Wnętrze księgarni
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze księgarni
Księgarnia Esy i Floresy to miejsce, w którym miłośnik literatury poczuje się jak w prawdziwym raju. W głównej sali Esów mieszczą się część z ladami sprzedażowymi uwalanymi wiecznie książkami oraz wyspy z księgami wystawionymi w promocji. To tutaj odbywają się również recytacje literackie oraz spotkania ze sławnymi pisarzami świata magicznego. Oprócz podręczników szkolnych i specjalistycznych ksiąg (od eliksirów i magii obronnej, po poradniki radzące, jak wypędzić gnomy z ogrodu lub umówić się na randkę z wilą - według autora, wystarczy pięć prostych kroków), znajdują się tam regały zastawione awanturniczymi powieściami przygodowymi, a nawet komiksami. W Esach i Floresach panuje cisza i porządek, a poszukiwane książki znajdziesz nawet bez pomocy usłużnego sprzedawcy. W dziale uroków są wyłącznie tomy z zaklęciami "na wrogów", pod hasłem "historia" odnajdziesz jedynie woluminy traktujące o wiekach minionych. Dla osoby mugolskiego pochodzenia dziwne może wydawać się wypełnianie półek książkami bez słów, tomikami wielkości znaczków pocztowych, czy uzbrojonymi w olbrzymie zębiska, lecz taka jest czarodziejska literatura - ma trafić w gusta nawet najbardziej wymagającego konesera.
Dłoń oparta na półce z książkami zacisnęła się w końcu na jednej z nich - wyraźnie niepasującej do reszty, którą Colin natychmiast wyjął i ruszył w stronę odpowiedniejszej alejki. Dział smokologii zdecydowanie nie pasował dla "13 technik warzenia amortencji"; prawdopodobnie książka znalazła się tu z powodu gapiostwa pracowników lub lenistwa klienta, któremu nie chciało się odłożyć dzieła na swoje miejsce. Wsunął ją na właściwą półkę, nie omieszkując przy tym westchnąć z irytacją, gdy tuż obok zobaczył kolejne książki niepasujące z kolei do działu z eliksirami. Prawie zatrząsł się z oburzenia, przywołując natychmiast jednego z pracowników i w kilku ostrych słowach kazał mu doprowadzić ten burdel do porządku - po czym ruszył w stronę pomieszczenia z magazynem, gdzie zamknął się od środka i usiadł przy stole, przy którym badał swoje nowe nabytki.
Tym razem lada zawalona była kartonowym pudłem z małymi tomikami poezji - po otworzeniu ich na dowolnej stronie książka sama recytowała wiersze, ale robiła to tak nieudolnie i i takim skrzeczącym głosem, że do tej pory żaden z egzemplarzy nie został sprzedany. Przyciągnął do siebie pudło, wyciągając jednocześnie różdżkę, by spróbować naprawić zaklęciami wadliwy towar (a przynajmniej zatuszować jego małe ubytki), gdy nagle ktoś szaleńczo zaczął walić w drzwi, domagając się wpuszczenia. Irytacja Colina wzrosła jeszcze bardziej, gdy po ich otworzeniu jego oczom ukazał się jeden z dostawców wydawnictwa, z którym niefortunnie podpisał umowę ("Powinien pan koniecznie wziąć jeszcze te poradniki! To prawdziwy hit i zejdą na pniu"). Zamiast zwykłego dzień dobry Colina przywitał podsunięty pod nos świstek będący najwyraźniej rachunkiem, który natychmiast wyrwał mu z dłoni.
- Dwa tysiące galeonów? Za literacką szmirę, której nawet szczury nie ruszą, by uwić sobie gniazda?! - wrzasnął, powstrzymując się ledwie przed tym, by nie porwać rachunku na oczach dostawcy i nie wsadzić mu resztek pergaminu w gębę. - Prędzej mi diabelskie sidła na ręce wyrosną, niż zapłacę wam choćby knuta! Zabieraj pan te pudła i nie pokazuj mi się na oczy! - wymachiwał gwałtownie rękami, zmuszając mężczyznę do wycofania się za próg i zatrzasnął mu drzwi przed nosem, oddychając z ulgą, gdy usłyszał, że jeden z pracowników postanowił zająć się tym nagłym problemem. Co za bezczelność, domagać się zapłaty za bezsensowne lanie wody. W dodatku powinni zainwestować w lepszych rysowników, bo projekt okładki odstraszał bardziej niż idiotyczna treść. Colin z obrzydzeniem pomyślał o tym feralnym zamówieniu i usiadł z powrotem przy wielkiej ladzie, zabierając się do pracy. Książki jednak były wyjątkowo nieskore do współpracy - im silniej traktował je zaklęciami, tym głośniej i piskliwiej wykrzykiwały kolejne wersy, raniąc mu uszy ciągłym jazgotem. W końcu zdenerwowany zatrzasnął okładkę i rzucił książkę na drugi koniec stołu. opierając się łokciami o blat.
Prowadzenie księgarni sprawiało mu niegdyś przyjemność, szczególnie gdy najpierw zakupił pierwszą z nich, a potem stopniowo powiększał swoje małe imperium. Jednak zakup Esów i Floresów, księgarni o wielowiekowej renomie i tradycji, wymagała od niego znacznie większego zaangażowania. Zerknął na prawo, gdzie w stosie papierów znajdowała się lista ostatnich zamówień, a potem jego wzrok powędrował na stosik po lewo, gdzie z kolei piętrzyły się pergaminy z listą transakcji z ostatniego tygodnia. Podsumowania finansowe nie wypadały źle, Esy funkcjonowały w miarę na równej stopie, a zyski z ostatniego miesiąca były większe niż w analogicznym okresie rok temu, ale Colin i tak musiał przemyśleć na nowo strategię sprzedaży. Zatrudnienie nowego pracownika również by się przydało, szczególnie że w ostatnich miesiącach rotacja sprzedawców była bardzo duża; nie każdy wytrzymywał ciągły stres związany z obsługą zdenerwowanych i roszczeniowych klientów.
Odetchnął głęboko i sięgnął po listę zamówień, przesuwając końcem różdżki po kolejnych pozycjach. Mój przyjaciel gumochłon raczej nie sprzeda się w wielu egzemplarzach, odhaczył go więc czerwonym krzyżykiem, zaznaczając przy okazji niebieskim wykrzyknikiem Magiczny zodiak - podręcznik dla wróżbitów. Z listy sprzedaży wynikało, że książka sprzedawała się bardzo szybko, konieczne więc było zamówienie dodatkowego nakładu. Kategorycznie za to wykreślił Zielnik autorstwa Brunkopfa, Per aspera ad astra pióra Mathildy Worren i Animagiczną historię - kompletne, całkowite niewypały, które sprzedały się w olbrzymiej ilości trzech egzemplarzy, z czego dwukrotnie dokonano zwrotów. Lista zawierała trzydzieści różnych pozycji przygotowanych przez jego zastępce i Colin dziękował Merlinowi, że sam postanowił zajrzeć do niej przed wysłaniem zamówienia. Skreślił jeszcze osiem innych tytułów, przy Zbiorze magicznych kołysanek zmieniając liczbę zamówionych książek z dwudziestu do czterdziestu, a zamówienie Genealogii rodów szlacheckich zwiększył trzykrotnie, doskonale zdając sobie sprawę, że za dwa miesiące będzie to dzieło na wagę złota - szczególnie w okresie świątecznym, gdy klienci wyruszą na polowania gwiazdkowych prezentów. W końcu skończył, dumnym okiem przeglądając pokreślony wszerz i wzdłuż pergamin, po czym wstał, otworzył drzwi i rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając wzrokiem najbliższego pracownika.
- Marakai! - wrzasnął, aż dziewczyna podskoczyła w miejscu (a raczej by podskoczyła, gdyby nie dźwigała stosu grubych ksiąg) - Do mnie! - zaraz jednak uznał, że jego ton głosu mógłby być cokolwiek mało uprzejmy, więc gdy ciemnowłosa pracownica podeszła już do niego, odezwał się nieco milszym tonem: - Weź listę i przepisz ją na czysto, a potem wypisz wszystkie zamówienia i wyślij jak najszybciej. Możesz iść na pocztę, jeśli nasze sowy jeszcze nie wróciły, ale dzisiaj zamówienia muszą być wysłane, inaczej przed weekendem na pewno nie otrzymamy żadnego z nich - wyjaśnił, wachlując jej pergaminem przed twarzą. To była chyba jego najdłuższa wypowiedź skierowana do dziewczyny, ale nie miał teraz czasu się nad tym zastanawiać. - Jak spotkasz Hopkinsa, to przyślij go do mnie, mam dla niego wypisane zwroty, które trzeba odesłać do wydawnictw. - Dodał jeszcze do jej pleców, gdy w końcu odwróciła się na pięcie, by wykonać jego polecenie. Zamknął drzwi i z nienawiścią w oczach spojrzał na wcale nietopniejący stos dokumentacji, którą miał jeszcze do przejrzenia.
Krzesło zatrzeszczało, gdy rzucił się na nie zrezygnowany i sięgnął po listę transakcji. Chociaż jej przeglądanie bylo niezmiernie przyjemne, bo świadczyło o powiększaniu księgarskiej fortuny, to okazywało się zajęciem żmudnym i dość nudnym. Dodatkowo Colin doszedł do wniosku, że sprzedawanie Mrocznych eliksirów dla zaawansowanych po siedemnaście galeonów to istna przesada i na marginesie zakreślił notatkę, by obniżyć cenę w nadchodzącym tygodniu. Ale w sumie, czemu czekać? Jeszcze raz otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz.
- Marakai! - jej nazwisko brzmiało jak jakaś klątwa i podejrzewał, że niektórzy klienci mogli właśnie pomyśleć, że kogoś morduje na zapleczu. - Zmień cenę Mrocznych eliksirów do dwunastu galeonów i wystaw wielką tablicę z promocją na witrynie - polecił, gdy zabiegana dziewczyna zmaterializowała się przed nim. - I pośpiesz się z tymi zamówieniami, ile można czekać! - strofował ją dalej, nie przejmując się faktem, że od wydania polecenia do drugiego okrzyku minęła może minuta. Był właścicielem, przecież mu wolno, a jak jej się nie podoba, to tam były drzwi; proste i logiczne. Jeśli nie będzie trzymał pracowników krótko, rozpanoszą się jak przebrzydłe mugolaki i zaczną mu wchodzić w drogę. Wrócił na krzesło, nie liczył już który raz tego dnia, sięgając ponownie po pergamin z transakcjami i wrócił do nudnego procesu sprawdzania każdej liczby, łączenia jej z wydatkami z zamówień, a potem wyliczania właściwych zysków na marży. Zajęcie absolutnie niegodne szlachcica, ale i takie, którego nie powierzyłby nikomu innemu, nie darząc go bezgranicznym zaufaniem, a takich osób wśród pracowników zwyczajnie nie było.
