Wnętrze pubu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze pubu
Jest to najpopularniejszy magiczny pub w Londynie. W całej Anglii nie ma chyba ani jednego czarodzieja, który nie słyszałby o tym specyficznym miejscu. Barmanem Dziurawego Kotła od lat niezmiennie pozostaje Tom, mężczyzna całkowicie łysy, bezzębny i pomarszczony niczym orzech włoski, jednak na swój sposób sympatyczny i zawsze służący pomocą - czy to za sprawą szklaneczki czegoś mocniejszego, czy dyskrecji, na przykład podczas udzielania schronienia w jednym z pokojów znajdujących się na pierwszym piętrze.
Sam pub nie zachęca swoim wyglądem - jest to niewątpliwie miejsce ciemne, obskurne i nieprzytulne, mimo to od lat cieszy się sporą popularnością. Podczas piątkowych wieczorów ciężko o kilka wolnych krzeseł, gdy pomieszczenie zamienia się w prawdziwe centrum towarzysko-handlowe. Zawsze panuje to tłok i gwar, słychać ciche śmiechy, podniecone szepty, stukot szklanic, skwierczenie piekących się na palenisku kiełbasek oraz szelesty monet, gazet i kart. Niemal co chwilę do środka wchodzi jakiś jegomość: czy to po to, aby skosztować przepyszną sherry, czy też jedynie w celach komunikacyjnych - na tyłach pubu umiejscowiono bowiem magiczne przejście prowadzące do świata czarodziejów, a dokładniej ulicy Pokątnej, która krzyżuje się z Nokturnem. Stąd, jak nietrudno się domyślić, w Dziurawym Kotle bywają zarówno zwykli, pospolici obywatele czarodziejskiego społeczeństwa, jak i ci spod ciemnej gwiazdy. Okna Dziurawego Kotła wychodzą na brudną, zatłoczoną ulicę z rzędami identycznych, maleńkich sklepików: od księgarni po sklepy z płytami gramofonowymi. Tuż obok dębowej lady umiejscowione są drzwi prowadzące do małego zamkniętego podwórka z magicznym przejściem, zaś naprzeciw kominka znajdują się schody na pierwsze piętro, gdzie ulokowano kilka pokojów gościnnych.
Sam pub nie zachęca swoim wyglądem - jest to niewątpliwie miejsce ciemne, obskurne i nieprzytulne, mimo to od lat cieszy się sporą popularnością. Podczas piątkowych wieczorów ciężko o kilka wolnych krzeseł, gdy pomieszczenie zamienia się w prawdziwe centrum towarzysko-handlowe. Zawsze panuje to tłok i gwar, słychać ciche śmiechy, podniecone szepty, stukot szklanic, skwierczenie piekących się na palenisku kiełbasek oraz szelesty monet, gazet i kart. Niemal co chwilę do środka wchodzi jakiś jegomość: czy to po to, aby skosztować przepyszną sherry, czy też jedynie w celach komunikacyjnych - na tyłach pubu umiejscowiono bowiem magiczne przejście prowadzące do świata czarodziejów, a dokładniej ulicy Pokątnej, która krzyżuje się z Nokturnem. Stąd, jak nietrudno się domyślić, w Dziurawym Kotle bywają zarówno zwykli, pospolici obywatele czarodziejskiego społeczeństwa, jak i ci spod ciemnej gwiazdy. Okna Dziurawego Kotła wychodzą na brudną, zatłoczoną ulicę z rzędami identycznych, maleńkich sklepików: od księgarni po sklepy z płytami gramofonowymi. Tuż obok dębowej lady umiejscowione są drzwi prowadzące do małego zamkniętego podwórka z magicznym przejściem, zaś naprzeciw kominka znajdują się schody na pierwsze piętro, gdzie ulokowano kilka pokojów gościnnych.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, gargulki, kościanego pokera
Świadomość o niszczycielskich i okrutnych skutkach wojny nie dodawała otuchy w trudnej decyzji dotyczącej powrotu. Mimo objęcia roli głównego katalizatora wdrażała kłębowisko niepewności i niespokojnych myśli. Niejednokrotnie zaburzała pewne postanowienie, odwodząc od momentu ostatecznej podróży. I choć świat zmienił się nieodwracalnie, informacja o bezpieczeństwie i przedłużonej egzystencji najbliższych, skutecznie odpychała mnogość negatywnych i nieprzyjemnych doznań. Już nic nie mogło go powstrzymać. Wkraczał w odmienną rzeczywistość – zdawał sobie sprawę, że wszyscy znajdują się na zupełnie innym poziomie. Odnaleźli nowe powołania, przekształcili swój charakter, rozerwali więzi, skrócili relacje, zamknęli pewne rozdziały, w których wbrew pozorom mógł uczestniczyć. Zaczynali wszystko od nowa; a teraz musiał do nich dołączyć. Wyprzeć zamierzchłe perturbacje i wdrożyć w obecne. Pokornie i powściągliwie wejść w codzienność. Przyzwyczaić odpowiednie jednostki do nowej tożsamości. Niezwykle szczerze podchodzić do perypetii, które odbył przez ostatnie długie i mozolne lata i w taki sam sposób je przekazywać. Odnaleźć właściwą drogę na roztoczenie wokół siebie aury bezwzględnego zaufania, a przede wszystkim przydatności. Pewne osoby musiały uwierzyć, że stoi przed nimi zupełnie inny człowiek. Osobistość, którą można wykorzystać do wyższych celów – odważna, honorowa, otwarta i skora do poświęceń. Każdy popełnia błędy, lecz rozdrabianie i dzielenie ich na odrębne czynniki nie miało przecież najmniejszego sensu. Należało schować urazę i dawne przeświadczenia. Chciał zaryzykować, ale czy inni będą w stanie zrobić to samo?
I chyba to podobieństwo zacisnęło jeszcze silniejszą więź. Mimo odległości i wieloletniej rozłąki perspektywa spotkania i powierzenia najważniejszych i najtrudniejszych informacji wydawała się naturalnym zjawiskiem. Odkąd los dość nierozerwalnie złączył ich drogi, ciemnowłosy wiedział, że mężczyzna siedzący naprzeciwko będzie dla niego istotną personą. Traktował go jak najbliższego, upragnionego brata, z którym każda przygoda wydawała się smakowitsza, bardziej ekscytująca i porywająca. Byli przeciwieństwem z ogromną wyobraźnią. Potrafili łączyć przemyślenia, szalone wizje i przekształcać je w żywy, realny obraz. Mieli inne priorytety, rozbieżne ambicje, lecz nie zakłócali i nie negowali własnej przyszłości. Stawiali na bezgraniczne wsparcie, szczerą opinię i zdrowe rady. Przezwyciężali przeszkody, które co chwila rzucano im pod nogi. Znali specyfikę swoich rodzin; niezwykle łatwo adaptowali się w nowych okolicznościach. I kiedy młody łamacz od kilku lat przeżywał wewnętrzną tragedię obarczając się bezgraniczną winą, towarzysz wspomagał złe chwile, ratując odpowiednio dobranym słowem, aby kilkanaście lat później zmierzyć się z podobnym problemem. Pamiętał również jedno, targające przeświadczenie wywierające presję do dnia dzisiejszego – gdyby najważniejsza kobieta w jego życiu nie odeszła w zaświaty tak szybko, rodzina byłaby w całości. Spojona, żyjąca w całkowitej zgodności. A teraz? Trójka indywidualistów pozbawionych zaufania, wbijała krwawe szpile w powiązane ciała. Oddalali i zapomniali o najważniejszych aspektach rodzinnego egzystowania. Traktowali jak obce nieistniejące jednostki. Wtedy wdzierała się samotność. Paraliżująca emocja wspomagająca złe samopoczucie, kolejną bezsenną noc. Wypierająca wszystkie pozytywne wspomnienia, zacierająca upragnione twarze najbliższych. Wysysająca ostatnie tchnienia, gdy przekonanie o braku własnego azylu osiągnęło apogeum. Dlatego też gdy w zanadrzu burzliwej rozmowy pojawiła się niepewna propozycja, mężczyzna uwierzył w jej pomyślność. Miał nadzieję, że w dzisiejszych, niespokojnych czasach drogi przyjaciel poszukiwał bratniej duszy; że dzięki temu pomogą sobie na nowo. Jak brat, bratu.
Piętno, które na sobie nosił przyjmowało różnorodny wymiar. Jednego dnia cieszył się z każdej decyzji, która kiedykolwiek wpadła mu do głowy. Następnego dnia trwał w głębokiej depresji, przekonany, że wszystko co do tej pory osiągnął było ogromną i niepotrzebną pomyłką. Jednakże nigdy ostatecznie nie poddał się zatrważającym i obezwładniającym myślom. Musiał zmierzyć się z przeszłymi i przyszłymi demonami. Nie mógł zapomnieć o teraźniejszych. Przywykł do bieżącej realizacji najważniejszych kwestii – mimo ciężkiego dzieciństwa, wpojone zasady oddziaływały na dorosłą egzystencję. Musiał brać odpowiedzialność za swoje poczynania, problemy i czyny. Wraz z przyjacielem bardzo dobrze wiedzieli, że nie mogą zrzucić pewnych obowiązków na niestabilne i nieświadome jednostki. Dlatego też tak niewiarygodnie obawiał się reakcji innych. Zdawał sobie sprawę, że auror siedzący naprzeciwko należał do wyrozumiałych, taktownych, nie wymagając bujnych i gromkich wyjaśnień. Znał zarys sprawy, lecz cień dawnych wydarzeń nie pozwolił na zachowanie bezgranicznego spokoju. Nie do końca przewidywał jak zachowa się jego organizm gdy mnogość słów wypadnie na przygaszone światło tutejszej tawerny. Tonks musiał być przygotowany na wszystko, lecz czy nie wyraził takowej aprobaty wyrażając zgodę na wspólne spotkanie?
