewelacją adrenalina momentalnie wyostrzyła zmysły, nakazała pochylić się, by zminimalizować ryzyko zauważenia. Spróbowałem ustalić, gdzie znajdowały się wzburzone zwierzęta, czy zdawały już sobie sprawę z mojej obecności. Wtedy też kątem oka zauważyłem uginającą się od ruchu trawę; coś biegło przez łąkę lawendy, szybko, zwinnie, lecz nie aż tak cicho. I nie w moim kierunku.
Ulga jednak zniknęła tak szybko, jak szybko się pojawiła; na trasie tego stworzenia – czy to naprawdę mógł być matagot? czy wyobraźnia płatała mi figla? znałem go z kart czytanych przed snem ksiąg, widziałem ryciny obrazujące jego prawdziwą formę, lecz co on by tu robił... – ujrzałem jakąś sylwetkę. W pierwszej chwili nie zwróciłem na nią uwagi, zbyt zaaferowany niecodziennymi dźwiękami, lecz w końcu między pobliską roślinnością mignęła blondwłosa głowa. Dziewczyna, na oko młodziutka, dopiero teraz musiała się poruszyć. Nie, nie, nie, nie wstawaj, nawet nie próbuj... Przecież jeśli to matagot, jeśli poczuje się zagrożony...
– Nie ruszaj się! – krzyknąłem donośnie; miałem nadzieję, że usłucha. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że mogę ją w ten sposób przestraszyć, a strach doradzić jak najszybszą ucieczkę. – Nie wstawaj, nie biegnij, one tego nie lubią... – dodałem szybko, próbując modulować głos tak, by brzmiał nieco przyjemniej. Cieplej. Może nie pomyśli, że chcę ją napaść, albo Merlin jeden wie, co jeszcze. Machnąłem przy tym ręką, by wzmocnić przekaz, ale zaraz się opanowałem; sam powinienem zacząć stosować się do swoich rad.
Tylko czym było to drugie zwierzę? Czy goniło kotowatego? Czy raczej uciekały w tym samym kierunku – przed czymś jeszcze gorszym?
Postąpiłem ostrożny krok do przodu, a później kolejny. Byle nie wykonywać gwałtownych ruchów. Musiałem znaleźć się bliżej, jeśli chciałem jej jakoś pomóc. Nigdy nie byłem orłem z transmutacji, lecz z otchłani pamięci wygrzebałem zaklęcie, z którego korzystałem jeszcze w czasach szkoły, by uniknąć przyłapania na snuciu się po zamku w środku nocy.
– Caneteria Ficta – wymamrotałem pod nosem, celując mniej więcej tam, gdzie biegły zwierzęta. Pewnie usłyszały mój krzyk. Pewnie wyczuły już nawet dziewczynę. Chciałem więc dołożyć im jeszcze więcej bodźców, omamów słuchowych, kroków, by kupić nam więcej czasu. Lub po prostu je spłoszyć.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Nie ruszaj się, czy nie tak zawołałby mundurowy natrafiający na ślad zbiegłej więźniarki? Metaliczne ostrzeżenie było krokiem do zastraszenia, które mogłoby poskutkować kooperacją, lecz w jej przypadku magipolicjant nawet nie musiał się starać; przeraziły ją pierwsze nuty jego głosu, ujawnienie obecności na polanie, którą wybrała ze względu na obietnicę osamotnienia, chwili sam na sam z nową różdżką, jakiej wciąż była niepewna. Determinacja londyńskich służb doprowadziła ich jednak aż tutaj. Do walijskich zagajników o nieprzeciętnej urodzie, na których mogli spuścić ogary ze smyczy i pozwolić im gonić za struchlałą zwierzyną, którą miały otoczyć sprawniej niż wiązki ciskanych zaklęć. Inkantacje mogły zawieść, uderzyć w nicość, jak silencio trzasnęło w ścianę Parszywego za jej plecami przy zwinnym uniku, natomiast psy tropiły tak długo, dopóki starczyło im sił, przedzierając się przez lawendowe gąszcze z łatwością i determinacją; to je musiała słyszeć, ich łapy przeczesujące wysokie łąki.
Przerażenie było jak deszcz gwałtownej ulewy, która w środku nocy rozbudzała z płytkiego snu, zamazując świat kaskadą kropel tak zimnych, jak polodowcowe pocałunki; myśli porwał sztorm rozdrapanych kolorów, słów i dźwięków, i z żadnej z nich nie mogła skorzystać, czując pustkę, którą pozostawiły po sobie w jej głowie, skapujące w dół kręgów kręgosłupa ciarkami. Powinna była wiedzieć, że to tylko kwestia czasu. Nadzieja nie miała prawa zakiełkować w zatopionej glebie, pod niebem, na którego szarugę niechętnie wstępowało słońce. Dlaczego była tak głupia by sądzić, że naprawdę mogło być inaczej? Że starania przyjaciół i bliskich przeważą nad okrutnymi werdyktami przeznaczenia? Emocje na twarzy mężczyzny sugerowały wzburzenie, ale mylnie odczytała je jako podekscytowanie nadchodzącą premią za schwytanie zbiega, ciekawe, ile wyznaczono by za nią monet i czy gra była w ogóle warta świeczki.
- To nie ja - zabrzmiała cienko, jak źle nastrojony instrument, gdy wspomniał o upodobaniu rzucających się w pościg ogarów. Dziwne, czy nie pościg za łupem sprawiała im największą radość? Celine słyszała, że się zbliżają, ale nie miała w sobie sił na próbę ucieczki; strach wślizgnął się do jej wnętrza przez każdy otwór w ciele i zaszczepił w nim truciznę tak prędko rozchodzącą się po żyłach, że miała wrażenie, że te za moment sczernieją. Nawet ciepło ostatnich słów nieznajomego czarodzieja nie naprawiło wyrządzonej już szkody, gdy z różdżką wciąż ściskaną w dłoni panicznie uniosła ręce do boków głowy i pozwoliła palcom zakleszczyć się na kosmykach srebrnych włosów, panicznie, gwałtownie, pociągnęła za nie, bólem chcąc złagodzić zgrozę. - To nie ja... To nie ja. To nie ja. To nie ja! - pisnęła, zaciskając oczy, a głos poniósł się echem, jakby miał za zadanie zakrzyczeć rzeczywistość i sprawić, że Everett, nie, policjant magicznie zapomni o swoich poszukiwaniach.
Zaklęcie zawiodło, lecz na jego dźwięk matagot, strzygąc czarnymi, pozbawionymi sierści uszami, prychnął ostrzegawczo, z impetem zatrzymując się na polanie, pazurami wczepiony w ziemię, najeżony na widok mężczyzny - i choć zdawał sobie sprawę z trzeciej obecności na łące, tej jeszcze nie odczytał za bezpośrednie zagrożenie. Zamrożony gdzieś w połowie drogi między Everettem a Celine, obrócony przodem ku Sykesowi, odsłaniał przeraźliwe kły, czujnie nasłuchując szemrania traw kolejnego z nadbiegającego drapieżników.
