Wnętrze pubu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze pubu
Jest to najpopularniejszy magiczny pub w Londynie. W całej Anglii nie ma chyba ani jednego czarodzieja, który nie słyszałby o tym specyficznym miejscu. Barmanem Dziurawego Kotła od lat niezmiennie pozostaje Tom, mężczyzna całkowicie łysy, bezzębny i pomarszczony niczym orzech włoski, jednak na swój sposób sympatyczny i zawsze służący pomocą - czy to za sprawą szklaneczki czegoś mocniejszego, czy dyskrecji, na przykład podczas udzielania schronienia w jednym z pokojów znajdujących się na pierwszym piętrze.
Sam pub nie zachęca swoim wyglądem - jest to niewątpliwie miejsce ciemne, obskurne i nieprzytulne, mimo to od lat cieszy się sporą popularnością. Podczas piątkowych wieczorów ciężko o kilka wolnych krzeseł, gdy pomieszczenie zamienia się w prawdziwe centrum towarzysko-handlowe. Zawsze panuje to tłok i gwar, słychać ciche śmiechy, podniecone szepty, stukot szklanic, skwierczenie piekących się na palenisku kiełbasek oraz szelesty monet, gazet i kart. Niemal co chwilę do środka wchodzi jakiś jegomość: czy to po to, aby skosztować przepyszną sherry, czy też jedynie w celach komunikacyjnych - na tyłach pubu umiejscowiono bowiem magiczne przejście prowadzące do świata czarodziejów, a dokładniej ulicy Pokątnej, która krzyżuje się z Nokturnem. Stąd, jak nietrudno się domyślić, w Dziurawym Kotle bywają zarówno zwykli, pospolici obywatele czarodziejskiego społeczeństwa, jak i ci spod ciemnej gwiazdy. Okna Dziurawego Kotła wychodzą na brudną, zatłoczoną ulicę z rzędami identycznych, maleńkich sklepików: od księgarni po sklepy z płytami gramofonowymi. Tuż obok dębowej lady umiejscowione są drzwi prowadzące do małego zamkniętego podwórka z magicznym przejściem, zaś naprzeciw kominka znajdują się schody na pierwsze piętro, gdzie ulokowano kilka pokojów gościnnych.
Sam pub nie zachęca swoim wyglądem - jest to niewątpliwie miejsce ciemne, obskurne i nieprzytulne, mimo to od lat cieszy się sporą popularnością. Podczas piątkowych wieczorów ciężko o kilka wolnych krzeseł, gdy pomieszczenie zamienia się w prawdziwe centrum towarzysko-handlowe. Zawsze panuje to tłok i gwar, słychać ciche śmiechy, podniecone szepty, stukot szklanic, skwierczenie piekących się na palenisku kiełbasek oraz szelesty monet, gazet i kart. Niemal co chwilę do środka wchodzi jakiś jegomość: czy to po to, aby skosztować przepyszną sherry, czy też jedynie w celach komunikacyjnych - na tyłach pubu umiejscowiono bowiem magiczne przejście prowadzące do świata czarodziejów, a dokładniej ulicy Pokątnej, która krzyżuje się z Nokturnem. Stąd, jak nietrudno się domyślić, w Dziurawym Kotle bywają zarówno zwykli, pospolici obywatele czarodziejskiego społeczeństwa, jak i ci spod ciemnej gwiazdy. Okna Dziurawego Kotła wychodzą na brudną, zatłoczoną ulicę z rzędami identycznych, maleńkich sklepików: od księgarni po sklepy z płytami gramofonowymi. Tuż obok dębowej lady umiejscowione są drzwi prowadzące do małego zamkniętego podwórka z magicznym przejściem, zaś naprzeciw kominka znajdują się schody na pierwsze piętro, gdzie ulokowano kilka pokojów gościnnych.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, gargulki, kościanego pokera
Nie byłem zażenowany ani też wcale nie zraził mnie burkliwy odzew. Co to to nie! Zbyt długo bawiłem się w te klocki by wiedzieć, że to do samego końca nic nie znaczy ani też o niczym nie przesądza. Znicz był w grze i jak na razie nie zapowiadało się by wyfrunął szybko poza teren kotła. Dałem więc znak szukającemu, że niebo na niego czeka, hehe, a następnie odfrunąłem na bok. Siadłem na jednym z wysokich krzeseł przy barze. Nie powiem, humor mi dopisywał. Było fajnie więc sobie jeszcze domówiłem piwo by mi się lżej wracało. Też chciałem sobie popatrzeć jak tam ziomkowi mojemu dopisują wiatry. W końcu miałem w tym interes. W chwili w której siorbnąłem se jasnego lagera nie wiedziałem, że wszystko pójdzie inaczej niż miało. W sensie nie źle, lecz...inaczej.
- Khm...cholera - charknąłem po tym, jak się prawie zakrztusiłem piwem - Zaskoczyłaś mnie - wsunęła się tak tuż obok tak nagle! Uniosłem brwi wyżej trawiąc jej pytanie. Nie ogarniałem trochę o co chodzi. Pierwsze co pomyślałem to to czy się na coś umawialiśmy czy coś. Zdziwienie odeszło jednak momentalnie w niepamięć ustępując miejsca podejrzliwości. Z oczu jej patrzyło niespodziewanie...przyjemnie. Ostrożnie zerknąłem za siebie w miejsce w którym powinna siedzieć ona tak na wszelki wypadek upewniając się, że to ta sama osoba. Pytanie o chuj chodzi wisiało mi w głowie jeszcze przez chwilę. Oświecenie przyszło jednak szybko i właściwie było z kategorii tych oczywistych - chodziło w końcu o moją magię, co nie. W oczach zakołysało mi się zadowolenie, a i sytuacja była z tych mniej typowych więc też parsknąłem krótko pod nosem z rozbawienia.
- Eh, jesteś z tych co chciałyby udawać niedostępne ale im nie wychodzi, co...? - mruknąłem żartobliwie bardziej stwierdzając niż w zasadzie pytając, a potem trochę westchnąłem nad duszą tego nieszczęsnego stworzenia. Wzrok mimowolnie powędrował do jej ust, a ja skręciłem się w sobie - Schlebiasz kocie, lecz mam już swoją foczkę - nie przytakiwałem, nie zaprzeczałem - w zasadzie przypominałem bardziej sobie o tym fakcie niż jej odpowiadałem. no bo normalnie bym nie miał z tym problemu ale jednak nie zamierzałem przekreślić lat starań chwilową zachciewajką. Lila w końcu pracowała kiedyś w Kotle. Ściany mogły mieć oczy - Poza tym tam za nami jest mój kumpel, który stracił dziś dla ciebie głowę, wiesz. Onieśmieliłaś go tak, że zapomniał gdzie ma jajka, lecz jak podejdziesz to wyhoduje na stówę całą kobiałkę - zapewniałem. Odchyliłem się też do tyłu, tak że taboret zakołysał się i dotykał ziemi tylko dwiema tylnymi nóżkami. Jedną z dłoni trzymałem kraniec blatu by się nie spierdolić i patrzyłem w dal - Gdzieś tam powinien siedzieć... - ściągnąłem brwi i się nieco zmartwiłem bo chuja widać nigdzie nie było - widzisz ty go gdzieś...?
- Khm...cholera - charknąłem po tym, jak się prawie zakrztusiłem piwem - Zaskoczyłaś mnie - wsunęła się tak tuż obok tak nagle! Uniosłem brwi wyżej trawiąc jej pytanie. Nie ogarniałem trochę o co chodzi. Pierwsze co pomyślałem to to czy się na coś umawialiśmy czy coś. Zdziwienie odeszło jednak momentalnie w niepamięć ustępując miejsca podejrzliwości. Z oczu jej patrzyło niespodziewanie...przyjemnie. Ostrożnie zerknąłem za siebie w miejsce w którym powinna siedzieć ona tak na wszelki wypadek upewniając się, że to ta sama osoba. Pytanie o chuj chodzi wisiało mi w głowie jeszcze przez chwilę. Oświecenie przyszło jednak szybko i właściwie było z kategorii tych oczywistych - chodziło w końcu o moją magię, co nie. W oczach zakołysało mi się zadowolenie, a i sytuacja była z tych mniej typowych więc też parsknąłem krótko pod nosem z rozbawienia.
- Eh, jesteś z tych co chciałyby udawać niedostępne ale im nie wychodzi, co...? - mruknąłem żartobliwie bardziej stwierdzając niż w zasadzie pytając, a potem trochę westchnąłem nad duszą tego nieszczęsnego stworzenia. Wzrok mimowolnie powędrował do jej ust, a ja skręciłem się w sobie - Schlebiasz kocie, lecz mam już swoją foczkę - nie przytakiwałem, nie zaprzeczałem - w zasadzie przypominałem bardziej sobie o tym fakcie niż jej odpowiadałem. no bo normalnie bym nie miał z tym problemu ale jednak nie zamierzałem przekreślić lat starań chwilową zachciewajką. Lila w końcu pracowała kiedyś w Kotle. Ściany mogły mieć oczy - Poza tym tam za nami jest mój kumpel, który stracił dziś dla ciebie głowę, wiesz. Onieśmieliłaś go tak, że zapomniał gdzie ma jajka, lecz jak podejdziesz to wyhoduje na stówę całą kobiałkę - zapewniałem. Odchyliłem się też do tyłu, tak że taboret zakołysał się i dotykał ziemi tylko dwiema tylnymi nóżkami. Jedną z dłoni trzymałem kraniec blatu by się nie spierdolić i patrzyłem w dal - Gdzieś tam powinien siedzieć... - ściągnąłem brwi i się nieco zmartwiłem bo chuja widać nigdzie nie było - widzisz ty go gdzieś...?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Nie czuła, że nie była sobą. W tej chwili opary eliksiru tak bardzo zawładnęły jej ciałem i umysłem, że nie była w stanie zweryfikować w jakikolwiek sposób swoich działań – nie, nie powinnaś tak robić, Jackie; co ty wyprawiasz, Jackie, pogrzało cię do reszty?!; Jackie, ty skończona kretynko. Jeśli jakaś część jej prawdziwej tożsamości próbowała się teraz dobijać do prawa głosu, to na pewno wciąż robiła to zbyt słabo. Nie była nawet w stanie zastanowić się nad tym, ile ten cholerny eliksir będzie na nią działać, bo najzwyczajniej w świecie zajęła się myśleniem o „tu” i „teraz”.
