Wnętrze księgarni
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze księgarni
Księgarnia Esy i Floresy to miejsce, w którym miłośnik literatury poczuje się jak w prawdziwym raju. W głównej sali Esów mieszczą się część z ladami sprzedażowymi uwalanymi wiecznie książkami oraz wyspy z księgami wystawionymi w promocji. To tutaj odbywają się również recytacje literackie oraz spotkania ze sławnymi pisarzami świata magicznego. Oprócz podręczników szkolnych i specjalistycznych ksiąg (od eliksirów i magii obronnej, po poradniki radzące, jak wypędzić gnomy z ogrodu lub umówić się na randkę z wilą - według autora, wystarczy pięć prostych kroków), znajdują się tam regały zastawione awanturniczymi powieściami przygodowymi, a nawet komiksami. W Esach i Floresach panuje cisza i porządek, a poszukiwane książki znajdziesz nawet bez pomocy usłużnego sprzedawcy. W dziale uroków są wyłącznie tomy z zaklęciami "na wrogów", pod hasłem "historia" odnajdziesz jedynie woluminy traktujące o wiekach minionych. Dla osoby mugolskiego pochodzenia dziwne może wydawać się wypełnianie półek książkami bez słów, tomikami wielkości znaczków pocztowych, czy uzbrojonymi w olbrzymie zębiska, lecz taka jest czarodziejska literatura - ma trafić w gusta nawet najbardziej wymagającego konesera.
Nikt na pierwszy rzut oka nie uznałby, że może doskwierać jej samotność. Im więcej miała lat, tym bardziej obszernym towarzystwem się otaczała i z mniejszą częstotliwością zamykała na klucz we względnie bezpiecznych ścianach pokoju. Jej latami formowany półświatek burzył się na rzecz tego, którym miała oddychać na bankietach, pachnących sterylnością wystawach muzealnych, czy filiżance kawy, zdawkowo popijanej w czczej ciszy. Miała oddychać; a jednak się dusiła. Obowiązki nieraz przygniatały jej klatkę piersiową, odbierając dech i nadzieję na oswojenie się z nowym ja, nowszą, bardziej doskonałą wersją Eurydice. A jednak nie uwalniała się z rodzinnych więzów. Nie wyrywała, nie wierzgała, ani nawet nie pisnęła słowa sprzeciwu, gdy postawiła pierwsze kroki na ścieżce ojcowskiego zadowolenia. Tak było dobrze, tak należało robić. Do momentu aklimatyzacji miała cieszyć się drobnymi przyjemnościami, będących śmieszną rekompensatą tego, jak samotnie się czuła.
Kolejna nieśpiesznie przewertowana książka bezdźwięcznie opadła na swoje sąsiadki. Nie była dokładnie pewna tego, czego szukała. Ostatnimi czasy przyłapywała się na bezmyślnym wpatrywaniu w żłobione na okładkach litery, zwrotki pustych, miłosnych wierszy i niewarte zachodu informacje, drobnym druczkiem uwiecznione na dolnych partiach stron redakcyjnych. Niegdyś przyjemność czytania zdradzała wypiekami na policzkach i uniesionym kącikiem malinowych ust, tak, aby nikt tego nie zauważył. Obecnie zgubiła się we własnych zainteresowaniach i pragnieniach do tego stopnia, że nie wiedziała, co lubiła, a czego nie. Upodobania okazały się mieć na znaczeniu niewiele więcej od czwartkowej pogody.
Uniosła głowę znad literackiego stosiku, wyuczonym, nieco automatycznym ruchem przeganiając kosmyk włosów sprzed oczu. Może między niemymi mrugnięciami drgnął jeden mięsień jej twarzy, dwojako interpretując niespodziewane towarzystwo - nie miała czasu na nazwanie uczucia, przepływającego od czubka głowy do opuszków palców, trzymających kieszonkowy tomik poezji. Nigdy go nie miała, kiedy był potrzebny.
- Pan - twarda okładka zamknęła się z cichym kliknięciem, zatrzymując na płytce paznokcia, włożonego pomiędzy ostatnio przeglądane strony. - Krueger. - odparła. Nawet przepadała za tą skromną wiązanką powitań; ja wiem, jak ty masz na imię, a ty wiesz, jak ja mam na imię. Przypominały pamięciową zabawę w oczekiwania, jakimi darzyli się ludzie. Zasady były dosyć proste - przegrywał ten, który zapomniał - ale ona nie musiała martwić się strąceniem jej pionka z kolorowej planszy. Choć potrafiła przegrywać z wysoko uniesioną głową, sytuacja pokazała, że nigdy nie zapomniała jednorazowego spotkania z dziennikarzem. Niestety, nikt nie był na tyle miły, aby wyjaśnić w instrukcji przyczynę miniaturowego triumfu dziewczyny. - Nie ukrywam, jestem zaskoczona pańską obecnością. - dodała po parunastu mrugnięciach później; bo była.
Kolejna nieśpiesznie przewertowana książka bezdźwięcznie opadła na swoje sąsiadki. Nie była dokładnie pewna tego, czego szukała. Ostatnimi czasy przyłapywała się na bezmyślnym wpatrywaniu w żłobione na okładkach litery, zwrotki pustych, miłosnych wierszy i niewarte zachodu informacje, drobnym druczkiem uwiecznione na dolnych partiach stron redakcyjnych. Niegdyś przyjemność czytania zdradzała wypiekami na policzkach i uniesionym kącikiem malinowych ust, tak, aby nikt tego nie zauważył. Obecnie zgubiła się we własnych zainteresowaniach i pragnieniach do tego stopnia, że nie wiedziała, co lubiła, a czego nie. Upodobania okazały się mieć na znaczeniu niewiele więcej od czwartkowej pogody.
Uniosła głowę znad literackiego stosiku, wyuczonym, nieco automatycznym ruchem przeganiając kosmyk włosów sprzed oczu. Może między niemymi mrugnięciami drgnął jeden mięsień jej twarzy, dwojako interpretując niespodziewane towarzystwo - nie miała czasu na nazwanie uczucia, przepływającego od czubka głowy do opuszków palców, trzymających kieszonkowy tomik poezji. Nigdy go nie miała, kiedy był potrzebny.
- Pan - twarda okładka zamknęła się z cichym kliknięciem, zatrzymując na płytce paznokcia, włożonego pomiędzy ostatnio przeglądane strony. - Krueger. - odparła. Nawet przepadała za tą skromną wiązanką powitań; ja wiem, jak ty masz na imię, a ty wiesz, jak ja mam na imię. Przypominały pamięciową zabawę w oczekiwania, jakimi darzyli się ludzie. Zasady były dosyć proste - przegrywał ten, który zapomniał - ale ona nie musiała martwić się strąceniem jej pionka z kolorowej planszy. Choć potrafiła przegrywać z wysoko uniesioną głową, sytuacja pokazała, że nigdy nie zapomniała jednorazowego spotkania z dziennikarzem. Niestety, nikt nie był na tyle miły, aby wyjaśnić w instrukcji przyczynę miniaturowego triumfu dziewczyny. - Nie ukrywam, jestem zaskoczona pańską obecnością. - dodała po parunastu mrugnięciach później; bo była.
Gość
Gość
W miarę czasu i wielu prób budowania międzyludzkich relacji, zdążył wyciągać wnioski różne - między innymi, że inne osoby zwykły odbierać go w barwach zbliżonych do skrajnych; nie należał do person szarych i rozmytych, mimo swojej zdolności do wtapiania się w tło, by skryć się pośród innych postaci, pozostając - niemal niezauważalnym. I owszem, pozostawał - do czasu nawiązania pierwszego kontaktu, po którym stawał się najczęściej albo - znienawidzony bądź darzony choć nikłym cieniem sympatii, rzadko kiedy występując w charakterze typowo neutralnym. Sam jednak nie nadawał sobie określonej roli; nie czynił niczego odgórnie, a jego planowanie opierało się w dużej mierze na dostosowaniu - spokojnym badaniu terenu, błądzeniu wśród nierozpoznanych przestrzeni rozmów i tonów głosu, badając brzmienia, reakcje, drgnięcia pojedynczych mięśni, które uwidaczniały się na twarzy w miarę mijania czasu. Na to wszystko - składał się powolny proces oceniania oraz zbierania spostrzeżeń, typowy dla niego - człowieka-obserwatora, starającego się nie wyciągać zbyt pochopnie wniosków - lecz jednocześnie, wyciągając je, bywał nieubłagany i ostateczny.
C i e k a w i ł o go; tak, w dużej mierze kierowała nim sama ciekawość, zainteresowanie - w najczystszej, prostej i nieskażonej niczym innym postaci. Ciekawym było owe natknięcie, intrygująca - specyfika miejsca, przywoływane - setki rozważań i scenariuszy, które mogło sprowadzić, bądź jednocześnie nie sprowadzać niczego. Fakt, że został zapamiętany, przypieczętował lekko zarysowującym się uśmiechem; serdecznym, uginającym delikatnie kąciki ust ku górze. Omiótł spojrzeniem ogół jej sylwetki, po chwili znowu przenosząc je - to na różne tomiszcza, to znów w nieokreśloną, znajdującą się przed nim przestrzeń.
- Zwykle bywam tu regularnie - zauważył tonem luźnym i zarazem serdecznym. Czyżby zwykli zwyczajnie się mijać? A może - odwiedziła owe miejsce dopiero teraz, również ogarnięta perspektywą dzieł kolejnych, dzieł - które należało odkryć oraz zgłębić? Wszystko było równie prawdopodobne, niemniej jednak przypadek znów zdawał się działać cuda; zmniejszał on granice ponoć wielkiego świata, czynił wszystko przychylnym i dostępnym, albo - na odwrót; zbliżał lub oddalał od siebie ścieżki, niekiedy na moment je krzyżując.
- Szukam czegoś nowego - wyjaśnił, wprawiony przy tym w nieznaczne zamyślenie, choć nie na tyle duże, by skuć mętnością okolenia jego tęczówek. Zawsze szukał - czy to w przypadku książek czy w jakimkolwiek innym; szukał czegoś, szukał kogoś, kto był w stanie go zatrzymać. Nawet na chwilę, na rozmowę, wciąż pozostając niezależnym; szukał i czasem nie umiał znaleźć, szukał, lecz sam nie wiedział konkretnie, czego.
- Pani zaś, z tego co widzę, już zdążyła wybrać. - Wzrok zawiesił się przez ułamek chwili na trzymanej, stosunkowo niewielkiej książce. Nie miał zamiaru narzucać jej swojej obecności, tym bardziej - przeszkadzać, choć pytań mógłby zadać wiele, podobnie jak nie miał nic przeciwko samej konwersacji. Tym razem mniej oficjalnej niż przedtem.
C i e k a w i ł o go; tak, w dużej mierze kierowała nim sama ciekawość, zainteresowanie - w najczystszej, prostej i nieskażonej niczym innym postaci. Ciekawym było owe natknięcie, intrygująca - specyfika miejsca, przywoływane - setki rozważań i scenariuszy, które mogło sprowadzić, bądź jednocześnie nie sprowadzać niczego. Fakt, że został zapamiętany, przypieczętował lekko zarysowującym się uśmiechem; serdecznym, uginającym delikatnie kąciki ust ku górze. Omiótł spojrzeniem ogół jej sylwetki, po chwili znowu przenosząc je - to na różne tomiszcza, to znów w nieokreśloną, znajdującą się przed nim przestrzeń.
- Zwykle bywam tu regularnie - zauważył tonem luźnym i zarazem serdecznym. Czyżby zwykli zwyczajnie się mijać? A może - odwiedziła owe miejsce dopiero teraz, również ogarnięta perspektywą dzieł kolejnych, dzieł - które należało odkryć oraz zgłębić? Wszystko było równie prawdopodobne, niemniej jednak przypadek znów zdawał się działać cuda; zmniejszał on granice ponoć wielkiego świata, czynił wszystko przychylnym i dostępnym, albo - na odwrót; zbliżał lub oddalał od siebie ścieżki, niekiedy na moment je krzyżując.
- Szukam czegoś nowego - wyjaśnił, wprawiony przy tym w nieznaczne zamyślenie, choć nie na tyle duże, by skuć mętnością okolenia jego tęczówek. Zawsze szukał - czy to w przypadku książek czy w jakimkolwiek innym; szukał czegoś, szukał kogoś, kto był w stanie go zatrzymać. Nawet na chwilę, na rozmowę, wciąż pozostając niezależnym; szukał i czasem nie umiał znaleźć, szukał, lecz sam nie wiedział konkretnie, czego.
- Pani zaś, z tego co widzę, już zdążyła wybrać. - Wzrok zawiesił się przez ułamek chwili na trzymanej, stosunkowo niewielkiej książce. Nie miał zamiaru narzucać jej swojej obecności, tym bardziej - przeszkadzać, choć pytań mógłby zadać wiele, podobnie jak nie miał nic przeciwko samej konwersacji. Tym razem mniej oficjalnej niż przedtem.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miał niebieskie oczy, w których schował całe niebo, wypustki na palcach od nadmiernego ściskania pióra i dużo do powiedzenia. Może kogoś takiego potrzebowała. Nie rozważała, czy to potrzeba złośliwie uczepiająca się myśli na dłuższy okres, czy zaledwie frenezja, wywabiona chwilowym bodźcem. Musiała nauczyć się żyć teraźniejszością, czymś - co działo się w tamtej chwil, tym - gdzie aktualnie stała, oddychała, czytała, kartkowała, kimś - kto wyszedł jej naprzeciw, proponując swoje towarzystwo jak remedium na zmartwienia. Gdyby w istocie był lekarstwem, zażyłaby je bez zadawania zbędnych pytań i krzywienia się w ocenie jego smaku (bo po co, skoro miało jej pomóc?). Nie mogła jednak stuprocentowo mu zaufać, nie znając jego działania. Wybrała drogę okrężną, dawkując słowa ostrożnie i z głową, do reszty wyzbywając się zachłannych skłonności. Tyle, ile miała, musiało jej wystarczyć.