Kątem oka zerkał jeszcze na feralne tomy z poezją. Może jednak mógłby spróbować ostatni raz...? Jakieś zaklęcie wyciszające? Zamknął oczy, odganiając kuszące myśli i wrócił do liczenia. Największy zysk osiągał z podręczników, co nie powinno go dziwić - taka tendencja utrzyma się jeszcze długo, gdy rodzice będą dokupywali książki, o których zapomnieli - więc dla pewności postanowił wyciągnąć z zaplecza nierozpakowane egzemplarze. Mała powakacyjna promocja chyba jeszcze nikomu nie zaszkodziła, pomyślał, celując różdżką w głąb pomieszczenia i prostym Accio przywołując pożądane pudło. Otworzył je kolejnym zaklęciem i kolejno wyładował książki na blat, wdychając zapach ich nowości i świeżości. Tak, zdecydowanie było to lepsze od liczb, zestawień, zamówień i całej biurokracji, z jaką musiał się użerać. Poukładał księgi w stosy zgodnie z przedmiotami, których dotyczyły poszczególne pozycje. Podręczniki do transmutacji były niezmiennie takie same od dziesięciu lat i Colin podejrzewał, że w najbliższym czasie się to nie zmieni, dlatego nie martwił się faktem, że mogłyby zostać niesprzedane. Co innego astronomia, której liczne egzemplarze pozostawały niesprzedane na sklepowych półkach; najwyraźniej współcześni uczniowie niezbyt chętnie wybierali ją na owutemy.
Zgarnął książki znów do pudła, uniósł je zaklęciem i wyszedł z pomieszczenia, by porozstawiać je na specjalnie przygotowanych wyspach na środku sklepu, gdzie od kilku miesięcy zgodnie z jego zarządzeniem rozkładano książki w promocyjnych cenach. Poza tym był to doskonały wabik na klientów. Pyrgnął karton na ziemię i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu pracownika, któremu mógłby przekazać to niewdzięczne i kompletnie nieszlacheckie zajęcie, ale w zasięgu wzroku nie było absolutnie nikogo; dodatkowo w księgarni pojawiło się kilku nowych klientów i Colin wolał nie krzyczeć po raz trzeci, szczególnie że był teraz doskonale widoczny. Z westchnieniem największej krzywdy, jakiej właśnie doznawał, postanowił więc samemu rozpakować karton - absolutnie się jednak nie schylając, lecz różdżką i zaklęciami ustawiając książki jednak obok drugiej.
z/t
Tym razem lada zawalona była kartonowym pudłem z małymi tomikami poezji - po otworzeniu ich na dowolnej stronie książka sama recytowała wiersze, ale robiła to tak nieudolnie i i takim skrzeczącym głosem, że do tej pory żaden z egzemplarzy nie został sprzedany. Przyciągnął do siebie pudło, wyciągając jednocześnie różdżkę, by spróbować naprawić zaklęciami wadliwy towar (a przynajmniej zatuszować jego małe ubytki), gdy nagle ktoś szaleńczo zaczął walić w drzwi, domagając się wpuszczenia. Irytacja Colina wzrosła jeszcze bardziej, gdy po ich otworzeniu jego oczom ukazał się jeden z dostawców wydawnictwa, z którym niefortunnie podpisał umowę ("Powinien pan koniecznie wziąć jeszcze te poradniki! To prawdziwy hit i zejdą na pniu"). Zamiast zwykłego dzień dobry Colina przywitał podsunięty pod nos świstek będący najwyraźniej rachunkiem, który natychmiast wyrwał mu z dłoni.
- Dwa tysiące galeonów? Za literacką szmirę, której nawet szczury nie ruszą, by uwić sobie gniazda?! - wrzasnął, powstrzymując się ledwie przed tym, by nie porwać rachunku na oczach dostawcy i nie wsadzić mu resztek pergaminu w gębę. - Prędzej mi diabelskie sidła na ręce wyrosną, niż zapłacę wam choćby knuta! Zabieraj pan te pudła i nie pokazuj mi się na oczy! - wymachiwał gwałtownie rękami, zmuszając mężczyznę do wycofania się za próg i zatrzasnął mu drzwi przed nosem, oddychając z ulgą, gdy usłyszał, że jeden z pracowników postanowił zająć się tym nagłym problemem. Co za bezczelność, domagać się zapłaty za bezsensowne lanie wody. W dodatku powinni zainwestować w lepszych rysowników, bo projekt okładki odstraszał bardziej niż idiotyczna treść. Colin z obrzydzeniem pomyślał o tym feralnym zamówieniu i usiadł z powrotem przy wielkiej ladzie, zabierając się do pracy. Książki jednak były wyjątkowo nieskore do współpracy - im silniej traktował je zaklęciami, tym głośniej i piskliwiej wykrzykiwały kolejne wersy, raniąc mu uszy ciągłym jazgotem. W końcu zdenerwowany zatrzasnął okładkę i rzucił książkę na drugi koniec stołu. opierając się łokciami o blat.
Prowadzenie księgarni sprawiało mu niegdyś przyjemność, szczególnie gdy najpierw zakupił pierwszą z nich, a potem stopniowo powiększał swoje małe imperium. Jednak zakup Esów i Floresów, księgarni o wielowiekowej renomie i tradycji, wymagała od niego znacznie większego zaangażowania. Zerknął na prawo, gdzie w stosie papierów znajdowała się lista ostatnich zamówień, a potem jego wzrok powędrował na stosik po lewo, gdzie z kolei piętrzyły się pergaminy z listą transakcji z ostatniego tygodnia. Podsumowania finansowe nie wypadały źle, Esy funkcjonowały w miarę na równej stopie, a zyski z ostatniego miesiąca były większe niż w analogicznym okresie rok temu, ale Colin i tak musiał przemyśleć na nowo strategię sprzedaży. Zatrudnienie nowego pracownika również by się przydało, szczególnie że w ostatnich miesiącach rotacja sprzedawców była bardzo duża; nie każdy wytrzymywał ciągły stres związany z obsługą zdenerwowanych i roszczeniowych klientów.
Odetchnął głęboko i sięgnął po listę zamówień, przesuwając końcem różdżki po kolejnych pozycjach. Mój przyjaciel gumochłon raczej nie sprzeda się w wielu egzemplarzach, odhaczył go więc czerwonym krzyżykiem, zaznaczając przy okazji niebieskim wykrzyknikiem Magiczny zodiak - podręcznik dla wróżbitów. Z listy sprzedaży wynikało, że książka sprzedawała się bardzo szybko, konieczne więc było zamówienie dodatkowego nakładu. Kategorycznie za to wykreślił Zielnik autorstwa Brunkopfa, Per aspera ad astra pióra Mathildy Worren i Animagiczną historię - kompletne, całkowite niewypały, które sprzedały się w olbrzymiej ilości trzech egzemplarzy, z czego dwukrotnie dokonano zwrotów. Lista zawierała trzydzieści różnych pozycji przygotowanych przez jego zastępce i Colin dziękował Merlinowi, że sam postanowił zajrzeć do niej przed wysłaniem zamówienia. Skreślił jeszcze osiem innych tytułów, przy Zbiorze magicznych kołysanek zmieniając liczbę zamówionych książek z dwudziestu do czterdziestu, a zamówienie Genealogii rodów szlacheckich zwiększył trzykrotnie, doskonale zdając sobie sprawę, że za dwa miesiące będzie to dzieło na wagę złota - szczególnie w okresie świątecznym, gdy klienci wyruszą na polowania gwiazdkowych prezentów. W końcu skończył, dumnym okiem przeglądając pokreślony wszerz i wzdłuż pergamin, po czym wstał, otworzył drzwi i rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając wzrokiem najbliższego pracownika.
- Marakai! - wrzasnął, aż dziewczyna podskoczyła w miejscu (a raczej by podskoczyła, gdyby nie dźwigała stosu grubych ksiąg) - Do mnie! - zaraz jednak uznał, że jego ton głosu mógłby być cokolwiek mało uprzejmy, więc gdy ciemnowłosa pracownica podeszła już do niego, odezwał się nieco milszym tonem: - Weź listę i przepisz ją na czysto, a potem wypisz wszystkie zamówienia i wyślij jak najszybciej. Możesz iść na pocztę, jeśli nasze sowy jeszcze nie wróciły, ale dzisiaj zamówienia muszą być wysłane, inaczej przed weekendem na pewno nie otrzymamy żadnego z nich - wyjaśnił, wachlując jej pergaminem przed twarzą. To była chyba jego najdłuższa wypowiedź skierowana do dziewczyny, ale nie miał teraz czasu się nad tym zastanawiać. - Jak spotkasz Hopkinsa, to przyślij go do mnie, mam dla niego wypisane zwroty, które trzeba odesłać do wydawnictw. - Dodał jeszcze do jej pleców, gdy w końcu odwróciła się na pięcie, by wykonać jego polecenie. Zamknął drzwi i z nienawiścią w oczach spojrzał na wcale nietopniejący stos dokumentacji, którą miał jeszcze do przejrzenia.
Krzesło zatrzeszczało, gdy rzucił się na nie zrezygnowany i sięgnął po listę transakcji. Chociaż jej przeglądanie bylo niezmiernie przyjemne, bo świadczyło o powiększaniu księgarskiej fortuny, to okazywało się zajęciem żmudnym i dość nudnym. Dodatkowo Colin doszedł do wniosku, że sprzedawanie Mrocznych eliksirów dla zaawansowanych po siedemnaście galeonów to istna przesada i na marginesie zakreślił notatkę, by obniżyć cenę w nadchodzącym tygodniu. Ale w sumie, czemu czekać? Jeszcze raz otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz.
- Marakai! - jej nazwisko brzmiało jak jakaś klątwa i podejrzewał, że niektórzy klienci mogli właśnie pomyśleć, że kogoś morduje na zapleczu. - Zmień cenę Mrocznych eliksirów do dwunastu galeonów i wystaw wielką tablicę z promocją na witrynie - polecił, gdy zabiegana dziewczyna zmaterializowała się przed nim. - I pośpiesz się z tymi zamówieniami, ile można czekać! - strofował ją dalej, nie przejmując się faktem, że od wydania polecenia do drugiego okrzyku minęła może minuta. Był właścicielem, przecież mu wolno, a jak jej się nie podoba, to tam były drzwi; proste i logiczne. Jeśli nie będzie trzymał pracowników krótko, rozpanoszą się jak przebrzydłe mugolaki i zaczną mu wchodzić w drogę. Wrócił na krzesło, nie liczył już który raz tego dnia, sięgając ponownie po pergamin z transakcjami i wrócił do nudnego procesu sprawdzania każdej liczby, łączenia jej z wydatkami z zamówień, a potem wyliczania właściwych zysków na marży. Zajęcie absolutnie niegodne szlachcica, ale i takie, którego nie powierzyłby nikomu innemu, nie darząc go bezgranicznym zaufaniem, a takich osób wśród pracowników zwyczajnie nie było.