A „tu” i „teraz” kazało jej sądzić, że to chwila wyrwana z jej sennych marzeń o miłości; że to uśmiech od losu, ucałowanie jego dłoni; że chwyciła Merlina za nogi. Wpatrywała się w to bożyszcze przed sobą i nie mogła zdzierżyć, jak można być tak doskonałym. Tak pięknym. Jak można mieć tak wyraziste rysy twarzy, tak cudowny błysk w oku, tak dziki, tak męski.
– Mogę zaskakiwać cię tak każdego dnia – przygryzła usta, nie wiedząc nawet, jak bardzo w tej chwili nie jest sobą. Mogła się tak na niego patrzeć bez ustanku, wpatrywać się jak w najpiękniejszy obraz, malarskie oświecenie, kunszt każdego artysty. – Och, hodujesz foki? Fascynujące. Zawsze chciałam hodować foki, to tak mądre i piękne stworzenia. Hodujmy je razem. Możemy stąd wyjechać, zamieszkać nad morzem. – przysunęła się bliżej, ciągnąc od spodu stołek barowy. Nozdrza rozchylały się, by wciągnąć każdy cal jego zapachu, każdą najdrobniejszą cząstkę powietrza. Powiodła wzrokiem w kierunku, który jej wskazał, ale nie zawiesiła na nim swojej większej uwagi, spojrzenie prędko wróciło na swoje miejsce – Nie mam pojęcia, o kim mówisz. Jesteśmy tylko ty i ja. – dłonią dotknęła jego ramienia, przechodząc palcami w dół, drażniąc dotykiem skórę pod materiałem. Tłumów nie było wielkich, ale rozmowy skutecznie zagłuszały ich dialog, a to już stwarzało mało komfortowe i intymne miejsce do spotkań. Ta sama dłoń, która zaledwie chwilę wcześniej próbowała nakłonić miłość swojego życia do siebie, teraz dotknęła jego kark, by zaraz objąć policzek. Nigdy nie podejrzewałaby siebie o zdolność do takich ruchów – tak dziwnie prostackich, nieodpowiednich. Coś ciągnęło za sznurki w jej ciele, blokowało umysł, który notabene przed wieloma laty osłoniła murem oklumencji. To samo „coś” nie pasowałoby jej w całej układance tworzącej obraz Jackie, jeśli tylko byłaby w stanie pomyśleć o czymś innym niż o ideale, który siedział przed nią. – Szaleję za tobą. Szaleję. Kocham cię tak jak jeszcze żadna cię nie kochała.
Zamrugała zalotnie (to była wyższa forma zaklęcia Imperius, niesamowite!), nie kontrolując ani cala czerwonych pąsów wstępujących na jej policzki. Oby specyfik, który podał jej w piwie, szybko skisł i stracił na działaniu. Oby.
A „tu” i „teraz” kazało jej sądzić, że to chwila wyrwana z jej sennych marzeń o miłości; że to uśmiech od losu, ucałowanie jego dłoni; że chwyciła Merlina za nogi. Wpatrywała się w to bożyszcze przed sobą i nie mogła zdzierżyć, jak można być tak doskonałym. Tak pięknym. Jak można mieć tak wyraziste rysy twarzy, tak cudowny błysk w oku, tak dziki, tak męski.
– Mogę zaskakiwać cię tak każdego dnia – przygryzła usta, nie wiedząc nawet, jak bardzo w tej chwili nie jest sobą. Mogła się tak na niego patrzeć bez ustanku, wpatrywać się jak w najpiękniejszy obraz, malarskie oświecenie, kunszt każdego artysty. – Och, hodujesz foki? Fascynujące. Zawsze chciałam hodować foki, to tak mądre i piękne stworzenia. Hodujmy je razem. Możemy stąd wyjechać, zamieszkać nad morzem. – przysunęła się bliżej, ciągnąc od spodu stołek barowy. Nozdrza rozchylały się, by wciągnąć każdy cal jego zapachu, każdą najdrobniejszą cząstkę powietrza. Powiodła wzrokiem w kierunku, który jej wskazał, ale nie zawiesiła na nim swojej większej uwagi, spojrzenie prędko wróciło na swoje miejsce – Nie mam pojęcia, o kim mówisz. Jesteśmy tylko ty i ja. – dłonią dotknęła jego ramienia, przechodząc palcami w dół, drażniąc dotykiem skórę pod materiałem. Tłumów nie było wielkich, ale rozmowy skutecznie zagłuszały ich dialog, a to już stwarzało mało komfortowe i intymne miejsce do spotkań. Ta sama dłoń, która zaledwie chwilę wcześniej próbowała nakłonić miłość swojego życia do siebie, teraz dotknęła jego kark, by zaraz objąć policzek. Nigdy nie podejrzewałaby siebie o zdolność do takich ruchów – tak dziwnie prostackich, nieodpowiednich. Coś ciągnęło za sznurki w jej ciele, blokowało umysł, który notabene przed wieloma laty osłoniła murem oklumencji. To samo „coś” nie pasowałoby jej w całej układance tworzącej obraz Jackie, jeśli tylko byłaby w stanie pomyśleć o czymś innym niż o ideale, który siedział przed nią. – Szaleję za tobą. Szaleję. Kocham cię tak jak jeszcze żadna cię nie kochała.
Zamrugała zalotnie (to była wyższa forma zaklęcia Imperius, niesamowite!), nie kontrolując ani cala czerwonych pąsów wstępujących na jej policzki. Oby specyfik, który podał jej w piwie, szybko skisł i stracił na działaniu. Oby.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
To był naprawdę ciężki dzień - widoki, jakie miał wątpliwą przyjemność ujrzeć na patrolu, wytrąciłyby z równowagi niejednego twardziela; ciało było tak posiatkowane, że najpewniej nigdy nie złożą go w całość. Tam mogło być tego więcej, dwoje ludzi - może dorosły i dziecko. Ale poskładanie tego ze szczątków wydawało się nieprawdopodobne. Mgliste poszlaki dopiero rozpoczynały postępowanie, ale na dziś skończył - i czuł, że naprawdę musi się napić. Minąwszy próg jedynie zrzucił z głowy głęboki kaptur, woda spływała po jego włosach i ramionach - jak zawsze ostatnimi czasy, burzowe chmury nie chciały, a może nie potrafiły odejść. Omiótł spojrzeniem salę, nie odnajdując jednak nikogo znajomego - przeszedł zatem do szynku, gdzie zamówił szklaneczkę whisky. Idąc miał wrażenie, że usłyszał znajomy, kobiecy głos, spadaj na Big Bena, choć nie był w stanie wyłapać konkretnej twarzy - dopiero z tej pozycji ją ujrzał. Jackie - i Matthew Bott, do kogo innego mogłaby kierować podobną inwektywę? Łajdak, pijak, złodziej i miastowy idiota w jednym, wszystko na swoim miejscu. Nie zamierzał zostawić przyjaciółki na pastwę losu, oczywistym przecież było, że się jej napraszał. Zapłacił za alkohol, po czym pewnym krokiem podążył w stronę ich stolika. Gwar zagłuszał ich rozmowę, nie słyszał jej - protekcjonalnie ułożona na jego policzku dłoń wraz z pobłażliwym uśmiechem przeczyły zaczerwienionym policzkom Jackie; próbowała ukrywać złość, ale Bott potrafił prowokować - i był w tej grze trudnym przeciwnikiem, przecież o tym wiedział, być może nawet lepiej, niż ktokolwiek inny. Nadchodząc zza jej pleców widział zresztą mimikę jej twarzy tylko częściowo, mocniej niż rzeczywiście odebranymi wrażeniami kierując się wyobrażeniami - a te na temat Botta miał tylko jedne. Nieszczególnie dla niego korzystne.
Najpierw postawił na stoliku szklaneczkę - z hukiem, rozlewając parę kropel, ale zamierzając zwrócić na siebie uwagę. Głównie Botta, Jackie nawet jeśli nie dostrzegała go wcześniej, z pewnością chętnie powita jego towarzystwo. Po chwili przeciągnął z pobliskiego stołu krzesło, dostawiając je dla siebie i siadając przy nich, nieproszony i o zgodę nie pytając. W przeciwieństwie do Matta - z całą pewnością proszony był.
- Znowu się naprzykrzasz, Bott? Który to raz w tym tygodniu? - rzucił w jego stronę na powitanie bez uprzejmości, kierując spojrzenie głównie w jego stronę. - Słyszałeś, co mówiła: możesz spadać. Nikt nie szuka tutaj kłopotów i ty na pewno też nie. - Rozparł się na krześle wygodniej, patrząc na Matta wyczekująco - czas najwyższy, żeby zebrał manatki i zniknął, on, jego niewyparzona gęba i niewydarzone komplementy. Może działały na kobiety na jego poziomie, choćby na inne więźniarki, ale nie na Jackie. - Dawno wyszedłeś z Tower? Kiedy wracasz? - zagaił niezobowiązująco, a jednak - tonem groźby. Za nagabywanie zamknąć się go nie dało, ale na niego przecież zawsze dało się znaleźć paragraf.