Gdy półwila uchyliła powieki, powinna była dostrzec właśnie jego. Czupakabrę.
Spuszczoną ze smyczy jak policyjny ogar, głodną od podróży na karawanie kupieckiego wozu ciągnącego od hrabstwa do hrabstwa ze specjalnym zamówieniem do znanej menażerii. Okrągłe, oliwkowe oczy gada prędko zdały sobie sprawę z bliskości ciekawszego pożywienia niż niechętny kotowaty oponent, a oblepione kolcami ciało zniżyło się na odnóżach, ciemne jak ziemia pomiędzy wiązkami lawendy.
A jednak to twarz Sykesa ściągnęła jej wzrok.
- Nie wrócę - płaczliwy oddech palił ją w usta, gdy wyrywał się przez rozchylone wargi. Była przerażona, załamana, rozdarta między tęsknotą do dziwnego bezpieczeństwa kojarzonego z Tower, a wreszcie ukróconym bólem, bez którego łatwiej było żyć. - Niech mnie p-pan po prostu zabije - poprosiła, błagała, patrząca na Everetta przez delikatnie rozczapierzone palce. Nieświadoma, że na polanie znajdowały się dzikie, magiczne stworzenia, kipiące gniewem i podobnym poczuciem zagrożenia, z tą różnicą, że przynajmniej byłyby w stanie obronić się przed napastnikiem. Podjąć walkę. Ona - nie potrafiła. Strach ją paraliżował, strach przed nim, przed aresztem, przed wyobrażeniem, które postawiło Sykesa na równi ze znęcającymi się służbistami z ciemnego więzienia; to chyba bez znaczenia, czy zaniósłby do Tower jej truchło na dowód znaleziska i zakończonego śledztwa. Powtarzano jej tam, że marnowało się na nią jedzenie, a jeśli chciała jeść, musiała na to zasłużyć.
Przez rozdziawione paszcze czupakabry błysnęły rzędy ostrych jak szpilki zębisk.
Przerażenie było jak deszcz gwałtownej ulewy, która w środku nocy rozbudzała z płytkiego snu, zamazując świat kaskadą kropel tak zimnych, jak polodowcowe pocałunki; myśli porwał sztorm rozdrapanych kolorów, słów i dźwięków, i z żadnej z nich nie mogła skorzystać, czując pustkę, którą pozostawiły po sobie w jej głowie, skapujące w dół kręgów kręgosłupa ciarkami. Powinna była wiedzieć, że to tylko kwestia czasu. Nadzieja nie miała prawa zakiełkować w zatopionej glebie, pod niebem, na którego szarugę niechętnie wstępowało słońce. Dlaczego była tak głupia by sądzić, że naprawdę mogło być inaczej? Że starania przyjaciół i bliskich przeważą nad okrutnymi werdyktami przeznaczenia? Emocje na twarzy mężczyzny sugerowały wzburzenie, ale mylnie odczytała je jako podekscytowanie nadchodzącą premią za schwytanie zbiega, ciekawe, ile wyznaczono by za nią monet i czy gra była w ogóle warta świeczki.
- To nie ja - zabrzmiała cienko, jak źle nastrojony instrument, gdy wspomniał o upodobaniu rzucających się w pościg ogarów. Dziwne, czy nie pościg za łupem sprawiała im największą radość? Celine słyszała, że się zbliżają, ale nie miała w sobie sił na próbę ucieczki; strach wślizgnął się do jej wnętrza przez każdy otwór w ciele i zaszczepił w nim truciznę tak prędko rozchodzącą się po żyłach, że miała wrażenie, że te za moment sczernieją. Nawet ciepło ostatnich słów nieznajomego czarodzieja nie naprawiło wyrządzonej już szkody, gdy z różdżką wciąż ściskaną w dłoni panicznie uniosła ręce do boków głowy i pozwoliła palcom zakleszczyć się na kosmykach srebrnych włosów, panicznie, gwałtownie, pociągnęła za nie, bólem chcąc złagodzić zgrozę. - To nie ja... To nie ja. To nie ja. To nie ja! - pisnęła, zaciskając oczy, a głos poniósł się echem, jakby miał za zadanie zakrzyczeć rzeczywistość i sprawić, że Everett, nie, policjant magicznie zapomni o swoich poszukiwaniach.
Zaklęcie zawiodło, lecz na jego dźwięk matagot, strzygąc czarnymi, pozbawionymi sierści uszami, prychnął ostrzegawczo, z impetem zatrzymując się na polanie, pazurami wczepiony w ziemię, najeżony na widok mężczyzny - i choć zdawał sobie sprawę z trzeciej obecności na łące, tej jeszcze nie odczytał za bezpośrednie zagrożenie. Zamrożony gdzieś w połowie drogi między Everettem a Celine, obrócony przodem ku Sykesowi, odsłaniał przeraźliwe kły, czujnie nasłuchując szemrania traw kolejnego z nadbiegającego drapieżników.
Gdy półwila uchyliła powieki, powinna była dostrzec właśnie jego. Czupakabrę.
Spuszczoną ze smyczy jak policyjny ogar, głodną od podróży na karawanie kupieckiego wozu ciągnącego od hrabstwa do hrabstwa ze specjalnym zamówieniem do znanej menażerii. Okrągłe, oliwkowe oczy gada prędko zdały sobie sprawę z bliskości ciekawszego pożywienia niż niechętny kotowaty oponent, a oblepione kolcami ciało zniżyło się na odnóżach, ciemne jak ziemia pomiędzy wiązkami lawendy.
A jednak to twarz Sykesa ściągnęła jej wzrok.
- Nie wrócę - płaczliwy oddech palił ją w usta, gdy wyrywał się przez rozchylone wargi. Była przerażona, załamana, rozdarta między tęsknotą do dziwnego bezpieczeństwa kojarzonego z Tower, a wreszcie ukróconym bólem, bez którego łatwiej było żyć. - Niech mnie p-pan po prostu zabije - poprosiła, błagała, patrząca na Everetta przez delikatnie rozczapierzone palce. Nieświadoma, że na polanie znajdowały się dzikie, magiczne stworzenia, kipiące gniewem i podobnym poczuciem zagrożenia, z tą różnicą, że przynajmniej byłyby w stanie obronić się przed napastnikiem. Podjąć walkę. Ona - nie potrafiła. Strach ją paraliżował, strach przed nim, przed aresztem, przed wyobrażeniem, które postawiło Sykesa na równi ze znęcającymi się służbistami z ciemnego więzienia; to chyba bez znaczenia, czy zaniósłby do Tower jej truchło na dowód znaleziska i zakończonego śledztwa. Powtarzano jej tam, że marnowało się na nią jedzenie, a jeśli chciała jeść, musiała na to zasłużyć.