Skinęła potakująco głową na wzmiankę o odwiedzinach w księgarni. Jej odpowiedź była w tym momencie zbędna, z jednej, prostej przyczyny - wiedziała, że był dziennikarzem - a dziennikarze siedzieli z nosem w treściach maści wszelakiej, najczęściej oprawionych okładką. Księgarnia musiała być mu niemniej znana od wnętrza własnego mieszkania, nic więc dziwnego, że spotkała go akurat w tym, a nie innym miejscu. Bardziej zaskakujące było to, że wcześniej nie miała sposobności do przypadkowego potrącenia go ramieniem, albo pomachania z drugiego końca lokalu, skoro sama nagminnie zapuszczała korzenie między jego regałami. Wzruszała ramionami na nieprzychylne zbiegi okoliczności.
- Proszę się rozejrzeć. Jak my wszyscy. - odparła, odrywając wzrok od mężczyzny i przenosząc go na tłum zabieganych czarodziejów. Gdzieś w okolicach pustki wypisanej w kącikach oczu pojawił się nikły uśmiech, do reszty zafascynowany widokiem wyboru książek i zakupami przypieczętowanymi wizytą w kasie. Poszukiwania ludzi nie zaczynały się i nie kończyły w progu jednego sklepu. Każdy z nich czegoś chciał, choć nie wiedział dokładnie czego, a ona nie należała do cudownie ocalałych z pazerności wyjątków. Z obserwacji otoczenia wyrwał ją głos dziennikarza, przebijający się przez brzęk monet i krzyki dzieci, lawirujących między nogami dorosłych. Obdarzyła go nieobecnym spojrzeniem, by zaraz móc rzucić okiem na trzymany przez siebie tomik i powrócić myślami na ziemię.
- Wolę myśleć, że to on wybrał mnie. - otworzyła lekturę w miejscu, na którym uprzednio położyła palec. - Whitman. - wyjaśniła, uśmiechając się na tyle przyjaźnie, na ile mogła sobie pozwolić. Odłożyła tomik na bok, aby móc powkładać pozostałe książki na ich miejsca, zagrzewane przez nowe egzemplarze z każdą bieżącą dostawą. Ostatnia lektura o niewielkich gabarytach z cichym szelestem wsunęła się na jedną z najwyższych półek, wymagających wspięcia na palce. Wytrzepała dłonie z przyprószonych kurzem kartek i stanęła naprzeciwko pana Krueger'a, wspierając dłonie o kant drewnianej komody. - Zna pan Whitmana? - założyła, że znał; autor był wystarczająco popularny, aby dotrzeć do zainteresowanych literaturą uszu. Przechyliła wyczekująco głowę w stronę prawego ramienia, mimowolnie zastanawiając się, czy mężczyźni kosztowali czasem poezji - chociażby na spróbowanie.
Skinęła potakująco głową na wzmiankę o odwiedzinach w księgarni. Jej odpowiedź była w tym momencie zbędna, z jednej, prostej przyczyny - wiedziała, że był dziennikarzem - a dziennikarze siedzieli z nosem w treściach maści wszelakiej, najczęściej oprawionych okładką. Księgarnia musiała być mu niemniej znana od wnętrza własnego mieszkania, nic więc dziwnego, że spotkała go akurat w tym, a nie innym miejscu. Bardziej zaskakujące było to, że wcześniej nie miała sposobności do przypadkowego potrącenia go ramieniem, albo pomachania z drugiego końca lokalu, skoro sama nagminnie zapuszczała korzenie między jego regałami. Wzruszała ramionami na nieprzychylne zbiegi okoliczności.
- Proszę się rozejrzeć. Jak my wszyscy. - odparła, odrywając wzrok od mężczyzny i przenosząc go na tłum zabieganych czarodziejów. Gdzieś w okolicach pustki wypisanej w kącikach oczu pojawił się nikły uśmiech, do reszty zafascynowany widokiem wyboru książek i zakupami przypieczętowanymi wizytą w kasie. Poszukiwania ludzi nie zaczynały się i nie kończyły w progu jednego sklepu. Każdy z nich czegoś chciał, choć nie wiedział dokładnie czego, a ona nie należała do cudownie ocalałych z pazerności wyjątków. Z obserwacji otoczenia wyrwał ją głos dziennikarza, przebijający się przez brzęk monet i krzyki dzieci, lawirujących między nogami dorosłych. Obdarzyła go nieobecnym spojrzeniem, by zaraz móc rzucić okiem na trzymany przez siebie tomik i powrócić myślami na ziemię.
- Wolę myśleć, że to on wybrał mnie. - otworzyła lekturę w miejscu, na którym uprzednio położyła palec. - Whitman. - wyjaśniła, uśmiechając się na tyle przyjaźnie, na ile mogła sobie pozwolić. Odłożyła tomik na bok, aby móc powkładać pozostałe książki na ich miejsca, zagrzewane przez nowe egzemplarze z każdą bieżącą dostawą. Ostatnia lektura o niewielkich gabarytach z cichym szelestem wsunęła się na jedną z najwyższych półek, wymagających wspięcia na palce. Wytrzepała dłonie z przyprószonych kurzem kartek i stanęła naprzeciwko pana Krueger'a, wspierając dłonie o kant drewnianej komody. - Zna pan Whitmana? - założyła, że znał; autor był wystarczająco popularny, aby dotrzeć do zainteresowanych literaturą uszu. Przechyliła wyczekująco głowę w stronę prawego ramienia, mimowolnie zastanawiając się, czy mężczyźni kosztowali czasem poezji - chociażby na spróbowanie.
Gość
Gość
Niektórzy mogli zarzucać mu, że rozmów unikał; było to jednak stwierdzeniem fałszywym, nieprawdopodobnym - bowiem konwersacje cenił sobie zawsze i równie często umiał odpowiednio do nich swój czas zagospodarować. W tym przypadku nie spieszyło mu się nigdzie; ponadto, jeśli tylko zdołał zauważyć, że zarówno rozmówca jak i podjęty temat są warci ubytku sekund, minut (ba, niekiedy godzin), angażował się jednoznacznie, bez przemycania niechęci oraz dystansu, które mogły zgrzytać w wymawianych słowach.
Na temat literatury mógł dyskutować tym bardziej - z książkami obcował niejednokrotnie częściej niż z samymi ludźmi. Szczególnie dawniej, odłączał się i odosabniał, wytwarzając mur wokół własnego, hermetycznego świata, nie pozwalając mu przenikać na zewnątrz w choćby najmniejszym niekontrolowanym stopniu. Przyjrzał się kobiecie z nutą ciekawości zaistniałą w oczach, taksując również jej twarz - tęczówki o ciemnobrązowym, silnie zaznaczającym się kolorze, który niemal równomiernie przechodził w czerń źrenic - zlewał się z ich światłem. Dookoła sylwetki osób postronnych snuły się niby majaki - niedostrzegane i niewyraźne, a wlewane do uszu dźwięki stanowiły wyłącznie tło, które gdzieś sączyło się cicho, ustępując miejsca właściwej rozmowie. Nie zwracał uwagi nawet na dość głośną hałastrę (nienawidził dzieci; sam brzydził się faktem, że niegdyś był w stadium nierozumnego podrostka).
- Tak - odpowiedział bez wahania. - Czytałem "Źdźbła trawy". - Wzrok prześlizgnął się bacznie wzdłuż poukładanych książek, gdzie jeszcze niegdyś spoczywało dzieło autorstwa omawianego poety.
Zamyślił się jednak na moment, jakby dalej poddając zastanowieniu. Owszem, czytał, czytał na pewno; nazwisko od razu zajaśniało w kategorii znanych mu, w końcu - tyczyło się prekursora nowych nurtów w poezji, cieszącego się uznaniem jednego z najwybitniejszych twórców. Niestety, sam miał wobec tego kilka zastrzeżeń.
- Brakowało mi jednak uczuć. - Wiersze Whitmana wydawały mu się niesamowicie suche, niemal stawiane na równi z urzędniczym tekstem; swoją zmienną formą tracąc?, czyniąc niezdolną do zauważenia?, esencję poetyckiego pierwiastka. Poezja miała - pokazywać emocje i je wzbudzać, jednocześnie nakłaniając do rozmyślań. Przynajmniej jego zdaniem. Tyle zdołał wychwycić z przywoływanych jak przez mgliste tumany wspomnień stronic usłanych treścią kolejnych wersów, łączonych następnie w strofy. Nie posuwał się jednak do automatycznego odrzucenia tezy artystycznej wartości dorobku artysty, czekając z zaintrygowaniem na opinię osoby drugiej.
Na temat literatury mógł dyskutować tym bardziej - z książkami obcował niejednokrotnie częściej niż z samymi ludźmi. Szczególnie dawniej, odłączał się i odosabniał, wytwarzając mur wokół własnego, hermetycznego świata, nie pozwalając mu przenikać na zewnątrz w choćby najmniejszym niekontrolowanym stopniu. Przyjrzał się kobiecie z nutą ciekawości zaistniałą w oczach, taksując również jej twarz - tęczówki o ciemnobrązowym, silnie zaznaczającym się kolorze, który niemal równomiernie przechodził w czerń źrenic - zlewał się z ich światłem. Dookoła sylwetki osób postronnych snuły się niby majaki - niedostrzegane i niewyraźne, a wlewane do uszu dźwięki stanowiły wyłącznie tło, które gdzieś sączyło się cicho, ustępując miejsca właściwej rozmowie. Nie zwracał uwagi nawet na dość głośną hałastrę (nienawidził dzieci; sam brzydził się faktem, że niegdyś był w stadium nierozumnego podrostka).
- Tak - odpowiedział bez wahania. - Czytałem "Źdźbła trawy". - Wzrok prześlizgnął się bacznie wzdłuż poukładanych książek, gdzie jeszcze niegdyś spoczywało dzieło autorstwa omawianego poety.
Zamyślił się jednak na moment, jakby dalej poddając zastanowieniu. Owszem, czytał, czytał na pewno; nazwisko od razu zajaśniało w kategorii znanych mu, w końcu - tyczyło się prekursora nowych nurtów w poezji, cieszącego się uznaniem jednego z najwybitniejszych twórców. Niestety, sam miał wobec tego kilka zastrzeżeń.
- Brakowało mi jednak uczuć. - Wiersze Whitmana wydawały mu się niesamowicie suche, niemal stawiane na równi z urzędniczym tekstem; swoją zmienną formą tracąc?, czyniąc niezdolną do zauważenia?, esencję poetyckiego pierwiastka. Poezja miała - pokazywać emocje i je wzbudzać, jednocześnie nakłaniając do rozmyślań. Przynajmniej jego zdaniem. Tyle zdołał wychwycić z przywoływanych jak przez mgliste tumany wspomnień stronic usłanych treścią kolejnych wersów, łączonych następnie w strofy. Nie posuwał się jednak do automatycznego odrzucenia tezy artystycznej wartości dorobku artysty, czekając z zaintrygowaniem na opinię osoby drugiej.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lubiła Whitmana, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Darzyła go niezrozumiałą sympatią, podobną do tej, którą darzyło się znajomego ze szkolnej ławki, poplamionej fioletowym tuszem. Upodobania Eurydice nie ograniczały się tylko i wyłącznie do jego sztuki, zamkniętej w stronicach książek; przenikały głębiej, do tego stopnia, że najzwyczajniej lubiła obecność pisarza. Nie odstępował jej ani na krok, ale też nie narzucał się swoją obecnością. Był przy ciastku z kruszonką, na siodle nadwornej klaczy, czy w kłębach miękkiej pościeli, oświetlonej nocną lampką. Nie rozmawiali ze sobą zbyt wiele - kiedy przyszło co do czego, on mówił, a ona posłusznie czytała, zainteresowana tym, co miał jej do powiedzenia. Czego mogła więcej chcieć od niezobowiązującej relacji? Jeszcze nie znalazła alternatywy, która równie dobrze zastąpiłaby Amerykanina o smutnych oczach; ani w żywym, ani w martwym bycie.
Pojaśniała na samą wieść o znajomości pana Krueger'a z poetą. Ich kontakt nieco różnił się od tego, którym osobiście mogła się pochwalić, ale wcale nie odczuła przez to dziecięcego zawodu. Machinalnie złapała za tomik leżący tuż obok niej, kartkując go na tyle pewnie i świadomie, jakby znała każdy jego zagięty róg, służący byłemu czytelnikowi za prowizoryczną zakładkę.