Jeszcze jedno, krótkie spojrzenie ogarniające całą salę utwierdziło w przekonaniu, że znajduje się na właściwym gruncie. Namiastka dawnych, spokojnych czasów, próbowała przebić się przez natłok niewypowiedzianych, paraliżujących doznań. Usiadł niepewnie wzdychając ciężko; jakby kamienny ciężar dotychczasowych wydarzeń miażdżył wnętrzności. Posłał towarzyszowi blady uśmiech i chcąc uspokoić swoją postawę, pochylił się nad stołem splatając dłonie gdzieś na jego brzegu. Gdy bursztynowy płyn zjawił się na stole, utkwił w nim przenikliwe spojrzenie obserwując drżące krople. Bez słowa przelał zawartość do odpowiednich szklanek i upił pokaźną część. Drugi z nich zadedykował Tonksowi, zwracając szkło w jego stronę w geście toastu. Dawno niespotkany, szczery i prawdziwy uśmiech przyprawił mężczyznę w chwilowe zadowolenie. Miał nadzieję, że usłyszy od niego tylko dobre słowa, które wytworzą kontrast dla ciemnych obrazów targających duszą. Chyba nie będzie tak źle, prawda? Uniósł brew w zaciekawieniu, podczas gdy dłonie obracały szklankę w dość nerwowym geście. – Podoba mi się taka postawa. Jestem pod wrażeniem… – odpowiedział zwyczajnie nie wrzucając w słowa żadnych, skrajnych emocji. Jego wypowiedź była szczera – podziwiał podejście nie zważające na obecną tragedię. Doceniał, iż mimo niespokojnej atmosfery, blondyn wyłapywał pozytywy. Bezwzględnie i skutecznie ukrywał prawdziwe rozterki, wybiórcze sytuacje, dotychczasowe przeżycia. Był pełnoprawnym uczestnikiem plugawych zamieszek widząc okrutne cierpienie niewinnych mieszkańców. Sam nie byłby w stanie tak funkcjonować. Gdy krótkie pytanie wyciekło z ust tutejszego gościa, ciemnowłosy uniósł głowę, aby dokładnie prześlizgnąć się po zmienionej twarzy. Szukał odpowiednich emocji, a przede wszystkim potwierdzenia, że może się przed nim otworzyć. Że chce się przed nim otworzyć. Pierwszą reakcją, która stała się jaskrawa i wyrazista był urwany, niepewny śmiech i przeczące kiwnięcie głową. Walczył z potrzebą ponownego zamoczenia ust w cierpkim, kojącym płynie, lecz słowa okazały się zwodne i szybsze: – A jak myślisz? – rzucił niespokojnie z subtelną dozą ataku. Pospiesznie dokończył zawartość szklanki, aby następnie uzupełnić jej zawartość. Nie chciał zabrzmieć nieprzyjemnie, jednakże skołatane nerwy przejęły nad nim władzę. Przeciągną dłonią po splątanych, zbyt długich włosach i na jednym wdechu wyrzucił: – Mam wrażenie, że w ogóle sobie nie radzę. – szczerze, bo przecież tak jest? Bo przecież plan, który tak skrupulatnie sobie zbudował zawodzi na każdym kroku. Nikt nie tratuje go poważnie zrzucając ogrom bezwładnych oskarżeń. Reaguje z wzmożoną agresją, niepewnością i całkowitym brakiem zaufania. Nawet własna rodzina nie potrafi zareagować zdrowo i normalnie. – Wiesz… – zatrzymał. – Nie tak to sobie wyobrażałem. – a jak? Że wszystko pójdzie gładko, a każdy otworzy ramiona na wieść o twoim przybyciu? Zaprosi na herbatę i w skrócie opowie zdarzenia z ostatnich 11 lat. Zapyta co u ciebie, zaproponuje ciepły kąt, strawę i jak najszybszą współpracę. Świat przyjmie jaskrawą barwę rozniecając ogień swym kojącym ciepłem. – Miałem plan. Skrupulatny, dobrze przygotowany plan. – kontynuował co jakiś czas badając reakcje towarzysza. – Chciałem realizować go stopniowo. Nie przybyłem tu gwałtownie, z dnia na dzień, bo był to mój kaprys. Wiem, że większość osób pewnie tak myśli, ale… – skoro miałeś tak dogodne życie, po co wrzucasz się w wir wojny? – Poczułem, że mam do wykonania pewne zobowiązanie. Że dalej jestem częścią tego świata, że może ktoś na mnie liczy. Może się do czegoś przydam. Spełnię swój obowiązek. Czytałem listy, a raczej strzępki słów od Jacqueline. Wiem co dzieje się wokół. Nie znam wszystkich przyczyn, ale wiem, że jest źle. Nie mogę jej zawieść, nie kolejnym razem… – zatrzymał, aby jednym płynnym ruchem wychylić zawartość szklanki. Gromkie głosy otoczenia uderzyły do głowy powodując pulsację skroni. Pokiwał głową z niedowierzaniem swojego monologu i dodał krótkie: - Wybacz, te słowa nie mają sensu. – nie chciałem obarczać cię kolejnymi problemami.
I chyba to podobieństwo zacisnęło jeszcze silniejszą więź. Mimo odległości i wieloletniej rozłąki perspektywa spotkania i powierzenia najważniejszych i najtrudniejszych informacji wydawała się naturalnym zjawiskiem. Odkąd los dość nierozerwalnie złączył ich drogi, ciemnowłosy wiedział, że mężczyzna siedzący naprzeciwko będzie dla niego istotną personą. Traktował go jak najbliższego, upragnionego brata, z którym każda przygoda wydawała się smakowitsza, bardziej ekscytująca i porywająca. Byli przeciwieństwem z ogromną wyobraźnią. Potrafili łączyć przemyślenia, szalone wizje i przekształcać je w żywy, realny obraz. Mieli inne priorytety, rozbieżne ambicje, lecz nie zakłócali i nie negowali własnej przyszłości. Stawiali na bezgraniczne wsparcie, szczerą opinię i zdrowe rady. Przezwyciężali przeszkody, które co chwila rzucano im pod nogi. Znali specyfikę swoich rodzin; niezwykle łatwo adaptowali się w nowych okolicznościach. I kiedy młody łamacz od kilku lat przeżywał wewnętrzną tragedię obarczając się bezgraniczną winą, towarzysz wspomagał złe chwile, ratując odpowiednio dobranym słowem, aby kilkanaście lat później zmierzyć się z podobnym problemem. Pamiętał również jedno, targające przeświadczenie wywierające presję do dnia dzisiejszego – gdyby najważniejsza kobieta w jego życiu nie odeszła w zaświaty tak szybko, rodzina byłaby w całości. Spojona, żyjąca w całkowitej zgodności. A teraz? Trójka indywidualistów pozbawionych zaufania, wbijała krwawe szpile w powiązane ciała. Oddalali i zapomniali o najważniejszych aspektach rodzinnego egzystowania. Traktowali jak obce nieistniejące jednostki. Wtedy wdzierała się samotność. Paraliżująca emocja wspomagająca złe samopoczucie, kolejną bezsenną noc. Wypierająca wszystkie pozytywne wspomnienia, zacierająca upragnione twarze najbliższych. Wysysająca ostatnie tchnienia, gdy przekonanie o braku własnego azylu osiągnęło apogeum. Dlatego też gdy w zanadrzu burzliwej rozmowy pojawiła się niepewna propozycja, mężczyzna uwierzył w jej pomyślność. Miał nadzieję, że w dzisiejszych, niespokojnych czasach drogi przyjaciel poszukiwał bratniej duszy; że dzięki temu pomogą sobie na nowo. Jak brat, bratu.
Piętno, które na sobie nosił przyjmowało różnorodny wymiar. Jednego dnia cieszył się z każdej decyzji, która kiedykolwiek wpadła mu do głowy. Następnego dnia trwał w głębokiej depresji, przekonany, że wszystko co do tej pory osiągnął było ogromną i niepotrzebną pomyłką. Jednakże nigdy ostatecznie nie poddał się zatrważającym i obezwładniającym myślom. Musiał zmierzyć się z przeszłymi i przyszłymi demonami. Nie mógł zapomnieć o teraźniejszych. Przywykł do bieżącej realizacji najważniejszych kwestii – mimo ciężkiego dzieciństwa, wpojone zasady oddziaływały na dorosłą egzystencję. Musiał brać odpowiedzialność za swoje poczynania, problemy i czyny. Wraz z przyjacielem bardzo dobrze wiedzieli, że nie mogą zrzucić pewnych obowiązków na niestabilne i nieświadome jednostki. Dlatego też tak niewiarygodnie obawiał się reakcji innych. Zdawał sobie sprawę, że auror siedzący naprzeciwko należał do wyrozumiałych, taktownych, nie wymagając bujnych i gromkich wyjaśnień. Znał zarys sprawy, lecz cień dawnych wydarzeń nie pozwolił na zachowanie bezgranicznego spokoju. Nie do końca przewidywał jak zachowa się jego organizm gdy mnogość słów wypadnie na przygaszone światło tutejszej tawerny. Tonks musiał być przygotowany na wszystko, lecz czy nie wyraził takowej aprobaty wyrażając zgodę na wspólne spotkanie?
Jeszcze jedno, krótkie spojrzenie ogarniające całą salę utwierdziło w przekonaniu, że znajduje się na właściwym gruncie. Namiastka dawnych, spokojnych czasów, próbowała przebić się przez natłok niewypowiedzianych, paraliżujących doznań. Usiadł niepewnie wzdychając ciężko; jakby kamienny ciężar dotychczasowych wydarzeń miażdżył wnętrzności. Posłał towarzyszowi blady uśmiech i chcąc uspokoić swoją postawę, pochylił się nad stołem splatając dłonie gdzieś na jego brzegu. Gdy bursztynowy płyn zjawił się na stole, utkwił w nim przenikliwe spojrzenie obserwując drżące krople. Bez słowa przelał zawartość do odpowiednich szklanek i upił pokaźną część. Drugi z nich zadedykował Tonksowi, zwracając szkło w jego stronę w geście toastu. Dawno niespotkany, szczery i prawdziwy uśmiech przyprawił mężczyznę w chwilowe zadowolenie. Miał nadzieję, że usłyszy od niego tylko dobre słowa, które wytworzą kontrast dla ciemnych obrazów targających duszą. Chyba nie będzie tak źle, prawda? Uniósł brew w zaciekawieniu, podczas gdy dłonie obracały szklankę w dość nerwowym geście. – Podoba mi się taka postawa. Jestem pod wrażeniem… – odpowiedział zwyczajnie nie wrzucając w słowa żadnych, skrajnych emocji. Jego wypowiedź była szczera – podziwiał podejście nie zważające na obecną tragedię. Doceniał, iż mimo niespokojnej atmosfery, blondyn wyłapywał pozytywy. Bezwzględnie i skutecznie ukrywał prawdziwe rozterki, wybiórcze sytuacje, dotychczasowe przeżycia. Był pełnoprawnym uczestnikiem plugawych zamieszek widząc okrutne cierpienie niewinnych mieszkańców. Sam nie byłby w stanie tak funkcjonować. Gdy krótkie pytanie wyciekło z ust tutejszego gościa, ciemnowłosy uniósł głowę, aby dokładnie prześlizgnąć się po zmienionej twarzy. Szukał odpowiednich emocji, a przede wszystkim potwierdzenia, że może się przed nim otworzyć. Że chce się przed nim otworzyć. Pierwszą reakcją, która stała się jaskrawa i wyrazista był urwany, niepewny śmiech i przeczące kiwnięcie głową. Walczył z potrzebą ponownego zamoczenia ust w cierpkim, kojącym płynie, lecz słowa okazały się zwodne i szybsze: – A jak myślisz? – rzucił niespokojnie z subtelną dozą ataku. Pospiesznie dokończył zawartość szklanki, aby następnie uzupełnić jej zawartość. Nie chciał zabrzmieć nieprzyjemnie, jednakże skołatane nerwy przejęły nad nim władzę. Przeciągną dłonią po splątanych, zbyt długich włosach i na jednym wdechu wyrzucił: – Mam wrażenie, że w ogóle sobie nie radzę. – szczerze, bo przecież tak jest? Bo przecież plan, który tak skrupulatnie sobie zbudował zawodzi na każdym kroku. Nikt nie tratuje go poważnie zrzucając ogrom bezwładnych oskarżeń. Reaguje z wzmożoną agresją, niepewnością i całkowitym brakiem zaufania. Nawet własna rodzina nie potrafi zareagować zdrowo i normalnie. – Wiesz… – zatrzymał. – Nie tak to sobie wyobrażałem. – a jak? Że wszystko pójdzie gładko, a każdy otworzy ramiona na wieść o twoim przybyciu? Zaprosi na herbatę i w skrócie opowie zdarzenia z ostatnich 11 lat. Zapyta co u ciebie, zaproponuje ciepły kąt, strawę i jak najszybszą współpracę. Świat przyjmie jaskrawą barwę rozniecając ogień swym kojącym ciepłem. – Miałem plan. Skrupulatny, dobrze przygotowany plan. – kontynuował co jakiś czas badając reakcje towarzysza. – Chciałem realizować go stopniowo. Nie przybyłem tu gwałtownie, z dnia na dzień, bo był to mój kaprys. Wiem, że większość osób pewnie tak myśli, ale… – skoro miałeś tak dogodne życie, po co wrzucasz się w wir wojny? – Poczułem, że mam do wykonania pewne zobowiązanie. Że dalej jestem częścią tego świata, że może ktoś na mnie liczy. Może się do czegoś przydam. Spełnię swój obowiązek. Czytałem listy, a raczej strzępki słów od Jacqueline. Wiem co dzieje się wokół. Nie znam wszystkich przyczyn, ale wiem, że jest źle. Nie mogę jej zawieść, nie kolejnym razem… – zatrzymał, aby jednym płynnym ruchem wychylić zawartość szklanki. Gromkie głosy otoczenia uderzyły do głowy powodując pulsację skroni. Pokiwał głową z niedowierzaniem swojego monologu i dodał krótkie: - Wybacz, te słowa nie mają sensu. – nie chciałem obarczać cię kolejnymi problemami.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Niektórzy powiedzieliby, że Vincent był szczęściarzem, ponieważ miał okazję zerwać z przeszłością, która trzymałaby go na wyspach, które już nie stały na krawędzi wojny, one w niej były. Miał niepowtarzalną możliwość wyboru; zostać ze swoim dotychczasowym życiem, gdziekolwiek ono się toczyło, czy porzucić je i wrócić, rzucając się w objęcia chaosu? Tonks nie miał tego luksusu, wiele czynników sprawiło, że bez reszty wpadł w bagno, w którym ugrzęzła cała społeczność magiczna Wielkiej Brytanii. Nie zdążył oderwać się od tej rzeczywistości, a już do niej wracał. Jak owad lgnący do światła, chociaż wiedział, że prędzej czy później go to zabije - musiał wiedzieć. Podpisywał na siebie wyrok śmierci, z premedytacją majstrował przy zegarze, wyznaczającym jego czas tutaj, na ziemi. Merlin jeden mógł powiedzieć kiedy wybije czas każdego z nich. Dla niektórych wskazówka już nie drgnie, innym przeznaczone zostały jeszcze długie lata, a niektórzy w dniach liczyli ostatnie chwile. Pytanie, czy wykorzystają je mądrze.