Przez rozdziawione paszcze czupakabry błysnęły rzędy ostrych jak szpilki zębisk.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Odczuwane nerwy musiały sprawić, że nie poradziłem sobie nawet z tak prostym zaklęciem. Nigdy nie byłem orłem z transmutacji, no z tym się zgodzę, ale żeby magia odmówiła posłuszeństwa akurat w tej chwili? Kiedy próbowałem zrobić coś dobrego? O ile jeszcze do niedawna tajemnicze stworzenia, które przedzierały się przez gąszcz lawendy, nie zdawały sobie sprawy z mojej obecności, o tyle teraz byłem pewien, że matagot – tak, to musiał być matagot, po raz pierwszy widziałem takiego z bliska, nie dało się go jednak pomylić z żadnym innym kotowatym, ta sylwetka, te przewiercające na wskroś ślepia – nie dość, że mnie usłyszał, to jeszcze zwrócił w moją stronę. Przez chwilę stałem tam jak wmurowany, a może po prostu zaczarowany, bo choć zwierzę niewątpliwie traktowało mnie jak zagrożenie, którym bezzwłocznie należy się zająć, to było w tej chwili coś makabrycznie pięknego. Gdybym jeszcze tylko miał pewność, że wyjdę z tego spotkania w jednym kawałku...
Jak przez mgłę docierały do mnie słabe, piskliwe słowa dziewczyny, które powtarzała niczym mantrę; to nie ja, to nie ja. O czym ona, do licha, mówiła? Niby mnie usłuchała, nie zerwała się do biegu, to dobrze, z drugiej jednak strony – nie było w niej choćby krztyny czujności. Przez łąkę mógłby biec i rozjuszony garboróg, a ona nie zauważyłaby go, dopóki ten nie wpadłby na nią z pełnym impetem. To przeze mnie? Tak bardzo ją przestraszyłem? A może została skrzywdzona, porzucona tutaj, na tym odludziu, przez jakichś zwyrodnialców?
Próbowałem nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, by nie podpisać na siebie wyroku śmierci. Ostrożnie zsunąłem z ramienia plecak, nie przestając patrzeć wprost na miękko stąpające w moją stronę stworzenie. Nie miałem żadnych genialnych pomysłów w zanadrzu, w głowie panowała powodowana paniką pustka, nie mogłem jednak tak po prostu stać i czekać na dalszy rozwój wydarzeń. W trawach grasowało i drugie zwierzę, nie wiedziałem jeszcze jakie, a nieznajoma nie wyglądała, jakby była w stanie, by się przed nim bronić. Na gacie Merlina, a to miał być taki spokojny spacer...! Odnalazłem palcami przyszykowaną przed opuszczeniem Gawry kanapkę, a nawet dwie; czy mogły odwrócić ich uwagę? Kupić nam trochę więcej czasu? W prawej dłoni wciąż ściskałem różdżkę, mocno, aż pobielały mi od tego knykcie. Może powinienem spróbować zrobić z niej użytek. – Luminis virtute. – Nic. – Luminis virtute – powtórzyłem z naciskiem, jednak i za drugim razem nic się nie stało. Matagot był już coraz bliżej, oczyma wyobraźni widziałem, jak rzuca się na mnie, jak drapie pazurami... – Luminis virtute – warknąłem nerwowo, lecz skutecznie. Z czubka różdżki wydobył się promień oślepiającego światła, który wycelowałem wprost w łeb kociska, błagając w duchu, by mój plan wypalił. Zwierzę fuknęło, wyraźnie zirytowane, szarpiąc przy tym głową. Może i nie mogło mnie teraz zobaczyć, lecz inne zmysły wciąż miało sprawne, musiałem się więc śpieszyć. Wydobyłem z plecaka miotłę, którą bezzwłocznie powiększyłem do normalnych rozmiarów. – Nic ci nie zrobię, dziewczyno, wstawaj, musimy stąd uciekać – zawołałem znowu, pokracznie odbijając się od ziemi, próbując zmusić środek transportu do współpracy. Wsadziłem różdżkę między zęby, by uwolnić w ten sposób rękę; wciąż miałem w zanadrzu kanapki, moją tajną broń. Już leciałem w stronę młodziutkiej czarownicy, gdy ta odezwała się ponownie. Prawie nie zleciałem z miotły, kiedy dotarło do mnie znaczenie jej słów. Że niby co? Że miałem ją zabić? Ja? Zakląłem pod nosem, bo choćbym chciał się załamać tym komentarzem, to absolutnie nie było na to czasu. Drugie stworzenie – czymkolwiek ono nie było – znalazło się tuż obok, o kilka metrów od kulącej się wśród traw blondynki. Zamachnąłem się i posłałem drugie śniadanie w stronę drugiego agresora; niech go to zajmie chociaż na moment, ledwie chwilę, żebym zdołał wciągnąć ją na miotłę i odlecieć w siną dal.
– Jeśli zaraz nie podasz mi ręki, to te stworzenia zrobią to za mnie – warknąłem, sepleniąc przy tym trochę, bo wciąż przytrzymywałem różdżkę zębami. – Otrząśnij się i podaj mi rękę, już, albo oboje tutaj zginiemy – zażądałem ostro, może nawet zbyt ostro, ale przecież nie mieliśmy czasu do stracenia. Wyciągnąłem ku niej ramię, utrzymując miotłę w powietrzu na tyle nisko, by nieznajoma mogła się mnie złapać.
| rzuty na zaklęcia: raz, dwa, trzy
Jak przez mgłę docierały do mnie słabe, piskliwe słowa dziewczyny, które powtarzała niczym mantrę; to nie ja, to nie ja. O czym ona, do licha, mówiła? Niby mnie usłuchała, nie zerwała się do biegu, to dobrze, z drugiej jednak strony – nie było w niej choćby krztyny czujności. Przez łąkę mógłby biec i rozjuszony garboróg, a ona nie zauważyłaby go, dopóki ten nie wpadłby na nią z pełnym impetem. To przeze mnie? Tak bardzo ją przestraszyłem? A może została skrzywdzona, porzucona tutaj, na tym odludziu, przez jakichś zwyrodnialców?