- Nie jest pan jedynym, który tak uważa. - odparła, na krótki moment wznosząc spojrzenie znad książki. Kilka szelestów później odezwała się ponownie. - Whitman był przedstawicielem realizmu, rozkwitającego od połowy XIX wieku. Razem ze swoimi pozytywistycznymi kolegami uciekał od wszystkiego, co romantyczne i na wskroś przesiąknięte ciepłą, rozlazłą miłością. - ktoś w sklepie roztrzaskał wazonik, podobnie, jak martwe milczenie dziewczyny. - Ale to nie znaczy, że przestał w nią wierzyć. Rozumie pan? Uczucia pozostały uczuciami, ale ubranymi w zupełnie inne słowa. - podniosła głowę, ze skupieniem badając twarz dziennikarza. Oderwała plecy od komody, aby móc wyciągnąć rękę na wystarczającą odległość. Trzymała w niej otwartą książkę, na konkretnej stronie, o konkretnym celu. - Będzie pan tak miły i przeczyta "Jestem tym, który cierpi na miłość"? - rzuciła swobodnie i bez ogródek, nie spuszczając z niego wzroku. - Obawiam się, że "Źdźbła trawy" nie są dobrym dowodem na istnienie serca autora. - dłoń zawisła pytająco w powietrzu, niespodziewanie rozpalając ciekawość Eurydice. Nie pamiętała, kiedy ostatnio chciała, aby ktoś zamienił z nią parę słów więcej niż te, które określały stan warunków pogodowych. Nie pamiętała, kiedy nie musiała zmuszać się do kontaktu z drugą osobą.
Pojaśniała na samą wieść o znajomości pana Krueger'a z poetą. Ich kontakt nieco różnił się od tego, którym osobiście mogła się pochwalić, ale wcale nie odczuła przez to dziecięcego zawodu. Machinalnie złapała za tomik leżący tuż obok niej, kartkując go na tyle pewnie i świadomie, jakby znała każdy jego zagięty róg, służący byłemu czytelnikowi za prowizoryczną zakładkę.
- Nie jest pan jedynym, który tak uważa. - odparła, na krótki moment wznosząc spojrzenie znad książki. Kilka szelestów później odezwała się ponownie. - Whitman był przedstawicielem realizmu, rozkwitającego od połowy XIX wieku. Razem ze swoimi pozytywistycznymi kolegami uciekał od wszystkiego, co romantyczne i na wskroś przesiąknięte ciepłą, rozlazłą miłością. - ktoś w sklepie roztrzaskał wazonik, podobnie, jak martwe milczenie dziewczyny. - Ale to nie znaczy, że przestał w nią wierzyć. Rozumie pan? Uczucia pozostały uczuciami, ale ubranymi w zupełnie inne słowa. - podniosła głowę, ze skupieniem badając twarz dziennikarza. Oderwała plecy od komody, aby móc wyciągnąć rękę na wystarczającą odległość. Trzymała w niej otwartą książkę, na konkretnej stronie, o konkretnym celu. - Będzie pan tak miły i przeczyta "Jestem tym, który cierpi na miłość"? - rzuciła swobodnie i bez ogródek, nie spuszczając z niego wzroku. - Obawiam się, że "Źdźbła trawy" nie są dobrym dowodem na istnienie serca autora. - dłoń zawisła pytająco w powietrzu, niespodziewanie rozpalając ciekawość Eurydice. Nie pamiętała, kiedy ostatnio chciała, aby ktoś zamienił z nią parę słów więcej niż te, które określały stan warunków pogodowych. Nie pamiętała, kiedy nie musiała zmuszać się do kontaktu z drugą osobą.
Gość
Gość
Wysłuchał jej wypowiedzi, nie przerywając ani przez moment - słuchał, uważnie chłonąc każde słowo i rozważając je na swój własny sposób. Nawet jeśli, rzecz jasna zdawał sobie sprawę, do jakiego nurtu zaliczał się Whitman; podsumował go dość szybko i bez większych zastanowień, przywołując z pamięci obrazy towarzyszących mu wówczas odczuć - niestety, raczej przepełnionych rozczarowaniem. Czyżby jednak pierwsze utwory odczytane na stronicach, sprowadziły go do wyciągnięcia błędnych na ten temat wniosków? Zrażał się szybko, miejscami dało się powiedzieć, że z b y t szybko, porównując stylistykę do utworów innych, acz powstałych w podobnych czasach (jak choćby Emily Dickinson, która to wreszcie doczekała się zebrania swojego dorobku). Być może jednak Whitmana nie dało się porównać - i było to zabiegiem nadto błędnym, a w wyglądających na niezwykle oschłe słowach z wtrąceniami w postaci wybijających z rytmu nawiasów, skrywała się głębia prawdziwego przekazu, która jednak zawierała w sobie duszę liryki. Być może.
Chwycona w dłoń powoli książka, zaszeleściła lekko; kartki poruszyły się miarowo, falując przez moment w swoistym zawieszeniu. Wzrok spoczął na określonej stronicy, a tęczówki prześlizgiwały się po tworzących utwór, zaledwie kilku wersach.
Podobnie moje ciało lgnie do wszystkich, których zna i spotyka.
- Wygląda na to - powiedział po chwili, chcąc oddać kobiecie wybrany tomik - że chciał mnie przestrzec przed zbyt wczesną oceną.
Zamyślił się. Ilu jeszcze autorów mógł w ten sposób zostawić? Długo dojrzewał - i wydawał się pod względem psychicznym dojrzewać nadal, choć ciało skłaniało się ku procederze zupełnie odwrotnym.
- Ale to dobrze - zauważył jednak. Bardzo dobrze. Literatura wciąż zaskakiwała; nie dało się o niej powiedzieć, że zdołało się przeczytać i poznać wszystkie najważniejsze utwory, a o każdym wyrobić sobie konkretną opinię. Co więcej, czuł przypływ pozytywnego zaskoczenia - związanego głównie z rozmówczynią.
- Czy mógłbym wiedzieć - zaczął, unosząc spojrzenie powoli, by utkwić je ponownie w jej twarzy - skąd zainteresowanie taką poezją?
Ciekawiło go. Nawet kiedyś, rozmawiając z prawdziwą artystką i to z domu zupełnie innego, usłyszał lęk przed zmianami, lęk przed nowością - tak typowy dla czarodziejskiego otoczenia. I już wiedział, że chciałby ją poznać. Chciałby poznać bardziej dokładnie, niż pozwalałoby na to kilka przelotnych spotkań. Mimo to nie snuł wielkich planów i nadziei. Liczyło się tu i teraz.
- Nie da się ukryć, że te dzieła budzą kontrowersje - dodał. Czekał już jedynie na odpowiedź.
Chwycona w dłoń powoli książka, zaszeleściła lekko; kartki poruszyły się miarowo, falując przez moment w swoistym zawieszeniu. Wzrok spoczął na określonej stronicy, a tęczówki prześlizgiwały się po tworzących utwór, zaledwie kilku wersach.
Podobnie moje ciało lgnie do wszystkich, których zna i spotyka.
- Wygląda na to - powiedział po chwili, chcąc oddać kobiecie wybrany tomik - że chciał mnie przestrzec przed zbyt wczesną oceną.
Zamyślił się. Ilu jeszcze autorów mógł w ten sposób zostawić? Długo dojrzewał - i wydawał się pod względem psychicznym dojrzewać nadal, choć ciało skłaniało się ku procederze zupełnie odwrotnym.
- Ale to dobrze - zauważył jednak. Bardzo dobrze. Literatura wciąż zaskakiwała; nie dało się o niej powiedzieć, że zdołało się przeczytać i poznać wszystkie najważniejsze utwory, a o każdym wyrobić sobie konkretną opinię. Co więcej, czuł przypływ pozytywnego zaskoczenia - związanego głównie z rozmówczynią.
- Czy mógłbym wiedzieć - zaczął, unosząc spojrzenie powoli, by utkwić je ponownie w jej twarzy - skąd zainteresowanie taką poezją?
Ciekawiło go. Nawet kiedyś, rozmawiając z prawdziwą artystką i to z domu zupełnie innego, usłyszał lęk przed zmianami, lęk przed nowością - tak typowy dla czarodziejskiego otoczenia. I już wiedział, że chciałby ją poznać. Chciałby poznać bardziej dokładnie, niż pozwalałoby na to kilka przelotnych spotkań. Mimo to nie snuł wielkich planów i nadziei. Liczyło się tu i teraz.
- Nie da się ukryć, że te dzieła budzą kontrowersje - dodał. Czekał już jedynie na odpowiedź.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Traktowali się wzajemnie jak rzadkie okazy owadów, wziętych pod szkiełko lupy. Obserwowali, analizowali, wyciągali wnioski, zapisywali je na marginesach myśli (tylko po to, aby w wolnym czasie sporządzić z nich nieco treściwsze sprawozdanie); a podczas tego skrupulatnie przeprowadzanego doświadczenia ani na moment nie przystanęli, by zastanowić się nad tym, kto odgrywał rolę badacza, a kto przedmiotu jego zainteresowań. Prędzej czy później przyłapałaby się na nieadekwatnemu zatraceniu w rozmowie - więc gdy znajoma, szkarłatna lampka rozbłysnęła w jej głowie, gwałtownie oderwała wzrok od pary oczu, uważnie błądzących po drukowanym tekście. Ciekawość należy rozgniatać pod obcasem buta, Eurydice. Umysł okazał się być nieprzychylny swojej właścicielce, zwyczajowo zamykając się od środka, na cztery spusty, kluczyk i zasuwkę. Na całe szczęście, nigdy przesadnie mu nie ufała - postanowiła zająć czymś ręce. Wraz z kończonym przez dziennikarza akapitem, zapisała parę słów na stronie podręcznego notatnika (jednego z tych, których księgarnia usiłowała się darmowo pozbyć), zmięła ją i na szybko schowała do ciepłej kieszeni spódnicy. Kiedy mogła spojrzeć na niego ponownie, patrzył na nią z najczystszą i najbardziej nieskalaną formą zrozumienia, jaką można było sobie wyobrazić. Odpowiedziała pojedynczym uśmiechem, uważając, aby nie rozdać ich zbyt dużo.
- Proszę wybaczyć mu wszelkie niejasności. Ten stary drań zmusił mnie, abym przeczytała więcej jego tekstów, niż jest w stanie pomieścić antykwariat. - jej dłoń machinalnie odebrała książkę, pamiętając każde wybrzuszenie okładki, wyczuwalne pod opuszkiem palca. - Niewykluczone, że dopiero się za pana zabiera. - ściągnęła brwi, mistrzowsko demaskujące ogrom myśli obijających się po jej głowie. Ale czy było tak w istocie? Nie miała prawa z góry założyć, że dziennikarz zaprosi Whitmana w swoje literackie progi, jak długo wyczekiwanego gościa. Gdyby zakładała tak za każdym razem, świat kochałby się w poczciwym, posiwiałym Walcie, a termin cenzura straciłby prawo bytu. Zadane wkrótce po tym pytanie zastanowiło ją, ale i podświadomie zmusiło do głębszej refleksji.
- Mógłby pan, panie Krueger. - zgodziła się, z niepohamowaną chęcią udzielenia odpowiedzi. Chciała, aby zadawał jej pytania, których nigdy wcześniej nie roztrząsała; ani przed sobą, ani przed nikim innym. Pozwoliła sobie na krótszą chwilę milczenia, poświęconą osobistym rozmyślaniom, jeszcze zanim uniosła spojrzenie. - Poezja Whitmana jest do bólu rzeczywista. Maluje świat takim, jakim jest, nie przyglądając się niewartym złamanego knuta szczegółom, które - pomimo swojej egzystencji - nic by nie zmieniły. Wszystko ma sztywno wytyczone, nieprzekraczalne granice, wszystko jest przeciętne, typowe i szare, co nie daje mi niepotrzebnej nadziei, a siłę na zmierzenie się z tym, co czeka mnie za rogiem. W tego typu poezji nie ma miejsca i czasu na marzenie o niebieskich migdałach, ani na słodką miłość usłaną różami. Jest materia, coś bezsprzecznie niepodważalnego, a nie ma... magii. - urwała, na próżno usiłując znaleźć słowo wsparcia w przeciwległym regale, obleganym przez małoletnich czarodziejów. Nie było żadnej magii. Wcześniej nie zwróciła na to uwagi. Odszukała błękitne tęczówki mężczyzny, których jej ulubiony poeta nie zauważyłby w tak ogólnikowo wyrysowanym świecie. - Jestem zmęczona bajkami. Chcę zobaczyć, jakie życie jest naprawdę. - dodała na sam koniec, bardziej z wyczerpaniem, niż zapałem, słabo tlącym się parę minut temu. Nie podejrzewała, że jedna rozmowa pozwoli jej zrozumieć głęboko zakopaną cząsteczkę samej siebie. Straciła jednak chęci na rozdrapywanie obrazu niejakiej Eurydice Flint, po to, aby sprawdzić, jakie brudy i pomniejsze błyskotki mogły kryć się pod jej zagadkowym płótnem. Skrzyżowała ręce na piersi i schowała dłonie w wełnianych rękawach beżowego swetra.
- Budziły. - pokręciła przecząco głową, do reszty pogrążając się w zamyśleniu. - W dzisiejszych czasach czytelnicy oswajają się z surowością pozytywizmu. Wydaje mi się, że kwestia kontrowersji przejawia się okazjonalnie, zależnie od osobiście uznawanych wartości. - odruchowo przyłożyła miękki rękaw do ust. Gest ten zastępował niedopuszczalne obgryzanie płytek paznokci, naprzykrzających się w momentach zdenerwowania, bądź, jak w jej przypadku - wewnętrznej konsternacji.