Matka mawiała, iż przeciwieństwa się przeciągają - żadne słowa nie mogłyby trafniej określić tej dwójki. Historia zataczała koło, niegdyś ramię w ramię stali przed wrotami do nieskończonej krainy wyobraźni i dziecięcej zabawy. Teraz, jeżeli Vincent tego właśnie chciał, mieli stawić czoła tworom w swojej okrutności wykraczającym poza możliwości ich wyobraźni, wszakże niezależnie od tego czy byli średniowiecznymi rycerzami, ratującymi miasteczko przed smokiem, a może poszukiwaczami zaginionego skarbu Merlina, to nigdy ich głównym przeciwnikiem nie był człowiek. Dreszcz przebiegał wzdłuż kręgosłupa, na samą myśl o tym, że okrucieństwem spłynęły brytyjskie ziemie z powodu jednego człowieka, którego ambicja wymknęła się spod kontroli, czy dadzą radę? Czy pozostaną zjednoczeni, tak jak podczas chłopięcych przygód? Czy Vincent zechce dołączyć do walki, a może pozostanie biernym obserwatorem, kronikarzem zdarzeń? Tego nie wiedział, mógł jedynie snuć domysły. Mógł wierzyć, że brunet z własnej woli zacznie odkrywać przed nim kolejne skrawki swojego nowego jestestwa, swego odmienionego, nowego ja, wzbogaconego o doświadczenia, których Tonks nie mógł być świadkiem. Czy więź z młodzieńczych lat przetrwała próbę czasu? O tym mieli przekonać się dzisiaj, siedząc przy stoliku w przydymionym pubie, w samym sercu Londynu. Jedyne co mu pozostało to nadzieja na to, że dawny przyjaciel nie odtrąci wyciągniętej dłoni i pozwoli sobie pomóc w zaadaptowaniu się do nowej rzeczywistości.
Decyzje w swej psotnej naturze miały to do siebie, że nie sposób było ocenić, która z nich będzie słuszną. I niezależnie, którą ścieżką się pójdzie, człowiek całe życie będzie rozmyślał, czy wybór, którego dokonał był słuszny. Pozostawało jedynie gdybanie, lub pogodzenie się z tym, co przynosi los i nie oglądanie się wstecz. Żadna z dróg nie mogła być dobra, czy zła, ale kształtowały one człowieka, były niczym ostrze, które ciosały bezkształtny pień, dłonie, które precyzyjnymi ruchami rzeźbiły w glinie i tylko wybory decydowały o tym jaką ostateczną formę przybiorą. Więc może nie powinno się mówić, że ludzie są ulepieni z tej samej czy innej gliny, ale że ich decyzje ulepiły ich w inny sposób, czy gorszy bądź lepszy to zweryfikuje życie. Czasem podobne refleksje modły nachodzić Tonksa, gdy z półprzymkniętymi powiekami siedział przytłoczony ciszą i samotnością. Jednakże nie poddał się całkowicie rozmyślaniu nad przeszłością, nie oddawał się całkowicie planowaniu przyszłości, która mogła nigdy nie nadejść - skupiał się na tym, co miał tu i teraz. Skupiał się na podejmowaniu decyzji, które w tym momencie uważał za słuszne.
Siedział przy stole i chociaż nie przejawiał podobnych oznak zdenerwowania, to wiele można było wyczytać z postawy Gabriela. Chociaż opierał swoje plecy na drewnianym stelażu krzesła, a dłoń swobodnie opadła na blat stołu to niemalże każdy mięsień jego ciała wydawał się napięty. Szerokie, spięte ramiona naciągały materiał swetra, a majaczący w gąszczu brody uśmiech mógł być równie dobrze jedynie lustrzanym odbiciem tego, co kiedyś stanowiło codzienność dla Gabriela. W istocie, mógł ubierać maski, ale spadały, gdy w zasięgu jego wzroku pojawiały się osoby, którym ufał. Czy nadal mógł ufać Vincentowi, tego nie wiedział, ale z pewnością dzisiejsze spotkanie miało coś zmienić lub umocnić dawne więzi. Jedno było pewne - był wiecznie gotowy, pytanie na co?
Wiele się zmienia, doświadczenia wpływają na charakter człowieka, ale są cechy stałe, które stanowią filary dla osobowości człowieka, mosty pomiędzy dawnym i teraźniejszym sobą. W przypadku Tonksa był to maniakalny optymizm, nierówna walka z nieszczęściem spowijającym świat, a jego chęcią odnalezienia chociażby najmniejszych rzeczy, które mogą wywołać uśmiech na ludzkiej twarzy. Owszem, czasem nawet on wątpił, ale były to ulotne momenty słabości, które przemijały niczym błysk światła, które ostatecznie rozpraszało się w przestrzeni. Jednakże co różniło Gabriela sprzed lat i brodatego aurora siedzącego naprzeciwko bruneta, to umiejętność powściągania swoich reakcji. Niegdyś często poddawał się prowokacjom czy to rówieśników, którzy tak chętnie wykrzykiwali obelgi pod jego adresem jedynie ze względu na pochodzenie. Na szczęście ścieżka zawodowa, którą kroczył nauczyła go panować nad swoim językiem i czynami. Dlatego pozwolił ulecieć w eter irracjonalnemu atakowi w pytaniu Vincenta, jakby chciał powiedzieć, że nie on jest jego przeciwnikiem i to nie z nim powinien walczyć. Ze spokojem wysłuchał monologu w wykonaniu bruneta, jedynie co jakiś czas sięgając po grubą szklankę wypełnioną bursztynowym alkoholem. - W dzisiejszych czasach coraz mniej rzeczy ma sens - rzucił, częstując go gorzkim poczuciem humoru, które miał nadzieje Vincent doceni. - Wiesz co mawiał mój opiekun? Przygotuj plan, wciel plan w życie, spodziewaj się, że coś pójdzie nie tak, olej plan - przerwał, dając tym słowom wybrzmieć, pozwolił ich znaczeniu dotrzeć do siedzącego naprzeciwko Rinehearta, który niezaprzeczalnie znajdował się teraz w trudnym położeniu. Gabriel stopniowo wchodził w to bagno, Vincent wykonywał obecnie niebezpieczny skok na główkę i tylko szczęście mogło go uchronić przed katastrofą. - To nie planu ci potrzeba, tylko czasu i determinacji - dodał po chwili, unosząc jeden z kącików ust ku górze. Przecież nic innego nie mógł zrobić, nie przekona w jednej sekundzie Jackie, że tym razem nigdzie się nie wybiera i może na niego liczyć. Nie sprawi, że wszystkie wypowiedziane i niewypowiedziane słowa przestaną mieć znaczenie. - Z tego co mówisz, wnioskuję, że do rodzinnego domu nie wróciłeś - bardziej stwierdził niż zapytał, unosząc jedną brew nieco wyżej w pytającym geście.
Matka mawiała, iż przeciwieństwa się przeciągają - żadne słowa nie mogłyby trafniej określić tej dwójki. Historia zataczała koło, niegdyś ramię w ramię stali przed wrotami do nieskończonej krainy wyobraźni i dziecięcej zabawy. Teraz, jeżeli Vincent tego właśnie chciał, mieli stawić czoła tworom w swojej okrutności wykraczającym poza możliwości ich wyobraźni, wszakże niezależnie od tego czy byli średniowiecznymi rycerzami, ratującymi miasteczko przed smokiem, a może poszukiwaczami zaginionego skarbu Merlina, to nigdy ich głównym przeciwnikiem nie był człowiek. Dreszcz przebiegał wzdłuż kręgosłupa, na samą myśl o tym, że okrucieństwem spłynęły brytyjskie ziemie z powodu jednego człowieka, którego ambicja wymknęła się spod kontroli, czy dadzą radę? Czy pozostaną zjednoczeni, tak jak podczas chłopięcych przygód? Czy Vincent zechce dołączyć do walki, a może pozostanie biernym obserwatorem, kronikarzem zdarzeń? Tego nie wiedział, mógł jedynie snuć domysły. Mógł wierzyć, że brunet z własnej woli zacznie odkrywać przed nim kolejne skrawki swojego nowego jestestwa, swego odmienionego, nowego ja, wzbogaconego o doświadczenia, których Tonks nie mógł być świadkiem. Czy więź z młodzieńczych lat przetrwała próbę czasu? O tym mieli przekonać się dzisiaj, siedząc przy stoliku w przydymionym pubie, w samym sercu Londynu. Jedyne co mu pozostało to nadzieja na to, że dawny przyjaciel nie odtrąci wyciągniętej dłoni i pozwoli sobie pomóc w zaadaptowaniu się do nowej rzeczywistości.
Decyzje w swej psotnej naturze miały to do siebie, że nie sposób było ocenić, która z nich będzie słuszną. I niezależnie, którą ścieżką się pójdzie, człowiek całe życie będzie rozmyślał, czy wybór, którego dokonał był słuszny. Pozostawało jedynie gdybanie, lub pogodzenie się z tym, co przynosi los i nie oglądanie się wstecz. Żadna z dróg nie mogła być dobra, czy zła, ale kształtowały one człowieka, były niczym ostrze, które ciosały bezkształtny pień, dłonie, które precyzyjnymi ruchami rzeźbiły w glinie i tylko wybory decydowały o tym jaką ostateczną formę przybiorą. Więc może nie powinno się mówić, że ludzie są ulepieni z tej samej czy innej gliny, ale że ich decyzje ulepiły ich w inny sposób, czy gorszy bądź lepszy to zweryfikuje życie. Czasem podobne refleksje modły nachodzić Tonksa, gdy z półprzymkniętymi powiekami siedział przytłoczony ciszą i samotnością. Jednakże nie poddał się całkowicie rozmyślaniu nad przeszłością, nie oddawał się całkowicie planowaniu przyszłości, która mogła nigdy nie nadejść - skupiał się na tym, co miał tu i teraz. Skupiał się na podejmowaniu decyzji, które w tym momencie uważał za słuszne.
Siedział przy stole i chociaż nie przejawiał podobnych oznak zdenerwowania, to wiele można było wyczytać z postawy Gabriela. Chociaż opierał swoje plecy na drewnianym stelażu krzesła, a dłoń swobodnie opadła na blat stołu to niemalże każdy mięsień jego ciała wydawał się napięty. Szerokie, spięte ramiona naciągały materiał swetra, a majaczący w gąszczu brody uśmiech mógł być równie dobrze jedynie lustrzanym odbiciem tego, co kiedyś stanowiło codzienność dla Gabriela. W istocie, mógł ubierać maski, ale spadały, gdy w zasięgu jego wzroku pojawiały się osoby, którym ufał. Czy nadal mógł ufać Vincentowi, tego nie wiedział, ale z pewnością dzisiejsze spotkanie miało coś zmienić lub umocnić dawne więzi. Jedno było pewne - był wiecznie gotowy, pytanie na co?