Najpierw postawił na stoliku szklaneczkę - z hukiem, rozlewając parę kropel, ale zamierzając zwrócić na siebie uwagę. Głównie Botta, Jackie nawet jeśli nie dostrzegała go wcześniej, z pewnością chętnie powita jego towarzystwo. Po chwili przeciągnął z pobliskiego stołu krzesło, dostawiając je dla siebie i siadając przy nich, nieproszony i o zgodę nie pytając. W przeciwieństwie do Matta - z całą pewnością proszony był.
- Znowu się naprzykrzasz, Bott? Który to raz w tym tygodniu? - rzucił w jego stronę na powitanie bez uprzejmości, kierując spojrzenie głównie w jego stronę. - Słyszałeś, co mówiła: możesz spadać. Nikt nie szuka tutaj kłopotów i ty na pewno też nie. - Rozparł się na krześle wygodniej, patrząc na Matta wyczekująco - czas najwyższy, żeby zebrał manatki i zniknął, on, jego niewyparzona gęba i niewydarzone komplementy. Może działały na kobiety na jego poziomie, choćby na inne więźniarki, ale nie na Jackie. - Dawno wyszedłeś z Tower? Kiedy wracasz? - zagaił niezobowiązująco, a jednak - tonem groźby. Za nagabywanie zamknąć się go nie dało, ale na niego przecież zawsze dało się znaleźć paragraf.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
No...nie powiem, nie zdarzało się to codziennie. To znaczy, to nie była żadna nowość, że działałem na laski jak promocja w warzywniaku lub świeże wydanie czarownicy - praktycznie każda chciała mnie mieć, lecz niekoniecznie miała zamiar się z tym obnosić lub jeszcze o tym nie wiedziała. No dobra, może nieco przejaskrawiałem rzeczywistość, lecz zwyczajnie nie miewałem powodów do narzekań. Mimo to nie często się zdarzało by jakaś kobieta atakowała mnie wprost z grubej rury. Czułem się zaskoczony ale w zasadzie...podobało mi się to. Ta otwartość intencji oraz rozmarzenie w oczach kiedy wlepiała we mnie spojrzenie.
- Nie, nie hoduję - sprostowałem kiedy tylko przestałem się śmiać wyobrażając sobie mnie na czele hodowli foczek o których myślałem ja, potem o tych o których myślała ona, a na końcu tego maratonu częstowałem się wizją foki z rudą peruką, wielkimi czarnymi oczami oraz nadętymi polikami i miną sugerującą, że zgubiła przed chwilą sens istnienia w chwili w której sobie to stworzenie wyobraziłem. Nie mogłem nie wybuchnąć śmiechem. Dziewczyna gadała trochę jak potłuczona no ale może była już po więcej niż piwie. Dziwne było, że tak nagle się też uaktywniła no ale ja ją jakoś kojarzyłem z Hogwartu więc ona może coś sobie przypomniała. Ciekawe czy od szkoły się we mnie bujała, huh. Jeszcze trzy, cztery miesiące temu czerpałbym z tej sytuacji faktyczną przyjemność teraz jakoś...no nie wiem, ciężko było zabrać się za zrobienie czegoś z tym czegoś. Może nie niezręcznie ale jakoś tak tak niepokój jakiś się zakołysał, że no jednak może lepiej nie testować mojej silnej woli. Tym bardziej, że no przecież byłem tu skrzydłowym. Szukałem więc spojrzeniem znajomego chcąc nadać temu wszystkiemu odpowiedni bieg zdarzeń, lecz nie zapowiadało się by to miało nastąpić. Do tego sprawy się nieco zaczęły komplikować w chwili w której jej łapka zaczęła tańczyć sobie szukając kontaktu. Ująłem jej dłoń w swoją i odsunąłem od swojej twarzy, lecz nie puściłem tak by mieć pewność że nie będzie mnie nią czarować.
- Hola hola, wstrzymaj nieco te galopujące konie - zapowiedziałem żartobliwie chociaż uśmiech nieco wymuszałem - W sensie, schlebiasz mi i ogólnie fajna z ciebie kobieta ale mówiąc, ze mam foczkę chodziło mi, że mam już dziewczynę wiec tak średnio to rokuje miedzy tym co do mnie masz, a czego ja nie mam - no starałem się jakoś ostudzić jej zapał - No ale myślę, że możemy trochę pogadać w końcu to nic złego, co nie, hehe - no ale z drugiej strony to bym jeszcze trochę połechtał swoje ego. To chyba nic złego. Położyłem jej rękę na stole przykrywając ją swoją by tam leżała i już nie wędrowała - Może zacznijmy od tego jak mam ci mówić, co. Kojarzę cie co nieco z Hoga przez ten irlandzki no i wzrost. To mi zapadło w pamieć, lecz nie mogę sobie przypomnieć imienia...było takie nietypowe...hm...Jake? - strzelałem
...ale tak trochę z mniejszym rozmachem niż Brendan. Jęknąłem kiedy wraz z hukiem narozlewał piwa bo specjalnie wybrałem nieupierdolony stolik, puściłem jej rękę i się nieco odsunąłem, a potem to już ściągnąłem gniewnie brwi ku sobie nie rozumiejąc kompletnie o chuj mu chodzi. A, dobra, doszło to do mnie - że ja się niby naprzykrzam. Nachmurzyłem się jeszcze bardziej.
- Wbijasz mi tu na chama, w rozmowę - jak świnia do chlewu, próbujesz grozić, robisz przy kobiecie ze mnie nie wiadomo kogo i mówisz mi, że to ja się narzucam i szukam kłopotów? Poważnie...? No chyba cie zgięło z osiem razy i przeciągnęło przez ogrzego suta, Weasley - warknąłem
- Nie, nie hoduję - sprostowałem kiedy tylko przestałem się śmiać wyobrażając sobie mnie na czele hodowli foczek o których myślałem ja, potem o tych o których myślała ona, a na końcu tego maratonu częstowałem się wizją foki z rudą peruką, wielkimi czarnymi oczami oraz nadętymi polikami i miną sugerującą, że zgubiła przed chwilą sens istnienia w chwili w której sobie to stworzenie wyobraziłem. Nie mogłem nie wybuchnąć śmiechem. Dziewczyna gadała trochę jak potłuczona no ale może była już po więcej niż piwie. Dziwne było, że tak nagle się też uaktywniła no ale ja ją jakoś kojarzyłem z Hogwartu więc ona może coś sobie przypomniała. Ciekawe czy od szkoły się we mnie bujała, huh. Jeszcze trzy, cztery miesiące temu czerpałbym z tej sytuacji faktyczną przyjemność teraz jakoś...no nie wiem, ciężko było zabrać się za zrobienie czegoś z tym czegoś. Może nie niezręcznie ale jakoś tak tak niepokój jakiś się zakołysał, że no jednak może lepiej nie testować mojej silnej woli. Tym bardziej, że no przecież byłem tu skrzydłowym. Szukałem więc spojrzeniem znajomego chcąc nadać temu wszystkiemu odpowiedni bieg zdarzeń, lecz nie zapowiadało się by to miało nastąpić. Do tego sprawy się nieco zaczęły komplikować w chwili w której jej łapka zaczęła tańczyć sobie szukając kontaktu. Ująłem jej dłoń w swoją i odsunąłem od swojej twarzy, lecz nie puściłem tak by mieć pewność że nie będzie mnie nią czarować.
- Hola hola, wstrzymaj nieco te galopujące konie - zapowiedziałem żartobliwie chociaż uśmiech nieco wymuszałem - W sensie, schlebiasz mi i ogólnie fajna z ciebie kobieta ale mówiąc, ze mam foczkę chodziło mi, że mam już dziewczynę wiec tak średnio to rokuje miedzy tym co do mnie masz, a czego ja nie mam - no starałem się jakoś ostudzić jej zapał - No ale myślę, że możemy trochę pogadać w końcu to nic złego, co nie, hehe - no ale z drugiej strony to bym jeszcze trochę połechtał swoje ego. To chyba nic złego. Położyłem jej rękę na stole przykrywając ją swoją by tam leżała i już nie wędrowała - Może zacznijmy od tego jak mam ci mówić, co. Kojarzę cie co nieco z Hoga przez ten irlandzki no i wzrost. To mi zapadło w pamieć, lecz nie mogę sobie przypomnieć imienia...było takie nietypowe...hm...Jake? - strzelałem
...ale tak trochę z mniejszym rozmachem niż Brendan. Jęknąłem kiedy wraz z hukiem narozlewał piwa bo specjalnie wybrałem nieupierdolony stolik, puściłem jej rękę i się nieco odsunąłem, a potem to już ściągnąłem gniewnie brwi ku sobie nie rozumiejąc kompletnie o chuj mu chodzi. A, dobra, doszło to do mnie - że ja się niby naprzykrzam. Nachmurzyłem się jeszcze bardziej.
- Wbijasz mi tu na chama, w rozmowę - jak świnia do chlewu, próbujesz grozić, robisz przy kobiecie ze mnie nie wiadomo kogo i mówisz mi, że to ja się narzucam i szukam kłopotów? Poważnie...? No chyba cie zgięło z osiem razy i przeciągnęło przez ogrzego suta, Weasley - warknąłem
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
W jej miłości było wiele sprzeczności – przynajmniej w tej sztucznej, wywołanej najprawdopodobniej skwaśniałym eliksirem. Rozsądek zszedł na drugi plan – albo raczej na dziesiąty – a obudziła się w niej dziwna pasja, ognista, wręcz paląca, rozjaśniająca umysł oślepiającymi skrami. Zaraz obok niej przebudziły się fascynacja i chorobliwa zazdrość, ale zaraz obok nich szła słodycz – w jej przypadku gorzka, inna niż znana powszechnie wśród moralnych norm kobiecego zauroczenia, a jednocześnie taka sama, bo głupia i ślepa. Niby chciała oddać każdy fragment swojego ciała mężczyźnie, całować go, łapczywie pragnąć dotyku, ale jednak jakaś jej część wolała, żeby po prostu siedział obok, mówił do niej, wpatrywał się w jej oczy, żeby i ona mogła sycić zmysły lśniącymi kryształami jego tęczówek.