Kątem oka zerkał jeszcze na feralne tomy z poezją. Może jednak mógłby spróbować ostatni raz...? Jakieś zaklęcie wyciszające? Zamknął oczy, odganiając kuszące myśli i wrócił do liczenia. Największy zysk osiągał z podręczników, co nie powinno go dziwić - taka tendencja utrzyma się jeszcze długo, gdy rodzice będą dokupywali książki, o których zapomnieli - więc dla pewności postanowił wyciągnąć z zaplecza nierozpakowane egzemplarze. Mała powakacyjna promocja chyba jeszcze nikomu nie zaszkodziła, pomyślał, celując różdżką w głąb pomieszczenia i prostym Accio przywołując pożądane pudło. Otworzył je kolejnym zaklęciem i kolejno wyładował książki na blat, wdychając zapach ich nowości i świeżości. Tak, zdecydowanie było to lepsze od liczb, zestawień, zamówień i całej biurokracji, z jaką musiał się użerać. Poukładał księgi w stosy zgodnie z przedmiotami, których dotyczyły poszczególne pozycje. Podręczniki do transmutacji były niezmiennie takie same od dziesięciu lat i Colin podejrzewał, że w najbliższym czasie się to nie zmieni, dlatego nie martwił się faktem, że mogłyby zostać niesprzedane. Co innego astronomia, której liczne egzemplarze pozostawały niesprzedane na sklepowych półkach; najwyraźniej współcześni uczniowie niezbyt chętnie wybierali ją na owutemy.
Zgarnął książki znów do pudła, uniósł je zaklęciem i wyszedł z pomieszczenia, by porozstawiać je na specjalnie przygotowanych wyspach na środku sklepu, gdzie od kilku miesięcy zgodnie z jego zarządzeniem rozkładano książki w promocyjnych cenach. Poza tym był to doskonały wabik na klientów. Pyrgnął karton na ziemię i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu pracownika, któremu mógłby przekazać to niewdzięczne i kompletnie nieszlacheckie zajęcie, ale w zasięgu wzroku nie było absolutnie nikogo; dodatkowo w księgarni pojawiło się kilku nowych klientów i Colin wolał nie krzyczeć po raz trzeci, szczególnie że był teraz doskonale widoczny. Z westchnieniem największej krzywdy, jakiej właśnie doznawał, postanowił więc samemu rozpakować karton - absolutnie się jednak nie schylając, lecz różdżką i zaklęciami ustawiając książki jednak obok drugiej.
z/t
8.11.1955
Ostatnie tygodnie mojego życia były bardzo burzliwe. Nim zdążyłam wydobrzeć po niesłusznym zamknięciu w celi, doznałam szoku emocjonalnego przez publiczne, wręcz godne ekshibicjonisty, zaręczyny. Nagle wszyscy zwracali jeszcze bardziej zwracać uwagę na nas w Szpitalu, a i nie miałam spokoju w pracowni alchemika. Trudno było powiedzieć swojemu szefowi, że nagłe zainteresowanie eliksirami jest spowodowane moim przyszłym zamążpójściem. Nie mogłam palącego pierścionka traktować jako wymówkę, więc prędko zabrałam się za zleconą pracę badawczą. Chociaż byłam naprawdę początkującą alchemiczką, czułam powołanie. Mój wujek, Oliver, często powtarzał mi, że powinnam zrezygnować ze Szpitala Świętego Munga i otworzyć własną pracownie. Jednak stała posada gwarantowała mi bardzo dużo, a nie chciałam stracić poczucia bezpieczeństwa. Tym bardziej nie mogłam stać się ponownie zależna finansowo od rodziców. A już nie na pewno nie od nowego narzeczonego. Ten natomiast okazał się pożyteczny chociaż w jednej kwestii: polecił mi księgarnie lorda Fawleya. Miałam nadzieję, że znajdę tam wiele ksiąg do swoich badań. Wyobrażam może sobie zbyt wiele, ale kiedy tylko dowiedziałam się o swojej chorobie, potrzebowałam znaleźć na nią lek. Czułam się coraz gorzej, a patrząc z przyszłej perspektywy nie mogłam nagle zamienić się posąg. Weszłam do księgarni, odpinając od raz płaszczyk. Zapach książek od razu mnie uspokoił. Nie chciałam najpierw zaleźć właściciela, wolałam zdać się na swój instynkt. Chodziłam między regałami, szukając odpowiedniego działu. Zainteresowała mnie jedna z książek znajdująca się na najwyższej półce. Jak zwykle nie pamiętałam, czy wzięłam różdżkę, więc wpadłam na jakiś absurdalny pomysł. Zamiast poszukać jednak kogoś z obsługi, ja zaczęłam wdrapywać się po najniższych półkach, tak aby sięgnąć upragnioną księgę. To nie było się skończyć dobrze. Straciłam równowagę, chwyciłam pierwszą lepszą książkę, szukając punktu zaczepienia i z hukiem wylądowałam na podłodze, a tuż za mną kilka ciekawych zbiorów. „Jak sprawdzić mu przyjemność” leżało tuż obok mnie, na moich kolanach „czterdzieści jeden sposobów na życie jak arystokrata”, gdzieś na łydkach „1000 sposobów na eliksir miłosny”, na barku „miłość dla bystrzaków”, w głowę uderzyła mnie opasła księga o chorobach genetycznych. Szybko próbowałam posprzątać to co nabałaganiłam, ale zawroty głowy były zdecydowanie za silne, żeby wstać i wygrzebać się ze stosów książek. Och, rany jakie będę mieć siniaki!
Ostatnie tygodnie mojego życia były bardzo burzliwe. Nim zdążyłam wydobrzeć po niesłusznym zamknięciu w celi, doznałam szoku emocjonalnego przez publiczne, wręcz godne ekshibicjonisty, zaręczyny. Nagle wszyscy zwracali jeszcze bardziej zwracać uwagę na nas w Szpitalu, a i nie miałam spokoju w pracowni alchemika. Trudno było powiedzieć swojemu szefowi, że nagłe zainteresowanie eliksirami jest spowodowane moim przyszłym zamążpójściem. Nie mogłam palącego pierścionka traktować jako wymówkę, więc prędko zabrałam się za zleconą pracę badawczą. Chociaż byłam naprawdę początkującą alchemiczką, czułam powołanie. Mój wujek, Oliver, często powtarzał mi, że powinnam zrezygnować ze Szpitala Świętego Munga i otworzyć własną pracownie. Jednak stała posada gwarantowała mi bardzo dużo, a nie chciałam stracić poczucia bezpieczeństwa. Tym bardziej nie mogłam stać się ponownie zależna finansowo od rodziców. A już nie na pewno nie od nowego narzeczonego. Ten natomiast okazał się pożyteczny chociaż w jednej kwestii: polecił mi księgarnie lorda Fawleya. Miałam nadzieję, że znajdę tam wiele ksiąg do swoich badań. Wyobrażam może sobie zbyt wiele, ale kiedy tylko dowiedziałam się o swojej chorobie, potrzebowałam znaleźć na nią lek. Czułam się coraz gorzej, a patrząc z przyszłej perspektywy nie mogłam nagle zamienić się posąg. Weszłam do księgarni, odpinając od raz płaszczyk. Zapach książek od razu mnie uspokoił. Nie chciałam najpierw zaleźć właściciela, wolałam zdać się na swój instynkt. Chodziłam między regałami, szukając odpowiedniego działu. Zainteresowała mnie jedna z książek znajdująca się na najwyższej półce. Jak zwykle nie pamiętałam, czy wzięłam różdżkę, więc wpadłam na jakiś absurdalny pomysł. Zamiast poszukać jednak kogoś z obsługi, ja zaczęłam wdrapywać się po najniższych półkach, tak aby sięgnąć upragnioną księgę. To nie było się skończyć dobrze. Straciłam równowagę, chwyciłam pierwszą lepszą książkę, szukając punktu zaczepienia i z hukiem wylądowałam na podłodze, a tuż za mną kilka ciekawych zbiorów. „Jak sprawdzić mu przyjemność” leżało tuż obok mnie, na moich kolanach „czterdzieści jeden sposobów na życie jak arystokrata”, gdzieś na łydkach „1000 sposobów na eliksir miłosny”, na barku „miłość dla bystrzaków”, w głowę uderzyła mnie opasła księga o chorobach genetycznych. Szybko próbowałam posprzątać to co nabałaganiłam, ale zawroty głowy były zdecydowanie za silne, żeby wstać i wygrzebać się ze stosów książek. Och, rany jakie będę mieć siniaki!
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jeżeli dzień zaczął się parszywie, to wcale nie znaczy, że nie może być jeszcze gorzej. Może i Colin właśnie się o tym przekonywał, załamując ręce nad kolejnymi księgami rachunkowymi. Zastępca, którego zatrudnił do pomocy, okazał się albo kompletnym idiotą w sprawach księgowych, albo specjalnie doprowadzał Esy i Floresy do ruiny, zamawiając wielkie nakłady ksiąg, które nigdy, przenigdy nie miałyby szansy się sprzedać. Colin pałał więc świętym gniewem i równie świętym oburzeniem, kartkując kolejne strony, przeglądając zapisy i kipiąc coraz większą żądzą mordu. Potrzebował chwili odpoczynku, świeżego powietrza (czyli zapachu setek ksiąg zebranych w jednym miejscu, a nie dusznego pomieszczenia, w którym aż dudniło od negatywnych emocji) a do tego jakiejś szklaneczki dobrego alkoholu, która przytłumiłaby jego skołatane, rozedrgane nerwy.
Alkoholu dostać nie mógł; nawet on uważał, że popijanie w pracy byłoby poniżej wszelkiej godności i to bez względu na to, czy jest się szeregowym pracownikiem czy samym właścicielem, ale mógł sobie zapewnić chwilę oddechu i przerwy. Co też niezwłocznie uczynił, wychodząc z gabinetu i zostawiając za sobą niedokończone wyliczenia, przewalone papiery, sterty rachunków i wszystko co, co budziło w nim w tym momencie chęć niszczenia całego otoczenia. Na czele z tym idiotą, którego nieopacznie zatrudnił. Oparł łokcie o balustradę, która dzieliła galerię od reszty sali i spojrzał z góry na opustoszałą praktycznie księgarnię. Godzina była zbyt wczesna, by między alejkami kręcił się większy tłum, dlatego nawet sami pracownicy poruszali się dość sennie i powoli, a Colin mógłby przysiąc, że w alejce z transmutacją jeden z nich właśnie smacznie pochrapywał. Jako przykładny właściciel postanowił więc go czym prędzej dobudzić i skierował się w stronę schodów, pokonując je błyskawicznie, a potem ruszył w kierunku działu transmutacyjnego... brutalnie przerwawszy swoją wędrówkę na dźwięk hałasu, który dobiegał gdzieś z prawej strony. Hałasu, który ranił uszy Colina, wskazywał bowiem na to, że był wywołany upadającymi książkami.