Wiele się zmienia, doświadczenia wpływają na charakter człowieka, ale są cechy stałe, które stanowią filary dla osobowości człowieka, mosty pomiędzy dawnym i teraźniejszym sobą. W przypadku Tonksa był to maniakalny optymizm, nierówna walka z nieszczęściem spowijającym świat, a jego chęcią odnalezienia chociażby najmniejszych rzeczy, które mogą wywołać uśmiech na ludzkiej twarzy. Owszem, czasem nawet on wątpił, ale były to ulotne momenty słabości, które przemijały niczym błysk światła, które ostatecznie rozpraszało się w przestrzeni. Jednakże co różniło Gabriela sprzed lat i brodatego aurora siedzącego naprzeciwko bruneta, to umiejętność powściągania swoich reakcji. Niegdyś często poddawał się prowokacjom czy to rówieśników, którzy tak chętnie wykrzykiwali obelgi pod jego adresem jedynie ze względu na pochodzenie. Na szczęście ścieżka zawodowa, którą kroczył nauczyła go panować nad swoim językiem i czynami. Dlatego pozwolił ulecieć w eter irracjonalnemu atakowi w pytaniu Vincenta, jakby chciał powiedzieć, że nie on jest jego przeciwnikiem i to nie z nim powinien walczyć. Ze spokojem wysłuchał monologu w wykonaniu bruneta, jedynie co jakiś czas sięgając po grubą szklankę wypełnioną bursztynowym alkoholem. - W dzisiejszych czasach coraz mniej rzeczy ma sens - rzucił, częstując go gorzkim poczuciem humoru, które miał nadzieje Vincent doceni. - Wiesz co mawiał mój opiekun? Przygotuj plan, wciel plan w życie, spodziewaj się, że coś pójdzie nie tak, olej plan - przerwał, dając tym słowom wybrzmieć, pozwolił ich znaczeniu dotrzeć do siedzącego naprzeciwko Rinehearta, który niezaprzeczalnie znajdował się teraz w trudnym położeniu. Gabriel stopniowo wchodził w to bagno, Vincent wykonywał obecnie niebezpieczny skok na główkę i tylko szczęście mogło go uchronić przed katastrofą. - To nie planu ci potrzeba, tylko czasu i determinacji - dodał po chwili, unosząc jeden z kącików ust ku górze. Przecież nic innego nie mógł zrobić, nie przekona w jednej sekundzie Jackie, że tym razem nigdzie się nie wybiera i może na niego liczyć. Nie sprawi, że wszystkie wypowiedziane i niewypowiedziane słowa przestaną mieć znaczenie. - Z tego co mówisz, wnioskuję, że do rodzinnego domu nie wróciłeś - bardziej stwierdził niż zapytał, unosząc jedną brew nieco wyżej w pytającym geście.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przygotowując się do ucieczki nie przewidywał, że za kilka lat, macierzyste tereny staną się tak niespokojne i niebezpieczne. Gdyby piekielne przestworza otworzyły się o wiele wcześniej, zapewne walczyłby u ich boku. Do teraz, do samego końca. Nie miał wyboru, zadecydował odgórnie. Postanowił nie informować żadnej, bliskiej mu jednostki. Nie każdy miał tyle szczęścia, odwagi, a przede wszystkim determinacji. Nie każdy z dnia na dzień pozostawiłby przeszłość bez żadnych wyrzutów sumienia. Krok, który przez długi czas uważał za przemyślany, wcale do takich nie należał. Opuszczając bezpieczną przestrzeń narażał się na wspomnianą śmierć. Codziennie, intensywnie modlił się do błękitnych niebios, aby przetrwać, działać, żyć. Nie czuł się bezpiecznie. Był pogodzony z faktem, iż niedotrwanie starości może być mu pisane. Bezpowrotnie.
Chciał stawić czoła igrającym, niebezpiecznym przeciwnościom. Zjednoczyć na nowo, stanąć do wymagającej, bezgranicznej walki. Zapoznać z przebiegiem sprawy, odzyskać zaufanie; aby każdy zaangażowany traktował go jak równego sojusznika. Potrzebował czasu, który nieubłaganie poruszał się do przodu. Nie było łatwo – konfrontowany z różnorodnym katalogiem charakterów, niebezpiecznie oddalał swe plany od głównego sedna. Chciał być szczery, przestać tuszować najistotniejsze informacje. Pragnął sojusznika, który podejdzie do niego spokojnie, wyrozumiale i taktownie. Zrozumie punkt widzenia, pozostawi bez oceny. Otworzy wrota bezgranicznego zaufania, którym darzyli się za młodu. Przypomni jak fantastycznie układała się ich współpraca. Że mimo różnić potrafili bez słowa wymienić podstawową komunikację. Ulec kompromisom, zaskoczyć nowatorskim pomysłem na nietypową zabawę. Wskoczyć w ogień, gdyby któryś z nich potrzebował pomocy. Bo mimo popełnionych błędów człowiek zasługuje na drugą szansę, prawda? Kierował nim strach, lęk oraz niepokój. Gotowy na poświęcenia, obawiał się kolejnego odtrącenia. Potrzebował przewodnika, który w tym momencie wskaże mu drogę. Popchnie na właściwe tory, przywróci nadzieję. Był zagubiony. I właśnie to uczucie wędrowało po jego twarzy, gdy po raz kolejny, gwałtownie zmieniał pozycję na niewygodnym krześle. Powiem ci co tylko zechcesz.
Zaprzestanie dywagowania o czasach zamierzchłych na pewno wychodziło na dobre. Rozpamiętywanie odległych wydarzeń, przywoływało niechciane, zapomniane, a na pewno bolesne emocje. Niestety należał do osób, których analityczny umysł, uwielbiał błądzić w krętych korytarzach przeszłości. Zsyłać oddalone, wyraźne obrazy, poddawać je analizie, rozdzielać na najdrobniejsze przypadki. Dochodził wtedy do okrutnych, rujnujących wniosków. Widział błędy, planował zmiany, żałował podjętych kroków. Nie umiał oderwać się od minionych wydarzeń; żyć pełnią teraźniejszego życia. Wszystko troski odbijały się na jego twarzy, która coraz rzadziej wykrzywiała się w beztroski, swobodny grymas uśmiechu. I po co ci to było drogi Vincencie?
Mężczyzna siedząc niespokojnie próbował wyłapać otaczające szczegóły. Mimo dobrze znanego miejsca, czuł pewien dyskomfort. Nie potrafił odnaleźć swobodnej przestrzeni; idealnego układu ciała, przemieszczającego się z każdą, przemijającą minutą. Dość wnikliwe spoglądał na statycznego towarzysza. Błękitne, zaszklone tęczówki zdradzały zakłopotanie, zagubienie, niewyraźne strużki rozżalenia, które najintensywniej skupiły się na sercu. Nie do końca wiedział jak powinien się zachować. Zmienił się, ten fakt nie ulegał żadnej wątpliwości. Pewne zachowania przestały być praktykowane; ciemnowłosy stał się trochę bardziej energiczny, żywiołowy, pewniejszy siebie. O wiele częściej, samoistnie wychodził do ludzi, zagadując o sprawy bieżące. Lubił konfrontacje, słowne sprzeczki, potrafił wdać się w awantury. Cień dawnego, nieśmiałego młodzieńca ciągnął się w oddali, lecz wrażliwość i dziwna emocjonalność została niemalże do dziś. Wszystkie odczucia zdawały się wyraźne do wyczytania. Towarzysz nie mógł się pomylić. Strapiony dotychczasowi wydarzeniami, zatapiał smutek w kolejnej porcji bursztynowego płynu. Wzdychał równie ciężko; potężny głaz zalegał na wszystkich wnętrznościach, uniemożliwiając swobodne ruchy. Głowa opierała się na jednej ręce – ociężała, zmęczona, przesycona. Druga zaś, głaskała brzeg grubej szklanki, badając kształtną strukturę. Gdy Tonks odezwał się po chwili, uniósł sceptyczny wzrok, spodziewając się zupełnie innego podejścia. Nie ukrywał, że blondyn trochę go zaskoczył: – A co jeśli, którego dnia stwierdzimy, że nic nie ma sensu, nawet doczesne życie? – odpowiedział szybko, filozoficznie i pesymistycznie. Takie odczucia przemawiały przez rosły profil. Były podsumowaniem dotychczasowych działań. O dziwo szybko się zniechęcał. Pracując jako łamacz, niejednokrotnie wyczekiwał odpowiedniego dnia, aby podjeść do skomplikowanej klątwy. Ciężkie, mozolne przygotowania, odpowiednie szkolenie oraz ekwipunek. Kilkutygodniowe wyprawy potrafiły zakończyć się fiaskiem. A teraz, poddawał się przez kilka gorzkich słów, serię niepowodzeń? Słuchając spokojnego, lekko rozbawionego tonu, ciemnowłosy spoglądał na przeciwległą ścianę. Pogrążony w nieodgadnionych myślach, obserwował niewielką półkę z zakurzonymi butelkami. Ich kolorowe szkło odbijało światło; migotało na drewnianych deskach restauracyjnego baru. Miał rację. Pokiwał głową milcząco, gdyż przedstawione powiedzenie, świetnie opisywało jego położenie. Dlaczego nie działał spontanicznie? Postawił wszystko na jedną kartę, poszedł za głosem zamarzniętego serca? Czy wszystko co do tej pory założył, nie okazało się zgubne i niepotrzebne? Przeciągając chwilę odrobinę dłużej, pierś uniosła się do góry, a ton przybrał gardłowy wydźwięk. Zgodził się, lecz jakby niedbale, niechciane. Ciężko było przyznać się do błędu, otwarcie. – Masz rację. – zatrzymał, aby unieść szklankę i pociągnąć pokaźny łyk. – Masz całkowitą rację. – dokończył niemalże szeptem. Skierował wzrok na brodatą twarz; samoistnie przybił toast, nie proponował zaproszenia. Dość, niezrozumiałego, pesymistycznego przesłania. Nie powinien zadręczać go wewnętrznymi demonami. Byli tutaj po raz pierwszy, od jedenastu długich lat. Byli dla siebie. Kącik ust powędrował do góry w bladym uśmiechu. Nie miał domu i zapewne prędko tam nie wróci. Nie miał pojęcia co dzieje się z ojcem – czy dotarły do niego burzliwe informacje dotyczące powrotu. Jak zareaguje, czy wyjdzie mu naprzeciw? Odeśle, zlinczuje, ukaże skruchę? Pytania pozostawały bez odpowiedzi, jednakże jedno jest pewne – musiał liczyć tylko na siebie. Odstawił szklankę z wymownym impetem, mówiąc: – Po pierwsze, nie jestem pewny czy mam jeszcze dom rodzinny. – przecież nie chcą go widzieć, prawda? Już się przyzwyczaili. – Po drugie widziałem się z Jacqueline. Niedawno. Jak możesz sobie wyobrazić nie skończyło się to dobrze. Pokrzyczeliśmy, mierzyła we mnie różdżką. – zatrzymał, aby zaśmiać się nerwowo z pewnym niedowierzaniem. – Wzięła ze sobą jakiegoś plugawego chłoptasia. Nie ufała mi. Zupełnie. Zaatakował mnie. Nawet nie wiedząc kim jestem… – zakończył z wyraźną złością, zaciętą miną. Czyż nie był w beznadziejnej sytuacji? – Ojca nie widziałem i chyba nie jestem gotowy, do tej konfrontacji. – wiedział co go czeka, czuł, że w głębi serca, stary czarodziej w ogóle się nie zmienił. Nie wziął winy, nadal posądza go o najgorsze. Zaleje wyrzutami, wyzwie od nieodpowiedzialnych, tchórzliwych, niereformowalnych osobników. Wyprze, a może nawet wydziedziczy? Rineheart ponownie sięgnął po szklankę, lecz zanim umoczył w niej usta, uzupełnił wypowiedź o jeszcze jedno zdanie: – Spotkałem natomiast twoją siostrę. – informacja wylała się z nieoczekiwaną czułością. Czekała na wydobycie, zaprezentowanie, opuszczenie rozdartego wnętrza. Była tym optymistycznym dodatkiem. W jednym momencie odczuwał całą gamę sprzecznych emocji, które w połączeniu powodowały krwawe i niechciane kolizje. Czuł się tak, jakby umierał. Powoli, etapowo, boleśnie. Niech to się wreszcie skończy, proszę. Ale przecież to dopiero początek? - Opowiedz coś o sobie. - wyrzucił nagle.