I zrozum tu kobietę.
– Dziewczyna? Nie widzę jej tutaj. Nie zaprzątajmy sobie głów rzeczami, które teraz nie istnieją. Szczególnie innymi kobietami – zauważyła, nie rezygnując ze swojej strategii nachalnego dotyku, który w tej chwili uważała za coś naturalnie naturalnego, pożądanego. – Jake? – uniosła brwi, delikatnie rozchylając usta, przysuwając się jeszcze bliżej, zmniejszając dystans jak tylko mogła. – Mogę być dla ciebie kimkolwiek zechcesz. Nawet i królową Elżbietą. Ale byłeś blisko, mam na imię Jackie. A ty? Jak ma na imię najpiękniejszy twór chodzący po tej ziemi? – już sam fakt, że przekręcenie imienia ją nie ubódł, był sygnałem ostrzegawczym.
Widziała się w roli hodowczyni fok niepokojąco klarownie, problem leżał tylko w tym, że nie widziała fok – widziała tylko jego sylwetkę stojącą na pierwszym planie doskonałego obrazu ich wspólnej przyszłości. Był za to dom, samotny dom przy przystani, były też nawet dzieci. A może to one były tymi zagubionymi fokami. Rozmyślania na temat utopii, która w czasach wojny była absurdalnie niemożliwa, przerwał jej huk. Niepodobnie do prawdziwej siebie, nie zauważyła Brendana zachodzącego ją od tyłu, jego postać uwidoczniła się dopiero, gdy obudził ją (nie do końca) nagłym zwróceniem na siebie uwagi. Spojrzała na niego najpierw w skrystalizowanym zdziwieniu unosząc wysoko brwi, a następnie intensywnie marszcząc je w oburzeniu. Gdyby mogła, nastroszyłaby się jak dziki kot – dokładnie tak jak nastroszyła się na Matta zaledwie kilka minut temu. Komizm tej sytuacji był poza zasięgiem jej bystrego oka.
– Czego tu szukasz, Weasley? Jeśli już ktoś miałby go więzić, to tylko ja – rzuciła w jego obronie, dłonią obejmując przedramię Matta, jakby chciała go zaanektować na swoją własność. – Nie napijesz się z nami.
Co za porażka. Co za kompromitacja. A ona tylko pomyliła piwa.
I zrozum tu kobietę.
– Dziewczyna? Nie widzę jej tutaj. Nie zaprzątajmy sobie głów rzeczami, które teraz nie istnieją. Szczególnie innymi kobietami – zauważyła, nie rezygnując ze swojej strategii nachalnego dotyku, który w tej chwili uważała za coś naturalnie naturalnego, pożądanego. – Jake? – uniosła brwi, delikatnie rozchylając usta, przysuwając się jeszcze bliżej, zmniejszając dystans jak tylko mogła. – Mogę być dla ciebie kimkolwiek zechcesz. Nawet i królową Elżbietą. Ale byłeś blisko, mam na imię Jackie. A ty? Jak ma na imię najpiękniejszy twór chodzący po tej ziemi? – już sam fakt, że przekręcenie imienia ją nie ubódł, był sygnałem ostrzegawczym.
Widziała się w roli hodowczyni fok niepokojąco klarownie, problem leżał tylko w tym, że nie widziała fok – widziała tylko jego sylwetkę stojącą na pierwszym planie doskonałego obrazu ich wspólnej przyszłości. Był za to dom, samotny dom przy przystani, były też nawet dzieci. A może to one były tymi zagubionymi fokami. Rozmyślania na temat utopii, która w czasach wojny była absurdalnie niemożliwa, przerwał jej huk. Niepodobnie do prawdziwej siebie, nie zauważyła Brendana zachodzącego ją od tyłu, jego postać uwidoczniła się dopiero, gdy obudził ją (nie do końca) nagłym zwróceniem na siebie uwagi. Spojrzała na niego najpierw w skrystalizowanym zdziwieniu unosząc wysoko brwi, a następnie intensywnie marszcząc je w oburzeniu. Gdyby mogła, nastroszyłaby się jak dziki kot – dokładnie tak jak nastroszyła się na Matta zaledwie kilka minut temu. Komizm tej sytuacji był poza zasięgiem jej bystrego oka.
– Czego tu szukasz, Weasley? Jeśli już ktoś miałby go więzić, to tylko ja – rzuciła w jego obronie, dłonią obejmując przedramię Matta, jakby chciała go zaanektować na swoją własność. – Nie napijesz się z nami.
Co za porażka. Co za kompromitacja. A ona tylko pomyliła piwa.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Początkowo nie wydawał się przejęty, byłby pewnie nawet zawiedziony, gdyby ze strony Botta nie nastąpił żaden opór - to nie byłoby w jego stylu. Inwektywy nie robiły na nim jednak większego wrażenia, był do nich przyzwyczajony, ich wspólne spotkania przeważnie przebiegały w dość jednostajnym, przewidywalnym stylu. Obrażali się, odchodzili - lub też on odchodził, a Bott zostawał za kratami. Myślał o nim w innych kategoriach, niż myślał o większości czarodziejów - był jego zdaniem czymś niżej, mniej istotnym, gdzieś pod marginesem tego, co większość uważa za granice przyzwoitości. Być może dlatego dostrzeżenie tak oczywistych sygnałów przyszło mu z niemałym trudem, nie postrzegał dotyku Jackie jako subtelnego i przepełnionego czułością, nie patrzył też na nią, a na niego - nie mógł dostrzec rozpalonych iskier tańczących w jej źrenicach. Wydawało mu się przecież, że dobrze ją znał - a Jackie, którą znał, nigdy nie zadawałaby się z człowiekiem jego pokroju.
- Zatrzymaj się, Don Juan - zganił go zaraz, kpiąco, jego twarz zdradzała pewne rozbawienie, słowa Botta budowały przecież wyłącznie abstrakcyjny absurd. - Po pierwsze, nie ja z ciebie robię nie wiadomo kogo, sam na to dzielnie pracujesz od jakichś dwudziestu sześciu lat. - Zasadniczo też nie do końca nie wiadomo, wiadomo, podobnie wyobrażał sobie skrzyżowanie trolla z leprechaunem, który miał nieco zbyt dużo szczęścia. Albo gadającego gumochłona, na dodatek wyjątkowo wylewnego. - Po drugie, jeśli martwi cię twoja opinia wśród kobiet, może powinieneś zacząć baczyć na język, jakiego przy nich używasz. O ogrzych sutach może rozmawia się w chlewie, ale nie przy ludziach. A jeśli chcesz chlew urządzać - wynieś się z nim gdzieś indziej. Jesteś chwilowo na wolności, ciesz się życiem. - Przecież słyszał Jackie wyraźnie, kazała mu się wynosić. I choć na jego twarzy jawiła się wyłącznie determinacja, stanowczość i bojowość, to przy kolejnym trzaśnięciu pioruna za oknem, gdy odwrócił się w kierunku Jackie, zwabiony jej słowem i dostrzegł charakterystycznie zmarszczoną brew, cała ta gama emocji zbladła, tracąc na pewności - zastąpiło je skonfundowanie. Podążył wzrokiem za jej dłonią, obejmującą ramię Botta.
- Daj spokój, Jackie, to nie jest zabawne - Nie mógł rozpatrywać tej sytuacji inaczej, niż w kategoriach ponurego żartu. Elementy układanki nie składały się w spójny obraz, kanty fragmentów nie pasowały do siebie ani barwą ani kształtem. Żartowała, wiedział o tym, ale nie znała go tak dobrze jak on - nie byłby w stanie dostrzec podobnego żartu nawet, gdyby po kolejnym dialogu ktoś poprosił gości Dziurawego Kotła o sztuczny aplauz i gwizdy. - Niech spada, i tak zatruwał powietrze zbyt długo. Nie chcesz zarazić się więziennymi wszami.
- Zatrzymaj się, Don Juan - zganił go zaraz, kpiąco, jego twarz zdradzała pewne rozbawienie, słowa Botta budowały przecież wyłącznie abstrakcyjny absurd. - Po pierwsze, nie ja z ciebie robię nie wiadomo kogo, sam na to dzielnie pracujesz od jakichś dwudziestu sześciu lat. - Zasadniczo też nie do końca nie wiadomo, wiadomo, podobnie wyobrażał sobie skrzyżowanie trolla z leprechaunem, który miał nieco zbyt dużo szczęścia. Albo gadającego gumochłona, na dodatek wyjątkowo wylewnego. - Po drugie, jeśli martwi cię twoja opinia wśród kobiet, może powinieneś zacząć baczyć na język, jakiego przy nich używasz. O ogrzych sutach może rozmawia się w chlewie, ale nie przy ludziach. A jeśli chcesz chlew urządzać - wynieś się z nim gdzieś indziej. Jesteś chwilowo na wolności, ciesz się życiem. - Przecież słyszał Jackie wyraźnie, kazała mu się wynosić. I choć na jego twarzy jawiła się wyłącznie determinacja, stanowczość i bojowość, to przy kolejnym trzaśnięciu pioruna za oknem, gdy odwrócił się w kierunku Jackie, zwabiony jej słowem i dostrzegł charakterystycznie zmarszczoną brew, cała ta gama emocji zbladła, tracąc na pewności - zastąpiło je skonfundowanie. Podążył wzrokiem za jej dłonią, obejmującą ramię Botta.