- Doprawdy... ludzkość wynalazła coś takiego jak drabiny, panno Sykes - wydusił z siebie, cedząc każdą samogłoskę tonem wyraźnie zirytowanym. Widok porozrzucanych na podłodze książek łamał mu serce bardziej niż obecność tej... dziewuchy w jego własnej księgarni. - Nie trzeba niszczyć drogocennych zbiorów w poszukiwaniu... - jego wzrok przesunął się po grzbietach niektórych ksiąg, a brew powędrowała do góry - upragnionej książki. Wystarczy zawołać pracownika, od tego tu w końcu są. - Założył ręce do tyłu, stojąc wyczekująco nad dziewczyną bez najmniejszego zamiaru, by choćby pomóc jej wstać. Narobiła bałaganu, więc niech teraz sobie radzi sama; osoba traktująca książki w ten sposób nie była mile widziana w Esach, nie mówiąc już o tym, że Colin miał inny ważny powód, by jej tutaj nie witać z fanfarami i komitetem powitalnym.
Alkoholu dostać nie mógł; nawet on uważał, że popijanie w pracy byłoby poniżej wszelkiej godności i to bez względu na to, czy jest się szeregowym pracownikiem czy samym właścicielem, ale mógł sobie zapewnić chwilę oddechu i przerwy. Co też niezwłocznie uczynił, wychodząc z gabinetu i zostawiając za sobą niedokończone wyliczenia, przewalone papiery, sterty rachunków i wszystko co, co budziło w nim w tym momencie chęć niszczenia całego otoczenia. Na czele z tym idiotą, którego nieopacznie zatrudnił. Oparł łokcie o balustradę, która dzieliła galerię od reszty sali i spojrzał z góry na opustoszałą praktycznie księgarnię. Godzina była zbyt wczesna, by między alejkami kręcił się większy tłum, dlatego nawet sami pracownicy poruszali się dość sennie i powoli, a Colin mógłby przysiąc, że w alejce z transmutacją jeden z nich właśnie smacznie pochrapywał. Jako przykładny właściciel postanowił więc go czym prędzej dobudzić i skierował się w stronę schodów, pokonując je błyskawicznie, a potem ruszył w kierunku działu transmutacyjnego... brutalnie przerwawszy swoją wędrówkę na dźwięk hałasu, który dobiegał gdzieś z prawej strony. Hałasu, który ranił uszy Colina, wskazywał bowiem na to, że był wywołany upadającymi książkami.
- Doprawdy... ludzkość wynalazła coś takiego jak drabiny, panno Sykes - wydusił z siebie, cedząc każdą samogłoskę tonem wyraźnie zirytowanym. Widok porozrzucanych na podłodze książek łamał mu serce bardziej niż obecność tej... dziewuchy w jego własnej księgarni. - Nie trzeba niszczyć drogocennych zbiorów w poszukiwaniu... - jego wzrok przesunął się po grzbietach niektórych ksiąg, a brew powędrowała do góry - upragnionej książki. Wystarczy zawołać pracownika, od tego tu w końcu są. - Założył ręce do tyłu, stojąc wyczekująco nad dziewczyną bez najmniejszego zamiaru, by choćby pomóc jej wstać. Narobiła bałaganu, więc niech teraz sobie radzi sama; osoba traktująca książki w ten sposób nie była mile widziana w Esach, nie mówiąc już o tym, że Colin miał inny ważny powód, by jej tutaj nie witać z fanfarami i komitetem powitalnym.
Marzenia nigdy nie spełniają się same. Trzeba się mocno zmotywować. Na początku uważałam, że to jakiś absurd. Czy ja naprawdę mogę wynaleźć eliksir na Dotyk Meduzy? Bez zbędnych szczegółów spytałam Samaela, niechże będzie jakiś z niego pożytek, gdzie znajdę najlepszy skład z księgami, o których mi się jeszcze nie śniło. Bałam się znowu odwiedzić jego wielki dwór i poczuć podobną atmosferę jak na zaręczynach, więc zdecydowanie bezpieczniejsze były Esy i Floresy. Cały miesiąc zaczął się wyjątkowo parszywie, więc wolałam skupić się na swojej pracy badawczej. Potrzebowałam konkretnych ksiąg, które umożliwią mi zwięzłe przedstawienie tematu, a następnie znalezienie specjalistów. Och, to było najtrudniejsze zadanie. Wszak sama na pewno nie dam rady! Nawet nie potrafiłam na razie określić, kogo potrzebuję najbardziej oprócz alchemików i sprawnie szukających informacji ludzi. Może podróżnicy i ich zagraniczne składniki eliksirów? Och, sama nie wiem. Nic już nie wiem. Błądzę po księgarni jak małe dziecko i pierwszy raz w życiu przychodzi mi myśl, że przydałby mi się właśnie teraz Samael. O ile nie chciałam mu jeszcze za wiele mówić o swojej pracy po godzinach, na pewno znał się bardziej na magii leczniczej. Nim jednak wyruszyłam na prawdziwe poszukiwania swojego skarbu, stało się wielkie nieszczęście, a mnie już wszystko bolało. Odgradzałam się powoli od książek, składując je na jeden w zasadzie niewielki stosik. I oczywiście, musiałam usłyszeć niestety już znajomy głos. Na róg jednorożca, brakowało mi jeszcze tego nieszczęścia. Lordzie, napiszesz teraz świetnie nie – polecający list do mojego narzeczonego, jak kiepskiego dokonał wyboru? Prawie prychnęłam zirytowana, ale prędko się opanowałam i powróciłam do układania książek w stosik.
- Och, widzi lord jakiegoś pracownika? – spytałam żałośnie. Może i Colin był wyższy i nie wiedział, że niskie osoby zrobią wszystko, aby tylko nie przyznawać się do swojego egzystencji z punktu widzenia krasnala, a drabina zdecydowanie godzina w moją dumę. Jasne, gdzieś tam pewnie stała, ale z racji braku obecności jakiegokolwiek pracownika wolałam działać na własną rękę. Gdy książki już nie leżały a mnie, a przeczytanie ich tytułów było prawie niemożliwe bez dodatkowego schylenia się przez Colina, zaczęłam szukać w swojej torebce różdżki.
- Oczywiście, przepraszam za ten bałagan – wymamrotałam prędko, skruszona – Następny razem będę krzyczeć od progu, jeśli po raz kolejny nikogo nie zauważę. W sumie to ciekawe, czy działa tu accio? Wtedy niepotrzebni byliby pracownicy i zdecydowanie ułatwiło… Ach, mam! – przerwałam, zwycięsko wyciągając różdżkę z torebki. Rzuciłam zaklęcie czyszczące, a każda z książek wędrowała na swoje miejsce. Chrząknęłam, zgrabnie wstając z podłogi i otrzepując swoją piękną sukienkę (lokowanie produktu) z warstewki kurzu. Obrzydlistwo. Czy ci pracownicy naprawdę tu istnieli?
- Ale skoro już pan tu jest lordzie Fawley, ptaszki mi doniosły – kolejna próba nie nazywana Samaela narzeczonym – słyszałam, że ma pan świetnie wyposażoną księgarnię, potrzebuję kilku ksiąg o magii leczniczej, eliksirach, może coś o planowaniu pracy badawczej, chorobach genetycznych i och, zapomniałabym, coś na prezent – świergoczę, podchodząc do ciebie z niewielkim uśmiechem. Nie chciałam, aby zabrzmiało to jak rozkaz, ale prośba o pomoc. W końcu, ileż bałaganu mogę jeszcze sama narobić? – Czy mogłabym prosić o pańską pomoc? Nikt lepiej niż pan nie zna tego miejsca – dodaję uroczo, chowając różdżkę w odmęty torebki.
- Och, widzi lord jakiegoś pracownika? – spytałam żałośnie. Może i Colin był wyższy i nie wiedział, że niskie osoby zrobią wszystko, aby tylko nie przyznawać się do swojego egzystencji z punktu widzenia krasnala, a drabina zdecydowanie godzina w moją dumę. Jasne, gdzieś tam pewnie stała, ale z racji braku obecności jakiegokolwiek pracownika wolałam działać na własną rękę. Gdy książki już nie leżały a mnie, a przeczytanie ich tytułów było prawie niemożliwe bez dodatkowego schylenia się przez Colina, zaczęłam szukać w swojej torebce różdżki.
- Oczywiście, przepraszam za ten bałagan – wymamrotałam prędko, skruszona – Następny razem będę krzyczeć od progu, jeśli po raz kolejny nikogo nie zauważę. W sumie to ciekawe, czy działa tu accio? Wtedy niepotrzebni byliby pracownicy i zdecydowanie ułatwiło… Ach, mam! – przerwałam, zwycięsko wyciągając różdżkę z torebki. Rzuciłam zaklęcie czyszczące, a każda z książek wędrowała na swoje miejsce. Chrząknęłam, zgrabnie wstając z podłogi i otrzepując swoją piękną sukienkę (lokowanie produktu) z warstewki kurzu. Obrzydlistwo. Czy ci pracownicy naprawdę tu istnieli?
- Ale skoro już pan tu jest lordzie Fawley, ptaszki mi doniosły – kolejna próba nie nazywana Samaela narzeczonym – słyszałam, że ma pan świetnie wyposażoną księgarnię, potrzebuję kilku ksiąg o magii leczniczej, eliksirach, może coś o planowaniu pracy badawczej, chorobach genetycznych i och, zapomniałabym, coś na prezent – świergoczę, podchodząc do ciebie z niewielkim uśmiechem. Nie chciałam, aby zabrzmiało to jak rozkaz, ale prośba o pomoc. W końcu, ileż bałaganu mogę jeszcze sama narobić? – Czy mogłabym prosić o pańską pomoc? Nikt lepiej niż pan nie zna tego miejsca – dodaję uroczo, chowając różdżkę w odmęty torebki.