- Proszę wybaczyć mu wszelkie niejasności. Ten stary drań zmusił mnie, abym przeczytała więcej jego tekstów, niż jest w stanie pomieścić antykwariat. - jej dłoń machinalnie odebrała książkę, pamiętając każde wybrzuszenie okładki, wyczuwalne pod opuszkiem palca. - Niewykluczone, że dopiero się za pana zabiera. - ściągnęła brwi, mistrzowsko demaskujące ogrom myśli obijających się po jej głowie. Ale czy było tak w istocie? Nie miała prawa z góry założyć, że dziennikarz zaprosi Whitmana w swoje literackie progi, jak długo wyczekiwanego gościa. Gdyby zakładała tak za każdym razem, świat kochałby się w poczciwym, posiwiałym Walcie, a termin cenzura straciłby prawo bytu. Zadane wkrótce po tym pytanie zastanowiło ją, ale i podświadomie zmusiło do głębszej refleksji.
- Mógłby pan, panie Krueger. - zgodziła się, z niepohamowaną chęcią udzielenia odpowiedzi. Chciała, aby zadawał jej pytania, których nigdy wcześniej nie roztrząsała; ani przed sobą, ani przed nikim innym. Pozwoliła sobie na krótszą chwilę milczenia, poświęconą osobistym rozmyślaniom, jeszcze zanim uniosła spojrzenie. - Poezja Whitmana jest do bólu rzeczywista. Maluje świat takim, jakim jest, nie przyglądając się niewartym złamanego knuta szczegółom, które - pomimo swojej egzystencji - nic by nie zmieniły. Wszystko ma sztywno wytyczone, nieprzekraczalne granice, wszystko jest przeciętne, typowe i szare, co nie daje mi niepotrzebnej nadziei, a siłę na zmierzenie się z tym, co czeka mnie za rogiem. W tego typu poezji nie ma miejsca i czasu na marzenie o niebieskich migdałach, ani na słodką miłość usłaną różami. Jest materia, coś bezsprzecznie niepodważalnego, a nie ma... magii. - urwała, na próżno usiłując znaleźć słowo wsparcia w przeciwległym regale, obleganym przez małoletnich czarodziejów. Nie było żadnej magii. Wcześniej nie zwróciła na to uwagi. Odszukała błękitne tęczówki mężczyzny, których jej ulubiony poeta nie zauważyłby w tak ogólnikowo wyrysowanym świecie. - Jestem zmęczona bajkami. Chcę zobaczyć, jakie życie jest naprawdę. - dodała na sam koniec, bardziej z wyczerpaniem, niż zapałem, słabo tlącym się parę minut temu. Nie podejrzewała, że jedna rozmowa pozwoli jej zrozumieć głęboko zakopaną cząsteczkę samej siebie. Straciła jednak chęci na rozdrapywanie obrazu niejakiej Eurydice Flint, po to, aby sprawdzić, jakie brudy i pomniejsze błyskotki mogły kryć się pod jej zagadkowym płótnem. Skrzyżowała ręce na piersi i schowała dłonie w wełnianych rękawach beżowego swetra.
- Budziły. - pokręciła przecząco głową, do reszty pogrążając się w zamyśleniu. - W dzisiejszych czasach czytelnicy oswajają się z surowością pozytywizmu. Wydaje mi się, że kwestia kontrowersji przejawia się okazjonalnie, zależnie od osobiście uznawanych wartości. - odruchowo przyłożyła miękki rękaw do ust. Gest ten zastępował niedopuszczalne obgryzanie płytek paznokci, naprzykrzających się w momentach zdenerwowania, bądź, jak w jej przypadku - wewnętrznej konsternacji.
Gość
Gość
Słowa, słowa, słowa.
Przez moment poczuł niemal dekadencki przypływ starości, kiedy nieświadomie obrazy zaczynały przewijać mu się w myślach - pokazywać, pojawiać, jak następujące po sobie, zamazane kadry puszczanego filmu. Z nim samym - w głównej roli, umieszczonym w centrum i z twarzą naznaczoną niezwykłym skupieniem, uformowanym siecią drobnych zmarszczek oraz rys w ekspresji; tłem pośród skupionych, przyszpilonych do starych, pożółkłych kartek oczu. Pachniały orzechowo, a w zetknięciu z opuszkami palców, wydawały się niezwykle szorstkie, chropowate - utkane z różnych wąwozów i wypukleń, wyczuwalnych przy każdym powolnym ruchu. Niemniej jednak nie były oschłe, obojętne, witając za każdym razem z entuzjazmem cichego szelestu; były - siłą chronioną przez opoki twardej, przesiąkniętej drobinami kurzu okładki. Szukała. Podobnie jak on sam, wciąż s z u k a ł - i podświadomie zdawał się wszystko doskonale rozumieć. Czuł brak. Czuł niedosyt. Czuł chęć wyswobodzenia. Ramy usytuowania w społeczeństwie wydawały się niekiedy bardzo niewygodne i duszące.
- Niestety - odpowiedział, po uprzednim wysłuchaniu jej wypowiedzi, której rzecz jasna nie śmiałby w ani jednym momencie przerywać. - Wątpię, by ktokolwiek zdołał określić, czym dokładnie jest życie.
Życie, było kwestią wielu filozofów - wielu myśli, które splatały się w rozważaniach, usiłowały wynieść ponad płaszczyznę i wytłumaczyć. Problem z nim jednak, podobnie jak z wieloma pojęciami - choćby emocjami jak złość, nienawiść, miłość czy zwykła sympatia - polegał na tym, że każdy doskonale zdawał sobie z nich sprawę i darzył zrozumieniem. Cóż, bynajmniej dopóki nie próbował ubrać ich w słowa i wyjaśnić.
- Wydaje mi się, że to, co jest naprawdę w życiu, to zbiór naszych doświadczeń - słowa i jeszcze raz słowa. Jego prywatny świat, jego zagłębianie się w niezliczone ilości lektur. Ale one mogły wyłącznie poszerzyć horyzonty, mogły
p r z y g o t o w a ć, zachęcić do nauki, choć przy tym nie pomagały doświadczyć. - Oraz stopień otwarcia na kolejne.
Uniósł swoje spojrzenie ponownie, już nie błądząc gdzieś między półkami regałów, pozwalając sobie na tę krótką chwilę izolacji od docierającego bogactwa obrazów oraz dźwięków. Zminimalizował je - słyszał jedynie echo zapadłego niedawno głosu, widział, dostrzegał, stojącą nieopodal niezaprzeczalnie postać.
- Przypadki. Być może przeznaczenia. - Nikły, ledwie widoczny uśmiech chciał wkraść się na twarz i unieść tym samym kąciki ust, by rozświetlić nieznacznie jej wyraz.
Może kiedyś odnajdą to wszystko. Nie zakładał jednak, by kiedyś przyszło im odnawiać wspólnie - chętnie nawiązałby kontakt po raz kolejny, ale nie miał specjalnie dużego pojęcia, w sposób to uczynić. Łatwo wyjść na nachalnego, łatwo o nietakt, w tym bardzo łatwo o niezrozumienie. Cóż, jeśli szczęście dopisze, może przydarzyć się więcej takich sytuacji. Czy przypadki czasem nie zmieniają się w przeznaczenia? Przywołał tę tezę z rozbawieniem, myśląc na temat szeroko pojętej ironii losu.
- Nie w kwestii pozytywizmu, lady Flint - oznajmił. - Nie męczmy go klamrami. - Zabrzmiało to jak swoista prośba. - Nikogo nie męczmy.
Wciąż uczył się oceniać. Ale nade wszystko w swojej egocentrycznej naturze, nie znosił, gdy ktoś oceniał jego - usiłował zaszufladkować, przypiąć odpowiednią plakietkę i zostawić tym samym na dnie swojego umysłu. Zamknąć bez możliwości odwrotu. Sięgnął po kolejny egzemplarz, spoglądając przy okazji na kobietę.
- Pewnie będzie mi przypominać. - Nie mógł wyzbyć się tej dwuznaczności, tych niedopowiedzeń, które jednak nie kryły za sobą czegoś negatywnego.
I może... Nie zastanawiał się już więcej, ruszając w swoją stronę po krótkim pożegnaniu. Dalej szukać.
| Daniel zt ;>
Przez moment poczuł niemal dekadencki przypływ starości, kiedy nieświadomie obrazy zaczynały przewijać mu się w myślach - pokazywać, pojawiać, jak następujące po sobie, zamazane kadry puszczanego filmu. Z nim samym - w głównej roli, umieszczonym w centrum i z twarzą naznaczoną niezwykłym skupieniem, uformowanym siecią drobnych zmarszczek oraz rys w ekspresji; tłem pośród skupionych, przyszpilonych do starych, pożółkłych kartek oczu. Pachniały orzechowo, a w zetknięciu z opuszkami palców, wydawały się niezwykle szorstkie, chropowate - utkane z różnych wąwozów i wypukleń, wyczuwalnych przy każdym powolnym ruchu. Niemniej jednak nie były oschłe, obojętne, witając za każdym razem z entuzjazmem cichego szelestu; były - siłą chronioną przez opoki twardej, przesiąkniętej drobinami kurzu okładki. Szukała. Podobnie jak on sam, wciąż s z u k a ł - i podświadomie zdawał się wszystko doskonale rozumieć. Czuł brak. Czuł niedosyt. Czuł chęć wyswobodzenia. Ramy usytuowania w społeczeństwie wydawały się niekiedy bardzo niewygodne i duszące.
- Niestety - odpowiedział, po uprzednim wysłuchaniu jej wypowiedzi, której rzecz jasna nie śmiałby w ani jednym momencie przerywać. - Wątpię, by ktokolwiek zdołał określić, czym dokładnie jest życie.
Życie, było kwestią wielu filozofów - wielu myśli, które splatały się w rozważaniach, usiłowały wynieść ponad płaszczyznę i wytłumaczyć. Problem z nim jednak, podobnie jak z wieloma pojęciami - choćby emocjami jak złość, nienawiść, miłość czy zwykła sympatia - polegał na tym, że każdy doskonale zdawał sobie z nich sprawę i darzył zrozumieniem. Cóż, bynajmniej dopóki nie próbował ubrać ich w słowa i wyjaśnić.
- Wydaje mi się, że to, co jest naprawdę w życiu, to zbiór naszych doświadczeń - słowa i jeszcze raz słowa. Jego prywatny świat, jego zagłębianie się w niezliczone ilości lektur. Ale one mogły wyłącznie poszerzyć horyzonty, mogły
p r z y g o t o w a ć, zachęcić do nauki, choć przy tym nie pomagały doświadczyć. - Oraz stopień otwarcia na kolejne.
Uniósł swoje spojrzenie ponownie, już nie błądząc gdzieś między półkami regałów, pozwalając sobie na tę krótką chwilę izolacji od docierającego bogactwa obrazów oraz dźwięków. Zminimalizował je - słyszał jedynie echo zapadłego niedawno głosu, widział, dostrzegał, stojącą nieopodal niezaprzeczalnie postać.
- Przypadki. Być może przeznaczenia. - Nikły, ledwie widoczny uśmiech chciał wkraść się na twarz i unieść tym samym kąciki ust, by rozświetlić nieznacznie jej wyraz.
Może kiedyś odnajdą to wszystko. Nie zakładał jednak, by kiedyś przyszło im odnawiać wspólnie - chętnie nawiązałby kontakt po raz kolejny, ale nie miał specjalnie dużego pojęcia, w sposób to uczynić. Łatwo wyjść na nachalnego, łatwo o nietakt, w tym bardzo łatwo o niezrozumienie. Cóż, jeśli szczęście dopisze, może przydarzyć się więcej takich sytuacji. Czy przypadki czasem nie zmieniają się w przeznaczenia? Przywołał tę tezę z rozbawieniem, myśląc na temat szeroko pojętej ironii losu.
- Nie w kwestii pozytywizmu, lady Flint - oznajmił. - Nie męczmy go klamrami. - Zabrzmiało to jak swoista prośba. - Nikogo nie męczmy.
Wciąż uczył się oceniać. Ale nade wszystko w swojej egocentrycznej naturze, nie znosił, gdy ktoś oceniał jego - usiłował zaszufladkować, przypiąć odpowiednią plakietkę i zostawić tym samym na dnie swojego umysłu. Zamknąć bez możliwości odwrotu. Sięgnął po kolejny egzemplarz, spoglądając przy okazji na kobietę.
- Pewnie będzie mi przypominać. - Nie mógł wyzbyć się tej dwuznaczności, tych niedopowiedzeń, które jednak nie kryły za sobą czegoś negatywnego.
I może... Nie zastanawiał się już więcej, ruszając w swoją stronę po krótkim pożegnaniu. Dalej szukać.
| Daniel zt ;>
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nic nie mogła na to poradzić. Nie mogła powstrzymać ściśle uformowanego rozumowania, które gorszyło nieznajomych, ani tańczyć krok w krok tak, jak jej zagrano. Wytyczne obowiązywały ją w domu, nieopodal zagrzanego boku ojca, ale nie w ferworze wolności i osobistych zainteresowań ogólnie pojętą sztuką. Podświadomie wiedziała, że jej poglądy nieco odstępowały od poglądów innych czarodziejów, ale nie odbierała tego jako powód, dla którego warto byłoby poddać je gruntownym zmianom. Niezrozumienie pana Kruegera również nie było wystarczające - a wręcz przeciwnie - przymilnie kuszące do podjęcia dyskusji, ścierającej zupełnie odmienne koncepcje poezji. Szanowała jego zdanie, przyglądając mu się z ubocza, nadgryzając jego poszczególne aspekty, próbując i kosztując tego, co miał jej do zaoferowania. Chwilami czuła się jak dziecko, poznające nowe zagadnienia, na które wcześniej było zamknięte. I podobnie jak dziecko, jej początki były trudne i nieufne.