- Daj spokój, Jackie, to nie jest zabawne - Nie mógł rozpatrywać tej sytuacji inaczej, niż w kategoriach ponurego żartu. Elementy układanki nie składały się w spójny obraz, kanty fragmentów nie pasowały do siebie ani barwą ani kształtem. Żartowała, wiedział o tym, ale nie znała go tak dobrze jak on - nie byłby w stanie dostrzec podobnego żartu nawet, gdyby po kolejnym dialogu ktoś poprosił gości Dziurawego Kotła o sztuczny aplauz i gwizdy. - Niech spada, i tak zatruwał powietrze zbyt długo. Nie chcesz zarazić się więziennymi wszami.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaśmiałem się pod nosem z rozbawienia, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że nie pierwszy raz słyszę coś podobnego. W pewnym sensie. Bo raczej się często nie zdarzało by jakaś panna tak otwarcie do mnie podbijała. To znaczy, nie żebym narzekał na zainteresowanie (bo nie narzekam) ale to ja tu byłem od uświadamiania o możliwości przesuwania facetów-nie-ścian. Dziwnie było znaleźć się po tej drugiej stronie. Nie czułem się z tym jednak źle - z tym, że laska świeciła wlepionymi oczami jakbym był szklanką wody na pustyni. Tak właściwie kusiło by dać ugasić jej pragnienia. No ładna była, co tu dużo gadać. No ale no...chrząknąłem chcąc nieco zwolnic myśli.
- jestem Matt - usta wyginają mi się lekko w półuśmiech - Tak więc, Jackie, Królowo Dziurawego Kotła, trzeba umawiać się na audiencję jeżeli chciałbym zaproponować partyjkę magicznego pokera. Pokazałbym ci parę sztuczek - puszczam jej oczko, uśmiecham się zawadiacko mając nadzieję, że przyjdzie mi jeszcze poocierać swoje ego o jej złote usta i wiernie wpatrzone jak w obrazek oczka. Nie było to przecież nic złego. Brendan musiał to jednak widzieć po swojemu. Momentalnie podniósł mi ciśnienie. Swoją nawijką, swoją postawą. Za kogo on się uważa? Dłoń aż sama zaciskała się w pięść. Jak na razie jednak trzymała się stołu, a ja nie byłem pewny czy szukałem powodu by mu przywalić jeszcze mocniej, czy też jednak na to by odpuścić pozerowi sprawiedliwości. Ostatecznie nie zrobiłem nic bo tak jak zwiesił się Weasley, tak zwiesiłem się ja widząc jaką głupia minę zrobił, gdy moja adoratorka oplotła się wokół mnie zaborczo. Nie mogłem nie uśmiechnąć się złośliwie, lisio, triumfalnie.
- No to mamy impas, Weasley - zuchwale unoszę podbródek czerpiąc satysfakcję z jego pogubienia. Zachowywał się jak pies który oczekiwał rzutu piłki, a podstępny właściciel zamarkował go chowając zabawkę za plecami - tak własnie wyglądał w moich oczach - Nie musicie się jednak o mnie bić, wolę brunetki. Chodź tu do mnie, moja królowo, chcę cię mieć bliżej - zachęcającym gestem dałem znak mojej adoratorce by usiadła mina kolankach tak bym mógł obserwować jej profil i jednocześnie patrzeć na zmieszanego sytuacją Brendana - Tak jak mówiłeś - cieszę się z życia. Właściwie cieszymy. Nie chcemy by nam przeszkadzano, prawda Jackie?
- jestem Matt - usta wyginają mi się lekko w półuśmiech - Tak więc, Jackie, Królowo Dziurawego Kotła, trzeba umawiać się na audiencję jeżeli chciałbym zaproponować partyjkę magicznego pokera. Pokazałbym ci parę sztuczek - puszczam jej oczko, uśmiecham się zawadiacko mając nadzieję, że przyjdzie mi jeszcze poocierać swoje ego o jej złote usta i wiernie wpatrzone jak w obrazek oczka. Nie było to przecież nic złego. Brendan musiał to jednak widzieć po swojemu. Momentalnie podniósł mi ciśnienie. Swoją nawijką, swoją postawą. Za kogo on się uważa? Dłoń aż sama zaciskała się w pięść. Jak na razie jednak trzymała się stołu, a ja nie byłem pewny czy szukałem powodu by mu przywalić jeszcze mocniej, czy też jednak na to by odpuścić pozerowi sprawiedliwości. Ostatecznie nie zrobiłem nic bo tak jak zwiesił się Weasley, tak zwiesiłem się ja widząc jaką głupia minę zrobił, gdy moja adoratorka oplotła się wokół mnie zaborczo. Nie mogłem nie uśmiechnąć się złośliwie, lisio, triumfalnie.
- No to mamy impas, Weasley - zuchwale unoszę podbródek czerpiąc satysfakcję z jego pogubienia. Zachowywał się jak pies który oczekiwał rzutu piłki, a podstępny właściciel zamarkował go chowając zabawkę za plecami - tak własnie wyglądał w moich oczach - Nie musicie się jednak o mnie bić, wolę brunetki. Chodź tu do mnie, moja królowo, chcę cię mieć bliżej - zachęcającym gestem dałem znak mojej adoratorce by usiadła mina kolankach tak bym mógł obserwować jej profil i jednocześnie patrzeć na zmieszanego sytuacją Brendana - Tak jak mówiłeś - cieszę się z życia. Właściwie cieszymy. Nie chcemy by nam przeszkadzano, prawda Jackie?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Najgorszy chyba w tym wszystkim był fakt, że wszystkie przepływające przez jej ciało i umysł emocje, każdy drobny bodziec zmuszający do zbliżenia się, każdy impuls ciągnący mięśnie w ruchu – były prawdziwe, były żywe, odbijały się w jej pamięci prawdziwymi pajęczynami wspomnień, które będą jej towarzyszyły przy spojrzeniach kierowanych w stronę Brendana. Czemu akurat on musiał się tutaj znaleźć, kiedy tak bardzo się kompromitowała? Czemu a k u r a t o n? Będzie sobie to wyrzucała do końca życia, kiedy już spod jej skóry wyparuje każdy gram świństwa, które połknęła. Umysł zasnuty grubą kotarą ślepej miłości nie pozwalał na wychynięcie ponad granice świadomości ani wstydu, ani rozsądku. Puste pożądanie robiło się dla niej niebezpieczne, stawiało ją w sytuacji, do której nigdy w trzeźwości by nie dopuściła. Nigdy. A tymczasem każda najdrobniejsza nitka jej ciała odpowiadała na dotyk Matta jak kot proszący o więcej pieszczot, desperacko żądający, by dłoń głaskała miękką sierść jak najdłużej. Robiło jej się gorąco, kiedy tak zachęcająco się uśmiechał, i chciała być wtedy jeszcze bliżej, więc bez jakiegokolwiek pomyślunku po prostu przyczepiła się do jego ramienia i oplotła je dłonią, wychylając się, czubkiem nosa przesuwając blisko jego skroni, po policzku upstrzonym igiełkami zarostu. Wdychała jego zapach, jakby był pieprzoną ambrozją na Olimpie. Nozdrza rozchylały się i kurczyły w pstrokatej euforii. Oddychała nim. Nie odsuwając się ani na milimetr, sięgnęła twarzy Brena spojrzeniem spod przymrużonych powiek.
– Sądzisz, że żartuję? – rzadko żartowała. Zdecydowanie zbyt rzadko, by ktokolwiek mógł podejrzewać ją o występ kabaretowy w takiej sytuacji. Zwłaszcza takiej. Niebywałe, że wystarczyło kilka łyków zakropionego amortencją piwa, żeby otrzymać taki efekt. Taki komediodramat w kiczowatej oprawie. – Może ty jednak będziesz stąd spadał, co? Powiedział ci, że cieszy się życiem, nie przeszkadzaj mu.
Skrzywiła się. Ni to w dziwnym geście odtrącenia, ni w niesmaku. Zamrugała powoli, jakby otrzepywała się z przerwanego łagodnie snu. Poczuła dziwny ucisk w okolicy czoła, chwilę później po karku przebiegł dreszcz – był tak nagły, że palce mimowolnie zacisnęły się na ubraniu Matta, szukały oparcia. Zdawało jej się, że siły, które tak uparcie trzymały ją na ziemi, nagle zdecydowały oszukać jej zmysł równowagi i podzielić się z nią fantomowym uczuciem spadania. Głosy dziwnie wyblakły. Ciężar głowy opadł drętwo na ramię Botta, ale to wcale nie pomogło – nie czuła się dobrze. Poplątane zmysły krzyczały, że zaraz zemdleje.
– Sądzisz, że żartuję? – rzadko żartowała. Zdecydowanie zbyt rzadko, by ktokolwiek mógł podejrzewać ją o występ kabaretowy w takiej sytuacji. Zwłaszcza takiej. Niebywałe, że wystarczyło kilka łyków zakropionego amortencją piwa, żeby otrzymać taki efekt. Taki komediodramat w kiczowatej oprawie. – Może ty jednak będziesz stąd spadał, co? Powiedział ci, że cieszy się życiem, nie przeszkadzaj mu.