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Być może w innych okolicznościach widok niepozornego dziewczęcia - tymże przecież w końcu była, wiekowo zbliżając jeszcze ku dziecku niż osobie dorosłej, co przyznawał sam przed sobą z niekrytą, złośliwą satysfakcją - rozczuliłby go i zafrasował jednocześnie, zmuszając niejako do niesienia pomocy. Wyciągnięcia ręki, podniesienia z ziemi i ułożenia książek na swoich miejscach, uśmiechając się przy tym łagodnie i oznajmiając, że przecież nic się nie stało. Niemniej sama osoba Eilis Sykes sprawiała, że w Colinie krew burzyła się na nowo, a ciśnienie niebezpiecznie wzrastało, chociaż siłą rzeczy to przecież nie ją powinien winić za cały galimatias uczuciowy, w jaki wplątał go Samael. Dziewczyna nie była niczemu winna, a na pewno nie temu, że Avery postanowił zachować sekret zaręczyn dla siebie - traktując Colina na równi z tą całą tłuszczą, jaka uczestniczyła w balu, nie wspominając ani słowem o planowanym kroku. Nawet się nie zająknął na ten temat, gdy Colin mówił o Rosalie; nie mruknął nawet pół zgłoski, gdy Colin sam wypytywał go o małżeńską przyszłość. Nie powiedział nic, kompletnie nic i to bolało księgarza bardziej niż jakakolwiek zdrada. Nie mógł jednak tego bólu pokazać Samaelowi; zostałby najpewniej wyśmiany i zmieszany z błotem na okazana w ten sposób słabość i skłonność do uczuć, które nie powinny cechować żadnego poważnego szlachcica.
Siłą rzeczy obiektem niechęci stała się więc panna Sykes, z czego Colin właśnie korzystał, przypatrując się jej z nieukrywaną dezaprobatą. Nawet fakt, że ułożyła książki na w miarę równy stos, a potem odesłała je na półki, nie zmienił jego negatywnego nastawienia. Spiął wszystkie mięśnie i spojrzał na nią z naganą w oczach.
- Każdy cywilizowany człowiek podchodzi wtedy do kontuaru i prosi pracownika o pomoc, nawet krzyk nie jest wtedy potrzebny. Wyobraża sobie pani, że wszedłbym do jej klitki, w której warzy pani eliksiry i zaczął na oko dodawać do kociołka pierwsze z brzegu składniki? - beznamiętnie patrzył, jak wyciera ubranie z kurzu. Miał szczerą nadzieję, że między fałdy materiału zaplątał się jakiś złośliwy, krwiożerczy i wyjątkowo toksyczny pająk. - Widać, że nie bywa pani za często w takich miejscach jak to - dodał już z wyraźnym uprzedzeniem w głosie, podchodząc do jednej z półek i przestawiając książki, które jakiś pracownik lub klient odłożył na niewłaściwe miejsce. Irytowało go w tej dziewczynie wszystko, od tonu, w jakim się do niego zwracała, przez ten niewinny, uprzejmy uśmiech osoby, którą przyłapano na niezdarności, po każdy ruch jej ciała, przywołujący na myśl Samaela, do którego będzie ono niedługo należało.
- Jeśli szuka pani ksiąg o eliksirach, to dział społeczny z pewnością nie jest odpowiednim miejscem - jego wzrok prześlizgnął się po okładkach najbliższych książek. Traktowały o wszystkim, od powinności małżeńskich po odpowiednie zachowywanie się przy stole, ale nawet gdyby nie był właścicielem tego miejsca, doskonale wiedziałby, że treści alchemicznych tu nie znajdzie. Najwyraźniej jednak Merlin postanowił ukarać go dzisiaj towarzystwem tej młodej, tfu, damy. - Natomiast jeśli prezentem ma być książka "Odkryj niewiastę w smoczycy", to służę najszczerszą pomocą - dodał zaraz, mierząc pannę Sykes spojrzeniem z lekka znudzonym, jakby tylko konieczność bycia dobrym i uprzejmym sprzedawcą trzymała go na miejscu.
Siłą rzeczy obiektem niechęci stała się więc panna Sykes, z czego Colin właśnie korzystał, przypatrując się jej z nieukrywaną dezaprobatą. Nawet fakt, że ułożyła książki na w miarę równy stos, a potem odesłała je na półki, nie zmienił jego negatywnego nastawienia. Spiął wszystkie mięśnie i spojrzał na nią z naganą w oczach.
- Każdy cywilizowany człowiek podchodzi wtedy do kontuaru i prosi pracownika o pomoc, nawet krzyk nie jest wtedy potrzebny. Wyobraża sobie pani, że wszedłbym do jej klitki, w której warzy pani eliksiry i zaczął na oko dodawać do kociołka pierwsze z brzegu składniki? - beznamiętnie patrzył, jak wyciera ubranie z kurzu. Miał szczerą nadzieję, że między fałdy materiału zaplątał się jakiś złośliwy, krwiożerczy i wyjątkowo toksyczny pająk. - Widać, że nie bywa pani za często w takich miejscach jak to - dodał już z wyraźnym uprzedzeniem w głosie, podchodząc do jednej z półek i przestawiając książki, które jakiś pracownik lub klient odłożył na niewłaściwe miejsce. Irytowało go w tej dziewczynie wszystko, od tonu, w jakim się do niego zwracała, przez ten niewinny, uprzejmy uśmiech osoby, którą przyłapano na niezdarności, po każdy ruch jej ciała, przywołujący na myśl Samaela, do którego będzie ono niedługo należało.
- Jeśli szuka pani ksiąg o eliksirach, to dział społeczny z pewnością nie jest odpowiednim miejscem - jego wzrok prześlizgnął się po okładkach najbliższych książek. Traktowały o wszystkim, od powinności małżeńskich po odpowiednie zachowywanie się przy stole, ale nawet gdyby nie był właścicielem tego miejsca, doskonale wiedziałby, że treści alchemicznych tu nie znajdzie. Najwyraźniej jednak Merlin postanowił ukarać go dzisiaj towarzystwem tej młodej, tfu, damy. - Natomiast jeśli prezentem ma być książka "Odkryj niewiastę w smoczycy", to służę najszczerszą pomocą - dodał zaraz, mierząc pannę Sykes spojrzeniem z lekka znudzonym, jakby tylko konieczność bycia dobrym i uprzejmym sprzedawcą trzymała go na miejscu.
Nie tylko lorda Fawleya wieść o zaręczynach nagle uderzyła i zaskoczyła. Codziennie wieczorem zdejmowałam pierścionek, kładłam go na stoliku nocnym, modląc się, aby go rano nie było. Wszystko mogło się okazać złym snem, z którego budzi mnie słodka Harriett. To pokrzyżowało też moje szyki. Zastanawiałam się, jak bardzo znam Samaela i czy to ma jakiś sens. Jednak w mojej głowie nie pojawiało się żadne rozwiązanie. Musiałam zaakceptować stan rzeczy, żeby nie popełnić towarzyskiego seppuku. Mimo wszystko, znajomym mojego narzeczonego starałam się okazać szacunek. Uśmiechać się tak jak mi kazał i zapewne mówić o nim w samych superlatywach. Nie rozumiałam jego zachowania. Czyż nie było już wolnych szlachcianek, że m u s i a ł uklęknąć akurat przede mną? Trudno było mi o tym nie myśleć, nie przejmować się przyszłością, bo najbardziej uderzał mnie fakt, że jako żona stracę swoją wolność. Łudziłam się, że będę nadal mogła prowadzić swoje badania, pomagać ludziom i ofiarować im swoje ciepło. Starałam się je przelać na Samaela, lecz nadal jak go widziałam, byłam w takim szoku, że nie potrafiłam otoczyć go odpowiednią bliskością. Skąd miałam wiedzieć, jak się zachować przy mężczyźnie, przy zupełnie obcym mi mężczyźnie? Nie rozumiałam również zachowania lorda Fawleya. Wszystko zdążyłam posprzątać, a on złościł się gorzej niż mama, gdy powiedziałam jej o zaręczynach. Ciotka też mnie pewnie wyśmieje, nigdy nie uważałam, że potrzebuje mężczyzny do szczęścia.
- W każdej cywilizowanej księgarni klienci są witani u progu, a mnie powitał jedynie kurz, lordzie Fawley - wysyczałam przez zęby. Samael był w błędzie. To żaden miły człowiek, a jego księgarnia jest wyposażona w same najgorsze pozycje. Nawet nie zdążyłam przejść do działu medycznego, a już poczułam się urażona. Wyprostowałam się, zastanawiając się, skąd wie, gdzie pracuję. Czy rozmawiał o mnie z Samaelem?
- Owszem, wolałam zdradzać pańską księgarnię z konkurencją, lecz mój narzeczony nalegał, aby pana odwiedzić – tak, powiedziałam to. Pierwszy raz przy innych przyznałam, kim jest dla mnie lord Avery i że jestem tu z jego polecenia. Wyminęłam mężczyznę, który tak ochoczo wyżerał moją drobną sylwetkę spojrzeniem. Poczułam się zupełnie naga. Okryłam się zarumieniona szczelniej płaszczem, czując zmieszanie. Dlaczego polecał mi miejsce z tak niemiłym człowiekiem?
- Och, skąd pański podły humor? Odkręca tak pan każdego klienta, który chce w pańskiej księgarni zostawić galeony? – próbowałam go ustawić. Nie mogłam tego zrobić tak jak chciałam, lecz już układałam w myślach list do Samaela, w którym poskarżę się na piekielną postawę Colina. Och, tak, właśnie to zrobię. Będę musiała odwiedzić bibliotekę Averych, jeśli chcę znaleźć odpowiedzi na swoje pytania. Ugryzłam się w język, gdy miałam już odpowiedzieć, że zamiast siedzieć w swojej klitce powinien poczytać trochę z działu biznesu i jak traktować potencjalnego klienta. Kiedy niebezpośrednio nazwał mnie smoczycą, przystanęłam i spojrzałam na niego z pogardą. Och, tak, Samael zdecydowanie się o wszystkim dowie. Chciałam go spoliczkować, tu i teraz. Przygryzłam wargę, czując w jakiej niekomfortowej jestem sytuacji.
- Gdzież podziewała się pańska guwernantka – szepnęłam pod nosem załamana, pokazując swój niesmak przez szybkie odwrócenie się na pięcie i zatrzymanie się przy sąsiednim dziale z eliksirami. Dam mu szansę na obronę, na przeprosiny, a i tak napiszę stosowny list do Samaela. Co za paskudne miejsce!!
- W każdej cywilizowanej księgarni klienci są witani u progu, a mnie powitał jedynie kurz, lordzie Fawley - wysyczałam przez zęby. Samael był w błędzie. To żaden miły człowiek, a jego księgarnia jest wyposażona w same najgorsze pozycje. Nawet nie zdążyłam przejść do działu medycznego, a już poczułam się urażona. Wyprostowałam się, zastanawiając się, skąd wie, gdzie pracuję. Czy rozmawiał o mnie z Samaelem?