Próbowałem nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, by nie podpisać na siebie wyroku śmierci. Ostrożnie zsunąłem z ramienia plecak, nie przestając patrzeć wprost na miękko stąpające w moją stronę stworzenie. Nie miałem żadnych genialnych pomysłów w zanadrzu, w głowie panowała powodowana paniką pustka, nie mogłem jednak tak po prostu stać i czekać na dalszy rozwój wydarzeń. W trawach grasowało i drugie zwierzę, nie wiedziałem jeszcze jakie, a nieznajoma nie wyglądała, jakby była w stanie, by się przed nim bronić. Na gacie Merlina, a to miał być taki spokojny spacer...! Odnalazłem palcami przyszykowaną przed opuszczeniem Gawry kanapkę, a nawet dwie; czy mogły odwrócić ich uwagę? Kupić nam trochę więcej czasu? W prawej dłoni wciąż ściskałem różdżkę, mocno, aż pobielały mi od tego knykcie. Może powinienem spróbować zrobić z niej użytek. – Luminis virtute. – Nic. – Luminis virtute – powtórzyłem z naciskiem, jednak i za drugim razem nic się nie stało. Matagot był już coraz bliżej, oczyma wyobraźni widziałem, jak rzuca się na mnie, jak drapie pazurami... – Luminis virtute – warknąłem nerwowo, lecz skutecznie. Z czubka różdżki wydobył się promień oślepiającego światła, który wycelowałem wprost w łeb kociska, błagając w duchu, by mój plan wypalił. Zwierzę fuknęło, wyraźnie zirytowane, szarpiąc przy tym głową. Może i nie mogło mnie teraz zobaczyć, lecz inne zmysły wciąż miało sprawne, musiałem się więc śpieszyć. Wydobyłem z plecaka miotłę, którą bezzwłocznie powiększyłem do normalnych rozmiarów. – Nic ci nie zrobię, dziewczyno, wstawaj, musimy stąd uciekać – zawołałem znowu, pokracznie odbijając się od ziemi, próbując zmusić środek transportu do współpracy. Wsadziłem różdżkę między zęby, by uwolnić w ten sposób rękę; wciąż miałem w zanadrzu kanapki, moją tajną broń. Już leciałem w stronę młodziutkiej czarownicy, gdy ta odezwała się ponownie. Prawie nie zleciałem z miotły, kiedy dotarło do mnie znaczenie jej słów. Że niby co? Że miałem ją zabić? Ja? Zakląłem pod nosem, bo choćbym chciał się załamać tym komentarzem, to absolutnie nie było na to czasu. Drugie stworzenie – czymkolwiek ono nie było – znalazło się tuż obok, o kilka metrów od kulącej się wśród traw blondynki. Zamachnąłem się i posłałem drugie śniadanie w stronę drugiego agresora; niech go to zajmie chociaż na moment, ledwie chwilę, żebym zdołał wciągnąć ją na miotłę i odlecieć w siną dal.
– Jeśli zaraz nie podasz mi ręki, to te stworzenia zrobią to za mnie – warknąłem, sepleniąc przy tym trochę, bo wciąż przytrzymywałem różdżkę zębami. – Otrząśnij się i podaj mi rękę, już, albo oboje tutaj zginiemy – zażądałem ostro, może nawet zbyt ostro, ale przecież nie mieliśmy czasu do stracenia. Wyciągnąłem ku niej ramię, utrzymując miotłę w powietrzu na tyle nisko, by nieznajoma mogła się mnie złapać.
| rzuty na zaklęcia: raz, dwa, trzy
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nieszczęścia chodzą parami, a panika najwyraźniej podążyła ich przykładem. Zrodzona z różnych przyczyn smakowała tak samo gorzko, obezwładniała jak trucizna z wolna rozchodząca się po ciele, wędrująca korytami siateczek żył, wyłączając z użytku coraz więcej i więcej organów wewnętrznych. Czy Everetta też ogarnęło zimno? Czy może wręcz przeciwnie, rozognił go płomień gorejący w trzewiach i roszący czoło kropelkami potu? Chciałaby móc mu się przyjrzeć, obiecać, że wszystko skończy się dobrze, a im nie spadnie z głów choćby jeden włos - ale mgiełka rozwadniająca postać przed oczyma z każdą chwilą stawała się coraz potężniejsza, zasnuwając nieznajomego czarodzieja winietą malarskiej mętności. Przestawał nosić własną twarz, mógł za to przywdziać każdą inną. Być portretem więziennej straży wyrytej pod jej powiekami nieblaknącym reliefem i widmem powracającym co noc. Szczerze wierzyła w to, że przybył ją zgładzić. Tutaj, teraz, ewentualnie zawlec za sobą do londyńskich murów i cisnąć wątłym ciałem w paszczę wiecznie głodnego lwa, którym był system, w jaki na zawsze utraciła wiarę. Nie zasłużył na to, na takie skojarzenia. Nie zrobił jej przecież nic złego, jedynie próbował ostrzec przed puszczonym samopas zagrożeniem, na co odpowiedziała mu miriadą łez, gdy te wreszcie wylały się z kącików i ściekły w dół policzków tak bladych, jak kawałek świeżego pergaminu.
Luminis virtute, to miało ją spętać? Zniszczyć na miejscu? Nazwa zaklęcia coś jej mówiła, jednak Celine nie była w stanie przebierać we wspomnieniach i rozpamiętywać zajęć obrony przed czarną magią, zbyt skupiona na lęku, na nacisku w głosie mężczyzny, którego siłę interpretowała jako wymierzoną przeciw sobie broń. A potem - wszystko zadziało się tak szybko! Posykiwanie piłowało pazury ciszy, coś świsnęło, coś zasepleniło; z jej oczu spłynęło tyle łez, by wzrok wyostrzył się wraz z dłońmi odjętymi od twarzy. Nieznajomy ciął powietrze na miotle, różdżka między jego zębami nie była wymierzona już w nią, a gdzieś w bok, daleki i bezpieczny, czy to wystarczyło, by mogła mu zaufać? Dopiero wówczas dojrzała też czupakabrę obnażającą zębiska z poziomu traw. Uwagę stworzenia na chwilę przykuły opakowane w papier kanapki, które upadły na ziemię; na Merlina, od jak dawna miała przed sobą takie zwierzę? Serce zagrzechotało w piersi jak dzwon, donośne, rezonujące piskliwym echem do uszu; teraz pojęła, że czarodziej nie jej chciał zrobić krzywdę, rzucił się po prostu na ratunek, samemu ryzykując przy tym zdrowiem.
Jaka była głupia! Ile czasu przez nią stracili!
Jeszcze zanim Celine chwyciła jego dłoń, jej ciało zareagowało instynktownie, z zaskakującą prędkością pochyliwszy się nad trawami, żeby podnieść jedną z kanapek. Dopiero wtedy podskoczyła z całych sił - jak do grand pas jeté -, rękoma przytrzymując się zarówno Everetta, jak i jego miotły, i wspięła się na drewnianą podporę, z ulgą wydychając powietrze na myśl, że nic nie mogło dosięgnąć już ich stóp. Och, prawie nic? Czupakabra ofuknęła ich wściekle, po czym również poderwała się w powietrze, a kły ostre jak igiełki nieomal otarły się o kostkę półwili, której oddech znów palił płuca, rwąc myśli na strzępy sztyletami strachu i adrenaliny.
- Sio, sio! - pisnęła i machnęła na zwierzę, drżącym gestem usiłując je odgonić - bo gesty miały moc większą niż słowa, tysiąckroć większą. - To p-pana zwierzęta? - nie była świadoma, jak głupiutko brzmiało to pytanie; co robiłby na polanie z dwoma wściekłymi na siebie gatunkami, gotowymi w każdej chwili rzucić się sobie do gardeł? W pobliżu wciąż słychać było gniewne powarkiwanie matagota, który cały czas telepał głową na boki, usiłując strząsnąć z powiek złoto oślepienia - z kolei czupakabra obróciła łeb w jego kierunku i znów zniżyła się na odnóżach, czego Celine już nie dostrzegła. Może to i lepiej. Nie chciała widzieć, nie chciała wiedzieć, nie chciała wyobrażać sobie, co mogło nastąpić później. - One tego nie jedzą - jęknęła cicho, uniosłszy ku górze kanapkę. Zupełnie jakby wygłodzenie i agresja magicznych stworzeń była spowodowana złą dietą, którą zarządził Everett, niż naturalną koleją rzeczy; nogi lekkie jak z waty poruszyły się na miotle w poszukiwaniu dogodniejszej pozycji. Przy skoku nie zaprzątała sobie głowy lądowaniem, chociaż jako baletnica powinna zawsze mieć je na uwadze - i to był błąd, jeden z wielu tego dnia. Nie była łabędziem, którego skrzydła mogłyby nieść w przestworza z naturalną lekkością, ona zawsze trzymała się blisko zaklętego jeziora i tęsknie spoglądała w księżyc, zamiast podbijać obłoki. Może dlatego nigdy nie czuła się pewnie na miotłach; Celine przytrzymała się trzonka i oddychała, przez dłuższy czas nie robiąc nic więcej, skupiona na miarowym wdechu i długim, orzeźwiającym wydechu, jakby te mogły zwrócić jej wolność. Oddać utracony spokój. - Dziękuję - szepnęła potem. - Ja... nie chciałam...
