Humorzasta polana, Walia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Humorzasta polana
Niedaleko Cardiff mieści się legendarna polana, o której niechętnie mówią mieszkańcy. Najpewniej chcą ją zachować z dala od turystów, nieuważających na delikatne kwiaty. Polana nie znajduje się na żadnej mapie, więc nie mają do niej dostępu mugole, dodatkowo chroniona jest zaklęciami. Najczęściej mieszkańcy przychodzą tu, aby zmierzyć się ze swoimi emocjami, bowiem polana posiada pewien sekret; pogoda panująca na jej obszarze dostosowuje się pod humor odwiedzających. Jednak nie mówi się o tym otwarcie, a każdy kto jeszcze tutaj nie był, odkrywa burzę czy upalne słońce na swojej skórze po raz pierwszy. Zazwyczaj dopiero po chwili łączy zjawiska pogodowe ze swoim humorem. Jeśli przyjdziesz tu szczęśliwy, kwiaty będą otulone przyjemnym słońcem, a twoje włosy będą tańczyć z wiatrem. Zobaczysz najpiękniejsze kolory nieba, a zapach wiosenno - letniej łąki będzie pieścił twoje zmysły. Jednak jeśli gniew tobą kieruje, polana zrobi wszystko, aby cię zniechęcić do przebywania na jej terenie. Grzmoty nie pozwolą ci skupić żadnych myśli, a deszcz tworzący się tylko wokół twojej osoby, zmoczy cię doszczętnie. Depresja objawia się tutaj ponurym, zniechęcającym, późnojesiennym krajobrazem, często z opadami deszczu. Musisz uważać na swój humor, ponieważ każda gwałtowna zmiana negatywnie wpływa na rosnącą tu florę.
Nadal napędzała mnie adrenalina, która pojawiła się wraz z natknięciem na tę nieoczekiwaną, a do tego dość niewesołą scenę; nie chciałem nawet myśleć, co mogłoby się stać – ba, co stałoby się niemalże na pewno – gdybym wybrał inną drogę albo przechodził tędy wcześniej, później... Istniała szansa, że byłem w błędzie, lecz nieznajoma sprawiała wrażenie wątłej, nieporadnej, z głową w chmurach; pewnie nawet nie zdążyłaby zareagować, zanim zwierzęta rzuciłyby się jej do gardła. Albo rozszczepiłaby się, próbując rozpaczliwej teleportacji.
Wzdłuż mego kręgosłupa przebiegł dreszcz, który więcej wspólnego miał z obrazem, który stanął mi przed oczami, niż z pogodą, choć ta niewątpliwie dawała się we znaki; wiatr nie przestawał szarpać za miotłę, a lejący z nieba deszcz jął zamarzać. Najgorsza jednak okazała się wszędobylska, gęsta mgła. Znacznie utrudniała widoczność, nawigowanie w tych warunkach graniczyło z cudem. I choć najważniejsze było, że umknęliśmy z zasięgu kocich i czupakabrzych łap, a grzmoty umilkły, to nie zamierzałem przecież kusić losu i utrzymywać w powietrzu dłużej niż to naprawdę niezbędne.
– Co? – zapytałem głośno, wprost do ucha blondynki, gdy zdało mi się, że coś mówiła. Trudno było cokolwiek usłyszeć, równie dobrze mogłem pomylić słowa z wyciem wiatru, szumem szarpanych liści i traw czy pomrukami wciąż przeobrażającego się nieba. Stale mrużyłem oczy, próbując ujrzeć coś, jakiekolwiek zarysy, wśród mlecznobiałych oparów. Słodka Helgo, tego nam jeszcze brakowało, żebyśmy rozbili się wśród koron drzew...! Na szczęście ćwiczone na przestrzeni lat mięśnie i umiejętności sprawiały, że jakoś utrzymywaliśmy się na miotle. Mniej lub bardziej wyraźne drgnienia dziewczęcego ciała nie robiły na mnie wrażenia, bo i nie zdawałem sobie z nich sprawy, zbyt zajęty wypatrywaniem polany, na której moglibyśmy wylądować i złapać spokojniejszy oddech. Im więcej czasu upływało od umknięcia z pola lawendy, tym spokojniejsza stawała się czarownica – a wraz z nią nasze otoczenie. Może naprawdę coś w tym było, a może tylko dopowiadałem sobie związek między jej nastrojem i zmieniającą się nagle, zbyt nagle, aurą.
– Spokojnie – poprosiłem tylko, gdy naszym największym zmartwieniem była już tylko i wyłącznie rozrzedzająca się mgła, a do moich uszu dotarły podszyte lękiem słowa. – To tylko kanapka. – Wiedziałem, że w tych czasach jedzenie stanowiło towar deficytowy, nie chciałem jednak przesadzać, popadać w skrajność. Dopiero co umknęliśmy przed rozwścieczonymi stworzeniami, powinniśmy się cieszyć, delektować ulgą, nie zaś rozpaczać z powodu drugiego śniadania. – I nie przepraszaj. Gdyby nie ty, zostałaby na tamtej polanie... – urwałem, znowu. O czym nie zaczynałbym mówić, orientowałem się po chwili, że to zły temat, że to tylko może ją zasmucić, przestraszyć. – Z Cardiff? – powtórzyłem tylko nieco podejrzliwie, odruchowo wzmacniając uchwyt na drążku. Nie brzmiała na zupełnie przekonaną, poza tym, dziwiło mnie, że nie jest pewna, jak daleko znajdujemy się od wspomnianego miasta. – Nie jesteś stąd, co? – dodałem; na próżno byłoby jednak szukać w moim głosie śladu irytacji. Nie ufała mi, nic w tym dziwnego. Nie zdziwiłbym się również, gdyby nadal znajdowała się w szoku, skołowana i niezdolna do przeprowadzenia rzeczowej rozmowy. – Spróbujemy wylądować, trzymaj się mocno – uprzedziłem ją po kilku minutach, chcąc uniknąć wzbudzenia w młódce paniki. Wziąłem głęboki oddech, po czym pochyliłem się nieco do przodu, obejmując dziewczynę szczelniej, bliżej; nie po to, by wprawić ją w dyskomfort, a jedynie w celu uniknięcia nieszczęśliwego wypadku. Naprawdę nie chciałbym, żeby zsunęła się i runęła w dół.
Powoli obniżałem lot, kierując miotłę tam, gdzie ujrzałem wśród rzednącej mgły jakiś prześwit, który mógł sugerować polanę. Zajęło mi to chwilę, ostrożne balansowanie Kometą, w końcu jednak wylawirowałem między drzewami w taki sposób, by móc zbliżyć się do ziemi. Z ulgą odnalazłem stopami bujne runo, jego miękkość pomogła zamortyzować lądowanie. Dopiero wtedy odetchnąłem pełną piersią, a metalowa obręcz, która do tej pory ściskała mi trzewia, gdzieś zniknęła. Wyglądało na to, że byliśmy bezpieczni – przynajmniej na tę chwilę.
Pomogłem dziewczynie zsiąść, dbając o to, by nie wykonywać przy tym żadnych gwałtownych ruchów; przypominała mi płochliwe, nieufne zwierzę, wiedziałem jednak, jak powinno się z nimi obchodzić. – Nie była normalna – zgodziłem się, robiąc kilka kroków w bok, by oprzeć miotłę o pień najbliższego drzewa; porośnięty mchem, wilgotny. Pogoda przypomniała mi o anomaliach, które miałem nadzieję pożegnać raz na zawsze. – I dziękuję. Myślę, że to po prostu kwestia wprawy. Kiedyś grałem w Quidditcha – dodałem w formie wyjaśnienia; nie żeby pytała, ale łudziłem się, że jeśli będę mówić o takich rzeczach, neutralnych, niegroźnych, to łatwiej dojdziemy do jakiegoś porozumienia. Przeczesałem wolną dłonią czuprynę, wciąż mokrą od niedawnego deszczu. Powoli sięgnąłem po schowaną do kieszeni różdżkę. – Spróbuję sprawdzić, czy w pobliżu nie ma żadnych zwierząt, dobrze? – Prawie jak gdybym rozmawiał z Jarvisem. Z tą różnicą, że on mi ufał, i to bezgranicznie, a ona pewnie tylko czekała, by odwrócić się na pięcie i zniknąć w zaroślach. – Homenum Revelio – wymamrotałem pod nosem, dbając o odpowiedni ruch nadgarstka, dokładną wymowę. Miałem nadzieję, że to zadziała. – Słuchaj, nie musisz mi mówić, skąd się tu wzięłaś. To nie moja sprawa. Mogę cię jednak gdzieś odstawić, podrzucić bliżej domu – podjąłem, kiedy już spróbowałem rzucić zaklęcie; odwróciłem się w stronę towarzyszki, obejmując przy tym łagodnym, wyrozumiałym spojrzeniem. Zachowywałem odpowiedni dystans, zostawiając dziewczynie przestrzeń. Dopiero teraz miałem okazję przyjrzeć się jej nieco dokładniej; młoda, bardzo młoda, o nieco nieobecnym spojrzeniu i nieskazitelnej cerze. Ładna, delikatna. Uosobienie niewinności... Co ona tam, do cholery, wyprawiała? Kto pozwolił jej włóczyć się samej?