- Owszem, wolałam zdradzać pańską księgarnię z konkurencją, lecz mój narzeczony nalegał, aby pana odwiedzić – tak, powiedziałam to. Pierwszy raz przy innych przyznałam, kim jest dla mnie lord Avery i że jestem tu z jego polecenia. Wyminęłam mężczyznę, który tak ochoczo wyżerał moją drobną sylwetkę spojrzeniem. Poczułam się zupełnie naga. Okryłam się zarumieniona szczelniej płaszczem, czując zmieszanie. Dlaczego polecał mi miejsce z tak niemiłym człowiekiem?
- Och, skąd pański podły humor? Odkręca tak pan każdego klienta, który chce w pańskiej księgarni zostawić galeony? – próbowałam go ustawić. Nie mogłam tego zrobić tak jak chciałam, lecz już układałam w myślach list do Samaela, w którym poskarżę się na piekielną postawę Colina. Och, tak, właśnie to zrobię. Będę musiała odwiedzić bibliotekę Averych, jeśli chcę znaleźć odpowiedzi na swoje pytania. Ugryzłam się w język, gdy miałam już odpowiedzieć, że zamiast siedzieć w swojej klitce powinien poczytać trochę z działu biznesu i jak traktować potencjalnego klienta. Kiedy niebezpośrednio nazwał mnie smoczycą, przystanęłam i spojrzałam na niego z pogardą. Och, tak, Samael zdecydowanie się o wszystkim dowie. Chciałam go spoliczkować, tu i teraz. Przygryzłam wargę, czując w jakiej niekomfortowej jestem sytuacji.
- Gdzież podziewała się pańska guwernantka – szepnęłam pod nosem załamana, pokazując swój niesmak przez szybkie odwrócenie się na pięcie i zatrzymanie się przy sąsiednim dziale z eliksirami. Dam mu szansę na obronę, na przeprosiny, a i tak napiszę stosowny list do Samaela. Co za paskudne miejsce!!
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Irytacja wzrastała z każdą kolejną sekundą, potęgowana po stokroć kolejnymi słowami, które padały z dziewczęcych ust (tak, będzie ją nazywał dziewczyną, młodą i nieopierzoną, bo na miano kobiety zdecydowanie nie zasługiwała). I Colin po raz pierwszy od czasu swojej znajomości z Samaelem zrozumiał, że faktycznie m o ż n a nienawidzić żeńskiego rodzaju - a raczej konkretnych jego przedstawicielek - czego doświadczał na swojej własnej skórze. W środku aż się w nim gotowało i jedynie świadomość, że są w miejscu publicznym, a z każdej strony zaraz może ktoś nadejść, powstrzymała go od wyrażenia swojej dezaprobaty i niechęci w sposób, z jakiego Samael niewątpliwie byłby dumny.
- Owszem, lecz to zależy od klienta - odburknął krótko, wyraźnie dając dziewczynie do zrozumienia, że na jej skinięcie palcem w Esach i Floresach nie będzie ustawiał się kordon pracowników gotowych spełniać najmniejszą zachciankę. - Droga wolna, panno Sykes, nie zamierzam pani niewolić swoją obecnością wmojej księgarni tuż po tym, gdy zrobiła z niej pani pobojowisko - wbił w nią ostre spojrzenie, jakby faktycznie chciał się jej pozbyć za wszelką cenę, choć w rzeczywistości naginał jedynie jej granice wytrzymałości. I dobrego zachowania połączonego z wrodzoną kulturą - tak przynajmniej podejrzewał, jako że Samael nie oświadczyłby się przecież byle dziewce z ulicy, która nie potrafi skłonić głowy przed szlachcicem i okazać mu należnego szacunku.
Z drugiej strony tych kilkadziesiąt słów wymienionych z dziewczyną upewniło go w jednym: jeśli Avery szukał płochego dziewczęcia, to panna Sykes z pewnością do tej grupy zwierzyny nie należała. Co prawda podejrzewał, że w towarzystwie narzeczonego - to słowo nie tylko nie mogło przejść mu przez usta, ale nawet pojawienie się go w samych myślach powodowało nieprzyjemne uczucie - zachowuje się zupełnie odmiennie, ale nie mógł się już doczekać, aż Samael zmiażdży w niej ten brak potulności, jaki okazywała jego przyjaciołom. A kto wie, może w ramach dobrego humoru Avery pozwoli i jemu wyrównać dotychczasowe k r z y w d y, jakich doświadczył z rąk tej dziewczyny?
- Mój humor nie ma nic do rzeczy, niemniej skoro pani już tu jest i najwyraźniej szuka książki - albo po prostu przyszłaś mnie denerwować samym swoim widokiem, dodał w myślach - myślę, że mógłbym pani pomóc. Muszę jednak znać konkrety, a póki co jak na zdecydowaną klientkę - prawie wypluł ostatnie słowa, tak sarkastycznie zabrzmiały - jest pani mało konkretna. - Ruszył za nią, przechodząc do kolejnych alejek i zastanawiając się, jak bardzo w skali od jeden do jesteś martwy byłby wściekły Samael, gdyby otrzymał swoją narzeczoną w kawałkach, z lakonicznym liścikiem o małym, przykrym wypadku, który miał miejsce w księgarni.
- Owszem, lecz to zależy od klienta - odburknął krótko, wyraźnie dając dziewczynie do zrozumienia, że na jej skinięcie palcem w Esach i Floresach nie będzie ustawiał się kordon pracowników gotowych spełniać najmniejszą zachciankę. - Droga wolna, panno Sykes, nie zamierzam pani niewolić swoją obecnością wmojej księgarni tuż po tym, gdy zrobiła z niej pani pobojowisko - wbił w nią ostre spojrzenie, jakby faktycznie chciał się jej pozbyć za wszelką cenę, choć w rzeczywistości naginał jedynie jej granice wytrzymałości. I dobrego zachowania połączonego z wrodzoną kulturą - tak przynajmniej podejrzewał, jako że Samael nie oświadczyłby się przecież byle dziewce z ulicy, która nie potrafi skłonić głowy przed szlachcicem i okazać mu należnego szacunku.
Z drugiej strony tych kilkadziesiąt słów wymienionych z dziewczyną upewniło go w jednym: jeśli Avery szukał płochego dziewczęcia, to panna Sykes z pewnością do tej grupy zwierzyny nie należała. Co prawda podejrzewał, że w towarzystwie narzeczonego - to słowo nie tylko nie mogło przejść mu przez usta, ale nawet pojawienie się go w samych myślach powodowało nieprzyjemne uczucie - zachowuje się zupełnie odmiennie, ale nie mógł się już doczekać, aż Samael zmiażdży w niej ten brak potulności, jaki okazywała jego przyjaciołom. A kto wie, może w ramach dobrego humoru Avery pozwoli i jemu wyrównać dotychczasowe k r z y w d y, jakich doświadczył z rąk tej dziewczyny?
- Mój humor nie ma nic do rzeczy, niemniej skoro pani już tu jest i najwyraźniej szuka książki - albo po prostu przyszłaś mnie denerwować samym swoim widokiem, dodał w myślach - myślę, że mógłbym pani pomóc. Muszę jednak znać konkrety, a póki co jak na zdecydowaną klientkę - prawie wypluł ostatnie słowa, tak sarkastycznie zabrzmiały - jest pani mało konkretna. - Ruszył za nią, przechodząc do kolejnych alejek i zastanawiając się, jak bardzo w skali od jeden do jesteś martwy byłby wściekły Samael, gdyby otrzymał swoją narzeczoną w kawałkach, z lakonicznym liścikiem o małym, przykrym wypadku, który miał miejsce w księgarni.
Co w nim Samael widział? Byli podobno przyjaciółmi, ale lord Fawley zachowywał się jak ostatni cham. Nie powiem, oczekiwałam ciepłego przyjaciela, nikt nie musiał witać mnie z filiżanką gorącej herbaty, ale nie obraziłabym się za chociażby mruknięcie dzień dobry! Nie mogłam narzucić Samaelowi, z kim ma kontakty, ale na pewno wyrażę swoje niezadowolenie i chociaż trochę pomarudzę. Wypuściłam ciężko powietrze, mając wrażenie, że zaraz nasze spotkanie skończy się na pojedynku. Czy naprawdę musiał szukać dziury w całym?
- Przeprosiłam, posprzątałam, brak dowodów, brak zbrodni – mruknęłam pod nosem. Nie wiem, co jeszcze miałabym zrobić, aby ten człowiek nie traktował mnie jak wroga. Starałam się być naprawdę miła. Atakował mnie swoim jadem, a przecież Samael zyskał dla niego nowego klienta. Ostrożnie opuszkami palców wodziłam po grzbietach książek, czytając w myślach ich tytuły. Nic specjalnego nie zatrzymało mnie przy któreś z pozycji. Napawałem się zapachem, kosztowałam tej ciszy, którzy przez chwilę lord Fawley nie śmiał się odzywać. Chciałam go stąd wygonić, prosić, aby wrócił do swoich zajęć. Nie można było traktować książek na zasadzie, wchodzę i wychodzę. Trzeba było się nimi rozkoszować. Czułam się na obserwowanym, ale przecież już nie zrobię żadnego bałaganu.
- Jest pan zaskakująco niemiły, nie brakuje panu cukru? Mam jeszcze babeczki z jagodami – mówię to ciepło, wyjmując jedną z książek o chorobach genetycznych. Prędko przejrzałam jej spis i uznałam, że to będzie jedna z tych, które na pewno kupię. Obszerny dział o Dotyku Meduzy, och i ta następna też była wybitna. Prędko biorę drugą.
- Jeśli już pan pyta, to chętnie sięgnę jeszcze po egzemplarz o rzadkich roślinach leczniczych, och i o planowaniu pracy badawczej albo coś o wzmacnianiu siły działania eliksiru. Zapomniałabym też o jakiś nowych pozycjach z dziedziny magipsychiatrii. Czy mogę na pana liczyć? – świergoczę, uśmiechając się do lorda Fawleya ciepło. Nie chciałam pokazywać złości, naprawdę potrzebowałam pomocy, patrząc na samą ilość regałów zapełnionych od podłogi do sufitu pięknie oprawionymi księgami.
- Przeprosiłam, posprzątałam, brak dowodów, brak zbrodni – mruknęłam pod nosem. Nie wiem, co jeszcze miałabym zrobić, aby ten człowiek nie traktował mnie jak wroga. Starałam się być naprawdę miła. Atakował mnie swoim jadem, a przecież Samael zyskał dla niego nowego klienta. Ostrożnie opuszkami palców wodziłam po grzbietach książek, czytając w myślach ich tytuły. Nic specjalnego nie zatrzymało mnie przy któreś z pozycji. Napawałem się zapachem, kosztowałam tej ciszy, którzy przez chwilę lord Fawley nie śmiał się odzywać. Chciałam go stąd wygonić, prosić, aby wrócił do swoich zajęć. Nie można było traktować książek na zasadzie, wchodzę i wychodzę. Trzeba było się nimi rozkoszować. Czułam się na obserwowanym, ale przecież już nie zrobię żadnego bałaganu.