Luminis virtute, to miało ją spętać? Zniszczyć na miejscu? Nazwa zaklęcia coś jej mówiła, jednak Celine nie była w stanie przebierać we wspomnieniach i rozpamiętywać zajęć obrony przed czarną magią, zbyt skupiona na lęku, na nacisku w głosie mężczyzny, którego siłę interpretowała jako wymierzoną przeciw sobie broń. A potem - wszystko zadziało się tak szybko! Posykiwanie piłowało pazury ciszy, coś świsnęło, coś zasepleniło; z jej oczu spłynęło tyle łez, by wzrok wyostrzył się wraz z dłońmi odjętymi od twarzy. Nieznajomy ciął powietrze na miotle, różdżka między jego zębami nie była wymierzona już w nią, a gdzieś w bok, daleki i bezpieczny, czy to wystarczyło, by mogła mu zaufać? Dopiero wówczas dojrzała też czupakabrę obnażającą zębiska z poziomu traw. Uwagę stworzenia na chwilę przykuły opakowane w papier kanapki, które upadły na ziemię; na Merlina, od jak dawna miała przed sobą takie zwierzę? Serce zagrzechotało w piersi jak dzwon, donośne, rezonujące piskliwym echem do uszu; teraz pojęła, że czarodziej nie jej chciał zrobić krzywdę, rzucił się po prostu na ratunek, samemu ryzykując przy tym zdrowiem.
Jaka była głupia! Ile czasu przez nią stracili!
Jeszcze zanim Celine chwyciła jego dłoń, jej ciało zareagowało instynktownie, z zaskakującą prędkością pochyliwszy się nad trawami, żeby podnieść jedną z kanapek. Dopiero wtedy podskoczyła z całych sił - jak do grand pas jeté -, rękoma przytrzymując się zarówno Everetta, jak i jego miotły, i wspięła się na drewnianą podporę, z ulgą wydychając powietrze na myśl, że nic nie mogło dosięgnąć już ich stóp. Och, prawie nic? Czupakabra ofuknęła ich wściekle, po czym również poderwała się w powietrze, a kły ostre jak igiełki nieomal otarły się o kostkę półwili, której oddech znów palił płuca, rwąc myśli na strzępy sztyletami strachu i adrenaliny.
- Sio, sio! - pisnęła i machnęła na zwierzę, drżącym gestem usiłując je odgonić - bo gesty miały moc większą niż słowa, tysiąckroć większą. - To p-pana zwierzęta? - nie była świadoma, jak głupiutko brzmiało to pytanie; co robiłby na polanie z dwoma wściekłymi na siebie gatunkami, gotowymi w każdej chwili rzucić się sobie do gardeł? W pobliżu wciąż słychać było gniewne powarkiwanie matagota, który cały czas telepał głową na boki, usiłując strząsnąć z powiek złoto oślepienia - z kolei czupakabra obróciła łeb w jego kierunku i znów zniżyła się na odnóżach, czego Celine już nie dostrzegła. Może to i lepiej. Nie chciała widzieć, nie chciała wiedzieć, nie chciała wyobrażać sobie, co mogło nastąpić później. - One tego nie jedzą - jęknęła cicho, uniosłszy ku górze kanapkę. Zupełnie jakby wygłodzenie i agresja magicznych stworzeń była spowodowana złą dietą, którą zarządził Everett, niż naturalną koleją rzeczy; nogi lekkie jak z waty poruszyły się na miotle w poszukiwaniu dogodniejszej pozycji. Przy skoku nie zaprzątała sobie głowy lądowaniem, chociaż jako baletnica powinna zawsze mieć je na uwadze - i to był błąd, jeden z wielu tego dnia. Nie była łabędziem, którego skrzydła mogłyby nieść w przestworza z naturalną lekkością, ona zawsze trzymała się blisko zaklętego jeziora i tęsknie spoglądała w księżyc, zamiast podbijać obłoki. Może dlatego nigdy nie czuła się pewnie na miotłach; Celine przytrzymała się trzonka i oddychała, przez dłuższy czas nie robiąc nic więcej, skupiona na miarowym wdechu i długim, orzeźwiającym wydechu, jakby te mogły zwrócić jej wolność. Oddać utracony spokój. - Dziękuję - szepnęła potem. - Ja... nie chciałam...
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Może trochę przesadzałem, a może wcale nie. Bo kto wie, co zrobiłby rozwścieczony matagot, gdyby tylko się do nas dorwał? On, albo to drugie zwierzę, którego nie byłem w stanie zidentyfikować, przynajmniej jeszcze nie, wszak wciąż kryło się wśród traw, z pewnością przyczajone do skoku... Nie zamierzałem jednak umierać – w końcu ktoś musiał opiekować się Jarvisem i coraz odważniej poczynającym sobie Wilfredem, młodocianym garborogiem – toteż miałem nadzieję, że nieznajoma zacznie ze mną współpracować, i to już. Tylko dzięki temu mogliśmy uniknąć tragicznego losu, umknąć z tej dziwnej polany, nim zostaniemy zmuszeni do nierównej walki z wyraźnie agresywnymi stworzeniami. Agresywnymi z pewnością nie ze swojej winy, może ktoś je skrzywdził, a może były głodne, nad tym jednak nie powinienem się teraz zastanawiać, jeśli nie chciałem popełnić jakiegoś idiotycznego błędu czy zareagować o sekundę za późno. Cel był jeden – ucieczka. A później, później mogłem wrócić do Cardiff i poszukać kogoś, kto mógłby tym zwierzętom pomóc...