Chciał stawić czoła igrającym, niebezpiecznym przeciwnościom. Zjednoczyć na nowo, stanąć do wymagającej, bezgranicznej walki. Zapoznać z przebiegiem sprawy, odzyskać zaufanie; aby każdy zaangażowany traktował go jak równego sojusznika. Potrzebował czasu, który nieubłaganie poruszał się do przodu. Nie było łatwo – konfrontowany z różnorodnym katalogiem charakterów, niebezpiecznie oddalał swe plany od głównego sedna. Chciał być szczery, przestać tuszować najistotniejsze informacje. Pragnął sojusznika, który podejdzie do niego spokojnie, wyrozumiale i taktownie. Zrozumie punkt widzenia, pozostawi bez oceny. Otworzy wrota bezgranicznego zaufania, którym darzyli się za młodu. Przypomni jak fantastycznie układała się ich współpraca. Że mimo różnić potrafili bez słowa wymienić podstawową komunikację. Ulec kompromisom, zaskoczyć nowatorskim pomysłem na nietypową zabawę. Wskoczyć w ogień, gdyby któryś z nich potrzebował pomocy. Bo mimo popełnionych błędów człowiek zasługuje na drugą szansę, prawda? Kierował nim strach, lęk oraz niepokój. Gotowy na poświęcenia, obawiał się kolejnego odtrącenia. Potrzebował przewodnika, który w tym momencie wskaże mu drogę. Popchnie na właściwe tory, przywróci nadzieję. Był zagubiony. I właśnie to uczucie wędrowało po jego twarzy, gdy po raz kolejny, gwałtownie zmieniał pozycję na niewygodnym krześle. Powiem ci co tylko zechcesz.
Zaprzestanie dywagowania o czasach zamierzchłych na pewno wychodziło na dobre. Rozpamiętywanie odległych wydarzeń, przywoływało niechciane, zapomniane, a na pewno bolesne emocje. Niestety należał do osób, których analityczny umysł, uwielbiał błądzić w krętych korytarzach przeszłości. Zsyłać oddalone, wyraźne obrazy, poddawać je analizie, rozdzielać na najdrobniejsze przypadki. Dochodził wtedy do okrutnych, rujnujących wniosków. Widział błędy, planował zmiany, żałował podjętych kroków. Nie umiał oderwać się od minionych wydarzeń; żyć pełnią teraźniejszego życia. Wszystko troski odbijały się na jego twarzy, która coraz rzadziej wykrzywiała się w beztroski, swobodny grymas uśmiechu. I po co ci to było drogi Vincencie?
Mężczyzna siedząc niespokojnie próbował wyłapać otaczające szczegóły. Mimo dobrze znanego miejsca, czuł pewien dyskomfort. Nie potrafił odnaleźć swobodnej przestrzeni; idealnego układu ciała, przemieszczającego się z każdą, przemijającą minutą. Dość wnikliwe spoglądał na statycznego towarzysza. Błękitne, zaszklone tęczówki zdradzały zakłopotanie, zagubienie, niewyraźne strużki rozżalenia, które najintensywniej skupiły się na sercu. Nie do końca wiedział jak powinien się zachować. Zmienił się, ten fakt nie ulegał żadnej wątpliwości. Pewne zachowania przestały być praktykowane; ciemnowłosy stał się trochę bardziej energiczny, żywiołowy, pewniejszy siebie. O wiele częściej, samoistnie wychodził do ludzi, zagadując o sprawy bieżące. Lubił konfrontacje, słowne sprzeczki, potrafił wdać się w awantury. Cień dawnego, nieśmiałego młodzieńca ciągnął się w oddali, lecz wrażliwość i dziwna emocjonalność została niemalże do dziś. Wszystkie odczucia zdawały się wyraźne do wyczytania. Towarzysz nie mógł się pomylić. Strapiony dotychczasowi wydarzeniami, zatapiał smutek w kolejnej porcji bursztynowego płynu. Wzdychał równie ciężko; potężny głaz zalegał na wszystkich wnętrznościach, uniemożliwiając swobodne ruchy. Głowa opierała się na jednej ręce – ociężała, zmęczona, przesycona. Druga zaś, głaskała brzeg grubej szklanki, badając kształtną strukturę. Gdy Tonks odezwał się po chwili, uniósł sceptyczny wzrok, spodziewając się zupełnie innego podejścia. Nie ukrywał, że blondyn trochę go zaskoczył: – A co jeśli, którego dnia stwierdzimy, że nic nie ma sensu, nawet doczesne życie? – odpowiedział szybko, filozoficznie i pesymistycznie. Takie odczucia przemawiały przez rosły profil. Były podsumowaniem dotychczasowych działań. O dziwo szybko się zniechęcał. Pracując jako łamacz, niejednokrotnie wyczekiwał odpowiedniego dnia, aby podjeść do skomplikowanej klątwy. Ciężkie, mozolne przygotowania, odpowiednie szkolenie oraz ekwipunek. Kilkutygodniowe wyprawy potrafiły zakończyć się fiaskiem. A teraz, poddawał się przez kilka gorzkich słów, serię niepowodzeń? Słuchając spokojnego, lekko rozbawionego tonu, ciemnowłosy spoglądał na przeciwległą ścianę. Pogrążony w nieodgadnionych myślach, obserwował niewielką półkę z zakurzonymi butelkami. Ich kolorowe szkło odbijało światło; migotało na drewnianych deskach restauracyjnego baru. Miał rację. Pokiwał głową milcząco, gdyż przedstawione powiedzenie, świetnie opisywało jego położenie. Dlaczego nie działał spontanicznie? Postawił wszystko na jedną kartę, poszedł za głosem zamarzniętego serca? Czy wszystko co do tej pory założył, nie okazało się zgubne i niepotrzebne? Przeciągając chwilę odrobinę dłużej, pierś uniosła się do góry, a ton przybrał gardłowy wydźwięk. Zgodził się, lecz jakby niedbale, niechciane. Ciężko było przyznać się do błędu, otwarcie. – Masz rację. – zatrzymał, aby unieść szklankę i pociągnąć pokaźny łyk. – Masz całkowitą rację. – dokończył niemalże szeptem. Skierował wzrok na brodatą twarz; samoistnie przybił toast, nie proponował zaproszenia. Dość, niezrozumiałego, pesymistycznego przesłania. Nie powinien zadręczać go wewnętrznymi demonami. Byli tutaj po raz pierwszy, od jedenastu długich lat. Byli dla siebie. Kącik ust powędrował do góry w bladym uśmiechu. Nie miał domu i zapewne prędko tam nie wróci. Nie miał pojęcia co dzieje się z ojcem – czy dotarły do niego burzliwe informacje dotyczące powrotu. Jak zareaguje, czy wyjdzie mu naprzeciw? Odeśle, zlinczuje, ukaże skruchę? Pytania pozostawały bez odpowiedzi, jednakże jedno jest pewne – musiał liczyć tylko na siebie. Odstawił szklankę z wymownym impetem, mówiąc: – Po pierwsze, nie jestem pewny czy mam jeszcze dom rodzinny. – przecież nie chcą go widzieć, prawda? Już się przyzwyczaili. – Po drugie widziałem się z Jacqueline. Niedawno. Jak możesz sobie wyobrazić nie skończyło się to dobrze. Pokrzyczeliśmy, mierzyła we mnie różdżką. – zatrzymał, aby zaśmiać się nerwowo z pewnym niedowierzaniem. – Wzięła ze sobą jakiegoś plugawego chłoptasia. Nie ufała mi. Zupełnie. Zaatakował mnie. Nawet nie wiedząc kim jestem… – zakończył z wyraźną złością, zaciętą miną. Czyż nie był w beznadziejnej sytuacji? – Ojca nie widziałem i chyba nie jestem gotowy, do tej konfrontacji. – wiedział co go czeka, czuł, że w głębi serca, stary czarodziej w ogóle się nie zmienił. Nie wziął winy, nadal posądza go o najgorsze. Zaleje wyrzutami, wyzwie od nieodpowiedzialnych, tchórzliwych, niereformowalnych osobników. Wyprze, a może nawet wydziedziczy? Rineheart ponownie sięgnął po szklankę, lecz zanim umoczył w niej usta, uzupełnił wypowiedź o jeszcze jedno zdanie: – Spotkałem natomiast twoją siostrę. – informacja wylała się z nieoczekiwaną czułością. Czekała na wydobycie, zaprezentowanie, opuszczenie rozdartego wnętrza. Była tym optymistycznym dodatkiem. W jednym momencie odczuwał całą gamę sprzecznych emocji, które w połączeniu powodowały krwawe i niechciane kolizje. Czuł się tak, jakby umierał. Powoli, etapowo, boleśnie. Niech to się wreszcie skończy, proszę. Ale przecież to dopiero początek? - Opowiedz coś o sobie. - wyrzucił nagle.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jedni powiedzieliby, że zachowanie Vincenta podyktowane było plugawym tchórzostwem przeszywającym go aż do trzewi. Inni zaś, że miał w sobie niekończące się pokłady odwagi, które pozwoliły mu pozostawić przeszłość i odkryć prawdziwego siebie, niezależnie od twardego słowa ojca. Gabriel uważał, że jego przyjaciel - bo nigdy nie pozbawił Vincenta tego zaszczytnego miana - zrobił to, co w tym momencie uznawał za słuszne. Nie każdy chciał kroczyć ścieżką, którą przed laty obrał ojciec siedzącego na przeciwko Gabriela bruneta i nie każdy człowiek w ich wieku musiał deklarować swoją gotowość do codziennej walki ze złem sączącym się w samym środku miasta niczym trucizna. Jednakże teraz zło w najpaskudniejszej postaci wyłaniało się z ciemności, wypełzało z doków, Nokturnu, ale i arystokratycznych dworów, aby zainfekować resztę społeczeństwa, dotrzeć i zawładnąć ludzkim sercem oraz umysłem, lub wpuścić do nich zżerający od środka jad. Jednakże byli też tajemniczy oni , pojawiający się tam, gdzie zła było najwięcej, stawali się fizyczną i metaforyczną tarczą pomiędzy nieświadomymi obywatelami, którzy czasem przechodzili obok pochłonięci codziennością, nie zwracając uwagi na eskalującą ciemność. Zakon - przeciwwaga dla rozszerzających się sił wroga, idei o wątpliwej wartości moralnej. On znajdował się w sercu wydarzeń, wiedział co się stało naprawdę nim opis wydarzenia pojawił się na łamach Proroka Codziennego. I być może Vincent zostanie obdarzony przywilejem i zarazem ciężarem wiedzy, jaką nosił na swoich barkach Tonks, jaką nosiła siostra i ojciec bruneta, ale jeszcze nie teraz. Nie wgryzł się w nową rzeczywistość, nie dobił do jednego brzegu, tak wiec dlaczego miał pchać go znowu na niespokojne wody? Wierzył, że potrzebował czasu, zarówno jego przyjaciel na sprawdzenie, jak jego nowe jestestwo wpasuje się w kształt układanki, który pozostawił pusty po wyjeździe.