- Może ma pan rację. Ale nie zaszkodzi mi zdefiniować swojego, prawda? - nieznacznie wzruszyła ramieniem, na którym zawisła skórzana torebka. Jeżeli nie ona, to kto inny miał to zrobić? Nie chciała, aby chwiało się na granicy niepewności i różnorakich rozterek, które namnażały się z upływem kolejnych lat. Chciała mieć tylko namiastkę kontroli, która od zawsze uciekała pomiędzy jej palcami, zabierając ze sobą nadzieję i stabilność, nieudolnie budowaną o własnych siłach. Nie była niepoprawnym romantykiem w spódnicy. W kwestii swojego życia - to ona nosiła spodnie.
Doświadczenia, nie-doświadczenia, przeznaczenia i ich brak; nie mogła się nie zgodzić z wysuniętą przez rozmówcę tezą. Spojrzał na zagadnienie tak surowo i powierzchownie, jak tylko mógł, rozwiązując jego problem w paru zwięzłych zdaniach. Kolejny uśmiech. Jednakże, chyba szukała czegoś więcej. Chciała znać każdą przyczynę, przebieg i skutek swoich doświadczeń, z których ulepiła sobie życie. Tylko dzięki temu mogła dowiedzieć się, co zrobiła źle. A przeznaczenie? Whitman machnąłby na nie ręką. Eurydice zamierzała iść w jego ślady do czasu, kiedy ktoś udowodni jej, że pewne losy były odgórnie zapisane w gwiazdozbiorach. Centaury jeszcze jej tego nie wyjaśniły.
- W klamrach mi do twarzy. - odparła, ni to przepraszająco, ni wyzywająco, splatając ręce na klatce piersiowej. Wprost n i j a k. Mimo to, wolała się z nimi męczyć w pojedynkę; dlatego też skinęła głową na wzmiankę o prowizorycznym rozejmie. Jedno było pewne - oboje cenili sobie spokój. Może tylko to ostatnie zdanie, rzucone w eter, nieco zachwiało ich małym, wspólnym porządkiem. Spuściła wzrok, od niechcenia przebijając nim podłogę. Parę skromnych słów pożegnania, niezręcznych uśmiechów i było już po wszystkim. Kiedy dotarła do drzwi wyjściowych, przystanęła, niepewnie sięgając dłonią do kieszeni spódnicy. Paroma palcami rozwinęła papierowy zwitek papieru, ukrywający starannie zapisaną lokalizację Flintowego dworku. Odwróciła głowę, sięgając wzrokiem gdzieś ponad głowami klientów; ta, za którą się rozglądała, nachylała się nad kolejnymi książkami, pełnymi kolejnych problemów czekających na rozpatrzenie. Zmięła notkę ponownie i wyrzuciła ją do kosza. Zobaczymy, czy przypadki i przeznaczenia istnieją, zaśpiewał dzwonek, zawieszony nad zamykającymi się drzwiami księgarni.
zt.
- Może ma pan rację. Ale nie zaszkodzi mi zdefiniować swojego, prawda? - nieznacznie wzruszyła ramieniem, na którym zawisła skórzana torebka. Jeżeli nie ona, to kto inny miał to zrobić? Nie chciała, aby chwiało się na granicy niepewności i różnorakich rozterek, które namnażały się z upływem kolejnych lat. Chciała mieć tylko namiastkę kontroli, która od zawsze uciekała pomiędzy jej palcami, zabierając ze sobą nadzieję i stabilność, nieudolnie budowaną o własnych siłach. Nie była niepoprawnym romantykiem w spódnicy. W kwestii swojego życia - to ona nosiła spodnie.
Doświadczenia, nie-doświadczenia, przeznaczenia i ich brak; nie mogła się nie zgodzić z wysuniętą przez rozmówcę tezą. Spojrzał na zagadnienie tak surowo i powierzchownie, jak tylko mógł, rozwiązując jego problem w paru zwięzłych zdaniach. Kolejny uśmiech. Jednakże, chyba szukała czegoś więcej. Chciała znać każdą przyczynę, przebieg i skutek swoich doświadczeń, z których ulepiła sobie życie. Tylko dzięki temu mogła dowiedzieć się, co zrobiła źle. A przeznaczenie? Whitman machnąłby na nie ręką. Eurydice zamierzała iść w jego ślady do czasu, kiedy ktoś udowodni jej, że pewne losy były odgórnie zapisane w gwiazdozbiorach. Centaury jeszcze jej tego nie wyjaśniły.
- W klamrach mi do twarzy. - odparła, ni to przepraszająco, ni wyzywająco, splatając ręce na klatce piersiowej. Wprost n i j a k. Mimo to, wolała się z nimi męczyć w pojedynkę; dlatego też skinęła głową na wzmiankę o prowizorycznym rozejmie. Jedno było pewne - oboje cenili sobie spokój. Może tylko to ostatnie zdanie, rzucone w eter, nieco zachwiało ich małym, wspólnym porządkiem. Spuściła wzrok, od niechcenia przebijając nim podłogę. Parę skromnych słów pożegnania, niezręcznych uśmiechów i było już po wszystkim. Kiedy dotarła do drzwi wyjściowych, przystanęła, niepewnie sięgając dłonią do kieszeni spódnicy. Paroma palcami rozwinęła papierowy zwitek papieru, ukrywający starannie zapisaną lokalizację Flintowego dworku. Odwróciła głowę, sięgając wzrokiem gdzieś ponad głowami klientów; ta, za którą się rozglądała, nachylała się nad kolejnymi książkami, pełnymi kolejnych problemów czekających na rozpatrzenie. Zmięła notkę ponownie i wyrzuciła ją do kosza. Zobaczymy, czy przypadki i przeznaczenia istnieją, zaśpiewał dzwonek, zawieszony nad zamykającymi się drzwiami księgarni.
zt.
Gość
Gość
[ grudzień ]
Nie jestem sobą.
I nie wiem już, czy powinienem na to patrzeć z dwóch stron, bo z jednej - że wyglądam zupełnie inaczej, z drugiej - że zupełnie inaczej się czuję. I tak nazywam się głupkiem, śmieję się trochę oczywiście w duchu, bo inaczej wyszedłbym na wariata, co to będzie, co się wydarzy, jednocześnie rozglądam się, czy nie ma gdzieś "Makbeta" (jednak chyba jestem sobą?), czy grzbiet tej książki nie krzyczy do mnie z oddali. Bo "Makbet" prześladuje mnie od niemal zawsze, spogląda i krzyczy, jakby chciał powiedzieć przeczytaj mnie, Gavin, przeczytaj tę tragiczną historię, a ja za każdym razem muszę mu kategorycznie odmawiać. N i g d y. Nie rzucam słów na wiatr, czyżby on w to wątpił?
Mrużę lekko oczy, krążąc po alejkach, omijając to drewniane półki uginających się od tytułów regałów, to jakiś ludzi, którzy najwyraźniej robią tu za dodatkowe przeszkody. Czytają i nawet się nie usuną. Byłem o krok od zwrócenia komuś uwagi, lecz nagle zobaczyłem - c e l. Powód, dla którego tu przyszedłem i już ledwo powstrzymuję się od wprowadzenia na moją twarz uśmiechu. Jeszcze nie teraz, mam być, jakby to ująć najlepiej, przyjaźnie-neutralny.
Skąd wiedziałem, że tutaj będzie? Bo zauważyłem ją znacznie wcześniej, a zgodnie z tym, co słyszałem, uwielbiała czytać romanse. I właściwie nie mam pojęcia, co ja robię i wiem, że gdyby znalazła się tutaj jakaś menda z "Czarownicy", najprawdopodobniej nie zostawiłaby na mnie suchej nitki, wiem, wiem, wiem. Ale w końcu nie jestem sobą. Głupie słowa, negatywne stosunki między rodami, a ona wydaje się taka niewinna i zabawna. Nie wiem nawet, czy ją lubię, choć twarz wydaje się mieć sympatyczną, szczególnie te oczy - gdybym był poetą, nazwałbym je szafirowymi, ale poetycki język ma to do siebie, że czytany wygląda pięknie, mówiony, brzmi w wielu przypadkach tandetnie. Dlatego nie powiem jej, że ma szafirowe oczy. Zrobię coś zupełnie innego, bo widzę, jak się męczy, nie mogąc dosięgnąć książki. Wertuję w głowie wszystkie zachowania, które kiedyś widziałem; ech, Rémi by wiedział doskonale, jak w tym momencie się zachować, on jest w końcu arystokratą z prawdziwego zdarzenia, ma wykute na pamięć te wszystkie regułki. Nie wątpię jednak, że mi się nie powiedzie. Podobno chęci to więcej niż połowa sukcesu.
- Pomogę panience - mówię, a mój głos jest serdeczny i miły, nie za głośny, idealnie wtapia się w cichy klimat, jaki obecnie panuje w księgarni. Nie czekam jednak na jej specjalną reakcję, przyzwolenie, przecież nie będę stać tutaj jak jakaś ofiara losu. Potrzeba czynu. - Proszę. - Wręczam jej egzemplarz - taki jestem wspaniałomyślny. W tym momencie odkrywam, że sam się do niej uśmiecham. Ciekawi mnie jej reakcja.
- To bardzo dobry tytuł - dodaję jeszcze. Trochę udaję, trochę, bo moja siostra kiedyś wspominała o różnych romansach, a że ich fabuła się niewiele od siebie różni, zawsze z tej sytuacji jakoś wybrnę. Stwarzając obraz osoby o niezwykle pokrewnych zainteresowaniach. Bo w sumie też czytam. Tylko trochę inne rzeczy w tym przypadku.
Gość
Gość
Tej historii bieg stary jest jak świat,
obce dusze dwie, wtem coś zmienia się,
nie wiadomo jak.
Jakaś drobna rzecz, jeden mały gest,
chociaż serca drżą, choć niepewni są,
piękna z bestią jest.
Piosenka ta szumiała w mojej głowie przez cały dzień. Zdawało się, że moje serce biło w innym rytmie, który idealnie wpasowywał się w melodie tej pieśni. Parę razy złapałam się na tym, że zamiast ćwiczyć inne utwory, wygrywałam właśnie tę piosenkę. Uśmiechnęłam się do siebie w duchu, gładząc swojego najlepszego przyjaciela - nie tak młodego już kota, który z pokorą (choć czasem i z pazurami) słuchał moich rozmyślań, historii i marzeń. Już wiedziałam co muszę dziś zrobić, czym zapełnić kolejny dzień, który był taki sam jak inny. Książka. Ostatnio ponownie przeczytałam kilka razy ,,Romeo i Julię", a także kilka innych romansideł. Kochałam czytać. Czytanie uspokajało mnie, pomagało w złych chwilach, a także poruszało moje serce oraz wyobraźnię. Potrafiłam godzinami leżeć i wzdychać, marząc, że jestem jedną z bohaterek książki, przeżywającą cudowną miłość. W moim sercu od dawna tkwiła obawa, że zostanę żoną kogoś, kto będzie złym mężczyzną. Kogoś, kogo nie będę kochać, a ten ktoś nie będzie mnie dobrze traktował. Dlatego oddawałam się marzeniom, cicho pragnąc, by na mojej drodze stanął królewicz z bajki, który pokaże mi, czym jest prawdziwa miłość.
Och, Merlinie, jakże ja bardzo o tym marzyłam!
Teraz przemierzałam ulice Londynu, nieco ostrożniej stawiając swoje kroki. Pamiętałam, że zima odbijała swe piętno nawet na chodnikach, z czego nie koniecznie cieszyły się moje obcasy. Udało mi się jednak bezpiecznie dotrzeć do księgarni. W Esach i Floresach znano mnie już chyba bardzo dobrze. Tak często tu bywałam. Czasami kupowałam książki, a czasami po prostu przeglądałam je. Kochałam je dotykać, napawać się ich zapachem i spoglądać na nowe pozycje, których jeszcze nigdy nie widziałam. Tym razem jednak przyszłam to w konkretnym celu. Weszłam do księgarni i od razu skierowałam swe kroki do półki z romansami. Przeszukując półki alfabetycznie, szybko pojęłam, że interesująca mnie pozycja znajduje się nieco poza moim zasięgiem. Czymże było to dla mnie? Miałam różdżkę prawda? Wystarczył prosty czar, opanowywany już na pierwszym roku nauki w Hogwarcie, aby odpowiedni tomik znalazł się w moich rękach. Sięgnęłam więc po różdżkę i z przerażeniem odkryłam, że jej tam nie ma. W panice zaczęłam szukać, ale jej nie znalazłam.
- Ale pech! - Westchnęłam ze złością, tupiąc obcasem w podłodze i naburmuszając się. Rozejrzałam się, ale w pobliżu tego regału nie było nikogo. Na Merlina, czy nikt nie czytał romansów?! Westchnęłam z irytacją i przylgnęłam do półki, stając na palcach i wyciągając rękę najdalej, jak to było możliwe. Niemalże już sięgałam książki, koniuszki moich palców dosięgały jej grzbietu, ale nie mogłam jej wyciągnąć. Próbowałam jednak dalej, zawzięcie sięgając po upragnioną książkę. Wtedy usłyszałam głos. Drgnęłam z zaskoczenia, lecz nim zdążyłam się obrócić, poczułam zapach męskich perfum, a książka znalazła się w moich dłoniach. Obróciłam się na pięcie, plecami przylegając do półek za mną, a tomik przyciskając do piersi. Spojrzałam na mężczyznę przede mną, przyciskając książkę jeszcze mocniej. Aż zabrakło mi tchu, a także mowy. Zamrugałam kilkukrotnie, całkowicie rozkojarzona. O, Merlinie! Czy to Adonis we własnej osobie stał przede mną? Przystojny, piękny wręcz, a także miły i uczynny? Aż nie mogłam nabrać oddechu, czując jak moje policzki pąsowiejąc. Odruchowo jedną dłonią dotknęłam ich. Były cieplutkie i z pewnością różowiutkie.