Odchrząknąłem cicho, przelotnie odwracając wzrok, zdziwiony speszeniem, które zakradło się między myśli. Było w niej coś dziwnego. Czarownego.
Wzdłuż mego kręgosłupa przebiegł dreszcz, który więcej wspólnego miał z obrazem, który stanął mi przed oczami, niż z pogodą, choć ta niewątpliwie dawała się we znaki; wiatr nie przestawał szarpać za miotłę, a lejący z nieba deszcz jął zamarzać. Najgorsza jednak okazała się wszędobylska, gęsta mgła. Znacznie utrudniała widoczność, nawigowanie w tych warunkach graniczyło z cudem. I choć najważniejsze było, że umknęliśmy z zasięgu kocich i czupakabrzych łap, a grzmoty umilkły, to nie zamierzałem przecież kusić losu i utrzymywać w powietrzu dłużej niż to naprawdę niezbędne.
– Co? – zapytałem głośno, wprost do ucha blondynki, gdy zdało mi się, że coś mówiła. Trudno było cokolwiek usłyszeć, równie dobrze mogłem pomylić słowa z wyciem wiatru, szumem szarpanych liści i traw czy pomrukami wciąż przeobrażającego się nieba. Stale mrużyłem oczy, próbując ujrzeć coś, jakiekolwiek zarysy, wśród mlecznobiałych oparów. Słodka Helgo, tego nam jeszcze brakowało, żebyśmy rozbili się wśród koron drzew...! Na szczęście ćwiczone na przestrzeni lat mięśnie i umiejętności sprawiały, że jakoś utrzymywaliśmy się na miotle. Mniej lub bardziej wyraźne drgnienia dziewczęcego ciała nie robiły na mnie wrażenia, bo i nie zdawałem sobie z nich sprawy, zbyt zajęty wypatrywaniem polany, na której moglibyśmy wylądować i złapać spokojniejszy oddech. Im więcej czasu upływało od umknięcia z pola lawendy, tym spokojniejsza stawała się czarownica – a wraz z nią nasze otoczenie. Może naprawdę coś w tym było, a może tylko dopowiadałem sobie związek między jej nastrojem i zmieniającą się nagle, zbyt nagle, aurą.
– Spokojnie – poprosiłem tylko, gdy naszym największym zmartwieniem była już tylko i wyłącznie rozrzedzająca się mgła, a do moich uszu dotarły podszyte lękiem słowa. – To tylko kanapka. – Wiedziałem, że w tych czasach jedzenie stanowiło towar deficytowy, nie chciałem jednak przesadzać, popadać w skrajność. Dopiero co umknęliśmy przed rozwścieczonymi stworzeniami, powinniśmy się cieszyć, delektować ulgą, nie zaś rozpaczać z powodu drugiego śniadania. – I nie przepraszaj. Gdyby nie ty, zostałaby na tamtej polanie... – urwałem, znowu. O czym nie zaczynałbym mówić, orientowałem się po chwili, że to zły temat, że to tylko może ją zasmucić, przestraszyć. – Z Cardiff? – powtórzyłem tylko nieco podejrzliwie, odruchowo wzmacniając uchwyt na drążku. Nie brzmiała na zupełnie przekonaną, poza tym, dziwiło mnie, że nie jest pewna, jak daleko znajdujemy się od wspomnianego miasta. – Nie jesteś stąd, co? – dodałem; na próżno byłoby jednak szukać w moim głosie śladu irytacji. Nie ufała mi, nic w tym dziwnego. Nie zdziwiłbym się również, gdyby nadal znajdowała się w szoku, skołowana i niezdolna do przeprowadzenia rzeczowej rozmowy. – Spróbujemy wylądować, trzymaj się mocno – uprzedziłem ją po kilku minutach, chcąc uniknąć wzbudzenia w młódce paniki. Wziąłem głęboki oddech, po czym pochyliłem się nieco do przodu, obejmując dziewczynę szczelniej, bliżej; nie po to, by wprawić ją w dyskomfort, a jedynie w celu uniknięcia nieszczęśliwego wypadku. Naprawdę nie chciałbym, żeby zsunęła się i runęła w dół.
Powoli obniżałem lot, kierując miotłę tam, gdzie ujrzałem wśród rzednącej mgły jakiś prześwit, który mógł sugerować polanę. Zajęło mi to chwilę, ostrożne balansowanie Kometą, w końcu jednak wylawirowałem między drzewami w taki sposób, by móc zbliżyć się do ziemi. Z ulgą odnalazłem stopami bujne runo, jego miękkość pomogła zamortyzować lądowanie. Dopiero wtedy odetchnąłem pełną piersią, a metalowa obręcz, która do tej pory ściskała mi trzewia, gdzieś zniknęła. Wyglądało na to, że byliśmy bezpieczni – przynajmniej na tę chwilę.
Pomogłem dziewczynie zsiąść, dbając o to, by nie wykonywać przy tym żadnych gwałtownych ruchów; przypominała mi płochliwe, nieufne zwierzę, wiedziałem jednak, jak powinno się z nimi obchodzić. – Nie była normalna – zgodziłem się, robiąc kilka kroków w bok, by oprzeć miotłę o pień najbliższego drzewa; porośnięty mchem, wilgotny. Pogoda przypomniała mi o anomaliach, które miałem nadzieję pożegnać raz na zawsze. – I dziękuję. Myślę, że to po prostu kwestia wprawy. Kiedyś grałem w Quidditcha – dodałem w formie wyjaśnienia; nie żeby pytała, ale łudziłem się, że jeśli będę mówić o takich rzeczach, neutralnych, niegroźnych, to łatwiej dojdziemy do jakiegoś porozumienia. Przeczesałem wolną dłonią czuprynę, wciąż mokrą od niedawnego deszczu. Powoli sięgnąłem po schowaną do kieszeni różdżkę. – Spróbuję sprawdzić, czy w pobliżu nie ma żadnych zwierząt, dobrze? – Prawie jak gdybym rozmawiał z Jarvisem. Z tą różnicą, że on mi ufał, i to bezgranicznie, a ona pewnie tylko czekała, by odwrócić się na pięcie i zniknąć w zaroślach. – Homenum Revelio – wymamrotałem pod nosem, dbając o odpowiedni ruch nadgarstka, dokładną wymowę. Miałem nadzieję, że to zadziała. – Słuchaj, nie musisz mi mówić, skąd się tu wzięłaś. To nie moja sprawa. Mogę cię jednak gdzieś odstawić, podrzucić bliżej domu – podjąłem, kiedy już spróbowałem rzucić zaklęcie; odwróciłem się w stronę towarzyszki, obejmując przy tym łagodnym, wyrozumiałym spojrzeniem. Zachowywałem odpowiedni dystans, zostawiając dziewczynie przestrzeń. Dopiero teraz miałem okazję przyjrzeć się jej nieco dokładniej; młoda, bardzo młoda, o nieco nieobecnym spojrzeniu i nieskazitelnej cerze. Ładna, delikatna. Uosobienie niewinności... Co ona tam, do cholery, wyprawiała? Kto pozwolił jej włóczyć się samej?
Odchrząknąłem cicho, przelotnie odwracając wzrok, zdziwiony speszeniem, które zakradło się między myśli. Było w niej coś dziwnego. Czarownego.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
Chociaż wiatr świszczał w uszach, tak naturalny, jak odnaleziony kompan podróży, to przedzierający się przez niego donośny głos Everetta sprawił, że mimowolnie skuliła się w sobie jeszcze mocniej. Krzyczał na nią, ganił, beształ, a w rzeczywistości po prostu jej nie dosłyszał. Ramiona Celine wyrwały do przodu i dziewczyna pochyliła głowę do dołu, już nie po to, by nie zasłaniać mu widoku na drogę przez opary mgły gęstej jak miód, co po to, by uciec od nagany istniejącej wyłącznie w jej myślach. Nie śmiała powtórzyć mu swoich głupiutkich słów, co? równie dobrze mogło protekcjonalnie wyrazić jego dezaprobatę, wskazówkę, że znów postąpiła niewłaściwie, dobrała nieodpowiednie stwierdzenia; lepiej więc było milczeć, spoglądając na biel wijącą się pod stopami. Mgła żyła magicznym życiem, wręcz poruszająca się z oddechem powietrza, a gdyby wysilić wzrok, można by było dojrzeć drobinki srebra falujące w jej tkankach.
Coś niesamowitego. Nie z tej ziemi, nieprawdopodobnego.