Stateczna, spokojna postawa blondyna mówiła otwarcie; słucham. Nie miał zamiaru bombardować Vincenta pytaniami, zasypywać morałami i insynuacjami, co też by zrobił na jego miejscu. Nie był ja jego miejscu, nie wiedział tak naprawdę co siedziało w jego głowie i sercu. Chciał poznać na nowo przyjaciela, kimkolwiek się stał. Był gotów zostać jego przewodnikiem, poprowadzić przez spowity mgłą Londyn, wesprzeć, kiedy poczuje się zagubiony w korytarzach miasta. Albo gdy kolejne spotkanie okaże się porażką. Jesteśmy braćmi, zdawało się mówić spokojne spojrzenie bystrych, niebieskich oczu. Nie musiał się obawiać, kryć za kolejnymi maskami, wszakże Tonks nie przykleił do niego żadnej łatki, poza tej świadczącej o dawnej, zażyłej relacji pomiędzy dwójką już dorosłych mężczyzn. A jeżeli tego właśnie potrzebował to stanie się jego kompasem moralnym, nawet jeżeli sam niekiedy błądził i mógł mieć wątpliwości - to normalne. Wojna zmusza do decyzji nieoczywistych i czasem zastanawiasz się czy podejmowane przez ciebie lub innych decyzje nie przekroczyły już tej umownej granicy moralności.
Nie mógł nie zauważyć, wszakże aurorem nie jest się jedynie od początku do końca zmiany i nie pozostawia się tej roboty wraz ze złożeniem raportu na biurku panny Potter czy też zamknięciem teczki wypełnionej aktami kolejnej sprawy. Póki nie oddawał się w objęcia snu, pozostawał niezmiennie czujny. Dlatego spojrzenie niebieskich oczu mogło wydawać się ostrzejsze, dużo bardziej precyzyjne niżeli za młodu, gdy potrafił z roztargnieniem rozglądać się dookoła i chociaż i wtedy spostrzegawczości nie było mu brak, skupiał się na wszystkim co go otaczało. Teraz to niespokojne ruchy Vincenta stały się obiektem jego pozornie niezbyt nachalnej obserwacji. Co jakiś czas popijał bursztynowego alkoholu, a gdy panowie witali dno szklanki, dolewał następną porcję, na rozluźnienie. Bo tego potrzeba było brunetowi, przynajmniej tak wydawało się Gabrielowi.
Na jego pytanie uśmiechnął się nieznacznie, na chwilę skupiając wzrok na cieczy przelewającej się z szklance, którą delikatnie obracał w dłoni. - Sęk w tym, żeby znaleźć sens w tym bezsensie - rzucił nieco tajemniczo, trochę filozoficznie, chociaż - gdyby tylko mógł wiedzieć - to widziałby w tym krótkim zdaniu praktyczność, którą Tonks się zawsze chełpił. Właśnie to robił, poszukiwał porządku wśród chaosu niczym pies myśliwski, podążał za tropem i drążyć miał nieustannie, póki zmęczenie nie zmoże go na tyle, że padnie na posadzkę. Dopóki ktoś, ktokolwiek nad nimi czuwa, nie powoła go do siebie. A gdy Vince przyznał mu rację uśmiechnął się z tą typową, krukońską pychą, zadowoleniem. Czyż jego racja w tej materii nie była oczywista? - Powiedz mi coś, czego nie wiem - zażartował, chcąc nieco rozluźnić stężałe mięśnie twarzy ciemnowłosego. Przecież świat nie składał się z ponurych wizji jeszcze mroczniejszej przyszłości. Były też te małe, niepozorne chwile jak ta - dwóch mężczyzn, dawnych druhów, braci, gawędzących po latach rozłąki wypełnionych doświadczeniem, radością, którą mogli chcieć się podzielić i bólem, o którym woleliby zapomnieć.
Wypuścił powietrze z ust. Co miał mu powiedzieć? Że będzie lepiej? Z czasem pewnie będzie, ale nie wiedział kiedy, nie mógł mu zagwarantować, że nim wiosnę zastąpi duchota i letni skwar, Jackie znowu spojrzy na niego jak na brata, a nie jak na wroga, zdrajcę. On sam nie chciał ingerować, wiedział, że jego obecność byłaby odebrana podobnie jak postać chłoptasia, o którym wspomniał. Przebłysk dziwnej ciekawości zmusił go do zadania sobie tego pytania; kto to mógł być? Nie odezwał się jednak. - Nie będę cię przekonywał, że ludzie się mogą zmienić bo to ty musisz być gotowy na to spotkanie, nie ja. Tylko wiesz, ty się zmieniłeś, to dlaczego twój ojciec nie może? - odpowiedz Vincencie, dlaczego obdzierasz własnego ojca z tej możliwości? Bo tacy jak on się nie zmieniają? A czy ja, jestem w takim razie taki jak on? Prowokował go. Zupełnie jakby dźgał dzikie zwierzę patykiem i z zainteresowaniem oglądał jego reakcję. - Tylko proszę, nie odwlekaj tego zbyt długo, bo przegapisz jedyny moment na powiedzenie tego, co chcesz powiedzieć i co Kieran powinien usłyszeć - dodał po chwili, a jasne spojrzenie przybrało barwę pochmurnego nieba. Czy Vinc był gotowy na kolejną stratę? Powinien wiedzieć, jak w tym fachu łatwo o stratę życia. - Stary, nie obraź się, ale jakbym Just wróciła po jedenastu latach nieobecności i jakichkolwiek wieści to też mierzyłbym do niej różdżką. - szczególnie teraz, dokończył w myślach. Czasy były niepewne i sam nie wiedziałeś, czy ci, którzy cię otaczają są po tej właściwej stronie barykady. - Daj jej czas, pod tą upartą, twardą powłoką nadal skrywa się twoja siostra, która oddałaby za ciebie życie - a przynajmniej tak mu się wydawało. Dokończył kolejną szklankę. Na wzmiankę o Justine, Gabriel nie mógł powstrzymać zaczepnego, nieco złośliwego uśmiechu formującego się na twarzy Tonksa. Nigdy nie był tym typem brata, który spod byka patrzył na każdego potencjalnego szwagra. Większość z nich odstraszał Michael, on mógł się jedynie zabawić strachem w ich oczach, ale Vincent był przecież przyjacielem, druhem, kompanem, bratem. - Opowiesz mi wszystko w drodze do domu. A bo zapomniałem, nie wiem w jakiej dziurze się teraz zatrzymałeś, ale właśnie idziemy po twoje rzeczy i zamieszkasz ze mną. Nie będziesz się gniótł ze szczurami, kiedy rezydencja Tonksów stoi pusta - stwierdził. Rozmowy egzystencjalne i alkohol sprawiły, że utknął mu ten tyci szczegół - nie pozwoli, żeby jego brat wałęsał się Merlin jeden wie gdzie.
Stateczna, spokojna postawa blondyna mówiła otwarcie; słucham. Nie miał zamiaru bombardować Vincenta pytaniami, zasypywać morałami i insynuacjami, co też by zrobił na jego miejscu. Nie był ja jego miejscu, nie wiedział tak naprawdę co siedziało w jego głowie i sercu. Chciał poznać na nowo przyjaciela, kimkolwiek się stał. Był gotów zostać jego przewodnikiem, poprowadzić przez spowity mgłą Londyn, wesprzeć, kiedy poczuje się zagubiony w korytarzach miasta. Albo gdy kolejne spotkanie okaże się porażką. Jesteśmy braćmi, zdawało się mówić spokojne spojrzenie bystrych, niebieskich oczu. Nie musiał się obawiać, kryć za kolejnymi maskami, wszakże Tonks nie przykleił do niego żadnej łatki, poza tej świadczącej o dawnej, zażyłej relacji pomiędzy dwójką już dorosłych mężczyzn. A jeżeli tego właśnie potrzebował to stanie się jego kompasem moralnym, nawet jeżeli sam niekiedy błądził i mógł mieć wątpliwości - to normalne. Wojna zmusza do decyzji nieoczywistych i czasem zastanawiasz się czy podejmowane przez ciebie lub innych decyzje nie przekroczyły już tej umownej granicy moralności.
Nie mógł nie zauważyć, wszakże aurorem nie jest się jedynie od początku do końca zmiany i nie pozostawia się tej roboty wraz ze złożeniem raportu na biurku panny Potter czy też zamknięciem teczki wypełnionej aktami kolejnej sprawy. Póki nie oddawał się w objęcia snu, pozostawał niezmiennie czujny. Dlatego spojrzenie niebieskich oczu mogło wydawać się ostrzejsze, dużo bardziej precyzyjne niżeli za młodu, gdy potrafił z roztargnieniem rozglądać się dookoła i chociaż i wtedy spostrzegawczości nie było mu brak, skupiał się na wszystkim co go otaczało. Teraz to niespokojne ruchy Vincenta stały się obiektem jego pozornie niezbyt nachalnej obserwacji. Co jakiś czas popijał bursztynowego alkoholu, a gdy panowie witali dno szklanki, dolewał następną porcję, na rozluźnienie. Bo tego potrzeba było brunetowi, przynajmniej tak wydawało się Gabrielowi.
Na jego pytanie uśmiechnął się nieznacznie, na chwilę skupiając wzrok na cieczy przelewającej się z szklance, którą delikatnie obracał w dłoni. - Sęk w tym, żeby znaleźć sens w tym bezsensie - rzucił nieco tajemniczo, trochę filozoficznie, chociaż - gdyby tylko mógł wiedzieć - to widziałby w tym krótkim zdaniu praktyczność, którą Tonks się zawsze chełpił. Właśnie to robił, poszukiwał porządku wśród chaosu niczym pies myśliwski, podążał za tropem i drążyć miał nieustannie, póki zmęczenie nie zmoże go na tyle, że padnie na posadzkę. Dopóki ktoś, ktokolwiek nad nimi czuwa, nie powoła go do siebie. A gdy Vince przyznał mu rację uśmiechnął się z tą typową, krukońską pychą, zadowoleniem. Czyż jego racja w tej materii nie była oczywista? - Powiedz mi coś, czego nie wiem - zażartował, chcąc nieco rozluźnić stężałe mięśnie twarzy ciemnowłosego. Przecież świat nie składał się z ponurych wizji jeszcze mroczniejszej przyszłości. Były też te małe, niepozorne chwile jak ta - dwóch mężczyzn, dawnych druhów, braci, gawędzących po latach rozłąki wypełnionych doświadczeniem, radością, którą mogli chcieć się podzielić i bólem, o którym woleliby zapomnieć.