- Ach, dziękuję bardzo! - Wykrzyknęłam, gdy zdałam sobie sprawę z faktu, że mój Adonis mógł odejść, uznając, że z jakichś przyczyn zamieniłam się w posąg. Nic z tych rzeczy, Adonisie, bohaterze mój! Ja po prostu byłam oślepiona twym blaskiem!
- Tak, też tak sądzę! - Dodałam, ożywiona. W moich oczach coś błysnęło, pojawił się blask szczęścia i zainteresowania. Uwielbiałam rozmawiać o książkach, lecz rzadko zdarzało mi się rozmawiać o tym z mężczyznami. Przecież oni nie czytywali romansów! Tym bardziej więc byłam ożywiona. - Jestem zdziwiona, że czytał Pan tę książkę. Jest wspaniała, piękna. Wiedział Pan, że została napisana na podstawie francuskiej pieśni z osiemnastego wieku? - Zapytałam, przyciskając do piersi tomik ,,Pięknej i Bestii", który zamierzałam kupić.
obce dusze dwie, wtem coś zmienia się,
nie wiadomo jak.
Jakaś drobna rzecz, jeden mały gest,
chociaż serca drżą, choć niepewni są,
piękna z bestią jest.
Piosenka ta szumiała w mojej głowie przez cały dzień. Zdawało się, że moje serce biło w innym rytmie, który idealnie wpasowywał się w melodie tej pieśni. Parę razy złapałam się na tym, że zamiast ćwiczyć inne utwory, wygrywałam właśnie tę piosenkę. Uśmiechnęłam się do siebie w duchu, gładząc swojego najlepszego przyjaciela - nie tak młodego już kota, który z pokorą (choć czasem i z pazurami) słuchał moich rozmyślań, historii i marzeń. Już wiedziałam co muszę dziś zrobić, czym zapełnić kolejny dzień, który był taki sam jak inny. Książka. Ostatnio ponownie przeczytałam kilka razy ,,Romeo i Julię", a także kilka innych romansideł. Kochałam czytać. Czytanie uspokajało mnie, pomagało w złych chwilach, a także poruszało moje serce oraz wyobraźnię. Potrafiłam godzinami leżeć i wzdychać, marząc, że jestem jedną z bohaterek książki, przeżywającą cudowną miłość. W moim sercu od dawna tkwiła obawa, że zostanę żoną kogoś, kto będzie złym mężczyzną. Kogoś, kogo nie będę kochać, a ten ktoś nie będzie mnie dobrze traktował. Dlatego oddawałam się marzeniom, cicho pragnąc, by na mojej drodze stanął królewicz z bajki, który pokaże mi, czym jest prawdziwa miłość.
Och, Merlinie, jakże ja bardzo o tym marzyłam!
Teraz przemierzałam ulice Londynu, nieco ostrożniej stawiając swoje kroki. Pamiętałam, że zima odbijała swe piętno nawet na chodnikach, z czego nie koniecznie cieszyły się moje obcasy. Udało mi się jednak bezpiecznie dotrzeć do księgarni. W Esach i Floresach znano mnie już chyba bardzo dobrze. Tak często tu bywałam. Czasami kupowałam książki, a czasami po prostu przeglądałam je. Kochałam je dotykać, napawać się ich zapachem i spoglądać na nowe pozycje, których jeszcze nigdy nie widziałam. Tym razem jednak przyszłam to w konkretnym celu. Weszłam do księgarni i od razu skierowałam swe kroki do półki z romansami. Przeszukując półki alfabetycznie, szybko pojęłam, że interesująca mnie pozycja znajduje się nieco poza moim zasięgiem. Czymże było to dla mnie? Miałam różdżkę prawda? Wystarczył prosty czar, opanowywany już na pierwszym roku nauki w Hogwarcie, aby odpowiedni tomik znalazł się w moich rękach. Sięgnęłam więc po różdżkę i z przerażeniem odkryłam, że jej tam nie ma. W panice zaczęłam szukać, ale jej nie znalazłam.
- Ale pech! - Westchnęłam ze złością, tupiąc obcasem w podłodze i naburmuszając się. Rozejrzałam się, ale w pobliżu tego regału nie było nikogo. Na Merlina, czy nikt nie czytał romansów?! Westchnęłam z irytacją i przylgnęłam do półki, stając na palcach i wyciągając rękę najdalej, jak to było możliwe. Niemalże już sięgałam książki, koniuszki moich palców dosięgały jej grzbietu, ale nie mogłam jej wyciągnąć. Próbowałam jednak dalej, zawzięcie sięgając po upragnioną książkę. Wtedy usłyszałam głos. Drgnęłam z zaskoczenia, lecz nim zdążyłam się obrócić, poczułam zapach męskich perfum, a książka znalazła się w moich dłoniach. Obróciłam się na pięcie, plecami przylegając do półek za mną, a tomik przyciskając do piersi. Spojrzałam na mężczyznę przede mną, przyciskając książkę jeszcze mocniej. Aż zabrakło mi tchu, a także mowy. Zamrugałam kilkukrotnie, całkowicie rozkojarzona. O, Merlinie! Czy to Adonis we własnej osobie stał przede mną? Przystojny, piękny wręcz, a także miły i uczynny? Aż nie mogłam nabrać oddechu, czując jak moje policzki pąsowiejąc. Odruchowo jedną dłonią dotknęłam ich. Były cieplutkie i z pewnością różowiutkie.
- Ach, dziękuję bardzo! - Wykrzyknęłam, gdy zdałam sobie sprawę z faktu, że mój Adonis mógł odejść, uznając, że z jakichś przyczyn zamieniłam się w posąg. Nic z tych rzeczy, Adonisie, bohaterze mój! Ja po prostu byłam oślepiona twym blaskiem!
- Tak, też tak sądzę! - Dodałam, ożywiona. W moich oczach coś błysnęło, pojawił się blask szczęścia i zainteresowania. Uwielbiałam rozmawiać o książkach, lecz rzadko zdarzało mi się rozmawiać o tym z mężczyznami. Przecież oni nie czytywali romansów! Tym bardziej więc byłam ożywiona. - Jestem zdziwiona, że czytał Pan tę książkę. Jest wspaniała, piękna. Wiedział Pan, że została napisana na podstawie francuskiej pieśni z osiemnastego wieku? - Zapytałam, przyciskając do piersi tomik ,,Pięknej i Bestii", który zamierzałam kupić.
Gość
Gość
Omerlinieświętycojarobię, wyodrębniam z trudem w splątanych myślach, bo w głowie robi mi się jeden wielki mętlik. Staram się nie mrugać zbyt szybko, lecz podświadomie odczuwam taką potrzebę, jakbym liczył - nie wiem, jakim cudem - że odgonię w ten sposób i uporządkuję ten cały chaos. Ale chaos nie chce się uporządkować, a ja sprowadziłem się do sytuacji takiej a nie innej, nie mając pojęcia, czy żałować czy być dumnym z wyboru własnego wyglądu, który przemienia jej oczy w dwie iskrzące się pośród ciemnych obwolut turkusowe świece. I tak patrzy na mnie, wlepia swój wzrok w moją wyższą niż zwykle postać o gładszych niż zwykle rysach - to mi się udało. Ale czy uda mi się coś więcej?
Wciąż biję się ze sobą, bo przecież co ja wyrabiam. Gdybym miał choć odrobinę oleju w głowie, czyli to coś, co ludzie zwykli nazywać zdrowym rozsądkiem, zapewne odwróciłbym się na pięcie i już dawno by mnie tutaj nie było. Zacznijmy od rzeczy najprostszej, że opowiedziałbym to swojej siostrze. Którejkolwiek, naprawdę. Chyba zabiłyby mnie śmiechem, a starsza przy okazji łypałaby na mnie wrogo, co ja wyprawiam najlepszego w świecie, podając się za osobę, której w ogóle nie ma. Gorzej, jeśli pan szlachcic XYZ istnieje i w rzeczywistości jestem jego odpowiednikiem; ułatwiłbym mu robotę? Mam czuć się zazdrosny? No nie no, aż taki szalony nie jestem, podobnie jak dla mnie ta historia o pięknej i bestii jest tylko jedną z wielu historyjek, które można opowiadać przed snem małym dziewczynkom.
I cóż
niby
to czytałem.
Staczam się, ale cel uświęca środki. Uśmiecham się więc i dalej robię dobrą minę do złej gry, niby miałbym zaraz wyklarować, że przecież d o s k o n a l e znam tę książkę, przeczytałem ją z deski do deski i normalnie, tak byłem tak zafascynowany, że przez nią musiałem klasę w Hogwarcie powtarzać. Ale to kłamstwo zobaczyłaby łatwo, bo przecież czasem widywaliśmy się na korytarzach, choć zawsze każde w swoim towarzystwie. A ja byłem tyle, co wszyscy. I w sumie dobrze, nie chciałbym uczyć się eliksirów chociaż rok więcej.
- A ja pozytywnie zaskoczony, że mogę porozmawiać z kimś mającym podobną opinię - wypowiadam tonem tak miłym, że aż sam się dziwię, skąd tyle we mnie serdeczności. Podobno książki zmieniają ludzi, ale czy może kogoś odmienić nieprzeczytana książka? Nie mogę jednak myśleć w tym kontekście, bo teraz muszę udawać prawdziwego znawcę, pokrewną duszę, jak we wspaniałych "Cierpieniach młodego Wertera". Rzecz jasna w wydaniu z zakończeniem szczęśliwym.
- Oczywiście. - Skinąłem nieznacznie głową, proszę proszę, ile się można ciekawych rzeczy dowiedzieć, jakie wrażenie wiedzy da się stworzyć i nawet nie trzeba nic ubierać w słowa. - Ludzie mogą jej nie doceniać, bo w dzisiejszych czasach brakuje im wrażliwości - dodaję z nutką dramatyzmu.
- Niestety. - Podkreślam, bo jestem tak bardzo nieszczęśliwy, że praktycznie nikt mnie nie rozumie.
Czy ty mnie rozumiesz, lady Nott?
Wciąż biję się ze sobą, bo przecież co ja wyrabiam. Gdybym miał choć odrobinę oleju w głowie, czyli to coś, co ludzie zwykli nazywać zdrowym rozsądkiem, zapewne odwróciłbym się na pięcie i już dawno by mnie tutaj nie było. Zacznijmy od rzeczy najprostszej, że opowiedziałbym to swojej siostrze. Którejkolwiek, naprawdę. Chyba zabiłyby mnie śmiechem, a starsza przy okazji łypałaby na mnie wrogo, co ja wyprawiam najlepszego w świecie, podając się za osobę, której w ogóle nie ma. Gorzej, jeśli pan szlachcic XYZ istnieje i w rzeczywistości jestem jego odpowiednikiem; ułatwiłbym mu robotę? Mam czuć się zazdrosny? No nie no, aż taki szalony nie jestem, podobnie jak dla mnie ta historia o pięknej i bestii jest tylko jedną z wielu historyjek, które można opowiadać przed snem małym dziewczynkom.
I cóż
niby
to czytałem.
Staczam się, ale cel uświęca środki. Uśmiecham się więc i dalej robię dobrą minę do złej gry, niby miałbym zaraz wyklarować, że przecież d o s k o n a l e znam tę książkę, przeczytałem ją z deski do deski i normalnie, tak byłem tak zafascynowany, że przez nią musiałem klasę w Hogwarcie powtarzać. Ale to kłamstwo zobaczyłaby łatwo, bo przecież czasem widywaliśmy się na korytarzach, choć zawsze każde w swoim towarzystwie. A ja byłem tyle, co wszyscy. I w sumie dobrze, nie chciałbym uczyć się eliksirów chociaż rok więcej.
- A ja pozytywnie zaskoczony, że mogę porozmawiać z kimś mającym podobną opinię - wypowiadam tonem tak miłym, że aż sam się dziwię, skąd tyle we mnie serdeczności. Podobno książki zmieniają ludzi, ale czy może kogoś odmienić nieprzeczytana książka? Nie mogę jednak myśleć w tym kontekście, bo teraz muszę udawać prawdziwego znawcę, pokrewną duszę, jak we wspaniałych "Cierpieniach młodego Wertera". Rzecz jasna w wydaniu z zakończeniem szczęśliwym.
- Oczywiście. - Skinąłem nieznacznie głową, proszę proszę, ile się można ciekawych rzeczy dowiedzieć, jakie wrażenie wiedzy da się stworzyć i nawet nie trzeba nic ubierać w słowa. - Ludzie mogą jej nie doceniać, bo w dzisiejszych czasach brakuje im wrażliwości - dodaję z nutką dramatyzmu.
- Niestety. - Podkreślam, bo jestem tak bardzo nieszczęśliwy, że praktycznie nikt mnie nie rozumie.
Czy ty mnie rozumiesz, lady Nott?