Skrzywiła się. Ni to w dziwnym geście odtrącenia, ni w niesmaku. Zamrugała powoli, jakby otrzepywała się z przerwanego łagodnie snu. Poczuła dziwny ucisk w okolicy czoła, chwilę później po karku przebiegł dreszcz – był tak nagły, że palce mimowolnie zacisnęły się na ubraniu Matta, szukały oparcia. Zdawało jej się, że siły, które tak uparcie trzymały ją na ziemi, nagle zdecydowały oszukać jej zmysł równowagi i podzielić się z nią fantomowym uczuciem spadania. Głosy dziwnie wyblakły. Ciężar głowy opadł drętwo na ramię Botta, ale to wcale nie pomogło – nie czuła się dobrze. Poplątane zmysły krzyczały, że zaraz zemdleje.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nic z tego nie rozumiał, a im dłużej przy nich siedział, tym bardziej był zagubiony; związek Matta i Jackie zakrawał o absurd tak mocno, że prędzej uwierzyłby, że nie może przebudzić się ze złego snu, niż że to, co dzieje się na jego oczach, jest rzeczywistością. Powstrzymał odruch rzucenia zaklęcia, które przegania iluzje - pośrodku baru na Pokątnej, na dodatek w dobie anomalii, mogłoby to wzbudzić pewien niepokój - po prostu patrzył, w milczeniu, wpierw jeszcze z niedowierzaniem na Botta, pewien, że to on miał rację, że Jackie musiała żartować, dopiero z reakcją samej Rineheart zderzając się z brutalną rzeczywistością. Nie żartowała. Nie żartowała? Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak plastycznie zdumienie wymalowało się na jego twarzy, lekko rozchylając usta, otwierając szerzej tęczówki błękitnych oczu i malując na jego twarzy szczere, czyste i niemal dziecięce niezrozumienie.
- Korzystacie... - powtórzył po Macie, przenosząc wzrok raz jeszcze na Jackie - mierząc się z jej gniewnym spojrzeniem. Uważał się przecież zawsze za mężczyznę, który potrafi uszanować wolę kobiety, niezależnie, czy tą wolą było zajęcie się męskim zajęciem, czy wybór partnera życiowego, który niekoniecznie jej przystawał. Zresztą - to w ogóle nie była jego sprawa. Dlaczego w ogóle się tym interesował? Nie powinien. Nie miał powodów. A jednak - coś nieznośnie mu w tym doskwierało. Zdumienie łatwo zostało wyparte zmieszaniem, pewność siebie zniknęła, a on uciekł wzrokiem tak od Botta, jak od Jackie, odchrząknął, przełamując ciszę. - Tak - mruknął szybko, sięgając dłonią po swoją szklankę - Pewnie - Nie zamierzał jej się przecież narzucać, jej czy im?, absurd, a jednak absurd spełniony. - Bywaj, Jackie - Nie spojrzał na nią wciąż, skrępowany ich bliskością, wstając z krzesła i usuwając się od ich stolika, wciąż unikając jej wzrokiem. Naprawdę - Matthew Bott? Czy ten człowiek miał w sobie choćby jedną cechę, którą kobieta taka jak Jackie mogłaby pokochać? Urzekł ją cwaniactwem czy wyjątkowo niskim poczuciem humoru? Prostactwem? Może - lubi mocne wrażenia, prowadząc się z powszechnie znanym złodziejaszkiem. Może... Nie. To nie była jego sprawa - szanował to. Jej życie, jej wybory, nawet te najmniej trafione. Pokręcił lekko głową, próbując się otrząsnąć, znikając gdzieś w tłumie Dziurawego Kotła.
- Korzystacie... - powtórzył po Macie, przenosząc wzrok raz jeszcze na Jackie - mierząc się z jej gniewnym spojrzeniem. Uważał się przecież zawsze za mężczyznę, który potrafi uszanować wolę kobiety, niezależnie, czy tą wolą było zajęcie się męskim zajęciem, czy wybór partnera życiowego, który niekoniecznie jej przystawał. Zresztą - to w ogóle nie była jego sprawa. Dlaczego w ogóle się tym interesował? Nie powinien. Nie miał powodów. A jednak - coś nieznośnie mu w tym doskwierało. Zdumienie łatwo zostało wyparte zmieszaniem, pewność siebie zniknęła, a on uciekł wzrokiem tak od Botta, jak od Jackie, odchrząknął, przełamując ciszę. - Tak - mruknął szybko, sięgając dłonią po swoją szklankę - Pewnie - Nie zamierzał jej się przecież narzucać, jej czy im?, absurd, a jednak absurd spełniony. - Bywaj, Jackie - Nie spojrzał na nią wciąż, skrępowany ich bliskością, wstając z krzesła i usuwając się od ich stolika, wciąż unikając jej wzrokiem. Naprawdę - Matthew Bott? Czy ten człowiek miał w sobie choćby jedną cechę, którą kobieta taka jak Jackie mogłaby pokochać? Urzekł ją cwaniactwem czy wyjątkowo niskim poczuciem humoru? Prostactwem? Może - lubi mocne wrażenia, prowadząc się z powszechnie znanym złodziejaszkiem. Może... Nie. To nie była jego sprawa - szanował to. Jej życie, jej wybory, nawet te najmniej trafione. Pokręcił lekko głową, próbując się otrząsnąć, znikając gdzieś w tłumie Dziurawego Kotła.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
To był mój szczęśliwy dzień, a właściwie już wieczór. Nigdy chyba nie miałem okazji widzieć go tak zdębiałego. Totalnie zbaraniał. Miałem ochotę odchylić głowę do tyłu i zaśmiać się w głos, jak czarny charakter, który w końcu zatriumfował nad głównym bohaterem. Nic takiego jednak nie zrobiłem. Uśmiechałem się jednak triumfalnie nie kryjąc satysfakcji jaką mi sprawiał tym swoim głupim zachowaniem. Super bohater który nie jest potrzebny i o którego nikt nie prosi. Przez chwilę było mi smutno jak sobie pomyślałem, że ten cały jego sztywny świat się trzęsie w posadach ale potem sobie przypomniałem jakim zarozumiałym człowiekiem jest, jak patrzy na mnie z góry i mi szybko przeszło. W uszach mi aż szumiało z ekscytacji kiedy widziałem jak odchodzi, a ja pełną piersią westchnąłem wiedząc, że będę te wspomnienie pielęgnował do śmierci. Chciałem chwilę później odwdzięczyć się za ten dar kobiecie zapewniając jej nieco atencji. Oczy miała jednak przymknięte, a głowa zaciążyła na ramieniu. Odleciała. Nieco mnie to zaskoczyło, lecz zaraz dodałem dwa do dwóch uznając, że pewnie za bardzo szalała z alkoholem i taki tego efekt. Uśmiechnąłem się pod nosem wciąż nie mogąc się nacieszyć z tego niespodziewanie dobrego spotkaniowa z Brendanem. Dopiłem piwa. Trochę śpiesznie, tak nim zdrętwieje mi amię, a następnie wziąłem dziewczę w ramiona. Nie było to dla mnie specjalnie trudne, nawet jeśli nieprzytomnie przelewała mi się w ramionach jak wielkie, przyjemnie kształtne kocie. Wzięcie kluczy, wspięcie się po schodach i otworzenie drzwi do jednego z pokoi na pietrze wymagało ode mnie nieco zręczności, lecz przecież miałem wprawę. Nie raz zdarzało mi się przemieszczać z głównej sieni do pokoju z rozochoconą panną w ramionach. Teraz było jednak trochę inaczej. Położyłem kobietę w łóżku ściągając jej buty. Jakoś się tak nostalgicznie zrobiło. Ile to razy podobny film kręciłem po pijawie z Mią? Z uśmiechem uchyliłem okna i kopnięciem podsunąłem misę z pod ściany bliżej łóżka. Zanim ją lekko nakryłem to poluzowałem jej pasa bo jakieś miała żołądkowe tornado, którego jej nie zazdrościłem. Najgorzej gdy jesteś typem człowieka któremu piwsko czyści kiszki. Klucze i pasek położyłem na komodzie i wtedy opuściłem pokój zatrzaskując drzwi będąc z siebie w pełni zadowolony. Oto w końcu po pracy poszedłem do Kotła, spotkałem się z kumplami i było mnie stać by siebie i ich zadowolić kolejką dobrego piwa na mój koszt, zalecała się do mnie piękna brunetka, Brendan sam się przede mną ośmieszał, a na koniec zająłem się pijaną kobietą i było mi z tym dobrze. Chyba jeszcze odwiedzę Lily.
|zt
|zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Tak szczerze, to ta cała czkawka teleportacyjna zaczynała go już porządnie męczyć i irytować. No bo który to już raz go przenosi znienacka? W domu pewnie tylko jak się dowiedzą reakcja będzie w stylu „znowu?”, a dopiero potem się zdenerwują, gdzie też tym razem podział się jeden z młodszych Macmillanów.
W każdym razie, w jednej chwili Heath cieszył się towarzystwem Isabelli w oranżerii i tym, że mógł lewitować w powietrzu, a zaraz potem go przeniosło w jakieś randomowe miejsce.
Tak osobiście to wolałby polatać na miotle, ale jak się nie ma co się lubi… musiało wystarczyć. Poza tym i tak było fajnie, jak na to, że to znów były wybryki kapryśnej magii. Zawsze mogło się zdarzyć coś gorszego, jak na przykład świński ryjek, który znajdował się w top 5 najmniej lubianych anomalii, już kaczy dziób był lepszy.
Zdecydowanie miał trochę szczęścia. Przynajmniej nie trafił do lasu albo w ogóle gdzieś na zewnątrz. Dłuższe przebywanie na chłodzie w takim stroju w jaki wciśnięto go na okoliczność wizyty u Selwynów pewnie dość szybko by zmarzł, nie mówiąc już o samym zamarznięciu, jeśli musiałby spędzić dużo więcej czasu na dworze. Gdy aportowało go z trzaskiem od razu rozejrzał się po najbliższym otoczeniu. Normalnie pewnie byłby bardziej wystraszony, ale to nie był pierwszy raz, kiedy przeniosło go gdzieś wbrew jego woli, a do tego miejsce, w którym się znalazł nie wyglądało tak źle. W zasadzie to nawet miał wrażenie, że kiedyś już tutaj mógł być, chociaż nie potrafił sobie przypomnieć przy jakiej okazji. Skoro już ustalił, że miejsce w którym się znalazł nie wygląda na niebezpieczne to postanowił się rozejrzeć jeszcze raz. Tym razem na szybko przejechał wzrokiem po twarzach czarodziejów mając nadzieję, że dostrzeże kogoś znajomego. Niestety, bez większych sukcesów. Teraz tylko stał tam, gdzie go aportowało i zastanawiał się ze smętną miną co ma robić dalej. Fajnie by było dotrzeć jakoś do domu, co nie? Na szczęście jeszcze nie miał zamiaru płakać, ale na szczęśliwego też nie wyglądał.