Przestała spoglądać w moim kierunku przez palce, z ewidentnym przerażeniem, i przypisywać mrożące krew w żyłach intencje. Wspaniale, robiliśmy postępy. Gorzej, że kiedy spostrzegła znajdującą się coraz bliżej czupakabrę, kiedy dotarło do niej w końcu, że nie ja stanowię prawdziwe zagrożenie, niebo prędko pociemniało – zbyt prędko, by mogło to być zjawisko w pełni naturalne – a wiatr zaczął przybierać na sile, utrudniając opanowanie podrygującej w jego rytm miotły. Czy to ona? Ona za to odpowiadała...? Na szczęście nie musiałem powtarzać swego polecenia, dodatkowo straszyć nieznajomej, by nakłonić ją do działania. Zerwała się z miejsca i podskoczyła z zamiarem złapania mej ręki – szybko i zwinnie, z gracją godną jakiejś tancerki. Co ciekawe, cudem odnalazła jeszcze czas, by wpierw pochwycić jedną z poświęconych przeze mnie, rzuconych w trawę kanapek... Niebywałe. Sapnąłem cicho, wciąż trzymając różdżkę między zębami, gdy jednocześnie pomagałem blondynce wspiąć się na miotłę i ciągnąłem trzonek ku sobie, by nakłonić nasz środek transportu do wzniesienia wyżej i wyżej, poza zasięg łap i zębisk grasujących w dole stworzeń. Nie żeby dziewczyna była ciężka, ważyła tyle co piórko, ale skoordynowanie tych działań nie należało do najłatwiejszych zadań. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że wiatr dalej dął jak opętany, a chmury kłębiły się nad nami, tworząc niezbyt zachęcającą do lotów atmosferę.
Kruszyna usadziła się przede mną, to i lepiej; mogłem otoczyć jej zaskakująco drobną sylwetkę ramionami, w ten sposób zwiększyć szansę, że nie zleci w dół przy kolejnym silniejszym podmuchu. – Jesteś cała? – zapytałem głośno, chcąc, by na pewno mnie usłyszała; wszak pisnęła coś, do tego szarpnęła kilka razy, coś było nie tak?, wyglądało jednak na to, że najgorsze mamy już za sobą. Oczywiście, o ile uda nam się stąd odlecieć. Nie mogłem spojrzeć przez ramię, by zyskać całkowitą pewność co do poczynań matagota i czupakabry, musiałem skupić się na tym, co przed nami. Byleby nie wrąbać się w jakieś drzewa, wylądować na pierwszej lepszej polanie. – Co? – zareagowałem ostro, może zbyt ostro, gdy padło pytanie o to, czy to ja byłem właścicielem grasujących w dole zwierząt. – Nie, oczywiście, że nie – dodałem po chwili, kiedy przełożyłem już różdżkę w bezpieczne miejsce. Na gacie Merlina, no przecież nie pozwoliłbym im wyczyniać takich rzeczy, napadać na czarodziejów, stwarzać zagrożenie... One tego nie jedzą? – Nie wiedziałem, co siedzi w trawie. Poza tym, miałem nadzieję, że w ten sposób kupię trochę czasu... – urwałem, gdy zdałem sobie sprawę, że zaczynam się tłumaczyć. Jak gdybym za wszelką cenę musiał udowodnić, że nie jestem aż tak głupi. Co jak co, ale temat magicznych stworzeń nie był mi obcy. Poza tym, jeśli ktoś tu miał kogoś pouczać, to ja ją.
Zaniechałem dalszej rozmowy, przynajmniej na jakiś czas; warunki pogodowe – które znowu ulegały zmianie, tym razem na lepsze – zmuszały mnie do pełnego skupienia. Próbowałem ignorować odgłosy, które przedarły się przez dudniące w uszach bicie serca i głośniejszy świst wiatru; dziki skowyt, później ryk bólu. Stanowczym ruchem dłoni nakłoniłem miotłę, by skręciła w lewo, w kierunku najbliższych drzew. Czułem, że dziewczyna trochę się wierci, może nie lubiła latać, nie mieliśmy jednak wielkiego wyboru. Im większa była odległość, która dzieliła nas od matagota i czupakabry, tym słabiej odczuwałem nerwy, które jeszcze przed chwilą dyktowały wszelkie gesty i słowa. – Nie ma za co. Muszę jednak powiedzieć, że miałaś szczęście, że akurat tędy przechodziłem... – znów urwałem, niemalże gryząc się przy tym w język. Nie powinienem jej straszyć, wystarczy wrażeń jak na jeden dzień. – Już jesteś bezpieczna. W nagrodę za odwagę możesz zachować tę kanapkę. Tylko skąd ty się tu w ogóle wzięłaś, hm? Z Cardiff? – Zastanawiałem się, gdzie powinienem ją odstawić. Tak czy inaczej najpierw powinniśmy urządzić sobie postój. Ta właśnie myśl przyświecała mi, gdy szukałem wśród koron drzew jakiegoś prześwitu, który mógłby sugerować obecność łąki.
Przestała spoglądać w moim kierunku przez palce, z ewidentnym przerażeniem, i przypisywać mrożące krew w żyłach intencje. Wspaniale, robiliśmy postępy. Gorzej, że kiedy spostrzegła znajdującą się coraz bliżej czupakabrę, kiedy dotarło do niej w końcu, że nie ja stanowię prawdziwe zagrożenie, niebo prędko pociemniało – zbyt prędko, by mogło to być zjawisko w pełni naturalne – a wiatr zaczął przybierać na sile, utrudniając opanowanie podrygującej w jego rytm miotły. Czy to ona? Ona za to odpowiadała...? Na szczęście nie musiałem powtarzać swego polecenia, dodatkowo straszyć nieznajomej, by nakłonić ją do działania. Zerwała się z miejsca i podskoczyła z zamiarem złapania mej ręki – szybko i zwinnie, z gracją godną jakiejś tancerki. Co ciekawe, cudem odnalazła jeszcze czas, by wpierw pochwycić jedną z poświęconych przeze mnie, rzuconych w trawę kanapek... Niebywałe. Sapnąłem cicho, wciąż trzymając różdżkę między zębami, gdy jednocześnie pomagałem blondynce wspiąć się na miotłę i ciągnąłem trzonek ku sobie, by nakłonić nasz środek transportu do wzniesienia wyżej i wyżej, poza zasięg łap i zębisk grasujących w dole stworzeń. Nie żeby dziewczyna była ciężka, ważyła tyle co piórko, ale skoordynowanie tych działań nie należało do najłatwiejszych zadań. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że wiatr dalej dął jak opętany, a chmury kłębiły się nad nami, tworząc niezbyt zachęcającą do lotów atmosferę.
Kruszyna usadziła się przede mną, to i lepiej; mogłem otoczyć jej zaskakująco drobną sylwetkę ramionami, w ten sposób zwiększyć szansę, że nie zleci w dół przy kolejnym silniejszym podmuchu. – Jesteś cała? – zapytałem głośno, chcąc, by na pewno mnie usłyszała; wszak pisnęła coś, do tego szarpnęła kilka razy, coś było nie tak?, wyglądało jednak na to, że najgorsze mamy już za sobą. Oczywiście, o ile uda nam się stąd odlecieć. Nie mogłem spojrzeć przez ramię, by zyskać całkowitą pewność co do poczynań matagota i czupakabry, musiałem skupić się na tym, co przed nami. Byleby nie wrąbać się w jakieś drzewa, wylądować na pierwszej lepszej polanie. – Co? – zareagowałem ostro, może zbyt ostro, gdy padło pytanie o to, czy to ja byłem właścicielem grasujących w dole zwierząt. – Nie, oczywiście, że nie – dodałem po chwili, kiedy przełożyłem już różdżkę w bezpieczne miejsce. Na gacie Merlina, no przecież nie pozwoliłbym im wyczyniać takich rzeczy, napadać na czarodziejów, stwarzać zagrożenie... One tego nie jedzą? – Nie wiedziałem, co siedzi w trawie. Poza tym, miałem nadzieję, że w ten sposób kupię trochę czasu... – urwałem, gdy zdałem sobie sprawę, że zaczynam się tłumaczyć. Jak gdybym za wszelką cenę musiał udowodnić, że nie jestem aż tak głupi. Co jak co, ale temat magicznych stworzeń nie był mi obcy. Poza tym, jeśli ktoś tu miał kogoś pouczać, to ja ją.