- Jest pan zaskakująco niemiły, nie brakuje panu cukru? Mam jeszcze babeczki z jagodami – mówię to ciepło, wyjmując jedną z książek o chorobach genetycznych. Prędko przejrzałam jej spis i uznałam, że to będzie jedna z tych, które na pewno kupię. Obszerny dział o Dotyku Meduzy, och i ta następna też była wybitna. Prędko biorę drugą.
- Jeśli już pan pyta, to chętnie sięgnę jeszcze po egzemplarz o rzadkich roślinach leczniczych, och i o planowaniu pracy badawczej albo coś o wzmacnianiu siły działania eliksiru. Zapomniałabym też o jakiś nowych pozycjach z dziedziny magipsychiatrii. Czy mogę na pana liczyć? – świergoczę, uśmiechając się do lorda Fawleya ciepło. Nie chciałam pokazywać złości, naprawdę potrzebowałam pomocy, patrząc na samą ilość regałów zapełnionych od podłogi do sufitu pięknie oprawionymi księgami.
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Po części mógł jej wybaczyć tę dziewczęcą impertynencję z racji jej młodego, szczenięcego wręcz wieku; z drugiej strony irytowało go to jeszcze bardziej, jako że ów młody wiek przypominał o tym, co Colina bolało ostatnio najmocniej - innej młodej damie, z którą los brutalnie go rozdzielił. Starał się nie myśleć o swojej uczuciowej porażce, gdy patrzył na Eilis; starał się też nie porównywać swojej sytuacji z sytuacją Samaela, szczęśliwie zaręczonego (chociaż obiekt zaręczyn mógł sobie wybrać nieco inny), podczas gdy Colin wciąż przełykał gorzką odmowę otrzymaną tydzień temu od Yaxley'ów. W chwili, gdy Samael klękał przed panną Sykes, gdy zegar bił północ, zapowiadając listopad, w rezydencji rodu Rosalie zadadała inna decyzja, tragiczna w skutkach dla księgarza. Której nie mógł przeboleć, chodząc wściekły na cały świat i zapijając swoją rozpacz w litrach alkoholu.
- W księgarni. Się. Nie. Je. - Wysyczał, ledwie powstrzymując się od wybuchu gwałtownej wściekłości, lecz choć jego klatka piersiowa unosiła się szybko i gwałtownie w tłumionym gniewie, nie wykonał żadnego ruchu, aby wcielić swój morderczy plan w życie. - I nie zwykłem przyjmować jedzenia od obcych sobie osób. Może to pani umknęło, panno Sykes, ale nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni - och, z pewnością nawet oficjalna prezentacja nie zmieniłaby w Colinie negatywnego nastawienia. Panna Sykes trafiła po prostu na moment w życiu Colina, gdy wszelkie znajomości, szczególnie te dotyczące wspólnego mianownika, jakim był Samael, musiały zwyczajnie kończyć się wrogim nastawieniem księgarza. Może gdyby on sam był teraz zaręczony z Rosalie, przykładałby mniejszą wagę do zdrady Samaela i nie traktował jego narzeczonej jak zła wcielonego? Cała postawa Colina mówiła teraz wyraźnie, że mężczyzna nie ma ochoty zawierać żadnej bliższej znajomości z dziewczyną, która stała tuż przed nim i jedynie dobre wychowanie oraz obowiązki właściciela księgarni jeszcze trzymały go na miejscu.
- Rośliny lecznice, dział zielarstwa, ósma alejka po prawo od wejścia, rzędy od trzeciego do osiemnastego. Księgi alchemiczne podzielone są na poddziały, musi pani zacząć szukać od alejek z działu alchemicznego i kierować się ku wyższym numerom rzędów. Magipsychiatria to z kolei dziedzina Samaela, czy narzeczony nie wskazał pani konkretnego tytułu, który mógłby panią zainteresować? - na przykład coś o stu sposobach na chronienie umysłu przed zgubnym wpływem kobiet. Miał nadzieję, że potok słów, jaki z siebie wyrzucił, skutecznie zniechęci ją do dalszej konwersacji i panna Sykes po prostu sobie pójdzie. Z drugiej strony niemile przeczuwał, że jej poszukiwania ostatniej książki miały coś wspólnego ze zbliżającymi się urodzinami Samaela... i aż uśmiechnął się w duchu na myśl o tym, z jakiego prezentu jego przyjaciel będzie bardziej uradowany.
- W księgarni. Się. Nie. Je. - Wysyczał, ledwie powstrzymując się od wybuchu gwałtownej wściekłości, lecz choć jego klatka piersiowa unosiła się szybko i gwałtownie w tłumionym gniewie, nie wykonał żadnego ruchu, aby wcielić swój morderczy plan w życie. - I nie zwykłem przyjmować jedzenia od obcych sobie osób. Może to pani umknęło, panno Sykes, ale nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni - och, z pewnością nawet oficjalna prezentacja nie zmieniłaby w Colinie negatywnego nastawienia. Panna Sykes trafiła po prostu na moment w życiu Colina, gdy wszelkie znajomości, szczególnie te dotyczące wspólnego mianownika, jakim był Samael, musiały zwyczajnie kończyć się wrogim nastawieniem księgarza. Może gdyby on sam był teraz zaręczony z Rosalie, przykładałby mniejszą wagę do zdrady Samaela i nie traktował jego narzeczonej jak zła wcielonego? Cała postawa Colina mówiła teraz wyraźnie, że mężczyzna nie ma ochoty zawierać żadnej bliższej znajomości z dziewczyną, która stała tuż przed nim i jedynie dobre wychowanie oraz obowiązki właściciela księgarni jeszcze trzymały go na miejscu.
- Rośliny lecznice, dział zielarstwa, ósma alejka po prawo od wejścia, rzędy od trzeciego do osiemnastego. Księgi alchemiczne podzielone są na poddziały, musi pani zacząć szukać od alejek z działu alchemicznego i kierować się ku wyższym numerom rzędów. Magipsychiatria to z kolei dziedzina Samaela, czy narzeczony nie wskazał pani konkretnego tytułu, który mógłby panią zainteresować? - na przykład coś o stu sposobach na chronienie umysłu przed zgubnym wpływem kobiet. Miał nadzieję, że potok słów, jaki z siebie wyrzucił, skutecznie zniechęci ją do dalszej konwersacji i panna Sykes po prostu sobie pójdzie. Z drugiej strony niemile przeczuwał, że jej poszukiwania ostatniej książki miały coś wspólnego ze zbliżającymi się urodzinami Samaela... i aż uśmiechnął się w duchu na myśl o tym, z jakiego prezentu jego przyjaciel będzie bardziej uradowany.
To zaczynało przypominać kiepski, żałosny teatr jednego aktora. Nie rozumiałam, dlaczego Samael polecił mi tę księgarnię. Prędko musiałam z nim porozmawiać albo poprosić go, aby przyszedł tu jeszcze raz za mnie. Nie potrafiłam dogadać się z lordem Fawleyem, a jego uwagi prowokowały mnie do rychłego powrotu i wylania na niego eliksiru żywej śmierci. Nie znałam swojego rozmówcy, więc trudno było mi zgadywać, skąd w nim tyle złości. Samael za niego poręczył, a tym czasem bardzo boleśnie się zawiodłam.
- A czy musi pan ją jeść od razu? – spytałam szorstko. Nawet lady Avery może potwierdzić moje zdolności cukiernicze, więc nie rozumiałam jego absurdalnej złości i sprzeciwu. Westchnęłam cicho. Tak, znów wracamy do tematu moich zaręczyn. Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego dnia. Psia krew. – Rzeczywiście, na balu było zdecydowanie za mało czasu – zauważam z udawanym smutkiem. Dla mnie tamten wieczór dłużył się w nieskończoność. Nie potrafiłam ciągle się uśmiechać, przytulać, o zgrozo, do Samaela i pokazywać, jaką jestem szczęśliwą narzeczoną. Avery nagle zdecydowanie zaczął za dużo ode mnie wymagać. Ja byłam tylko alchemiczką.
- Och, dziękuję – odwróciłam się na pięcie, nie słuchając już ani jednego słowa lorda Fawleya. Jednak wykazałam się na tyle kulturalna, że poczekałam aż skończy. Błądziłam pomiędzy wszystkimi alejkami, a za pomocą różdżki lewitowałam książkami, które mnie zaciekawiły. Wróciłam z pokaźnym stosikiem do kasy. Widząc tam tego samego mężczyznę, miałam ochotę przewrócić oczami. Co za paskudny poranek! Nie zdążyłam dotrzeć jeszcze do pracy, a już czuję, ze to będzie kolejny, najgorszy dzień mojego życia. Po wymianie krótkich uprzejmości, przynajmniej z mojej strony, zapłaciłam za książki. Nie były to moje wymarzone pozycje, ale nadal wydawały się ciekawe i może przydadzą mi się w badaniach naukowych. Uśmiechnęłam się, kładąc jeszcze na ladzie jagodową muffinkę. Jeszcze kilka z nich miałam w torebce, bo w pracy chciałam wszystkich poczęstować i udawać, w jakim świetnym jestem humorze jako narzeczona uzdrowiciela. Jedna z nich oczywiście była dla Samaela, korciło mnie, żeby coś do niej dodać, ale moje dobre serce mi nie pozwoliło.
- Cóż, lordzie Fawley, mam nadzieję, że zobaczymy się na wieczornym wernisażu u lady Aery i będzie pan w lepszym humorze – piękne zakończenie spotkania. Zapłaciłam za książki i czym prędzej wyniosłam się z tej przeklętej kawiarni. I jeszcze przy drzwiach krzyknęłam wesołe „miłego dnia, lordzie!”. Nienawidzę tego poranka.
Zt
- A czy musi pan ją jeść od razu? – spytałam szorstko. Nawet lady Avery może potwierdzić moje zdolności cukiernicze, więc nie rozumiałam jego absurdalnej złości i sprzeciwu. Westchnęłam cicho. Tak, znów wracamy do tematu moich zaręczyn. Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego dnia. Psia krew. – Rzeczywiście, na balu było zdecydowanie za mało czasu – zauważam z udawanym smutkiem. Dla mnie tamten wieczór dłużył się w nieskończoność. Nie potrafiłam ciągle się uśmiechać, przytulać, o zgrozo, do Samaela i pokazywać, jaką jestem szczęśliwą narzeczoną. Avery nagle zdecydowanie zaczął za dużo ode mnie wymagać. Ja byłam tylko alchemiczką.