The member 'Heath Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Nie chciała odlatywać. Nie pozwalała żadnej części swojego ciała na niekontrolowany spadek w nicość, a potem na znajome uczucie urywanego filmu w magicznym aparacie. To jednostajne, kilkukrotne klik, pss i hrk. Ale zwalniający coraz mocniej mechanizm jej umysłu zdawał się być nadchodzącym nieubłaganie końcem, przed którym chciała się uchronić. Bełkotała w myślach buntownicze słowo, tak proste do wyartykułowania, a jednak wciąż zbyt trudne w jej aktualnym stanie. Ciało stawało się coraz cięższe, skóra stawała się zbroją z ołowiu, głowa zupełnie opadła. Dźwięki dookoła gasły – z głośnego harmideru stawały się przyciszonymi rozmowami, by potem zupełnie zniknąć. Nie było słów ani kolorów, ogarnęła ją kompletna ciemność. Nie czuła praktycznie niczego.
Zapamiętała ostatnią znaną lokalizację – siedziała na ławce, czuła ciepło gromadzące się w okolicach klatki piersiowej. Opierała się o kogoś, czuła jego zapach, męski, ciężki, nęcący?. Wspomnienia stały się wyraźniejsze, kiedy świadomość, przerażona utkanymi w głowie wzorkami, rozkazała oczom otworzyć się najszerzej jak mogły. Jackie doskonale wiedziała, o kogo się opierała i w jaki sposób. Zrobiło jej się niedobrze. Zobaczyła misę pod łóżkiem. Natychmiast po nią chwyciła. I zwymiotowała. Bo to było obrzydliwe – ona była obrzydliwa, tak się łasząc jak kotka w rui, tak wyzywająco, ohydnie, niepodobnie do siebie. To nie była ona. A najgorsze, że wszystko pamiętała. Prócz tego, jak się tu znalazła.
– Psidwakosyński gnój – burknęła, ocierając usta, za opuszczonymi powiekami widząc rysujące się obrazy z tamtej chwili. Brendan siedzący naprzeciwko. Brendan. – Merlinie… - przyłożyła nadgarstek do czoła, łokieć opierając o kolano, siedząc tak, zażenowana i upokorzona jak nigdy dotąd. Przed czarodziejem, dla którego tak starała się walczyć. Kolejna porażka, tym razem jej osobista, dotycząca tylko i wyłącznie jej samej. Otworzyła oczy, żeby rozejrzeć się dookoła. Z dołu dochodziły ją krzyki, brzęk szkła rozbrzmiał tak mocno, że przez chwilę myślała, że coś się pobiło. Spojrzała po sobie w rozbudzonym zaniepokojeniu. Wszystko było na swoim miejscu, łącznie z szatą i przede wszystkim - różdżką. O, moment. Pasek zniknął. I buty. Szybko je odnalazła.
– Zabiję go. Przysięgam, że skończy usmażony jak wampir w pełnym słońcu – mamrotała pod nosem, ubierając się do końca, poprawiając szatę tak, żeby wyglądała normalnie. Jakby nic się nie stało. Jakby wcale nie rozczarowała mężczyzny, na którym tak okrutnie mocno jej zależało. Miała ochotę zakopać się pod ziemię i już nigdy nie pokazywać się światu. Otwarte zamaszystym ruchem drzwi zweryfikowały jej marzenie w ułamku sekundy. Stanął w nich barczysty, podtuczony barman. – Za noc się płaci! – ryknął na nią, krzywiąc się w wyraźnej frustracji. – Noc? To ile ja tu leżałam? I gdzie ja jestem? – rzuciła do niego, sprawdzając jeszcze raz, czy różdżka jest na swoim miejscu. Przynajmniej tego jej nie zabrał. A pieniądze? Zawsze miała kilka galeonów w kieszeni. Były na miejscu. Jak wszystko pozostałe. Nic nie zginęło. Poza jej honorem. Merlinie. – Ja wiem, z kilka godzin będzie! No już, wyjazd mi stąd! – zrobił jej przejście, ale ona wyjść wcale nie chciała. – Nie, nie, nigdzie nie wyjdę. – nie powie mu też, że jest aurorem, bo może widział, co się działo (czuła dreszcze, ilekroć to sobie przypominała), i wyśmieje ją jak stary, przeżarty dowcip. – Nie wyjdę, dopóki mi nie powiesz, czy ktoś tu ze mną był i, jeśli tak, to jak długo tu był. Widziałeś kogoś? Jak wyglądał? Mówił coś? – barman spojrzał na nią, jakby się z choinki urwała. Właściwie nie mogła mu się dziwić. Sama się tak czuła. Jakby się z choinki urwała. – Kate mówiła, że ktoś cię tu wnosił, jakiś szeroki w barach mężczyzna, ja wiem. Ale zaraz wyszedł. Mówiła, że jakiś zadowolony był i że uważać na ciebie trzeba, bo nie zapłacisz. No jak gdzie jesteś! W Dziurawym Kotle! Czekam! – wyciągnął w jej kierunku dłoń, a ona wyłożyła na nią trzy złote monety, wywracając przy tym wzrokiem. – Reszty nie trzeba.
Zabije tego skurczybyka. Uduszę własnymi rękami.
Nie wyszła z baru. Skorzystała z dostępnego w pubie świstoklika. Chciała, żeby ta noc już się skończyła.
| upokorzone zt dla tej pani
Zapamiętała ostatnią znaną lokalizację – siedziała na ławce, czuła ciepło gromadzące się w okolicach klatki piersiowej. Opierała się o kogoś, czuła jego zapach, męski, ciężki, nęcący?. Wspomnienia stały się wyraźniejsze, kiedy świadomość, przerażona utkanymi w głowie wzorkami, rozkazała oczom otworzyć się najszerzej jak mogły. Jackie doskonale wiedziała, o kogo się opierała i w jaki sposób. Zrobiło jej się niedobrze. Zobaczyła misę pod łóżkiem. Natychmiast po nią chwyciła. I zwymiotowała. Bo to było obrzydliwe – ona była obrzydliwa, tak się łasząc jak kotka w rui, tak wyzywająco, ohydnie, niepodobnie do siebie. To nie była ona. A najgorsze, że wszystko pamiętała. Prócz tego, jak się tu znalazła.
– Psidwakosyński gnój – burknęła, ocierając usta, za opuszczonymi powiekami widząc rysujące się obrazy z tamtej chwili. Brendan siedzący naprzeciwko. Brendan. – Merlinie… - przyłożyła nadgarstek do czoła, łokieć opierając o kolano, siedząc tak, zażenowana i upokorzona jak nigdy dotąd. Przed czarodziejem, dla którego tak starała się walczyć. Kolejna porażka, tym razem jej osobista, dotycząca tylko i wyłącznie jej samej. Otworzyła oczy, żeby rozejrzeć się dookoła. Z dołu dochodziły ją krzyki, brzęk szkła rozbrzmiał tak mocno, że przez chwilę myślała, że coś się pobiło. Spojrzała po sobie w rozbudzonym zaniepokojeniu. Wszystko było na swoim miejscu, łącznie z szatą i przede wszystkim - różdżką. O, moment. Pasek zniknął. I buty. Szybko je odnalazła.
– Zabiję go. Przysięgam, że skończy usmażony jak wampir w pełnym słońcu – mamrotała pod nosem, ubierając się do końca, poprawiając szatę tak, żeby wyglądała normalnie. Jakby nic się nie stało. Jakby wcale nie rozczarowała mężczyzny, na którym tak okrutnie mocno jej zależało. Miała ochotę zakopać się pod ziemię i już nigdy nie pokazywać się światu. Otwarte zamaszystym ruchem drzwi zweryfikowały jej marzenie w ułamku sekundy. Stanął w nich barczysty, podtuczony barman. – Za noc się płaci! – ryknął na nią, krzywiąc się w wyraźnej frustracji. – Noc? To ile ja tu leżałam? I gdzie ja jestem? – rzuciła do niego, sprawdzając jeszcze raz, czy różdżka jest na swoim miejscu. Przynajmniej tego jej nie zabrał. A pieniądze? Zawsze miała kilka galeonów w kieszeni. Były na miejscu. Jak wszystko pozostałe. Nic nie zginęło. Poza jej honorem. Merlinie. – Ja wiem, z kilka godzin będzie! No już, wyjazd mi stąd! – zrobił jej przejście, ale ona wyjść wcale nie chciała. – Nie, nie, nigdzie nie wyjdę. – nie powie mu też, że jest aurorem, bo może widział, co się działo (czuła dreszcze, ilekroć to sobie przypominała), i wyśmieje ją jak stary, przeżarty dowcip. – Nie wyjdę, dopóki mi nie powiesz, czy ktoś tu ze mną był i, jeśli tak, to jak długo tu był. Widziałeś kogoś? Jak wyglądał? Mówił coś? – barman spojrzał na nią, jakby się z choinki urwała. Właściwie nie mogła mu się dziwić. Sama się tak czuła. Jakby się z choinki urwała. – Kate mówiła, że ktoś cię tu wnosił, jakiś szeroki w barach mężczyzna, ja wiem. Ale zaraz wyszedł. Mówiła, że jakiś zadowolony był i że uważać na ciebie trzeba, bo nie zapłacisz. No jak gdzie jesteś! W Dziurawym Kotle! Czekam! – wyciągnął w jej kierunku dłoń, a ona wyłożyła na nią trzy złote monety, wywracając przy tym wzrokiem. – Reszty nie trzeba.