Wypuścił powietrze z ust. Co miał mu powiedzieć? Że będzie lepiej? Z czasem pewnie będzie, ale nie wiedział kiedy, nie mógł mu zagwarantować, że nim wiosnę zastąpi duchota i letni skwar, Jackie znowu spojrzy na niego jak na brata, a nie jak na wroga, zdrajcę. On sam nie chciał ingerować, wiedział, że jego obecność byłaby odebrana podobnie jak postać chłoptasia, o którym wspomniał. Przebłysk dziwnej ciekawości zmusił go do zadania sobie tego pytania; kto to mógł być? Nie odezwał się jednak. - Nie będę cię przekonywał, że ludzie się mogą zmienić bo to ty musisz być gotowy na to spotkanie, nie ja. Tylko wiesz, ty się zmieniłeś, to dlaczego twój ojciec nie może? - odpowiedz Vincencie, dlaczego obdzierasz własnego ojca z tej możliwości? Bo tacy jak on się nie zmieniają? A czy ja, jestem w takim razie taki jak on? Prowokował go. Zupełnie jakby dźgał dzikie zwierzę patykiem i z zainteresowaniem oglądał jego reakcję. - Tylko proszę, nie odwlekaj tego zbyt długo, bo przegapisz jedyny moment na powiedzenie tego, co chcesz powiedzieć i co Kieran powinien usłyszeć - dodał po chwili, a jasne spojrzenie przybrało barwę pochmurnego nieba. Czy Vinc był gotowy na kolejną stratę? Powinien wiedzieć, jak w tym fachu łatwo o stratę życia. - Stary, nie obraź się, ale jakbym Just wróciła po jedenastu latach nieobecności i jakichkolwiek wieści to też mierzyłbym do niej różdżką. - szczególnie teraz, dokończył w myślach. Czasy były niepewne i sam nie wiedziałeś, czy ci, którzy cię otaczają są po tej właściwej stronie barykady. - Daj jej czas, pod tą upartą, twardą powłoką nadal skrywa się twoja siostra, która oddałaby za ciebie życie - a przynajmniej tak mu się wydawało. Dokończył kolejną szklankę. Na wzmiankę o Justine, Gabriel nie mógł powstrzymać zaczepnego, nieco złośliwego uśmiechu formującego się na twarzy Tonksa. Nigdy nie był tym typem brata, który spod byka patrzył na każdego potencjalnego szwagra. Większość z nich odstraszał Michael, on mógł się jedynie zabawić strachem w ich oczach, ale Vincent był przecież przyjacielem, druhem, kompanem, bratem. - Opowiesz mi wszystko w drodze do domu. A bo zapomniałem, nie wiem w jakiej dziurze się teraz zatrzymałeś, ale właśnie idziemy po twoje rzeczy i zamieszkasz ze mną. Nie będziesz się gniótł ze szczurami, kiedy rezydencja Tonksów stoi pusta - stwierdził. Rozmowy egzystencjalne i alkohol sprawiły, że utknął mu ten tyci szczegół - nie pozwoli, żeby jego brat wałęsał się Merlin jeden wie gdzie.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Początkowo, żył w przeświadczeniu, iż decyzja, którą podjął, była wyrazem tchórzostwa. Zapewne tak odbierała go rodzina, poszczególni, różnorodni znajomi. Z biegiem lat, odbywając szereg rozmów, uczestnicząc w wielu wyprawach, dynamicznie rozwijając swoje umiejętności, zmienił podejście. Uznał rację leżącą po jego stronie. Przyznał, że czyn, którego się dopuścił mógł zostać odebrany jako wyraz nieprezentowanej wcześniej odwagi, determinacji i walki o własne przekonania. Odciął się od przeszłości, wypierając negatywne sytuacje, gromkie kłótnie, czy karcące spojrzenia. Zaczął funkcjonować w zupełnie nowych realiach, odcinając od tego co działo się za grubymi murami odległej obczyzny. Nie było kolorowo. Diametralne zmiany ogarniały i paraliżowały całą stolicę. Ukryci przeciwnicy rozpoczęli otwarte, krwawe natarcie. Zrobiło się niespokojnie, niebezpiecznie, niepewnie. Niewinne jednostki znikały w nieznanych okolicznościach; traciły życie w ramach obrony przed niesprawiedliwym systemem. Dlatego odkąd sięgał pamięcią, nienawidził polityki. Bezduszna, zachłanna chęć objęcia władzy na niewiarygodnych warunkach, zawsze kończyła się tragedią. Zmuszała do powstania, do walki.
Nieznana formacja przeciwstawiała się skutkom rozpętanej wojny. Za wszelką cenę starała się ochronić niewinnych, przywrócić spokój i porządek na wąskich, brukowych, londyńskich ulicach. Samozwańczy bohaterowie, oddający codzienność na rzecz bezwzględnych starć. Rezygnowali z towarzyskich spotkań, pracy, wewnętrznych odczuć, planowania przyszłości. Stawiali na szalę własne, unikatowe, kruche życie, aby na dobre zapobiec bezsensowniej inwazji. Od jakiego czasu, trwali w zawieszeniu? Jak długo ukrywali swą przynależność? Udawali, że obowiązki, otaczający świat jest zwyczajny, normalny, niezmieniony. Ile kłamstw, każdego dnia wypowiadali w zmrożony eter? Czy jego też nimi karmili? Czy pozwolą na wejście w sam głąb organizacji – zaangażowanie, poznanie planów, celów oraz działań? Nie musieli dawać mu czasu, powinni wiedzieć, że skoro samoistnie zdecydował się na powrót, wszedł w nową, niespodziewaną doczesność. Nie chciał być bierny, pragnął działać. Od dawna nie miał już nic do stracenia – nie mógł patrzeć, jak najbliżsi cierpią przez tak absurdalne idee. Należało je obalić, natychmiast.
Doceniał odmienne podejście do sprawy. Otwarte, trzeźwe, bez zbędnych, niepotrzebnych pretensji, czy roszczeń. Auror okazał się nader wyrozumiały, gotowy do poświęceń. Z otwartymi ramionami przyjął odnalezionego przyjaciela, chcąc wprowadzić go w zmienione realia. Stawić czoło problemom, które targały wnętrze od kilku, dobrych miesięcy. Obawiał się tego starcia. Nie potrafił wyobrazić sobie pierwszej reakcji, konkretnych słów, silnego spojrzenia. Miał wrażenie, że ogrom wyrzutów, okrutnej winy, przytłoczy sylwetkę. Zmusi do odwrotu. Emocje wyrażone w niepewnym, rozbieganym, rozświetlonym spojrzeniu, były widoczne na pierwszy rzut oka. Pragnął interakcji, odtworzenia dawnej, zażyłej relacji. Postanowił postawić na całkowitą szczerość, odsłonić wszelkie słabości. Udowodnić mężczyźnie, że jest warty ponownego zaufania. Wyraża skruchę, przyznaje do pogubienia. Jest w stanie podążać drogą, którą mu zaproponuje. Będzie pokorny, może trochę bardziej posłuszny? Zbyt wiele nie wiedział, zbyt wielu aspektów nie rozumiał. W niepewnym wnętrzu czuł jednak ulgę, przesłankę, mówiącą, o tym, że braterska więź – nigdy nie wygaśnie.
Widział je, wzmożone spojrzenie podobnego koloru oczu, kontrolujące sytuację. Statyczną, nieporuszoną postawę, zdającą nie reagować na wysoką emocjonalność i niestabilność towarzysza. Łagodny wyraz twarzy, kryjący gotowość do nagłego, niespodziewanego działania. Czy tak zmieniła go praca? Czy zawsze tak było? Odkąd pamiętał, postrzegał siebie jako spokojnego, wycofanego, stabilnego młodzieńca. Owszem, ogrom odczuć piętrzyło się pod skórą, lecz wychodziło na powierzchnię jedynie w ekstremalnych, konkretnych momentach. Z biegiem lat, gdy obczyzna ukształtowała charakter – wiele się zmieniło. Byli inni. Roztargnieni, żywiołowi, poznający świat z szeroko otwartymi oczami. Czuł się obserwowany, wnikliwie, pewnie. Wzrok prześlizgiwał się po sylwetce, twarzy, dłoniach, pragnących ponownie dolać sobie ubywającego alkoholu. Zatrzymał butelkę w powietrzu w geście zawahania. Spojrzał na blondyna przepraszająco, skruszenie. Wsłuchał się w stwierdzenie, kiwając głową twierdząco. Spojrzenie wróciło na szklany przedmiot, który już bez ogródek, nalewał resztki bursztynowego płynu do dwóch, kwadratowych szklanek: – Masz racje. I za to się napijmy. – odstawił przedmiot i podniósł szkło do góry, chcąc wznieść kolejny, niewinny toast. Odurzająca ciecz zawirowała w głowie; chwilowo przyćmiła otoczenie. Sprawiła, że na usta czarnowłosego, wkradł się nietypowy półuśmiech, który zniknął równie szybko. Cienił go za nieustępliwość i nadmierną cierpliwość. Zawsze powtarzał, że we wszystkim można odnaleźć chociażby zalążek upragnionego rozwiązania. Rzadko się zniechęcał, nie rezygnował. Mieli w sobie wiele wspólnego, dom kruka wybrał ich na swoich reprezentantów. Jednakże, gdy osobowości stawały naprzeciw siebie – różnice okazywały się jaskrawe, widoczne.
Trudno było dostrzec dobre strony, gdy świat niemalże codziennie zwalał się na głowę. W innej formie, innej postaci, z innym przesłaniem. Gdy przemyślenia, spostrzeżenia, nadzieje, rozmijają się już pierwszego dnia, przebywania w nowej rzeczywistości. Gdy uczucie niedopasowania paraliżuje, wszystkie ruchome członki. Mimo wszystko, walczył z wewnętrznymi demonami. Jego obecność dodawała otuchy, rozświetlała kolejne dni. Było prawie jak dawniej. W tym momencie zamarzył o powrocie do szkoły. Posiadaniu nie więcej niż piętnastu lat. Wtedy było po prostu łatwiej. Obracał szklankę w chłodnych dłoniach. Wzrok skupiał się na drżącym płynie, tańczącym w wystukiwanym rytmie. Gwar rozmów, dostawał się do wrażliwych kanalików słuchowych. A on mówił, wyrzucał, opowiadał. Na jego pytania, zatrzymał wykonywaną czynność. Zmarszczył brwi w konsternacji, lekkim niezadowoleniu. Czy faktycznie brzmiał roszczeniowo, niesprawiedliwie? Pokręcił głową przecząco, szukał słów. Wykonując ruch zaczął mówić nadzwyczaj spokojnie, dzieląc słowa: – On się nie zmienił Gabriel. – utkwił rozświetlony błękit na twarzy blondyna, aby kontynuować: – Wyprzedzę twoje pytanie, mówiące skąd wiem. – nadał przesuwał szklankę, aby zająć czymś ręce. – Moja siostra zachowuje się tak samo jak on. Czy to nie wystarczający dowód? – pamiętał zaskoczenie, wywołane reakcją osoby o tych samych korzeniach. Mocnych postanowieniach, twardości i hardości. Były niepokojące, nie chciał ich oglądać. – Nie zabraniam mu zmiany. Może faktycznie, coś w nim drgnęło, jednak jestem pewny, że w stosunku do mnie, pozostanie taki sam. – sprowokował, a on zareagował. Znów pokiwał głową zaprzeczając kolejnym słowom. Dlaczego próbował zmusić go do pierwszej reakcji? – To co chce mu powiedzieć to jedynie zlepek emocji, których on nie toleruje. Którymi gardzi. Nie jestem winny. Tym bardziej niezobowiązany do wystawiania ręki jako pierwszy. – jestem winny, odpowiedzialny za wiele sytuacji i prowokacji. Chce odczuwać te emocje, jednakże nie przed nim. Mina była skupiona, groźna, pewna siebie. Wnętrze dziwiło się, iż taka wypowiedź padła z jego ust. Nie był do końca trzeźwy. Nie potrafił przebaczyć. Uniósł brwi w zadziwieniu, gdy przyjaciel uraczył go stwierdzeniem. Just. Zapomniał, że tak do niej mówiono. Podniósł szklankę i upił kilka łyków, dając sobie czas na zastanowienie. Zamyślił się, oderwał od obecnej rzeczywistości. Głos wydał się nostalgiczny, rozczarowany. Dziwny uśmiech pojawił się na cienkiej linii ust, wewnętrzy, skierowany tylko do niego: – Wiesz, inaczej to sobie wyobrażałem. Może nazwiesz mnie w tym momencie idiotą, ale chyba inaczej reaguje się na powroty. – teraz dołączyła nadzieja. – Nie mówię, że powinni, a raczej powinna witać mnie z otwartymi szeroko ramionami. Nie, nie… Ale – zatrzymał i spojrzał przenikliwie prosto w oczy aurora. Mógł sprawiać wrażenie, że język rozplątał się za mocno: – Ja zaufałbym od razu. Od momentu ujrzenia znajomego zarysu sylwetki. – tylko tyle, nierealne marzenie, nieprawdziwa prośba. Nierzeczywiste wizje, czytane w literackich powieściach. Wzruszył ramionami, wycofując się do szerszego oparcia na barowym siedzeniu. Był niepoprawny, błądził w oddali niewiarygodnych myśli. Wykluczał wszystko to, co działo się na zewnątrz. Przez co znane osobistości były tak zmienne, niepewne i nieufne. Ale żeby podejrzewać rodzinę? – Oddała by życie. – powtórzył niemrawo. Niedowierzał, że byłby skłonna zrobić to w tej chwili. Czy wyglądali na zżyte rodzeństwo? Szczęśliwą rodzinę? Czyż nie karmili otoczenia perfekcyjny kłamstwami? Od jakiegoś czasu odczuwał to coraz mocniej; nie zawahał się wykrzyczeć ów obaw, prosto w stronę nieświadomej siostry. Uniósł głowę, gdy ponownie się odezwał. Zmarszczył brwi zadziwiony i wyrzucił instynktowne: – Co? – ale Tonks nie dawał za wygraną, schodząc z krzesła. Patrzył nakazująco, wymownie. – Ale… – Justine też mu to proponowała. Kilka dni temu, czyżby już z nim rozmawiała? Siedział tak z otwartymi ustami, jeszcze przez chwilę. Nie wiedział jak się zachować. Rozglądał się po wszystkich kątach, aby na koniec uchwycić brzeg szklanki. Dopił swoją zawartość łapczywie. Wstał z krzesła, zabierając swoje rzeczy. Kiwnął głową i rzekł: – No dobrze. Chodźmy. – przestał zaprzeczać. Przestał wynajdywać wymówki. Chciał tego, marzył o zmianie. Trafił na idealną okazję. Był wdzięczny. I na pewno tę wdzięczność odwzajemni, gdy tylko trafi się taka okazja. Dziękuję bracie.