Zaniechałem dalszej rozmowy, przynajmniej na jakiś czas; warunki pogodowe – które znowu ulegały zmianie, tym razem na lepsze – zmuszały mnie do pełnego skupienia. Próbowałem ignorować odgłosy, które przedarły się przez dudniące w uszach bicie serca i głośniejszy świst wiatru; dziki skowyt, później ryk bólu. Stanowczym ruchem dłoni nakłoniłem miotłę, by skręciła w lewo, w kierunku najbliższych drzew. Czułem, że dziewczyna trochę się wierci, może nie lubiła latać, nie mieliśmy jednak wielkiego wyboru. Im większa była odległość, która dzieliła nas od matagota i czupakabry, tym słabiej odczuwałem nerwy, które jeszcze przed chwilą dyktowały wszelkie gesty i słowa. – Nie ma za co. Muszę jednak powiedzieć, że miałaś szczęście, że akurat tędy przechodziłem... – znów urwałem, niemalże gryząc się przy tym w język. Nie powinienem jej straszyć, wystarczy wrażeń jak na jeden dzień. – Już jesteś bezpieczna. W nagrodę za odwagę możesz zachować tę kanapkę. Tylko skąd ty się tu w ogóle wzięłaś, hm? Z Cardiff? – Zastanawiałem się, gdzie powinienem ją odstawić. Tak czy inaczej najpierw powinniśmy urządzić sobie postój. Ta właśnie myśl przyświecała mi, gdy szukałem wśród koron drzew jakiegoś prześwitu, który mógłby sugerować obecność łąki.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Lawendowa kotara przysłaniająca niebo rozłamywała się pęknięciami granatu, które po chwili rodziły srebro błyskawic; burza zjawiła się nagle, zaproszona przez emocje targające rozdygotanym od strachu wnętrzem Celine, a krople zimne jak lód przecinały powietrze i uderzały w odsłoniętą skórę bez cienia litości. Wiatr dął w nich tak, jakby usiłował dwójkę uciekinierów zrzucić z miotły, połamać im kości na ziemi zasnutej chwiejącymi się wiciami traw. Celine nie chciała otwierać oczu, ani widzieć przed sobą tak nieprzyjaznego świata, ledwie utrzymująca równowagę na miotle, która była obcym dla niej środkiem transportu. W szkole nigdy nie posiadła tej umiejętności, prześlizgując się z roku na rok dzięki stopniom otrzymanym wyłącznie z litości, albo może też narkotycznej słodyczy aury, która kruszyła lód z serc i roztapiała nawet najsurowsze belferskie umysły. Dziś mogła tego żałować. Zacisnąwszy dłonie na trzonku miotły tak mocno, że aż pobielały jej knykcie, próbowała strzepnąć z rzęs soczyste łzy deszczu, niewykluczone, że własne również, gdy dotarło do niej, że znów znalazła się tak blisko zagrożenia... I nieznajomego bohatera, którego obecność za plecami wcale nie uspokajała. Był obcy, Merlin raczył wiedzieć co uderzy mu do głowy, gdy myśli zdecydują, że należała mu się nagroda za uratowanie damy w opałach; niepewność przeszyła półwilę dreszczem obrzydzenia, spróbowała więc podsunąć się do przodu, byle umknąć ramionom, które otaczały ją jak bezpieczna balustrada, uniemożliwiając spadnięcie, jednak to nie był dobry pomysł. Zachwiała się, z trudem ponownie łapiąc równowagę na zdradliwym pojeździe, mocno zacisnąwszy uda na drewnianym pałąku.
Z deszczu pod rynnę.
Odpowiedziała mu szybkim, kilkakrotnym skinieniem głowy, była cała, jednak głos nie zdołał jeszcze prześlizgnąć się przez gardło. Nieoczekiwana bliskość bezimiennego wybawiciela parzyła, pomimo szronu osadzającego się na płatkach kwiatów i liściach pod nimi, kiedy deszcz zaczął przeobrażać się w mróz, a powietrze wokół nich zgęstniało od mlecznej mgły. Trudno powiedzieć dokąd lecieli. Świat na dole stał się niewyraźny, aż całkowicie zaniknął pod pierzyną bieli szarpanej podmuchami gniewnego wiatru.
- A p-pan? - szepnęła. Równie dobrze pytanie mogło zagubić się w gamie dźwięków wdzierających się do uszu, w ilości bodźców, na jakie trzeba było uważać, by nie uderzyć w wyrastające przed nimi drzewa, objawiające się jakby znikąd. Celine na łące znalazła się jako pierwsza, to z jej emocjami splotła się magia polany, utrudniając Everettowi nawigację w terenie. Dobiegająca z oddali kakofonia warknięć, pisków i skrzekliwych jazgotów zmusiły jej ciało do zastygnięcia na miotle, mięśnie do zamrożenia się w kolejnej dawce trwogi; nawet jeśli drapieżniki zasadzały się na nich jak na pożywienie, nie życzyła im krzywdy. Chyba.
Chwile potem spędzone w ciszy, na przedzieraniu się przez zdradliwy teren, zwracały półwili garstkę opanowania. Oczywiście wciąż drżała, skulona w sobie, ledwie utrzymująca się na miotle, z ciałem spętanym nieustanną gotowością, ale im dłużej Everett nie wykonał wobec niej szkodliwego ruchu, tym łatwiej było jej oddychać. Wkrótce huragan zamienił się więc w dziwną, ciężką ciszę wnikającą w atomy powoli słabnącej mgły. Biel przerodziła się w półtransparentność, niewystarczającą do prostego odnalezienia drogi dokądkolwiek, jednak przynajmniej nie na tyle dokuczliwą, by nie dostrzegać już drzew i ich rozłożystych gałęzi.