Ośmieliła się obrócić głowę leciutko do boku, żeby spojrzeć na Everetta kątem oka, dopiero gdy świst wiatru zmalał i do uszu dotarły jego niosące spokój słowa. Uratowanie kanapki z placu bitewnego, jakim stała się polana, w mniemaniu półwili nie było wyczynem, aczkolwiek była przyzwyczajona do podobnie szybkich ruchów, zwinności przekraczającej typowość, nawet mimo miesięcy spędzonych w areszcie. Za to dobrze było wiedzieć, że mężczyzna się nie gniewał - bo chyba faktycznie tego nie robił. Nie widziała w jego oczach wściekłości, mięśnie jego twarzy nie wykrzywiały się w karykaturze konstabla z wyciągniętą różdżką, gotową do besztania. Mimo całego zajścia pozostawał łagodny, wyrozumiały, niemal w jej mniemaniu nienaturalnie. Zamrugawszy w ciszy, już na stabilności ziemi po wylądowaniu, Celine przyjrzała się kanapce, którą następnie odwinęła z brązowego papieru; spomiędzy pomiętych kromek chleba wystawały fragmenty umieszczonych w środku składników w nienajlepszej już formie. Od kiedy poruszał ją sposób podania? W Tower dostawała papkę z rozgotowanych ziemniaków i szklankę mętnej wody do popicia, niewiele więcej, a to nauczyło ją szacunku wobec jedzenia jak mało które doświadczenie. Zmarszczyła lekko brwi i gładkim ruchem rozerwała kanapkę na pół, ostrożnie, by nie wypadł z niej żaden składnik - a potem wyciągnęła dłoń z jedną z połówek w kierunku Everetta.
- Może po prostu zjemy ją razem? - zaproponowała niepewnie, odrobinę mniej speszona dzięki jego postawie. Nic dziwnego, w końcu był ojcem, trzymał pod swoimi skrzydłami jeszcze nieopierzonego pisklaka, którego pewnego dnia nauczy szybować w przestworzach, a to wymagało olbrzymiej wyrozumiałości. - Nie wygląda pięknie, ale na pewno tak smakuje - na jej ustach zagościł najbledszy z uśmiechów, wręcz niewidoczny. Liczyła w duchu, że odwróci tym uwagę od Cardiff, od tego skąd pochodziła, od wszelkich szczegółów zdradzających prawdę kryjącą się w sarnim, zlęknionym sercu. Wszyscy przestrzegali ją, by uważała na obcych, a uprzejmość jednego z nich nie mogła nakłaniać do porzucenia ostrożności. Mimo wszystko pokręciła głową, westchnąwszy cicho pod nosem. - Nigdy nawet nie widziałam tego miasta - wymamrotała, źle czując się z obowiązkiem okłamywania kogoś, kto przed momentem uratował jej życie, lub przynajmniej ocalił od kilku głębokich ugryzień. Tyle mogła mu zdradzić, żadnych detali, wyłącznie ogólniki prowadzące donikąd. - A pan? Och, bez sensu. Skoro ja zatajam rzeczy, pan też nie musi niczego mi mówić - skarciła się za ciekawość, za ten pierwszy stopień do piekła, który od zawsze był jej małym grzechem. Zbyt bardzo chciała wiedzieć, ingerując w ludzką prywatność. Niczego cię nie nauczyli w więzieniu, Celine? Nie zadajesz pytań.
- Moja przyjaciółka grywa w quidditcha - ożywiła się na tę wzmiankę i kiwnęła głową, tak, wyobrażała sobie Everetta śmigającego za kaflem niczym błyskawica, skoro tak doskonale radził sobie na miotle. Był szukającym, ścigającym, czy innym -ącym? - W szkole byłam na kilku meczach, ale niewiele z nich rozumiałam. Z oddali wszystkie piłki wyglądały tak samo. Skąd niby miałam wiedzieć, że to, co uderza w ramię zawodnika to nie kafel, tylko coś co gruchocze kości? - Celine nieznacznie wydęła usta i spojrzała na Everetta w poszukiwaniu zrozumienia. Każdy sportowiec wiedział jak jego sztuka wyglądała z trybun publiczności, on również musiał więc zdawać sobie sprawę z absurdu wypatrywania malutkich piłeczek ciskanych to tu, to tam przez drużyny w różnokolorowych strojach. - I co? Są tutaj jakieś? - spytała głucho, gdy magia odpowiedziała na wołanie Sykesa błękitem.
Balansując na stopach w przód i w tył opuściła spojrzenie na zazielenioną trawę, po czym przymknęła powieki i westchnęła głośno, długo. Był zbyt życzliwy, nie musiał, a mimo to oferował pomoc, chociaż mogłaby spróbować po prostu teleportować się do domu. Czyżby pojął, że Celine miała przed tym opory? Różdżka w kieszeni cienkiego płaszcza była obca, wręcz groźna. Nieznajoma. Nie ufała jej na tyle, by ryzykować rozszczepieniem na ganku Syreniej Laguny, skąd Yvette musiałaby składać ją do pełni zdrowia, po raz kolejny zmuszona do altruistycznego uzdrowicielstwa. Kuzynce wystarczyło już stresów.
- Mieszkam blisko Llyn Trawsfynydd - zdradziła szeptem, jakby głośniejsze słowa mogły zagrozić bezpieczeństwu drewnianego gniazdka Yvette i jej przyjaciółki. - Był pan kiedyś nad tym jeziorem? Jeśli to nie problem... Znad brzegu już trafię do domu - poprosiła, a policzki pokryły się szronem karminowego wstydu, zarumienione. Trudno było prosić o pomoc i jeszcze trudniej ją przyjmować, szczególnie wiedząc, że wcale się na nią nie zasługiwało. Nie chciała patrzeć na Everetta, widzieć w jego oczach śladów niewygody, na którą skazał się kurtuazyjną propozycją, jednak zaryzykowała, wiedząc, że sama o własnych siłach zapewne nie wróci tak szybko do domu, jak zrobi to z nim. Miał rację. - Kiedyś jakoś się panu odwdzięczę. Obiecuję. Obiadem, albo... kanapką po prostu - dodała tak cicho, że brzmienie głosu mogło się równać szumowi powietrza tańczącymi ze źdźbłami trawy. - Tylko musiałabym wiedzieć komu się odwdzięczyć - dodała, o dziwo jeszcze ciszej niż wcześniej, po czym nagle podniosła wzrok i spojrzała na Sykesa spod kaskady rzęs. Musiał mieć imię, pytanie brzmiało - czy zdecydowałby się je zdradzić?
Coś niesamowitego. Nie z tej ziemi, nieprawdopodobnego.
Ośmieliła się obrócić głowę leciutko do boku, żeby spojrzeć na Everetta kątem oka, dopiero gdy świst wiatru zmalał i do uszu dotarły jego niosące spokój słowa. Uratowanie kanapki z placu bitewnego, jakim stała się polana, w mniemaniu półwili nie było wyczynem, aczkolwiek była przyzwyczajona do podobnie szybkich ruchów, zwinności przekraczającej typowość, nawet mimo miesięcy spędzonych w areszcie. Za to dobrze było wiedzieć, że mężczyzna się nie gniewał - bo chyba faktycznie tego nie robił. Nie widziała w jego oczach wściekłości, mięśnie jego twarzy nie wykrzywiały się w karykaturze konstabla z wyciągniętą różdżką, gotową do besztania. Mimo całego zajścia pozostawał łagodny, wyrozumiały, niemal w jej mniemaniu nienaturalnie. Zamrugawszy w ciszy, już na stabilności ziemi po wylądowaniu, Celine przyjrzała się kanapce, którą następnie odwinęła z brązowego papieru; spomiędzy pomiętych kromek chleba wystawały fragmenty umieszczonych w środku składników w nienajlepszej już formie. Od kiedy poruszał ją sposób podania? W Tower dostawała papkę z rozgotowanych ziemniaków i szklankę mętnej wody do popicia, niewiele więcej, a to nauczyło ją szacunku wobec jedzenia jak mało które doświadczenie. Zmarszczyła lekko brwi i gładkim ruchem rozerwała kanapkę na pół, ostrożnie, by nie wypadł z niej żaden składnik - a potem wyciągnęła dłoń z jedną z połówek w kierunku Everetta.