Gość
Gość
Ach, ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że książka ta raczej nie była przeznaczona dla mężczyzn. Wiem, że często matki czytają ją dzieciom, a w szczególności dziewczynkom, które marzyły o tym, by zostać księżniczkami. Czy jestem dziecinna, skoro tak bardzo kocham tę historię? Żywię do niej bardzo głęboki sentyment, we wspomnieniach przywołując głos własnej matki, która czytała mi tę historię do snu. Ciepły, spokojny, kojący głos, który sprawiał, że moje powieki opadały, a we śnie stawałam się księżniczką, która przeżywała niesamowite historie. Czy to złe, że mając dwadzieścia lat ciągle ją kocham? Przyznam po cichu, że na początku wystraszyłam się, myśląc o tym, że mój Adonis może uznać mnie za dziecinną lub, co gorsza, za wariatkę, która czyta rzeczy tego typu! Stwierdzenie te, zwłaszcza te drugie, byłoby ogromnie krzywdzące. Tymczasem Ty, och, mój Adonisie, potraktowałeś mnie nie tylko z życzliwością, ale również ze zrozumieniem. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom, kiedy okazało się, że znałeś tę, niby to banalną, ale jak najbardziej poruszającą, historię! Wzruszona roztapiałam się niczym kosteczka lodu wrzucona do szklanki z ciepłą wodą. Ale tylko wewnętrznie, oczywiście!
- Ach, tak. Nie jest zbyt popularna. - Kiwam głową, a w moich oczach dalej coś błyszczy. Taka błahostka, taka banalna sprawa, a ja jestem tak szczęśliwa! Czy to jakaś tajemnicza siła, która ostatnimi czasy uparcie psuła mi wszystko, postanowiła się zrekompensować podsyłając mi Ciebie? Och, Adonisie, czuję jak moje serce bije zdecydowanie szybciej, niż powinno. Czy to właśnie miłość przyszła?! - Zwłaszcza wśród mężczyzn - wypowiadam ostrożnie, patrząc na Ciebie niepewnie, jak mała dziewczyna, która mogła zostać skarcona, za użycie brzydkiego słowa. Po prostu nie potrafię sobie wyobrazić mężczyzny siedzącego nad tą książką! Choć Ciebie, och mój Adonisie, wyobrażałabym sobie z miłą chęcią!
Głośno łapię oddech, jedną dłonią przyciskając tomik do piersi, drugą zasłaniając usta. Moje oczy stają się nieco większe, kiedy wlepiam je w ciebie, zaskoczona, zszokowana wręcz... ale pozytywnie. Mówisz tak piękne słowa, które w otoczce twego głosu mile pieszczą moje uszy, mój umysł, moje serce. Och, Adonisie! Zdecydowanie zesłały mi Ciebie niebiosa! Moje oczy błyszczą jeszcze bardziej, jakoby ktoś sięgnął po gwiazdy z nocnego nieba i wetknął mi je ukradkiem.
- Jakże niesamowicie miło jest mi spotkać osobę o podobnych poglądach! - Wyrzucam z siebie na jednym wydechu, mrugając oczami, które nieustannie wlepiam w Twoją osobę. Nie mogę oderwać wzroku, choćbym chciała. Ale trwa to tylko chwilkę, bowiem nagle, jakby porażona piorunem, odwracam się nieco, by spojrzeć na półkę. Nie mogę się w Ciebie tak ciągle wpatrywać, Adonisie. Damie nie wypadało. Po cichu jednak wiem, że w najbliższym czasie wielokrotnie pojawisz się w moich snach i marzeniach.
- Ach, czy mogłabym prosić jeszcze o pomoc w sięgnięciu tej... - Znów przylegam do półki, stając na palcach. Wyciągam dłoń w stronę jednej z książek, która także jest poza moim zasięgiem. Taka malutka, taka drobna i nieporadna, mogę jedynie wskazać Ci tomik, który pragnę mieć w swoich dłoniach. Kolejny romans, cóżże by innego? Dopiero gdy dostaje ją w dłonie, ponownie odpowiadam Ci najpiękniejszym uśmiechem, na jaki mnie stać. Teraz przytykam do piersi nie jedną książkę, a dwie.
- Bardzo dziękuję. Jestem Panu dozgonnie wdzięczna, Panie... - waham się, dopiero teraz zdając sobie sprawę z faktu, że nie znam Twojej godności. Spostrzeżenie to niepokoi mnie i napełnia duszę wręcz przerażeniem. Przyglądam się Tobie i zdaje sobie sprawę z faktu, że nigdy nie widziałam Cię na rodzinnych przyjęciach, które zbierały większość arystokracji. A może po prostu Cię nie pamiętałam? O, Merlinie, przecież to niemożliwe! Z mojej twarzy wyraźnie odchodzą kolory, kiedy zdaję sobie sprawę z faktu, że możesz wcale nie należeć do arystokracji. Mina mi rzednie, choć staram się ukryć zmartwienie, które pojawiło się w moich oczach. A twarz staje się blada niczym kartka papieru, kiedy uzmysławiam sobie, że mogę mieć do czynienia z MUGOLEM?! Och, Merlinie! Błagam, nie żartuj sobie ze mnie tak okrutnie! Mam ochotę zawyć do niebios, przeklinając je, jeżeli tylko moje obawy okażą się słuszne!
- Ach, tak. Nie jest zbyt popularna. - Kiwam głową, a w moich oczach dalej coś błyszczy. Taka błahostka, taka banalna sprawa, a ja jestem tak szczęśliwa! Czy to jakaś tajemnicza siła, która ostatnimi czasy uparcie psuła mi wszystko, postanowiła się zrekompensować podsyłając mi Ciebie? Och, Adonisie, czuję jak moje serce bije zdecydowanie szybciej, niż powinno. Czy to właśnie miłość przyszła?! - Zwłaszcza wśród mężczyzn - wypowiadam ostrożnie, patrząc na Ciebie niepewnie, jak mała dziewczyna, która mogła zostać skarcona, za użycie brzydkiego słowa. Po prostu nie potrafię sobie wyobrazić mężczyzny siedzącego nad tą książką! Choć Ciebie, och mój Adonisie, wyobrażałabym sobie z miłą chęcią!
Głośno łapię oddech, jedną dłonią przyciskając tomik do piersi, drugą zasłaniając usta. Moje oczy stają się nieco większe, kiedy wlepiam je w ciebie, zaskoczona, zszokowana wręcz... ale pozytywnie. Mówisz tak piękne słowa, które w otoczce twego głosu mile pieszczą moje uszy, mój umysł, moje serce. Och, Adonisie! Zdecydowanie zesłały mi Ciebie niebiosa! Moje oczy błyszczą jeszcze bardziej, jakoby ktoś sięgnął po gwiazdy z nocnego nieba i wetknął mi je ukradkiem.
- Jakże niesamowicie miło jest mi spotkać osobę o podobnych poglądach! - Wyrzucam z siebie na jednym wydechu, mrugając oczami, które nieustannie wlepiam w Twoją osobę. Nie mogę oderwać wzroku, choćbym chciała. Ale trwa to tylko chwilkę, bowiem nagle, jakby porażona piorunem, odwracam się nieco, by spojrzeć na półkę. Nie mogę się w Ciebie tak ciągle wpatrywać, Adonisie. Damie nie wypadało. Po cichu jednak wiem, że w najbliższym czasie wielokrotnie pojawisz się w moich snach i marzeniach.
- Ach, czy mogłabym prosić jeszcze o pomoc w sięgnięciu tej... - Znów przylegam do półki, stając na palcach. Wyciągam dłoń w stronę jednej z książek, która także jest poza moim zasięgiem. Taka malutka, taka drobna i nieporadna, mogę jedynie wskazać Ci tomik, który pragnę mieć w swoich dłoniach. Kolejny romans, cóżże by innego? Dopiero gdy dostaje ją w dłonie, ponownie odpowiadam Ci najpiękniejszym uśmiechem, na jaki mnie stać. Teraz przytykam do piersi nie jedną książkę, a dwie.
- Bardzo dziękuję. Jestem Panu dozgonnie wdzięczna, Panie... - waham się, dopiero teraz zdając sobie sprawę z faktu, że nie znam Twojej godności. Spostrzeżenie to niepokoi mnie i napełnia duszę wręcz przerażeniem. Przyglądam się Tobie i zdaje sobie sprawę z faktu, że nigdy nie widziałam Cię na rodzinnych przyjęciach, które zbierały większość arystokracji. A może po prostu Cię nie pamiętałam? O, Merlinie, przecież to niemożliwe! Z mojej twarzy wyraźnie odchodzą kolory, kiedy zdaję sobie sprawę z faktu, że możesz wcale nie należeć do arystokracji. Mina mi rzednie, choć staram się ukryć zmartwienie, które pojawiło się w moich oczach. A twarz staje się blada niczym kartka papieru, kiedy uzmysławiam sobie, że mogę mieć do czynienia z MUGOLEM?! Och, Merlinie! Błagam, nie żartuj sobie ze mnie tak okrutnie! Mam ochotę zawyć do niebios, przeklinając je, jeżeli tylko moje obawy okażą się słuszne!
Gość
Gość
Nigdy nie grzeszyłem skromnością. Na mój gust, powinna być ona nazwana wadą, bo tak jak wywyższanie się zaślepia człowieka, tak również obniżanie własnej wartości, działa w podobny, nawet gorszy sposób. Zamyka w schemacie, w ciasnej klatce i ogranicza pole manewru. A ja naprawdę nienawidzę być tłamszony, uznawany za gorszego - kiedy wiem, że takim nie jestem. Skromność jest dla ofiar losu, wahanie się zresztą też.
Przecież wcale się nie waham. Z godnością przyjmuję nadaną przez siebie samego maskę. Wygląda na to, że krew Selwynów ma u mnie bardzo duży udział. Matka powinna być dumna, tak samo jak w momentach, kiedy podsyłała mi do czytania różne dramaty. Umiem dobrze nie być sobą, wiem dziwnym trafem (intuicyjnie rzecz jasna), jakie słowa powinny się z moich ust ulotnić. I tak oto zyskuję jej zachwyt. W ogóle nie mam wyrzutów sumienia. Nie mam. Nie będę. Mieć. Żadnych. Cholernych. Wyrzutów.
Nagrodą jest rozpromieniona twarz szlachcianki i te oczy, które z chwili na chwilę iskrzą się coraz bardziej. Zamrugałem, żeby skupić się na własnych rzeczach, na tym, co do mnie mówi i co powinienem jej odpowiedzieć. Gdyby wiedziała... Ale się nie dowie. Dziwnym trafem chcę być tutaj obok i nawet jeśli ją oszukuję, towarzystwo w zupełności rekompensuje mi małą zbrodnię. Dzięki temu mogę ją lepiej poznać. Coś za coś.
- Nie ma problemu - odpowiedziałem, gdy dotarła do mnie kolejna prośba. Nie dało się ukryć, byłem dość wysoki, wyższy nawet niż normalnie - bo do dryblasów nie należałem nigdy. Zdjąłem więc z regału posłusznie upragniony egzemplarz i wręczyłem go lady Nott z promiennym uśmiechem.
Ułamki sekund. Ona się zastanawia, ja się zastanawiam, choć do zastanawiania się nie mam prawa żadnego. Chwila decydująca? Sam czuję, jak moje serce automatycznie przyspiesza, jakby chciało wyrwać się spomiędzy żeber i wyskoczyć gdzieś ku oddali. Nie mam czasu. Nie mam w ogóle czasu; powstrzymuję również udział emocji, który ujawniłby moją zdolność metamorfomagii. Wtedy stałbym się ofiarą losu całkowicie. Pozwoliłbym się naśmiewać ze mnie każdemu, nawet przypadkowym ludziom, którzy w ogóle nie mieliby pojęcia o sytuacji.
- ...Lestrange. Panienka wybaczy, że jeszcze do tej pory się nie przedstawiłem. Francis Lestrange - odpowiadam więc płynnie, wykorzystując granicę i nie każąc jej długo czekać. Pierwsze, co przyszło mi na myśl. No tak, Lestrange. Ród bardziej radykalny od mojego, z którego pochodził mój najlepszy przyjaciel. Nic dziwnego, że owe nazwisko okazało się pierwszym, wspomnianym przeze mnie w takiej chwili słowem. Na dodatek zaznajomieni ze sztuką, bo my, Macmillanowie, jesteśmy bardziej zaznajomieni ze sportem.
Na wypadek wymyślam kolejną historyjkę, bo przecież tak od razu mi nie uwierzy. Chyba.
Przecież wcale się nie waham. Z godnością przyjmuję nadaną przez siebie samego maskę. Wygląda na to, że krew Selwynów ma u mnie bardzo duży udział. Matka powinna być dumna, tak samo jak w momentach, kiedy podsyłała mi do czytania różne dramaty. Umiem dobrze nie być sobą, wiem dziwnym trafem (intuicyjnie rzecz jasna), jakie słowa powinny się z moich ust ulotnić. I tak oto zyskuję jej zachwyt. W ogóle nie mam wyrzutów sumienia. Nie mam. Nie będę. Mieć. Żadnych. Cholernych. Wyrzutów.
Nagrodą jest rozpromieniona twarz szlachcianki i te oczy, które z chwili na chwilę iskrzą się coraz bardziej. Zamrugałem, żeby skupić się na własnych rzeczach, na tym, co do mnie mówi i co powinienem jej odpowiedzieć. Gdyby wiedziała... Ale się nie dowie. Dziwnym trafem chcę być tutaj obok i nawet jeśli ją oszukuję, towarzystwo w zupełności rekompensuje mi małą zbrodnię. Dzięki temu mogę ją lepiej poznać. Coś za coś.