Zabije tego skurczybyka. Uduszę własnymi rękami.
Nie wyszła z baru. Skorzystała z dostępnego w pubie świstoklika. Chciała, żeby ta noc już się skończyła.
| upokorzone zt dla tej pani
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wciąż zmieszany, przysiadł samotnie przy jednym ze stolików, biorąc większy, może nieco zbyt duży, łyk ognistej whisky; alkohol przyjemnie drapał gardło, dawał poczucie ulgi, ale nie odprężenia, wydarzenia sprzed chwili wciąż majaczyły mu przed oczami. Często bywał w tym miejscu sam, ale pierwszy raz będąc sam miał dziwne poczucie pustki, jakby chciał do kogoś otworzyć usta - a nie bardzo miał do kogo. Był przecież typem samotnika, samotność mu nie przeszkadzała - ale odrzucenia nie lubił nikt, nawet jeśli sam nie potrafił tego przed sobą przyznać. Obracał w ręku szklankę, podnosząc wzrok na twarz kelnerki, jednak gdy ta zapytała, czy potrzebuje czegoś jeszcze, jedynie pokręcił przecząco głową - w pewnym popłochu. Czuł się dziwnie. Trochę nieswojo. Jeszcze bardziej nieswojo, gdy dostrzegł Matta niosącego Jackie do pokojów na górze.
Wtem jednak usłyszał charakterystyczne dla teleportacji pyknięcie, a tuż obok zmaterializował się nie kto inny, jak Heath Macmillan. Może nie był najlepszym wujkiem, brakowało mu obycia i podejścia do dzieci, ale był nim dość dobrym, by być całkowicie pewnym, że wokół nie siedział nikt należący do jego rodziny. W Dziurawym Kotle najprościej byłoby pewnie spotkać Anthony'ego - a ten nie pił od już od Stonehenge.
- Heath? - zwrócił na siebie chłopca, wstał z krzesła, podchodząc bliżej niego na wypadek, gdyby pośród gwaru nie usłyszał jego wołania. Położył mu dłoń na ramieniu, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę - i wtedy nadeszło uderzenie, paraliżujący ból brzucha, który zmusił go do zgięcia ciała i zaciśnięcia zębów. Anomalie znowu atakowały, był tego pewien - mniej więcej równie mocno, co do tego, że młody Macmillan cierpiał na nich znacznie mocniej niż ci, których nieświadomie atakował. Przykucnął przy nim, zmuszony przez ból, mocno jednak starając się, by ten nie wymalował się na jego twarzy zbyt plastycznie. Miał grubą skórę i był wytrzymały, ból nie był mu straszny. - Poznajesz mnie? - Tak naprawdę dość dawno się nie widzieli, a chłopiec w jego wieku mógł nie mieć dobrej pamięci do tysiąca krewnych. Niebawem ich rodziny miało połączyć małżeństwo Anthony'ego i Rii, ale Brendan nie uczestniczył zbyt często w rodzinnych spędach. Nie miał na to czasu. Nie byli bliską rodziną, nie chciał go wystraszyć. - Nie ma tu twoich rodziców - Bardziej stwierdził, niż zapytał - co tu robisz?
Wtem jednak usłyszał charakterystyczne dla teleportacji pyknięcie, a tuż obok zmaterializował się nie kto inny, jak Heath Macmillan. Może nie był najlepszym wujkiem, brakowało mu obycia i podejścia do dzieci, ale był nim dość dobrym, by być całkowicie pewnym, że wokół nie siedział nikt należący do jego rodziny. W Dziurawym Kotle najprościej byłoby pewnie spotkać Anthony'ego - a ten nie pił od już od Stonehenge.
- Heath? - zwrócił na siebie chłopca, wstał z krzesła, podchodząc bliżej niego na wypadek, gdyby pośród gwaru nie usłyszał jego wołania. Położył mu dłoń na ramieniu, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę - i wtedy nadeszło uderzenie, paraliżujący ból brzucha, który zmusił go do zgięcia ciała i zaciśnięcia zębów. Anomalie znowu atakowały, był tego pewien - mniej więcej równie mocno, co do tego, że młody Macmillan cierpiał na nich znacznie mocniej niż ci, których nieświadomie atakował. Przykucnął przy nim, zmuszony przez ból, mocno jednak starając się, by ten nie wymalował się na jego twarzy zbyt plastycznie. Miał grubą skórę i był wytrzymały, ból nie był mu straszny. - Poznajesz mnie? - Tak naprawdę dość dawno się nie widzieli, a chłopiec w jego wieku mógł nie mieć dobrej pamięci do tysiąca krewnych. Niebawem ich rodziny miało połączyć małżeństwo Anthony'ego i Rii, ale Brendan nie uczestniczył zbyt często w rodzinnych spędach. Nie miał na to czasu. Nie byli bliską rodziną, nie chciał go wystraszyć. - Nie ma tu twoich rodziców - Bardziej stwierdził, niż zapytał - co tu robisz?
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Brendan dobrze założył, że chłopiec go nie dostrzegł, ani też nie usłyszał. To nie było takie trudne, bo przecież w Dziurawym Kotle zawsze było tłoczno i gwarno. Ciekawe czy gdyby ten słynny pub był położony w nieco innym miejscu to dalej miałby takie powodzenie, pewnie nie.
Heath prawie podskoczył i zaraz się obrócił jak fryga gdy czarodziej położył mu rękę na ramieniu. Nie żeby był jakiś bardzo strachliwy, ale po prostu się nie spodziewał. Ot, zaskoczył go i tyle. Trzeba przyznać, że Weasley całkiem nieźle robił dobrą minę do złej gry, bo mały Macmillan nie zorientował się, że coś jest nie w porządku. Chyba nawet lepiej, że tak się stało, bo jak na dzień dzisiejszy anomalie mu już zapewniły dostateczną ilość atrakcji. Poza tym głupio by mu się zrobiło gdyby się dowiedział, że przez niego i jego kapryśną magię cierpią ludzie dookoła. Niektórzy Macmillanowie prawie wyłazili ze skóry by najmłodsi z nich jak najmniej odczuli przykre konsekwencje magicznych wypadków. Chociaż… nie zawsze dało się im zapobiec.
Gdy czarodziej zapytał czy go pamięta musiał się na chwilę zastanowić. Miał wrażenie, że już go kiedyś spotkał, ale nie bardzo wiedział kiedy. Dopiero po paru sekundach jakaś zapadka w mózgu mu zaskoczyła -Wiem! Byłeś kiedyś u nas z Rią! Prawda?- oznajmił w końcu. Rię kojarzył bardzo dobrze szczególnie, że razem latali na Queerditch Marsh. Pewnie było tam i więcej osób, ale za bardzo nie zwracał na nie uwagi. W każdym razie tyle był sobie w stanie przypomnieć na temat swojego aktualnego rozmówcy. -No, nie ma….- potwierdził Brendanowi - Ciocia mnie wzięła na wizytę do jakiś swoich kuzynek… i było nudno… i poszedłem do oranżerii. Tam spotkałem taką sympatyczną czarownicę i potem zaczęliśmy nie wiadomo czemu latać! A potem złapała mnie czkawka i mnie tu przeniosło…- streścił pokrótce czarodziejowi mniej więcej wydarzenia dnia dzisiejszego. -W ogóle co to za miejsce? Mam wrażenie, że kiedyś już tutaj byłem…- zapytał jeszcze.
Heath prawie podskoczył i zaraz się obrócił jak fryga gdy czarodziej położył mu rękę na ramieniu. Nie żeby był jakiś bardzo strachliwy, ale po prostu się nie spodziewał. Ot, zaskoczył go i tyle. Trzeba przyznać, że Weasley całkiem nieźle robił dobrą minę do złej gry, bo mały Macmillan nie zorientował się, że coś jest nie w porządku. Chyba nawet lepiej, że tak się stało, bo jak na dzień dzisiejszy anomalie mu już zapewniły dostateczną ilość atrakcji. Poza tym głupio by mu się zrobiło gdyby się dowiedział, że przez niego i jego kapryśną magię cierpią ludzie dookoła. Niektórzy Macmillanowie prawie wyłazili ze skóry by najmłodsi z nich jak najmniej odczuli przykre konsekwencje magicznych wypadków. Chociaż… nie zawsze dało się im zapobiec.
Gdy czarodziej zapytał czy go pamięta musiał się na chwilę zastanowić. Miał wrażenie, że już go kiedyś spotkał, ale nie bardzo wiedział kiedy. Dopiero po paru sekundach jakaś zapadka w mózgu mu zaskoczyła -Wiem! Byłeś kiedyś u nas z Rią! Prawda?- oznajmił w końcu. Rię kojarzył bardzo dobrze szczególnie, że razem latali na Queerditch Marsh. Pewnie było tam i więcej osób, ale za bardzo nie zwracał na nie uwagi. W każdym razie tyle był sobie w stanie przypomnieć na temat swojego aktualnego rozmówcy. -No, nie ma….- potwierdził Brendanowi - Ciocia mnie wzięła na wizytę do jakiś swoich kuzynek… i było nudno… i poszedłem do oranżerii. Tam spotkałem taką sympatyczną czarownicę i potem zaczęliśmy nie wiadomo czemu latać! A potem złapała mnie czkawka i mnie tu przeniosło…- streścił pokrótce czarodziejowi mniej więcej wydarzenia dnia dzisiejszego. -W ogóle co to za miejsce? Mam wrażenie, że kiedyś już tutaj byłem…- zapytał jeszcze.
Wnętrze pubu
Szybka odpowiedź