- Może po prostu zjemy ją razem? - zaproponowała niepewnie, odrobinę mniej speszona dzięki jego postawie. Nic dziwnego, w końcu był ojcem, trzymał pod swoimi skrzydłami jeszcze nieopierzonego pisklaka, którego pewnego dnia nauczy szybować w przestworzach, a to wymagało olbrzymiej wyrozumiałości. - Nie wygląda pięknie, ale na pewno tak smakuje - na jej ustach zagościł najbledszy z uśmiechów, wręcz niewidoczny. Liczyła w duchu, że odwróci tym uwagę od Cardiff, od tego skąd pochodziła, od wszelkich szczegółów zdradzających prawdę kryjącą się w sarnim, zlęknionym sercu. Wszyscy przestrzegali ją, by uważała na obcych, a uprzejmość jednego z nich nie mogła nakłaniać do porzucenia ostrożności. Mimo wszystko pokręciła głową, westchnąwszy cicho pod nosem. - Nigdy nawet nie widziałam tego miasta - wymamrotała, źle czując się z obowiązkiem okłamywania kogoś, kto przed momentem uratował jej życie, lub przynajmniej ocalił od kilku głębokich ugryzień. Tyle mogła mu zdradzić, żadnych detali, wyłącznie ogólniki prowadzące donikąd. - A pan? Och, bez sensu. Skoro ja zatajam rzeczy, pan też nie musi niczego mi mówić - skarciła się za ciekawość, za ten pierwszy stopień do piekła, który od zawsze był jej małym grzechem. Zbyt bardzo chciała wiedzieć, ingerując w ludzką prywatność. Niczego cię nie nauczyli w więzieniu, Celine? Nie zadajesz pytań.
- Moja przyjaciółka grywa w quidditcha - ożywiła się na tę wzmiankę i kiwnęła głową, tak, wyobrażała sobie Everetta śmigającego za kaflem niczym błyskawica, skoro tak doskonale radził sobie na miotle. Był szukającym, ścigającym, czy innym -ącym? - W szkole byłam na kilku meczach, ale niewiele z nich rozumiałam. Z oddali wszystkie piłki wyglądały tak samo. Skąd niby miałam wiedzieć, że to, co uderza w ramię zawodnika to nie kafel, tylko coś co gruchocze kości? - Celine nieznacznie wydęła usta i spojrzała na Everetta w poszukiwaniu zrozumienia. Każdy sportowiec wiedział jak jego sztuka wyglądała z trybun publiczności, on również musiał więc zdawać sobie sprawę z absurdu wypatrywania malutkich piłeczek ciskanych to tu, to tam przez drużyny w różnokolorowych strojach. - I co? Są tutaj jakieś? - spytała głucho, gdy magia odpowiedziała na wołanie Sykesa błękitem.
Balansując na stopach w przód i w tył opuściła spojrzenie na zazielenioną trawę, po czym przymknęła powieki i westchnęła głośno, długo. Był zbyt życzliwy, nie musiał, a mimo to oferował pomoc, chociaż mogłaby spróbować po prostu teleportować się do domu. Czyżby pojął, że Celine miała przed tym opory? Różdżka w kieszeni cienkiego płaszcza była obca, wręcz groźna. Nieznajoma. Nie ufała jej na tyle, by ryzykować rozszczepieniem na ganku Syreniej Laguny, skąd Yvette musiałaby składać ją do pełni zdrowia, po raz kolejny zmuszona do altruistycznego uzdrowicielstwa. Kuzynce wystarczyło już stresów.
- Mieszkam blisko Llyn Trawsfynydd - zdradziła szeptem, jakby głośniejsze słowa mogły zagrozić bezpieczeństwu drewnianego gniazdka Yvette i jej przyjaciółki. - Był pan kiedyś nad tym jeziorem? Jeśli to nie problem... Znad brzegu już trafię do domu - poprosiła, a policzki pokryły się szronem karminowego wstydu, zarumienione. Trudno było prosić o pomoc i jeszcze trudniej ją przyjmować, szczególnie wiedząc, że wcale się na nią nie zasługiwało. Nie chciała patrzeć na Everetta, widzieć w jego oczach śladów niewygody, na którą skazał się kurtuazyjną propozycją, jednak zaryzykowała, wiedząc, że sama o własnych siłach zapewne nie wróci tak szybko do domu, jak zrobi to z nim. Miał rację. - Kiedyś jakoś się panu odwdzięczę. Obiecuję. Obiadem, albo... kanapką po prostu - dodała tak cicho, że brzmienie głosu mogło się równać szumowi powietrza tańczącymi ze źdźbłami trawy. - Tylko musiałabym wiedzieć komu się odwdzięczyć - dodała, o dziwo jeszcze ciszej niż wcześniej, po czym nagle podniosła wzrok i spojrzała na Sykesa spod kaskady rzęs. Musiał mieć imię, pytanie brzmiało - czy zdecydowałby się je zdradzić?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Żałowałem, że nie ma sposobu, bym dowiedział się, co kryje się pod jej blond czupryną; choć czułem się – już teraz, po wylądowaniu na spokojnej, cichej polanie – względnie bezpiecznie, to tak naprawdę nie mogłem być pewien, że moja towarzyszka nie stanowi zagrożenia, na które powinienem mieć baczenie. Delikatna, płocha, mogła stanowić maskę dla kogoś o sczerniałym sercu i złych zamiarach, albo odgrywać rolę przynęty... Nie, nie wierzyłem w to. Nazwijcie mnie naiwnym czy nieroztropnym, ale nie potrafiłem ujrzeć w bezimiennej dziewuszce choćby namiastki niebezpieczeństwa. Znalazła się w złym miejscu, o złej porze, to wszystko. I niezależnie od tego, jakie jeszcze do niedawna miałem plany na ten dzień, musiałem je prędko zrewidować. Nie potrafiłbym jej przecież tak po prostu porzucić, uznać, że już zrobiłem swoje, że skoro wyrwałem z matagocich szponów, to sprawa załatwiona, proszę bardzo, a teraz radź sobie sama. Oczywiście, zapewne mogłaby się teleportować wprost do domu, albo przynajmniej w jego okolice, ale... Nie wiem, coś mówiło mi, że po takiej przygodzie nie będzie w stanie dokonać bezpiecznej aportacji. A choć sam nigdy się nie rozszczepiłem, to słyszałem wystarczająco dużo opowieści, by obawiać się wspomnianego stanu niczym ognia.
Uniosłem wyżej brwi, gdy zobaczyłem powściągliwe ruchy dziewczyny; dzieliła kanapkę na dwie części, po czym wyciągnęła jedną z nich w moją stronę. Ostrożnie, nieśmiało. – W porządku, zasługujemy na jakąś przekąskę po tej przygodzie – przytaknąłem. Na moich ustach zagościł niewielki uśmiech, w założeniu uspokajający. Odebrałem od blondynki swoją połowę zawiniątka, uważając przy tym, by nie wykonywać gwałtownych ruchów, ani nie musnąć przypadkiem jej dłoni. Co prawda na miotle musiałem trzymać kruszynę w swych ramionach, ale teraz, gdy nie było to już konieczne, zamierzałem trzymać się na bezpieczny dystans; wierzyłem, że dzięki temu miała czuć się chociaż odrobinę swobodniej. – Smacznego. Mój syn mówi, że mam wprawę, więc może ci posmakuje – dodałem jeszcze. Choć tak naprawdę wprawa oznaczała tutaj robienie czegoś z niczego. Chleb, z którego zrobiłem kanapkę, zyskałem w ramach wymiany; butelka miodu pitnego za dwa bochenki, wciąż mnie to bolało, ale jaki miałem wybór? Musieliśmy coś jeść, ja i Jarvis. Trochę masła, wędzonego boczku, ogórka... Nic specjalnego, ale gdy człowiek robił się naprawdę głodny, brzmiało to jak rarytas.
Wpierw rzuciłem zaklęcie, dopiero później – kiedy upewniłem się już, że nie musimy obawiać się towarzystwa – wziąłem pierwszy kęs niewielkiego posiłku. Zdziwiło mnie, że nigdy nie była w Cardiff, a jeszcze bardziej – że znalazła się na tej polanie, choć nie sprawiała wrażenia tutejszej. – Ja też nie jestem stąd – podjąłem cierpliwie, wyrozumiale, nie zamierzając karcić dziewczyny za ciekawość. Miała rację, nie musiałem niczego mówić, zdradzać się z kolejnymi informacjami, żywiłem przy tym nadzieję, że w ten sposób ją oswoję. Przynajmniej na tyle, by pozwoliła sobie pomóc. – Mieszkam w Lancashire. Tutaj szukałem składników alchemicznych. Ktoś powiedział mi, że w pobliskim lesie żyje zielarz, który mógłby mieć jakieś na zbyciu. – Wziąłem drugi gryz kanapki, chowając wygnieciony papier śniadaniowy do kieszeni, po czym wytarłem dłonie o materiał spodni. Dobrze, że było ciepło, już za kilka minut mogliśmy zapomnieć o niedawnym deszczu, o wiszącej w powietrzu wilgoci. – No proszę, a wiesz na jakiej pozycji? – zainteresowałem się na wzmiankę o przyjaciółce, która grywała w Quidditcha. Chciałem trzymać się tematu, który najwidoczniej nie był takim złym wyborem, jak niektóre z poprzednich. Zaraz jednak z mojej piersi wyrwał się krótki, w żadnym razie nie złośliwy, śmiech. – W sumie, masz rację. Może wcale nie tak łatwo rozróżnić te piłki z oddali... Tłuczki są jednak mniejsze od kafla. I latają same z siebie. One gruchoczą kości. Za to kafel, czerwony, nieco kanciasty, wędruje tylko i wyłącznie dzięki wysiłkom ścigających. – Nie wiedziałem, czy brzmi to dla niej wystarczająco jasno, starałem się jednak wytłumaczyć sprawę w sposób zrozumiały. Może jeszcze kiedyś się jej ta wiedza przyda. – Są, ale nie takie, których powinniśmy się obawiać. Uciekła przed nami jakaś kuna. Ptaki zaczęły wracać na pobliskie gałęzie – wyjaśniłem miękko, by odgonić ewentualny lęk. Nie było powodów do obaw, przynajmniej w tej chwili.