- Nie ma problemu - odpowiedziałem, gdy dotarła do mnie kolejna prośba. Nie dało się ukryć, byłem dość wysoki, wyższy nawet niż normalnie - bo do dryblasów nie należałem nigdy. Zdjąłem więc z regału posłusznie upragniony egzemplarz i wręczyłem go lady Nott z promiennym uśmiechem.
Ułamki sekund. Ona się zastanawia, ja się zastanawiam, choć do zastanawiania się nie mam prawa żadnego. Chwila decydująca? Sam czuję, jak moje serce automatycznie przyspiesza, jakby chciało wyrwać się spomiędzy żeber i wyskoczyć gdzieś ku oddali. Nie mam czasu. Nie mam w ogóle czasu; powstrzymuję również udział emocji, który ujawniłby moją zdolność metamorfomagii. Wtedy stałbym się ofiarą losu całkowicie. Pozwoliłbym się naśmiewać ze mnie każdemu, nawet przypadkowym ludziom, którzy w ogóle nie mieliby pojęcia o sytuacji.
- ...Lestrange. Panienka wybaczy, że jeszcze do tej pory się nie przedstawiłem. Francis Lestrange - odpowiadam więc płynnie, wykorzystując granicę i nie każąc jej długo czekać. Pierwsze, co przyszło mi na myśl. No tak, Lestrange. Ród bardziej radykalny od mojego, z którego pochodził mój najlepszy przyjaciel. Nic dziwnego, że owe nazwisko okazało się pierwszym, wspomnianym przeze mnie w takiej chwili słowem. Na dodatek zaznajomieni ze sztuką, bo my, Macmillanowie, jesteśmy bardziej zaznajomieni ze sportem.
Na wypadek wymyślam kolejną historyjkę, bo przecież tak od razu mi nie uwierzy. Chyba.
Gość
Gość
Obniżanie własnej wartości i pewność siebie. Tak sprzeczne cechy, które razem zdawały się nie mieć prawa bytu. Jednak przy Tobie, mój Adonisie, odczuwam obie naraz. Przeplatają się ze sobą, krążą wokół siebie, jakby starając się ustalić, która dominuje, a która pozostaje pod jej pantoflem. W jednej momencie czuję napływ pewności, która pozwala mi wpatrywać się w Ciebie swoimi wielkimi oczami, podziwiając każdy skrawek obrazu Twej osoby, który przede mną prezentujesz. I nagle coś się psuje. Nagle czuję się jak pisklątko, które boi się wyjrzeć zza usłanego z patyczków gniazdka. Onieśmielasz mnie, mój Adonisie. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?
Staram się nad sobą panować, naprawdę. Nie wpatrywać się w Ciebie z takim uporem, choć zdaję się być momentami częściowo nieobecna. To wszystko Twoja wina, czy wiesz? Przez Ciebie moje myśli odpływają, a ja jestem rozkojarzona tak, jak dawno nie byłam. Muszę coś zrobić, by zachować twarz, by nie wyjść przy Tobie na głupią, wzdychającą do przystojnego mężczyzny dziewoję, jak większość innych. Czy na wszystkie kobiety tak działasz, czy to Tylko we mnie budzi się coś głupiego? Nie, nie mogę okazać Ci słabości. Nie mogę dać Ci powodu do tego, abyś myślał o mnie w podobny sposób. Muszę odwrócić Twoją uwagę, jednocześnie skupiając swoje myśli na czymś konkretnym. Na czymś innym, niż Ty.
Książki. Otaczają nas zewsząd. Książki nie tylko nas połączyły, ale stały się również ratunkiem. Choć nie planowałam kupować większej ilości tomików (a może planowałam? Sama już nie wiem, gubię się we własnych zamiarach), proszę Cię o podanie mi kolejnej. I przez ten krótki moment, kiedy stajesz przy półce i wyciągasz dłoń, by sięgnąć wskazany egzemplarz, ja mogę Ci się bezkarnie przyglądać. Czy czujesz moje spojrzenie na sobie, mój Adonisie? Gdybyś mnie przyłapał, me policzki z pewnością zapłonęłyby żywym ogniem. Nie możesz tego zrobić, Adonisie. A więc odwracam wzrok, kiedy tylko kończysz ten krótki proces sięgania po książkę. Skupiam spojrzenie na tomiku, a potem patrzę na Ciebie, gotowa się uśmiechnąć w ramach podziękowania. Uśmiechasz się i Ty, co aż odbiera mi oddech. Serce kołacze mi w piersi. Czy to nawrót choroby, czy to Ty, mój Adonisie, tak mocno na mnie działasz? Ach, na Merlina, odpowiedź jest przecież prosta!
I wtedy nadchodzi ten moment. Mam wrażenie, że atmosfera dookoła nas zagęszcza się, a oddechy grzęzną w naszych piersiach. Czy zapytałam o coś złego, o mój Adonisie? Czy chciałeś bawić się w tajemniczego księcia, nie zdradziwszy swej tożsamości, bym mogła nocami snuć przypuszczenia i przypisywać Ci setki imion, zapewne wyjąwszy je wcześniej z posiadanych przez siebie książek? Och, Ty cwany i chytry! Czy pokrzyżowałam Ci plany, które chciały sprawić, byś zajął jeszcze więcej moich myśli?! Taka nadzieja ożyła w moim sercu, bijąc się z obawą. Obawą, strachem, a wręcz przerażeniem. Och, Merlinie, dałabym naprawdę wiele, by się okazało, że mężczyzna przede mną nie jest mugolem!
Słysząc nazwisko oddycham z wyraźną ulgą, nie będąc w stanie tego przed Tobą ukryć. Mam nadzieję, że Cię tym nie urażę, mój Adonisie. Nie chciałabym zwracać uwagi na status krwi, na nazwisko, naprawdę. Choć wpajano mi to od najmłodszych lat, przy Tobie mogłabym o wszystkim zapomnieć. Jednak ciążyłoby mi to na sercu, stałoby się to ciężarem, jakby spowodowanym silnym, ojcowskim ramieniem, który ze złością opierał się na moich plecach. Przede wszystkim jednak bałabym się Ciebie, och Adonisie. Miałam złe wspomnienia z mugolami, lecz nie chciałabym Ci o tym opowiadać.
- Francis Lestrange - powtarzam niemal bezgłośnie, ciągle wpatrzona w Ciebie, lecz lekko nieobecna. Myślę, zastanawiam się, analizuję. Czemu nie mogę sobie Ciebie przypomnieć, mój miły? Czemu, przeczesując odmęty mej pamięci, nie trafiam na najmniejszy chociaż ślad Twojej osoby? To mnie martwi, okrutnie martwi. Czy widzisz to, Francisie?
- Proszę mi wybaczyć, Lordzie Lestrange - wypowiadam ostrożnie, będąc teraz niczym mały, spłoszony zwierzaczek. Tylko się na mnie nie gniewaj, nie odbierz tego źle, mój miły. Ja po prostu potrzebuję ułożyć sobie te małe puzelki, które pojawiły się w mojej głowie. - Ale nie kojarzę Pana. Chyba nie bywał Pan na przyjęciach organizowanych przez moją rodzinę? - Pytam, patrząc na Ciebie pytająco. Wlepiam parę swych oczu, oczekując odpowiedzi. Udziel mi ich, oświeć mnie, mój miły. Czego tu brakuje? Którego elementu układanki?
- Ach, proszę mi wybaczyć. Sama również się nie przedstawiłam. - Zakrywam dłonią usta, patrząc na Ciebie przepraszająco. - Isabelle Nott. - Patrzę na Ciebie i znów, porażona Twym blaskiem, zapominam o bożym świecie. Mam Ci podać dłoń? Uśmiechnąć się? Dygnąć? Gubię się, co może być widoczne w mym zachowaniu. W końcu, gdy uświadamiam to sobie, moje policzki stają się nieco bardziej różowe, a ja w końcu łapię za połacie mej sukni i dygam lekko, jak na damę przystało.
Staram się nad sobą panować, naprawdę. Nie wpatrywać się w Ciebie z takim uporem, choć zdaję się być momentami częściowo nieobecna. To wszystko Twoja wina, czy wiesz? Przez Ciebie moje myśli odpływają, a ja jestem rozkojarzona tak, jak dawno nie byłam. Muszę coś zrobić, by zachować twarz, by nie wyjść przy Tobie na głupią, wzdychającą do przystojnego mężczyzny dziewoję, jak większość innych. Czy na wszystkie kobiety tak działasz, czy to Tylko we mnie budzi się coś głupiego? Nie, nie mogę okazać Ci słabości. Nie mogę dać Ci powodu do tego, abyś myślał o mnie w podobny sposób. Muszę odwrócić Twoją uwagę, jednocześnie skupiając swoje myśli na czymś konkretnym. Na czymś innym, niż Ty.
Książki. Otaczają nas zewsząd. Książki nie tylko nas połączyły, ale stały się również ratunkiem. Choć nie planowałam kupować większej ilości tomików (a może planowałam? Sama już nie wiem, gubię się we własnych zamiarach), proszę Cię o podanie mi kolejnej. I przez ten krótki moment, kiedy stajesz przy półce i wyciągasz dłoń, by sięgnąć wskazany egzemplarz, ja mogę Ci się bezkarnie przyglądać. Czy czujesz moje spojrzenie na sobie, mój Adonisie? Gdybyś mnie przyłapał, me policzki z pewnością zapłonęłyby żywym ogniem. Nie możesz tego zrobić, Adonisie. A więc odwracam wzrok, kiedy tylko kończysz ten krótki proces sięgania po książkę. Skupiam spojrzenie na tomiku, a potem patrzę na Ciebie, gotowa się uśmiechnąć w ramach podziękowania. Uśmiechasz się i Ty, co aż odbiera mi oddech. Serce kołacze mi w piersi. Czy to nawrót choroby, czy to Ty, mój Adonisie, tak mocno na mnie działasz? Ach, na Merlina, odpowiedź jest przecież prosta!
I wtedy nadchodzi ten moment. Mam wrażenie, że atmosfera dookoła nas zagęszcza się, a oddechy grzęzną w naszych piersiach. Czy zapytałam o coś złego, o mój Adonisie? Czy chciałeś bawić się w tajemniczego księcia, nie zdradziwszy swej tożsamości, bym mogła nocami snuć przypuszczenia i przypisywać Ci setki imion, zapewne wyjąwszy je wcześniej z posiadanych przez siebie książek? Och, Ty cwany i chytry! Czy pokrzyżowałam Ci plany, które chciały sprawić, byś zajął jeszcze więcej moich myśli?! Taka nadzieja ożyła w moim sercu, bijąc się z obawą. Obawą, strachem, a wręcz przerażeniem. Och, Merlinie, dałabym naprawdę wiele, by się okazało, że mężczyzna przede mną nie jest mugolem!
Słysząc nazwisko oddycham z wyraźną ulgą, nie będąc w stanie tego przed Tobą ukryć. Mam nadzieję, że Cię tym nie urażę, mój Adonisie. Nie chciałabym zwracać uwagi na status krwi, na nazwisko, naprawdę. Choć wpajano mi to od najmłodszych lat, przy Tobie mogłabym o wszystkim zapomnieć. Jednak ciążyłoby mi to na sercu, stałoby się to ciężarem, jakby spowodowanym silnym, ojcowskim ramieniem, który ze złością opierał się na moich plecach. Przede wszystkim jednak bałabym się Ciebie, och Adonisie. Miałam złe wspomnienia z mugolami, lecz nie chciałabym Ci o tym opowiadać.
- Francis Lestrange - powtarzam niemal bezgłośnie, ciągle wpatrzona w Ciebie, lecz lekko nieobecna. Myślę, zastanawiam się, analizuję. Czemu nie mogę sobie Ciebie przypomnieć, mój miły? Czemu, przeczesując odmęty mej pamięci, nie trafiam na najmniejszy chociaż ślad Twojej osoby? To mnie martwi, okrutnie martwi. Czy widzisz to, Francisie?
- Proszę mi wybaczyć, Lordzie Lestrange - wypowiadam ostrożnie, będąc teraz niczym mały, spłoszony zwierzaczek. Tylko się na mnie nie gniewaj, nie odbierz tego źle, mój miły. Ja po prostu potrzebuję ułożyć sobie te małe puzelki, które pojawiły się w mojej głowie. - Ale nie kojarzę Pana. Chyba nie bywał Pan na przyjęciach organizowanych przez moją rodzinę? - Pytam, patrząc na Ciebie pytająco. Wlepiam parę swych oczu, oczekując odpowiedzi. Udziel mi ich, oświeć mnie, mój miły. Czego tu brakuje? Którego elementu układanki?
- Ach, proszę mi wybaczyć. Sama również się nie przedstawiłam. - Zakrywam dłonią usta, patrząc na Ciebie przepraszająco. - Isabelle Nott. - Patrzę na Ciebie i znów, porażona Twym blaskiem, zapominam o bożym świecie. Mam Ci podać dłoń? Uśmiechnąć się? Dygnąć? Gubię się, co może być widoczne w mym zachowaniu. W końcu, gdy uświadamiam to sobie, moje policzki stają się nieco bardziej różowe, a ja w końcu łapię za połacie mej sukni i dygam lekko, jak na damę przystało.
Gość
Gość
Wnętrze księgarni
Szybka odpowiedź