- Nie, nie mogę... - sapnęła na propozycję zachowania kanapki. Prawda była taka, że prostokątna forma pożywienia zdążyła zmielić się na przestrzeni ich lotu; Celine ściskała ją za mocno, by wciąż przypominała ładnie przygotowaną wersję z poranka. Spojrzała w dół, na brązowy papier wystający spomiędzy palców, i skrzywiła się delikatnie. - O nie - gdyby nie cisza wokół nich, Sykes pewnie nie dosłyszałby jej szeptu. - Chyba ją zrujnowałam - była pewna, że czarodziej zdenerwuje się na te słowa, wypowiadała je powoli, ostrożnie, lękliwie, spłoszona jak sarna na dźwięk niepokojącego szelestu leśnych liści. - Wciąż jest dobra, n-na pewno, ale trochę ją... poturbowałam. Przepraszam - obróciła głowę, by kątem oka spojrzeć na Everetta. Wybadać jak bardzo był zły, czy miał w sobie chęć, by zrzucić ją z miotły za zniszczenie jego śniadania. Zrozumiałaby, gdyby to zrobił. Na świecie tak trudno było teraz o jedzenie, a ona bezmyślnie je pomięła, jakby nie miała w sobie krztyny szacunku. A przecież nie chciała. - Z... - urwała. Gdzie znajdowała się Syrenia Laguna? Nieistotne, przecież i tak nie mogła o niej powiedzieć, naprowadzić nieznajomego na ślad Yvette, w końcu gdyby coś poszło nie tak, mogłaby obwiniać tylko siebie. - Z Cardiff - skłamała bez przekonania. - Jesteśmy daleko od Cardiff? - gdyby faktycznie stamtąd przywiał ją wiatr, powinna to wiedzieć, ale Celine nie myślała przebiegle, nie była sprytna na tyle, by w sytuacji własnego skołowania i zanikającej paniki ubierać kłamstewka w wiarygodne detale. - Ta pogoda, ona nie była normalna - zauważyła po dłuższej chwili i zamrugała w pewnym olśnieniu. Historia humorzastej polany była jej obca, wcześniej miejsce wydawało się być jak każde inne, łagodne, purpurowe, ale gwałtowne zmiany zachodziły zbyt szybko, nawet ona nie była w stanie ich zignorować. Znów spojrzała kątem oka na Everetta; wiedział dlaczego? Bywał tu wcześniej i odkrył tajemnicę tutejszych arkan? Skąd jego przywiał wiatr? - Dobrze pan lata, ja... tak nie umiem - plotła, wyznała ni z tego, ni z owego, bo wciąż utrzymywała jakąś stabilność na miotle jedynie dzięki wyćwiczonej i naturalnej zwinności, nie z biegłości miotlarskiej, którą powinna była nabyć w Beauxbatons.
Z deszczu pod rynnę.
Odpowiedziała mu szybkim, kilkakrotnym skinieniem głowy, była cała, jednak głos nie zdołał jeszcze prześlizgnąć się przez gardło. Nieoczekiwana bliskość bezimiennego wybawiciela parzyła, pomimo szronu osadzającego się na płatkach kwiatów i liściach pod nimi, kiedy deszcz zaczął przeobrażać się w mróz, a powietrze wokół nich zgęstniało od mlecznej mgły. Trudno powiedzieć dokąd lecieli. Świat na dole stał się niewyraźny, aż całkowicie zaniknął pod pierzyną bieli szarpanej podmuchami gniewnego wiatru.
- A p-pan? - szepnęła. Równie dobrze pytanie mogło zagubić się w gamie dźwięków wdzierających się do uszu, w ilości bodźców, na jakie trzeba było uważać, by nie uderzyć w wyrastające przed nimi drzewa, objawiające się jakby znikąd. Celine na łące znalazła się jako pierwsza, to z jej emocjami splotła się magia polany, utrudniając Everettowi nawigację w terenie. Dobiegająca z oddali kakofonia warknięć, pisków i skrzekliwych jazgotów zmusiły jej ciało do zastygnięcia na miotle, mięśnie do zamrożenia się w kolejnej dawce trwogi; nawet jeśli drapieżniki zasadzały się na nich jak na pożywienie, nie życzyła im krzywdy. Chyba.
Chwile potem spędzone w ciszy, na przedzieraniu się przez zdradliwy teren, zwracały półwili garstkę opanowania. Oczywiście wciąż drżała, skulona w sobie, ledwie utrzymująca się na miotle, z ciałem spętanym nieustanną gotowością, ale im dłużej Everett nie wykonał wobec niej szkodliwego ruchu, tym łatwiej było jej oddychać. Wkrótce huragan zamienił się więc w dziwną, ciężką ciszę wnikającą w atomy powoli słabnącej mgły. Biel przerodziła się w półtransparentność, niewystarczającą do prostego odnalezienia drogi dokądkolwiek, jednak przynajmniej nie na tyle dokuczliwą, by nie dostrzegać już drzew i ich rozłożystych gałęzi.
- Nie, nie mogę... - sapnęła na propozycję zachowania kanapki. Prawda była taka, że prostokątna forma pożywienia zdążyła zmielić się na przestrzeni ich lotu; Celine ściskała ją za mocno, by wciąż przypominała ładnie przygotowaną wersję z poranka. Spojrzała w dół, na brązowy papier wystający spomiędzy palców, i skrzywiła się delikatnie. - O nie - gdyby nie cisza wokół nich, Sykes pewnie nie dosłyszałby jej szeptu. - Chyba ją zrujnowałam - była pewna, że czarodziej zdenerwuje się na te słowa, wypowiadała je powoli, ostrożnie, lękliwie, spłoszona jak sarna na dźwięk niepokojącego szelestu leśnych liści. - Wciąż jest dobra, n-na pewno, ale trochę ją... poturbowałam. Przepraszam - obróciła głowę, by kątem oka spojrzeć na Everetta. Wybadać jak bardzo był zły, czy miał w sobie chęć, by zrzucić ją z miotły za zniszczenie jego śniadania. Zrozumiałaby, gdyby to zrobił. Na świecie tak trudno było teraz o jedzenie, a ona bezmyślnie je pomięła, jakby nie miała w sobie krztyny szacunku. A przecież nie chciała. - Z... - urwała. Gdzie znajdowała się Syrenia Laguna? Nieistotne, przecież i tak nie mogła o niej powiedzieć, naprowadzić nieznajomego na ślad Yvette, w końcu gdyby coś poszło nie tak, mogłaby obwiniać tylko siebie. - Z Cardiff - skłamała bez przekonania. - Jesteśmy daleko od Cardiff? - gdyby faktycznie stamtąd przywiał ją wiatr, powinna to wiedzieć, ale Celine nie myślała przebiegle, nie była sprytna na tyle, by w sytuacji własnego skołowania i zanikającej paniki ubierać kłamstewka w wiarygodne detale. - Ta pogoda, ona nie była normalna - zauważyła po dłuższej chwili i zamrugała w pewnym olśnieniu. Historia humorzastej polany była jej obca, wcześniej miejsce wydawało się być jak każde inne, łagodne, purpurowe, ale gwałtowne zmiany zachodziły zbyt szybko, nawet ona nie była w stanie ich zignorować. Znów spojrzała kątem oka na Everetta; wiedział dlaczego? Bywał tu wcześniej i odkrył tajemnicę tutejszych arkan? Skąd jego przywiał wiatr? - Dobrze pan lata, ja... tak nie umiem - plotła, wyznała ni z tego, ni z owego, bo wciąż utrzymywała jakąś stabilność na miotle jedynie dzięki wyćwiczonej i naturalnej zwinności, nie z biegłości miotlarskiej, którą powinna była nabyć w Beauxbatons.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Humorzasta polana, Walia
Szybka odpowiedź