Mojej uwadze nie umknęło westchnięcie, głośne i długie, a także towarzyszące mu ruchy w przód i w tył. Musiała rozważać wszelkie za i przeciw, rozkładać propozycję pomocy na czynniki pierwsze. A ja, ja nie zamierzałem dziewczyny poganiać. Chciałem po prostu upewnić się, że wróci do domu w jednym kawałku, tylko tyle i aż tyle. – Llyn Trawsfynydd? – powtórzyłem po niej z niemałym zdziwieniem, z trudem wyłapując nieśmiało ciche słowa. To było, cóż, kawałek stąd. Kilka ładnych godzin lotu, no, zależnie od tego, jak szybko zamierzało się podróżować. Fakt jednak pozostawał faktem: wywędrowała w drugi koniec Walii. Czy ktoś o tym wiedział? Ktoś z jej bliskich? – Kiedyś, dawno temu. Ale wiem, w którym kierunku powinniśmy lecieć, by je odnaleźć. Muszę ci powiedzieć, że powrót może nam chwilę zająć... – urwałem, w zamyśleniu drapiąc się po pokrytym kilkudniowym zarostem policzku. Dopiero wtedy zauważyłem pokrywający buzię nieznajomej rumieniec. – To żaden problem. No już, nie przejmuj się. – Machnąłem ręką dla podkreślenia tych słów. Co prawda oznaczało to kompletną zmianę moich dotychczasowych planów, cel był jednak szczytny. – Nie jesteś mi nic winna. No naprawdę. Ale kanapka brzmi dobrze – dodałem jeszcze, gdy zaczęła coś wspominać o odwdzięczaniu się. Nie robiłem tego dla nagrody, ani dla poklasku. Jeśli jednak upierałaby się przy jakiejś formie wyrównania rachunków, nie pogardziłbym jakąś dobrą przekąską. Musiałem nadstawić ucha, by dosłyszeć kolejne słowa czarownicy. – Everett. Everett Sykes. Miło mi cię poznać – przedstawiłem się pośpiesznie, bez cienia skrępowania. Byłem tylko jednym z wielu, nikim ważnym. – A ciebie jak nazywają? – Wyciągnąłem ku niej dłoń, ostrożnie, nienachalnie. Gdyby jednak odważyła się ją uścisnąć, może dzięki temu stopniałaby resztka dystansu i nieufności. Ja zaś wciąż nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że jest w niej coś innego. Dziwnego. Czarującego.
Nie mogłem zostawić jej na pastwę losu. Nie mogłem też dłużej spoglądać w te oczy.
– Odpoczniemy jeszcze kilka minut i ruszymy w dalszą drogę. Co ty na to? – Im szybciej wyruszymy, tym szybciej znajdziemy się na miejscu.
Uniosłem wyżej brwi, gdy zobaczyłem powściągliwe ruchy dziewczyny; dzieliła kanapkę na dwie części, po czym wyciągnęła jedną z nich w moją stronę. Ostrożnie, nieśmiało. – W porządku, zasługujemy na jakąś przekąskę po tej przygodzie – przytaknąłem. Na moich ustach zagościł niewielki uśmiech, w założeniu uspokajający. Odebrałem od blondynki swoją połowę zawiniątka, uważając przy tym, by nie wykonywać gwałtownych ruchów, ani nie musnąć przypadkiem jej dłoni. Co prawda na miotle musiałem trzymać kruszynę w swych ramionach, ale teraz, gdy nie było to już konieczne, zamierzałem trzymać się na bezpieczny dystans; wierzyłem, że dzięki temu miała czuć się chociaż odrobinę swobodniej. – Smacznego. Mój syn mówi, że mam wprawę, więc może ci posmakuje – dodałem jeszcze. Choć tak naprawdę wprawa oznaczała tutaj robienie czegoś z niczego. Chleb, z którego zrobiłem kanapkę, zyskałem w ramach wymiany; butelka miodu pitnego za dwa bochenki, wciąż mnie to bolało, ale jaki miałem wybór? Musieliśmy coś jeść, ja i Jarvis. Trochę masła, wędzonego boczku, ogórka... Nic specjalnego, ale gdy człowiek robił się naprawdę głodny, brzmiało to jak rarytas.
Wpierw rzuciłem zaklęcie, dopiero później – kiedy upewniłem się już, że nie musimy obawiać się towarzystwa – wziąłem pierwszy kęs niewielkiego posiłku. Zdziwiło mnie, że nigdy nie była w Cardiff, a jeszcze bardziej – że znalazła się na tej polanie, choć nie sprawiała wrażenia tutejszej. – Ja też nie jestem stąd – podjąłem cierpliwie, wyrozumiale, nie zamierzając karcić dziewczyny za ciekawość. Miała rację, nie musiałem niczego mówić, zdradzać się z kolejnymi informacjami, żywiłem przy tym nadzieję, że w ten sposób ją oswoję. Przynajmniej na tyle, by pozwoliła sobie pomóc. – Mieszkam w Lancashire. Tutaj szukałem składników alchemicznych. Ktoś powiedział mi, że w pobliskim lesie żyje zielarz, który mógłby mieć jakieś na zbyciu. – Wziąłem drugi gryz kanapki, chowając wygnieciony papier śniadaniowy do kieszeni, po czym wytarłem dłonie o materiał spodni. Dobrze, że było ciepło, już za kilka minut mogliśmy zapomnieć o niedawnym deszczu, o wiszącej w powietrzu wilgoci. – No proszę, a wiesz na jakiej pozycji? – zainteresowałem się na wzmiankę o przyjaciółce, która grywała w Quidditcha. Chciałem trzymać się tematu, który najwidoczniej nie był takim złym wyborem, jak niektóre z poprzednich. Zaraz jednak z mojej piersi wyrwał się krótki, w żadnym razie nie złośliwy, śmiech. – W sumie, masz rację. Może wcale nie tak łatwo rozróżnić te piłki z oddali... Tłuczki są jednak mniejsze od kafla. I latają same z siebie. One gruchoczą kości. Za to kafel, czerwony, nieco kanciasty, wędruje tylko i wyłącznie dzięki wysiłkom ścigających. – Nie wiedziałem, czy brzmi to dla niej wystarczająco jasno, starałem się jednak wytłumaczyć sprawę w sposób zrozumiały. Może jeszcze kiedyś się jej ta wiedza przyda. – Są, ale nie takie, których powinniśmy się obawiać. Uciekła przed nami jakaś kuna. Ptaki zaczęły wracać na pobliskie gałęzie – wyjaśniłem miękko, by odgonić ewentualny lęk. Nie było powodów do obaw, przynajmniej w tej chwili.
Mojej uwadze nie umknęło westchnięcie, głośne i długie, a także towarzyszące mu ruchy w przód i w tył. Musiała rozważać wszelkie za i przeciw, rozkładać propozycję pomocy na czynniki pierwsze. A ja, ja nie zamierzałem dziewczyny poganiać. Chciałem po prostu upewnić się, że wróci do domu w jednym kawałku, tylko tyle i aż tyle. – Llyn Trawsfynydd? – powtórzyłem po niej z niemałym zdziwieniem, z trudem wyłapując nieśmiało ciche słowa. To było, cóż, kawałek stąd. Kilka ładnych godzin lotu, no, zależnie od tego, jak szybko zamierzało się podróżować. Fakt jednak pozostawał faktem: wywędrowała w drugi koniec Walii. Czy ktoś o tym wiedział? Ktoś z jej bliskich? – Kiedyś, dawno temu. Ale wiem, w którym kierunku powinniśmy lecieć, by je odnaleźć. Muszę ci powiedzieć, że powrót może nam chwilę zająć... – urwałem, w zamyśleniu drapiąc się po pokrytym kilkudniowym zarostem policzku. Dopiero wtedy zauważyłem pokrywający buzię nieznajomej rumieniec. – To żaden problem. No już, nie przejmuj się. – Machnąłem ręką dla podkreślenia tych słów. Co prawda oznaczało to kompletną zmianę moich dotychczasowych planów, cel był jednak szczytny. – Nie jesteś mi nic winna. No naprawdę. Ale kanapka brzmi dobrze – dodałem jeszcze, gdy zaczęła coś wspominać o odwdzięczaniu się. Nie robiłem tego dla nagrody, ani dla poklasku. Jeśli jednak upierałaby się przy jakiejś formie wyrównania rachunków, nie pogardziłbym jakąś dobrą przekąską. Musiałem nadstawić ucha, by dosłyszeć kolejne słowa czarownicy. – Everett. Everett Sykes. Miło mi cię poznać – przedstawiłem się pośpiesznie, bez cienia skrępowania. Byłem tylko jednym z wielu, nikim ważnym. – A ciebie jak nazywają? – Wyciągnąłem ku niej dłoń, ostrożnie, nienachalnie. Gdyby jednak odważyła się ją uścisnąć, może dzięki temu stopniałaby resztka dystansu i nieufności. Ja zaś wciąż nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że jest w niej coś innego. Dziwnego. Czarującego.