| zt
Nieznana formacja przeciwstawiała się skutkom rozpętanej wojny. Za wszelką cenę starała się ochronić niewinnych, przywrócić spokój i porządek na wąskich, brukowych, londyńskich ulicach. Samozwańczy bohaterowie, oddający codzienność na rzecz bezwzględnych starć. Rezygnowali z towarzyskich spotkań, pracy, wewnętrznych odczuć, planowania przyszłości. Stawiali na szalę własne, unikatowe, kruche życie, aby na dobre zapobiec bezsensowniej inwazji. Od jakiego czasu, trwali w zawieszeniu? Jak długo ukrywali swą przynależność? Udawali, że obowiązki, otaczający świat jest zwyczajny, normalny, niezmieniony. Ile kłamstw, każdego dnia wypowiadali w zmrożony eter? Czy jego też nimi karmili? Czy pozwolą na wejście w sam głąb organizacji – zaangażowanie, poznanie planów, celów oraz działań? Nie musieli dawać mu czasu, powinni wiedzieć, że skoro samoistnie zdecydował się na powrót, wszedł w nową, niespodziewaną doczesność. Nie chciał być bierny, pragnął działać. Od dawna nie miał już nic do stracenia – nie mógł patrzeć, jak najbliżsi cierpią przez tak absurdalne idee. Należało je obalić, natychmiast.
Doceniał odmienne podejście do sprawy. Otwarte, trzeźwe, bez zbędnych, niepotrzebnych pretensji, czy roszczeń. Auror okazał się nader wyrozumiały, gotowy do poświęceń. Z otwartymi ramionami przyjął odnalezionego przyjaciela, chcąc wprowadzić go w zmienione realia. Stawić czoło problemom, które targały wnętrze od kilku, dobrych miesięcy. Obawiał się tego starcia. Nie potrafił wyobrazić sobie pierwszej reakcji, konkretnych słów, silnego spojrzenia. Miał wrażenie, że ogrom wyrzutów, okrutnej winy, przytłoczy sylwetkę. Zmusi do odwrotu. Emocje wyrażone w niepewnym, rozbieganym, rozświetlonym spojrzeniu, były widoczne na pierwszy rzut oka. Pragnął interakcji, odtworzenia dawnej, zażyłej relacji. Postanowił postawić na całkowitą szczerość, odsłonić wszelkie słabości. Udowodnić mężczyźnie, że jest warty ponownego zaufania. Wyraża skruchę, przyznaje do pogubienia. Jest w stanie podążać drogą, którą mu zaproponuje. Będzie pokorny, może trochę bardziej posłuszny? Zbyt wiele nie wiedział, zbyt wielu aspektów nie rozumiał. W niepewnym wnętrzu czuł jednak ulgę, przesłankę, mówiącą, o tym, że braterska więź – nigdy nie wygaśnie.
Widział je, wzmożone spojrzenie podobnego koloru oczu, kontrolujące sytuację. Statyczną, nieporuszoną postawę, zdającą nie reagować na wysoką emocjonalność i niestabilność towarzysza. Łagodny wyraz twarzy, kryjący gotowość do nagłego, niespodziewanego działania. Czy tak zmieniła go praca? Czy zawsze tak było? Odkąd pamiętał, postrzegał siebie jako spokojnego, wycofanego, stabilnego młodzieńca. Owszem, ogrom odczuć piętrzyło się pod skórą, lecz wychodziło na powierzchnię jedynie w ekstremalnych, konkretnych momentach. Z biegiem lat, gdy obczyzna ukształtowała charakter – wiele się zmieniło. Byli inni. Roztargnieni, żywiołowi, poznający świat z szeroko otwartymi oczami. Czuł się obserwowany, wnikliwie, pewnie. Wzrok prześlizgiwał się po sylwetce, twarzy, dłoniach, pragnących ponownie dolać sobie ubywającego alkoholu. Zatrzymał butelkę w powietrzu w geście zawahania. Spojrzał na blondyna przepraszająco, skruszenie. Wsłuchał się w stwierdzenie, kiwając głową twierdząco. Spojrzenie wróciło na szklany przedmiot, który już bez ogródek, nalewał resztki bursztynowego płynu do dwóch, kwadratowych szklanek: – Masz racje. I za to się napijmy. – odstawił przedmiot i podniósł szkło do góry, chcąc wznieść kolejny, niewinny toast. Odurzająca ciecz zawirowała w głowie; chwilowo przyćmiła otoczenie. Sprawiła, że na usta czarnowłosego, wkradł się nietypowy półuśmiech, który zniknął równie szybko. Cienił go za nieustępliwość i nadmierną cierpliwość. Zawsze powtarzał, że we wszystkim można odnaleźć chociażby zalążek upragnionego rozwiązania. Rzadko się zniechęcał, nie rezygnował. Mieli w sobie wiele wspólnego, dom kruka wybrał ich na swoich reprezentantów. Jednakże, gdy osobowości stawały naprzeciw siebie – różnice okazywały się jaskrawe, widoczne.
Trudno było dostrzec dobre strony, gdy świat niemalże codziennie zwalał się na głowę. W innej formie, innej postaci, z innym przesłaniem. Gdy przemyślenia, spostrzeżenia, nadzieje, rozmijają się już pierwszego dnia, przebywania w nowej rzeczywistości. Gdy uczucie niedopasowania paraliżuje, wszystkie ruchome członki. Mimo wszystko, walczył z wewnętrznymi demonami. Jego obecność dodawała otuchy, rozświetlała kolejne dni. Było prawie jak dawniej. W tym momencie zamarzył o powrocie do szkoły. Posiadaniu nie więcej niż piętnastu lat. Wtedy było po prostu łatwiej. Obracał szklankę w chłodnych dłoniach. Wzrok skupiał się na drżącym płynie, tańczącym w wystukiwanym rytmie. Gwar rozmów, dostawał się do wrażliwych kanalików słuchowych. A on mówił, wyrzucał, opowiadał. Na jego pytania, zatrzymał wykonywaną czynność. Zmarszczył brwi w konsternacji, lekkim niezadowoleniu. Czy faktycznie brzmiał roszczeniowo, niesprawiedliwie? Pokręcił głową przecząco, szukał słów. Wykonując ruch zaczął mówić nadzwyczaj spokojnie, dzieląc słowa: – On się nie zmienił Gabriel. – utkwił rozświetlony błękit na twarzy blondyna, aby kontynuować: – Wyprzedzę twoje pytanie, mówiące skąd wiem. – nadał przesuwał szklankę, aby zająć czymś ręce. – Moja siostra zachowuje się tak samo jak on. Czy to nie wystarczający dowód? – pamiętał zaskoczenie, wywołane reakcją osoby o tych samych korzeniach. Mocnych postanowieniach, twardości i hardości. Były niepokojące, nie chciał ich oglądać. – Nie zabraniam mu zmiany. Może faktycznie, coś w nim drgnęło, jednak jestem pewny, że w stosunku do mnie, pozostanie taki sam. – sprowokował, a on zareagował. Znów pokiwał głową zaprzeczając kolejnym słowom. Dlaczego próbował zmusić go do pierwszej reakcji? – To co chce mu powiedzieć to jedynie zlepek emocji, których on nie toleruje. Którymi gardzi. Nie jestem winny. Tym bardziej niezobowiązany do wystawiania ręki jako pierwszy. – jestem winny, odpowiedzialny za wiele sytuacji i prowokacji. Chce odczuwać te emocje, jednakże nie przed nim. Mina była skupiona, groźna, pewna siebie. Wnętrze dziwiło się, iż taka wypowiedź padła z jego ust. Nie był do końca trzeźwy. Nie potrafił przebaczyć. Uniósł brwi w zadziwieniu, gdy przyjaciel uraczył go stwierdzeniem. Just. Zapomniał, że tak do niej mówiono. Podniósł szklankę i upił kilka łyków, dając sobie czas na zastanowienie. Zamyślił się, oderwał od obecnej rzeczywistości. Głos wydał się nostalgiczny, rozczarowany. Dziwny uśmiech pojawił się na cienkiej linii ust, wewnętrzy, skierowany tylko do niego: – Wiesz, inaczej to sobie wyobrażałem. Może nazwiesz mnie w tym momencie idiotą, ale chyba inaczej reaguje się na powroty. – teraz dołączyła nadzieja. – Nie mówię, że powinni, a raczej powinna witać mnie z otwartymi szeroko ramionami. Nie, nie… Ale – zatrzymał i spojrzał przenikliwie prosto w oczy aurora. Mógł sprawiać wrażenie, że język rozplątał się za mocno: – Ja zaufałbym od razu. Od momentu ujrzenia znajomego zarysu sylwetki. – tylko tyle, nierealne marzenie, nieprawdziwa prośba. Nierzeczywiste wizje, czytane w literackich powieściach. Wzruszył ramionami, wycofując się do szerszego oparcia na barowym siedzeniu. Był niepoprawny, błądził w oddali niewiarygodnych myśli. Wykluczał wszystko to, co działo się na zewnątrz. Przez co znane osobistości były tak zmienne, niepewne i nieufne. Ale żeby podejrzewać rodzinę? – Oddała by życie. – powtórzył niemrawo. Niedowierzał, że byłby skłonna zrobić to w tej chwili. Czy wyglądali na zżyte rodzeństwo? Szczęśliwą rodzinę? Czyż nie karmili otoczenia perfekcyjny kłamstwami? Od jakiegoś czasu odczuwał to coraz mocniej; nie zawahał się wykrzyczeć ów obaw, prosto w stronę nieświadomej siostry. Uniósł głowę, gdy ponownie się odezwał. Zmarszczył brwi zadziwiony i wyrzucił instynktowne: – Co? – ale Tonks nie dawał za wygraną, schodząc z krzesła. Patrzył nakazująco, wymownie. – Ale… – Justine też mu to proponowała. Kilka dni temu, czyżby już z nim rozmawiała? Siedział tak z otwartymi ustami, jeszcze przez chwilę. Nie wiedział jak się zachować. Rozglądał się po wszystkich kątach, aby na koniec uchwycić brzeg szklanki. Dopił swoją zawartość łapczywie. Wstał z krzesła, zabierając swoje rzeczy. Kiwnął głową i rzekł: – No dobrze. Chodźmy. – przestał zaprzeczać. Przestał wynajdywać wymówki. Chciał tego, marzył o zmianie. Trafił na idealną okazję. Był wdzięczny. I na pewno tę wdzięczność odwzajemni, gdy tylko trafi się taka okazja. Dziękuję bracie.
| zt
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wnętrze pubu
Szybka odpowiedź