Nie mogłem zostawić jej na pastwę losu. Nie mogłem też dłużej spoglądać w te oczy.
– Odpoczniemy jeszcze kilka minut i ruszymy w dalszą drogę. Co ty na to? – Im szybciej wyruszymy, tym szybciej znajdziemy się na miejscu.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przygoda, co za dziwne słowo w kontekście lęku, który jeszcze do niedawna szarpał strunami uwrażliwionego serca, z oczu wyciskając łzy bezradności i przekonania, że oto kończyło się życie, które ledwie rozpoczęło bieg. Nowe, odzyskane, inne niż wcześniej, obce jak różdżka ciążąca w dłoni. Jednak w tym wszystkim nieznajomy miał rację - zasłużyli na odrobinę przyjemności, jemu też nie było łatwo. Został skazany na przeciskanie się do przytłoczonej przerażeniem świadomości, jednocześnie tańcząc z dziką, rozwścieczoną zwierzyną. Przypadła mu rola mostu łączącego jedno z drugim - spoiwa, które ostatecznie doprowadziło ich do kojących objęć mgły. Zapach kanapki subtelnie przytwierdził ją do tu i teraz. Teraźniejszości, w której stojący nieopodal czarodziej może nie tyle był godny zaufania, co przede wszystkim bezpieczny, bo gdyby tylko chciał, tyle razy mógł wyrządzić jej krzywdę - zrzucić z miotły, pozostawić na polanie na pastwę agresywnych magicznych stworzeń. Skręcić kark w jeden czy drugi sposób. Przysunęła chleb do nozdrzy i przez chwilę delektowała się aromatem; w domu nie zawsze można było zjeść dobre śniadanie, choć Celine nie narzekała, przyzwyczajona do skromności.
- Budzi go ten zapach? - spytała na wspomnienie syna, jej oczy błysnęły zaintrygowaniem, cieniem rzewnej nostalgii, która zalała ją ciepłem. Patrząc na twarz Everetta, wyobrażała go sobie krzątającego się w kuchni, przygotowującego pierwszy posiłek dnia dla pociechy o ledwo otwartych oczach i bosych stopach włóczących się po podłodze. Tak wstawało się najpiękniej. I to smutne, że wówczas człowiek jeszcze nie wiedział, że beztroskie dni rodzinnej sielanki prędzej czy później dobiegną końca. - Mój tatko budził mnie tak naleśnikami... W każdą niedzielę powietrze przesiąkało ich wonią, słodką i dobrą. Chociaż czasem zaczynało się od spalenizny - opowiedziała mu z bladym, drżącym uśmiechem, wypranym z kolorów. Wspomnienia wciąż bolały. Wiły się pomiędzy zwojami mózgu, rozbijały w nich łokciami albo wczepiały kolcami, szepcząc, że to przez nią tamte dni już nigdy nie wrócą.
Żeby ukryć grymas bezsilnej tęsknoty, Celine uniosła kanapkę do ust i poczęstowała się pierwszym kęsem, który z trudem spłynął w dół przełyku. To nie tak, że jej nie smakowało, broń Merlinie; jedynie gardło ścisnęło skostnienie, jakby wszystko w jej wnętrzu zamierało na kilka uderzeń serca, a ona stawała się lalką pozbawioną... każdej cząstki życia. Bezczynne spojrzenie utknęło gdzieś obok stóp Sykesa. Zapadała się - w metaforyczne trzęsawisko emocji, z jakimi nie potrafiła sobie poradzić, a jakie okazywały się silniejsze od niej. Jego głos sprowadził ją na ziemię. Ponownie zerknęła na Everetta i odetchnęła z niezrozumiałą dla siebie ulgą, kiedy wymienił nazwę znajomego hrabstwa.
- To bardzo ładne miejsce. Mam nadzieję, że... dalej bezpieczne. Jakiego koloru są ściany pana domu? - pytanie mogło wydawać się abstrakcyjne, jednak półwila zadała je z pewnym rozmarzeniem, gotowa wyobrazić sobie ukochane kąty mężczyzny, jego gniazdko, bezpieczną przystań zamieszkiwaną wraz z synem. - To chyba tam jest Ashton Memorial, dobrze kojarzę? W Lancaster. Lord Ashford wzniósł je w pamięci zmarłej żony. Piękna historia - westchnęła, odnajdując spokój w tragicznym romantyzmie. - Możemy jeszcze go poszukać - zaoferowała, głupiutko deklarując swoją chęć odszukania alchemika, o którym mówił Everett. Co za idiotyczny pomysł! A gdyby jednak czarodziej okazał się niebezpieczny? Nie powinna przebywać z nim dłużej, niż to absolutnie konieczne, tymczasem sama pchała się do paszczy lwa, ryzykując zdrowie i życie. - Och, tego nie pamiętam - uświadomiła sobie z niesmakiem, bo przecież powinna pamiętać, Maria była dla niej ważna jak mało kto. Przy najbliższej okazji dopyta, obiecała to sobie, zaraz potem szafując uśmiechem tu i ówdzie barwionym zadowoloną dumą. Czyli dobrze oceniła nierozsądność kibicowskich wymogów i konieczności okłamywania świata o tym, że wszystko w quidditchu było jasne i klarowne. Przyznał to nawet zawodowy gracz. To nic, że jego zawodem były szkolne rozgrywki, w oczach Celine stał się autorytetem miotlarskim i tyle do szczęścia jej wystarczyło.
Droga prowadząca przez walijskie krajobrazy zasnuwała się czerwieniącymi się wiązkami promieni słońca. Dzień przeradzał się w popołudnie, z kolei mgła zdążyła w pełni już ustąpić, obnażywszy nad ich głowami szarobłękitne niebo. Niewykluczone, że znów zanosiło się na burzę; zmartwiona Celine zmarszczyła brwi na ten widok, spoglądając to na nieboskłon, to na Everetta. Biedaczek, los rzucał mu pod nogi tyle kamieni, podczas gdy on jedynie próbował być miły. Życzliwy. Wykorzystywała jego dobroć, żeby bezpiecznie wrócić do domu, podczas gdy gdzieś w Lancashire czekał na niego syn. Wyobraziła sobie strach w młodziutkich oczach na myśl, jak długo tata nie wracał do domu - i wówczas zdała sobie sprawę z tego, że nie mogłaby zmusić go do tak długiej podróży.
- Everett Sykes - powtórzyła po nim powoli, smakując tożsamości na języku. Rozlewała się na nim jak mech porastający korę drzew, soczyście zielony, skropiony poranną rosą. Gdzieś pomiędzy nim przemykał wąż, zamknięty w sykliwych zgłoskach. Ładnie, brzmiało to ładnie. - Ja nazywam się Celine. Po prostu Celine - rozumiał jej obawy, zapewne zrozumie je ponownie, to, że nie odwdzięczyła się ledwo poznanemu mężczyźnie podobną uprzejmością. - Przy okazji tej kanapki zdradzę panu moje nazwisko, panie Sykes. Do tej pory może mi pan nadać takie, jakie do mnie pasuje. Każde mi się spodoba, urodzone z pańskiej wyobraźni - obiecała, po czym westchnęła, dojadając rozpoczęty wcześniej posiłek. Ostatnie kilka malutkich kęsów spoczęło na dnie żołądka, a uwolniona dłoń znalazła się blisko jego dłoni i uścisnęła ją delikatnie. Niepewnie. Ostrożnie. Skórę miał szorstkawą, ale miłą w dotyku. Znającą znój pracy i rzemieślniczej precyzji. Następnie sięgnęła do różdżki i wyciągnęła ją z kieszeni letniej peleryny. - Tylko że ja... nie, nie mogę uwikłać pana w tak długą wyprawę. Syn musi czekać na pana w domu. Nie dokładajmy nerwów istotce, której... której przyszło... rosnąc na tym świecie - zabrzmiała posępnie, ponuro, przycisnąwszy do piersi ciemne drewno grenadillu. Oddech powoli topniał w płucach, nabierając jednostajnego rytmu. Musiała się uspokoić, w pełni skoncentrować, wsłuchać w ciche nucenie magii przepełniającej otaczające ich powietrze. - Teleportuję się nad Llyn Trawsfynydd, tak będzie lepiej, szybciej. Nie chcę być problemem. Dość już pan dla mnie zrobił. Tamte potworki, ucieczka przez mgłę, kanapka - wyliczyła z łagodnym uśmiechem powracającym do kącików ust. Chciała zapamiętać jego twarz, wyryć ją we wspomnieniu tego dnia, a nade wszystko zapisać w pamięci jego imię, żeby chociaż posłać mu sowę z drobnym prezentem na przestrzeni następnych dni. Zasłużył na to. Nie zawiódł jej, nie zaszkodził, a mógł. - Wróć do syna, Everecie - poprosiła miękko, ciepło. Ile lat mógł mieć ten brzdąc? Sykes nie wyglądał na leciwego, zakładała więc, że jego pociecha ledwo co zaczynała mówić. Ubierać rzeczywistość w trudno zrozumiałe słowa. - Jeszcze raz dziękuję - nieśmiałe ciepło uśmiechu w ostatnich sekundach zwarło się z zaciśniętymi w koncentracji wargami, a potem w powietrzu rozległ się trzask teleportacji - i zniknęła, pozostawiwszy go samego, z ulgą lub niedosytem, to sam musiał ocenić.
zt? zt x2?
- Budzi go ten zapach? - spytała na wspomnienie syna, jej oczy błysnęły zaintrygowaniem, cieniem rzewnej nostalgii, która zalała ją ciepłem. Patrząc na twarz Everetta, wyobrażała go sobie krzątającego się w kuchni, przygotowującego pierwszy posiłek dnia dla pociechy o ledwo otwartych oczach i bosych stopach włóczących się po podłodze. Tak wstawało się najpiękniej. I to smutne, że wówczas człowiek jeszcze nie wiedział, że beztroskie dni rodzinnej sielanki prędzej czy później dobiegną końca. - Mój tatko budził mnie tak naleśnikami... W każdą niedzielę powietrze przesiąkało ich wonią, słodką i dobrą. Chociaż czasem zaczynało się od spalenizny - opowiedziała mu z bladym, drżącym uśmiechem, wypranym z kolorów. Wspomnienia wciąż bolały. Wiły się pomiędzy zwojami mózgu, rozbijały w nich łokciami albo wczepiały kolcami, szepcząc, że to przez nią tamte dni już nigdy nie wrócą.
Żeby ukryć grymas bezsilnej tęsknoty, Celine uniosła kanapkę do ust i poczęstowała się pierwszym kęsem, który z trudem spłynął w dół przełyku. To nie tak, że jej nie smakowało, broń Merlinie; jedynie gardło ścisnęło skostnienie, jakby wszystko w jej wnętrzu zamierało na kilka uderzeń serca, a ona stawała się lalką pozbawioną... każdej cząstki życia. Bezczynne spojrzenie utknęło gdzieś obok stóp Sykesa. Zapadała się - w metaforyczne trzęsawisko emocji, z jakimi nie potrafiła sobie poradzić, a jakie okazywały się silniejsze od niej. Jego głos sprowadził ją na ziemię. Ponownie zerknęła na Everetta i odetchnęła z niezrozumiałą dla siebie ulgą, kiedy wymienił nazwę znajomego hrabstwa.
- To bardzo ładne miejsce. Mam nadzieję, że... dalej bezpieczne. Jakiego koloru są ściany pana domu? - pytanie mogło wydawać się abstrakcyjne, jednak półwila zadała je z pewnym rozmarzeniem, gotowa wyobrazić sobie ukochane kąty mężczyzny, jego gniazdko, bezpieczną przystań zamieszkiwaną wraz z synem. - To chyba tam jest Ashton Memorial, dobrze kojarzę? W Lancaster. Lord Ashford wzniósł je w pamięci zmarłej żony. Piękna historia - westchnęła, odnajdując spokój w tragicznym romantyzmie. - Możemy jeszcze go poszukać - zaoferowała, głupiutko deklarując swoją chęć odszukania alchemika, o którym mówił Everett. Co za idiotyczny pomysł! A gdyby jednak czarodziej okazał się niebezpieczny? Nie powinna przebywać z nim dłużej, niż to absolutnie konieczne, tymczasem sama pchała się do paszczy lwa, ryzykując zdrowie i życie. - Och, tego nie pamiętam - uświadomiła sobie z niesmakiem, bo przecież powinna pamiętać, Maria była dla niej ważna jak mało kto. Przy najbliższej okazji dopyta, obiecała to sobie, zaraz potem szafując uśmiechem tu i ówdzie barwionym zadowoloną dumą. Czyli dobrze oceniła nierozsądność kibicowskich wymogów i konieczności okłamywania świata o tym, że wszystko w quidditchu było jasne i klarowne. Przyznał to nawet zawodowy gracz. To nic, że jego zawodem były szkolne rozgrywki, w oczach Celine stał się autorytetem miotlarskim i tyle do szczęścia jej wystarczyło.
Droga prowadząca przez walijskie krajobrazy zasnuwała się czerwieniącymi się wiązkami promieni słońca. Dzień przeradzał się w popołudnie, z kolei mgła zdążyła w pełni już ustąpić, obnażywszy nad ich głowami szarobłękitne niebo. Niewykluczone, że znów zanosiło się na burzę; zmartwiona Celine zmarszczyła brwi na ten widok, spoglądając to na nieboskłon, to na Everetta. Biedaczek, los rzucał mu pod nogi tyle kamieni, podczas gdy on jedynie próbował być miły. Życzliwy. Wykorzystywała jego dobroć, żeby bezpiecznie wrócić do domu, podczas gdy gdzieś w Lancashire czekał na niego syn. Wyobraziła sobie strach w młodziutkich oczach na myśl, jak długo tata nie wracał do domu - i wówczas zdała sobie sprawę z tego, że nie mogłaby zmusić go do tak długiej podróży.
- Everett Sykes - powtórzyła po nim powoli, smakując tożsamości na języku. Rozlewała się na nim jak mech porastający korę drzew, soczyście zielony, skropiony poranną rosą. Gdzieś pomiędzy nim przemykał wąż, zamknięty w sykliwych zgłoskach. Ładnie, brzmiało to ładnie. - Ja nazywam się Celine. Po prostu Celine - rozumiał jej obawy, zapewne zrozumie je ponownie, to, że nie odwdzięczyła się ledwo poznanemu mężczyźnie podobną uprzejmością. - Przy okazji tej kanapki zdradzę panu moje nazwisko, panie Sykes. Do tej pory może mi pan nadać takie, jakie do mnie pasuje. Każde mi się spodoba, urodzone z pańskiej wyobraźni - obiecała, po czym westchnęła, dojadając rozpoczęty wcześniej posiłek. Ostatnie kilka malutkich kęsów spoczęło na dnie żołądka, a uwolniona dłoń znalazła się blisko jego dłoni i uścisnęła ją delikatnie. Niepewnie. Ostrożnie. Skórę miał szorstkawą, ale miłą w dotyku. Znającą znój pracy i rzemieślniczej precyzji. Następnie sięgnęła do różdżki i wyciągnęła ją z kieszeni letniej peleryny. - Tylko że ja... nie, nie mogę uwikłać pana w tak długą wyprawę. Syn musi czekać na pana w domu. Nie dokładajmy nerwów istotce, której... której przyszło... rosnąc na tym świecie - zabrzmiała posępnie, ponuro, przycisnąwszy do piersi ciemne drewno grenadillu. Oddech powoli topniał w płucach, nabierając jednostajnego rytmu. Musiała się uspokoić, w pełni skoncentrować, wsłuchać w ciche nucenie magii przepełniającej otaczające ich powietrze. - Teleportuję się nad Llyn Trawsfynydd, tak będzie lepiej, szybciej. Nie chcę być problemem. Dość już pan dla mnie zrobił. Tamte potworki, ucieczka przez mgłę, kanapka - wyliczyła z łagodnym uśmiechem powracającym do kącików ust. Chciała zapamiętać jego twarz, wyryć ją we wspomnieniu tego dnia, a nade wszystko zapisać w pamięci jego imię, żeby chociaż posłać mu sowę z drobnym prezentem na przestrzeni następnych dni. Zasłużył na to. Nie zawiódł jej, nie zaszkodził, a mógł. - Wróć do syna, Everecie - poprosiła miękko, ciepło. Ile lat mógł mieć ten brzdąc? Sykes nie wyglądał na leciwego, zakładała więc, że jego pociecha ledwo co zaczynała mówić. Ubierać rzeczywistość w trudno zrozumiałe słowa. - Jeszcze raz dziękuję - nieśmiałe ciepło uśmiechu w ostatnich sekundach zwarło się z zaciśniętymi w koncentracji wargami, a potem w powietrzu rozległ się trzask teleportacji - i zniknęła, pozostawiwszy go samego, z ulgą lub niedosytem, to sam musiał ocenić.
zt? zt x2?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
– Czasem – odparłem, gdy ni stąd, ni zowąd zadała pytanie dotyczące zapachu śniadania. Tego, czy budziłem nim Jarvisa. Zaraz jednak zrozumiałem, co nią tak naprawdę kierowało: własne wspomnienia. Uśmiechnąłem się lekko, na wpół nostalgicznie, gdy opowiadała o ojcu i niedzielnym rytuale naleśników. Podejrzewałem, że obraz ten należał do odległej przeszłości, która odeszła bezpowrotnie. I współczułem. Zarówno jej, jak i sobie. Za młodu pragnęło się już być dorosłym, a po wyleceniu z rodzinnego gniazda tęskniło za dawnymi czasami, za wolnością od trosk i odpowiedzialności, maminą opieką, towarzystwem rodzeństwa. Ile dałbym za to, by wrócić tam, do domu z moich wspomnień. Odzyskać Jovena i Jade. – Ściany? – Zmarszczyłem brwi, ewidentnie wybity z rytmu. – Większość jest po prostu... drewniana. Niektóre są beżowe. – Odpowiedziałem cierpliwie; zmuszała mnie do myślenia o rzeczach, którym zwykle nie poświęcałem większej uwagi. Już dawno przestałem zauważać takie elementy wystroju, zbyt przyzwyczajony do wyglądu Gawry, jej wyglądu, wysiedzianego pomarańczowego fotela i żeliwnego pieca. – Masz rację, znajduje się w Lancaster – przytaknąłem w reakcji na wymienienie nazwy jednego z zabytków miasta. Pewnie nawet bym o nim nie wiedział, gdybym nie był aż tak blisko związany z naszą małą ojczyzną, z ziemiami Ollivanderów. – Byłaś tam kiedyś? Jeśli nie, to wybierz się, myślę, że warto... oczywiście, nie sama. – Żeby znów nie doszło do powtórki z rozrywki, nie wpadła w tarapaty, z których tym razem nie udałoby się znaleźć wyjścia. Zanim jednak doczekałbym się odpowiedzi blondwłosej młódki, ta zaproponowała pomoc z odszukaniem zamieszkującego las alchemika. Momentalnie pokręciłem głową. Nie żebym nie doceniał tej oferty, ale byłem święcie przekonany, że powinna raczej wrócić do domu, odpocząć, nie zaś włóczyć się po borach, które znajdowały się na drugim końcu Walii. – Nie trzeba. Myślę, że to nie byłby dobry pomysł, oboje najedliśmy się strachu, a kto wie, na co jeszcze moglibyśmy natknąć się w trakcie takich poszukiwań. – Nawet nie byłem pewien, czy potrafiłbym tego odludka odnaleźć. Ani dogadać się z nim w sprawie ingrediencji. – Poza tym, ktoś na pewno czeka na ciebie w domu. – A przynajmniej tak zakładałem. Zaśmiałem się krótko, gdy przyznała, że nie pamięta, na jakiej pozycji preferuje grać jej przyjaciółka. Z drugiej strony, czy powinienem się dziwić? Quidditch chyba nie należał do ulubionych sportów mojej rozmówczyni. – To pewnie stres, nie przejmuj się. – Machnąłem ręką, by dać jej do zrozumienia, że to nic ważnego. Myślałem po prostu, że dzięki temu nakłonię ją do rozwinięcia tematu, a w ten sposób pomogę się rozluźnić. Zapomnieć o tych okropnościach, których niemalże doświadczyła pośród morza lawendy.
Rozkojarzyłem się ledwie na chwilę, kiedy tak próbowałem obmyślić plan działania, zaplanować jakoś podróż nad wspomniane przez nieznajomą jezioro. Dłoń odnalazła porośnięty kilkudniowym zarostem policzek, bezwiednie go potarła. – Celine wystarczy. Pasuje ci to imię. – Skierowałem kąciki ust ku górze, przywołując do siebie uśmiech. Wciąż wyciągałem ku niej rękę, niemalże w bezruchu zachęcając do przypieczętowania tej formalności krótkim uściskiem. Nie zmuszałem, nie wychodziłem z dalszą inicjatywą; szanowałem, że może to być dla niej za dużo. Z niemałą satysfakcją obserwowałem, jak powoli przełamuje się i wkłada swoją drobną dłoń w moją. Ścisnąłem ją lekko, leciuteńko, bo i ona sprawiała wrażenie kruchej, takiej, którą mógłby porwać silniejszy podmuch wiatru. – Co? Nie, nie, nie przejmuj się... Nie zostawiłbym go samego w domu, jest z ciotką, nawet nie zauważyłby, że mnie dłużej nie ma... – wyjaśniłem szybko, próbując jednocześnie podchwycić wzrok czarownicy, zmusić ją do spojrzenia mi w oczy. No, już, daj spokój. Powiedziałem, że pomogę ci dotrzeć do domu w jednym kawałku, to tak właśnie będzie. Zaufaj mi. – Celine, nie jesteś problemem... – urwałem, znów wyciągając ku niej dłoń, robiąc ostrożny krok do przodu. Zupełnie jak gdybym próbował uspokoić poddenerwowane, mogące w każdej chwili rzucić się do ucieczki zwierzę. – Nie chcę, żebyś się rozszczepiła, podróż na miotle będzie bezpieczniejsza. Naprawdę, to nic takiego. – Modulowałem głos tak, by brzmiał spokojnie, nie miał w sobie choćby śladu nerwów, choć czułem, że sytuacja wymyka mi się spod kontroli, a ona, wyratowana z łap magicznych stworzeń dziewczyna, rozpływa się między palcami niczym ostatnie pasma znikającej z nieba mgły. – Celine... – odezwałem się ponownie, nieco bardziej stanowczo, gdy nakazała, abym wrócił do syna. Wiedziałem, że to już koniec, że zaraz zniknie, że nie uratuję jej przed tym, przez tą tragedią, do której sama mogła doprowadzić, jeśli nie skupi się wystarczająco mocno.
Ostatni uśmiech, ostatnie spojrzenie – i deportowała się z cichym pyknięciem.
No w dupę psidwaka.
| zt
Rozkojarzyłem się ledwie na chwilę, kiedy tak próbowałem obmyślić plan działania, zaplanować jakoś podróż nad wspomniane przez nieznajomą jezioro. Dłoń odnalazła porośnięty kilkudniowym zarostem policzek, bezwiednie go potarła. – Celine wystarczy. Pasuje ci to imię. – Skierowałem kąciki ust ku górze, przywołując do siebie uśmiech. Wciąż wyciągałem ku niej rękę, niemalże w bezruchu zachęcając do przypieczętowania tej formalności krótkim uściskiem. Nie zmuszałem, nie wychodziłem z dalszą inicjatywą; szanowałem, że może to być dla niej za dużo. Z niemałą satysfakcją obserwowałem, jak powoli przełamuje się i wkłada swoją drobną dłoń w moją. Ścisnąłem ją lekko, leciuteńko, bo i ona sprawiała wrażenie kruchej, takiej, którą mógłby porwać silniejszy podmuch wiatru. – Co? Nie, nie, nie przejmuj się... Nie zostawiłbym go samego w domu, jest z ciotką, nawet nie zauważyłby, że mnie dłużej nie ma... – wyjaśniłem szybko, próbując jednocześnie podchwycić wzrok czarownicy, zmusić ją do spojrzenia mi w oczy. No, już, daj spokój. Powiedziałem, że pomogę ci dotrzeć do domu w jednym kawałku, to tak właśnie będzie. Zaufaj mi. – Celine, nie jesteś problemem... – urwałem, znów wyciągając ku niej dłoń, robiąc ostrożny krok do przodu. Zupełnie jak gdybym próbował uspokoić poddenerwowane, mogące w każdej chwili rzucić się do ucieczki zwierzę. – Nie chcę, żebyś się rozszczepiła, podróż na miotle będzie bezpieczniejsza. Naprawdę, to nic takiego. – Modulowałem głos tak, by brzmiał spokojnie, nie miał w sobie choćby śladu nerwów, choć czułem, że sytuacja wymyka mi się spod kontroli, a ona, wyratowana z łap magicznych stworzeń dziewczyna, rozpływa się między palcami niczym ostatnie pasma znikającej z nieba mgły. – Celine... – odezwałem się ponownie, nieco bardziej stanowczo, gdy nakazała, abym wrócił do syna. Wiedziałem, że to już koniec, że zaraz zniknie, że nie uratuję jej przed tym, przez tą tragedią, do której sama mogła doprowadzić, jeśli nie skupi się wystarczająco mocno.
Ostatni uśmiech, ostatnie spojrzenie – i deportowała się z cichym pyknięciem.
No w dupę psidwaka.
| zt
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Humorzasta polana, Walia
Szybka odpowiedź