- Och, dziękuję – odwróciłam się na pięcie, nie słuchając już ani jednego słowa lorda Fawleya. Jednak wykazałam się na tyle kulturalna, że poczekałam aż skończy. Błądziłam pomiędzy wszystkimi alejkami, a za pomocą różdżki lewitowałam książkami, które mnie zaciekawiły. Wróciłam z pokaźnym stosikiem do kasy. Widząc tam tego samego mężczyznę, miałam ochotę przewrócić oczami. Co za paskudny poranek! Nie zdążyłam dotrzeć jeszcze do pracy, a już czuję, ze to będzie kolejny, najgorszy dzień mojego życia. Po wymianie krótkich uprzejmości, przynajmniej z mojej strony, zapłaciłam za książki. Nie były to moje wymarzone pozycje, ale nadal wydawały się ciekawe i może przydadzą mi się w badaniach naukowych. Uśmiechnęłam się, kładąc jeszcze na ladzie jagodową muffinkę. Jeszcze kilka z nich miałam w torebce, bo w pracy chciałam wszystkich poczęstować i udawać, w jakim świetnym jestem humorze jako narzeczona uzdrowiciela. Jedna z nich oczywiście była dla Samaela, korciło mnie, żeby coś do niej dodać, ale moje dobre serce mi nie pozwoliło.
- Cóż, lordzie Fawley, mam nadzieję, że zobaczymy się na wieczornym wernisażu u lady Aery i będzie pan w lepszym humorze – piękne zakończenie spotkania. Zapłaciłam za książki i czym prędzej wyniosłam się z tej przeklętej kawiarni. I jeszcze przy drzwiach krzyknęłam wesołe „miłego dnia, lordzie!”. Nienawidzę tego poranka.
Zt
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Idź sobie stąd, wynoś się i nigdy więcej nie pokazuj mi się na uczy - z jakąż łatwością mógł wypowiedzieć te słowa, zaciskając ze złości zęby i ciskając błyskawice z oczu, by jak najszybciej pozbyć się niechcianej klientki. Wyjątkowo mocno działającej mu na nerwy samą swoją obecnością, chociaż w innych okolicznościach z pewnością zachowywałby się zupełnie inaczej. Nie pomagał fakt, że Samael od razu po balu wyjaśnił mu swój krok i swoją decyzję; nie pomogły mijające dni, które powoli zabliźniały bolące rany. Eilis działała na Colina jak płachta na byka i księgarz całym sobą czuł promieniującą od siebie niechęć. Dziewczyna musiałaby być wybitnie głupia, by tego nie zauważyć - ale najwyraźniej zauważyła, bo grzecznie odmaszerowała we wskazane alejki i Colin mógł w końcu odetchnąć z ulgą.
Nie obdarzając jej już ani jednym spojrzeniem i nie zadając sobie trudu, by coś jej jeszcze odpowiedzieć. Ostatnie słowo nie było dla niego tak ważne jak spokój ducha, gdy panna Sykes zniknęła w końcu z jego oczu, a on mógł się oprzeć o ścianę między alejkami i odetchnąć głęboko. Pośrednio był zły na samego siebie, że zareagował tak gwałtownie i dał się ponieść emocjom - Samael z pewnością nie byłby z niego zadowolony, chociaż ten brak zadowolenia zrekompensowałby sobie faktem, że Colin w końcu dorósł do tego, by właściwie traktować kobiety. Z drugiej strony to traktowanie dotyczyło wyłącznie jednego wyjątku - biedna Raven przestała się już nawet liczyć w statystyce - i sam Colin z przyjemnością rzuciłby się teraz w ramiona kogoś ze znacznie przyjemniejszym nastawieniem, gotowym mu pochlebiać na każdym kroku i kto zdecydowanie nie był narzeczoną Avery'ego. Jego wzrok podświadomie szukał już w sklepowej przestrzeni kurtyny ciemnych włosów, za którą mógłby się schować na kolejne minuty i ponownie zapomnieć.
Ruszył nawet w kierunku sklepowej lady, jako że tam mógł spotkać ją o wiele szybciej niż wśród alejek, gdzie zapewne mijali się nawet sami o tym nie wiedząc... gdy zatrzymał się w pół kroku, znów dostrzegając przeklętą sylwetkę panny Sykes. Uśmiechnął się ponuro, odpowiadając monosylabami na jej grzecznościowe formułki i wręcz piorunując ją wzrokiem, gdy na ladzie wylądował jeden z jej wypieków. Na Merlina, kto normalny nosi ze sobą muffinki na zakupy?!
- Celuję raczej w zupełne inne towarzystwo, panno Sykes - rzucił jej kąśliwe, gniewne spojrzenie, odwracając się na pięcie i ignorując jeszcze jeden dziewczęcy okrzyk, który odbił się już od jego pleców. Spotkamy się na wernisażu? Niedoczekanie.
z/t
Nie obdarzając jej już ani jednym spojrzeniem i nie zadając sobie trudu, by coś jej jeszcze odpowiedzieć. Ostatnie słowo nie było dla niego tak ważne jak spokój ducha, gdy panna Sykes zniknęła w końcu z jego oczu, a on mógł się oprzeć o ścianę między alejkami i odetchnąć głęboko. Pośrednio był zły na samego siebie, że zareagował tak gwałtownie i dał się ponieść emocjom - Samael z pewnością nie byłby z niego zadowolony, chociaż ten brak zadowolenia zrekompensowałby sobie faktem, że Colin w końcu dorósł do tego, by właściwie traktować kobiety. Z drugiej strony to traktowanie dotyczyło wyłącznie jednego wyjątku - biedna Raven przestała się już nawet liczyć w statystyce - i sam Colin z przyjemnością rzuciłby się teraz w ramiona kogoś ze znacznie przyjemniejszym nastawieniem, gotowym mu pochlebiać na każdym kroku i kto zdecydowanie nie był narzeczoną Avery'ego. Jego wzrok podświadomie szukał już w sklepowej przestrzeni kurtyny ciemnych włosów, za którą mógłby się schować na kolejne minuty i ponownie zapomnieć.
Ruszył nawet w kierunku sklepowej lady, jako że tam mógł spotkać ją o wiele szybciej niż wśród alejek, gdzie zapewne mijali się nawet sami o tym nie wiedząc... gdy zatrzymał się w pół kroku, znów dostrzegając przeklętą sylwetkę panny Sykes. Uśmiechnął się ponuro, odpowiadając monosylabami na jej grzecznościowe formułki i wręcz piorunując ją wzrokiem, gdy na ladzie wylądował jeden z jej wypieków. Na Merlina, kto normalny nosi ze sobą muffinki na zakupy?!
- Celuję raczej w zupełne inne towarzystwo, panno Sykes - rzucił jej kąśliwe, gniewne spojrzenie, odwracając się na pięcie i ignorując jeszcze jeden dziewczęcy okrzyk, który odbił się już od jego pleców. Spotkamy się na wernisażu? Niedoczekanie.
z/t
3 listopada
Były dwie rzeczy, których dzisiejszego wieczora potrzebował najbardziej. Butelka szkockiej ze szklanką wypełnioną po brzegi alkoholowym płynem, święty spokój i zmieniacz czasu. I korepetytor z matematyki. Colin cały dzień spędził w swoim gabinecie, zamknięty od środka na cztery spusty, zły, milczący i zrozpaczony, topiąc swój gniew i desperację w kolejnych łykach trunku. Który nie poprawiał mu humoru ani trochę, nie mówiąc już o tym, że wcale nie pomagał zapomnieć, co wydarzyło się zaledwie dzień wcześniej. Odmowa, jakiej w krótkich słowach udzielono mu w rezydencji Yaxley'ów, była jeszcze do przetrawienia; Colin był na to przygotowany, choć ze wszystkich sił starał się trzymać nadziei, że wszystko potoczy się wedle jego najszczerszych pragnień. Najgorszym było jednak spojrzenie Rosalie, którym obdarzyła go dziewczyna - dokładnie takie samo jak jego własne; zrozpaczone, niedowierzające i zszokowane, że oto dzieją się rzeczy najpotworniejsze ze wszystkich.
Pił więc wczoraj i dziś, nie żałując sobie drogiego alkoholu, który wypełniał żyły i utrzymywał Colina w błogim stanie dryfowania pomiędzy jawą a snem - wnętrze gabinetu mieszało się z iluzorycznymi wyobrażeniami rezydenji Yaxley'ów, ogrodu Carrowów, salonu w domu Rosalie; wszystko zlewało się w jedno, tworząc obraz, który w wyobraźni Colina nakładał się na kolejne obrazy. I nie widział już granicy między prawdą a kłamstwem, lecz nie przeszkadzało mu to w żaden sposób, jeśli dzięki temu mógł jeszcze przez chwilę cieszyć wzrok i wyobraźnię obrazem Rosalie. Takiej, jaką ją zapamiętał i o którą zamierzał walczyć.
Problemem była sama dziewczyna, która wyżej stawiała rodowe obowiązki od uczucia; tego uczucia, które spalało Colina od środka, stokroć mocniej podsycane nienawiścią teraz, gdy spotkała go brutalna odmowa. Porwać ją? Uwięzić? Zmusić do zaakceptowania miłości? Nie, nie był taki; nie skrzywdziłby kogoś, kogo kochał całym sercem, ale i nie miał zamiaru tak łatwo rezygnować. Rodowe niechęci były mu obce, tak jak i obca była świadomość, że ktoś mógłby stawiać ród wyżej od uczucia. A jednak tak się stało i żadna z kolejnych szklanek alkoholu nie chciała zmienić upartej rzeczywistości.
Nie zmieniła się nawet wtedy, gdy zegar w gabinecie wybijał dwadzieścia uderzeń, a ciemność za oknem zwiastowała późną godzinę - mimo to na dole wciąż słychać było szuranie i stukanie, gdy ostatni z pracowników ustawiali książki na swoich miejscach i przygotowywali księgarnię na kolejny dzień i kolejne tłumy pracowników. Nie miał ochoty schodzić na dół i z nikim rozmawiać, był wręcz pewien, że jego pojawienie się od razu spowoduje lawinę pytań, problemów i niejasności, które musiałby rozwiązać. Jednakże, gdy dobiegł go hałas większy od poprzednich, z westchnieniem otworzył drzwi i zajrzał z galerii w dół, gdzie ladę sprzedażową zawalała właśnie tona książek. A winowajczyni, która najwyraźniej nie potrafiła utrzymać w górze pudeł prostym zaklęciem, stała tuż obok i nie wydawała się zainteresowana naprawieniem szkody.
- Moore! - wrzasnął ze złością, mierząc zagniewanym spojrzeniem najpierw książki, które leżały bezładnie jedna na drugiej, gniotąc swoje stronice i miękkie okładki, a dopiero potem przenosząc je na dziewczynę. - Nie płacę ci za niszczenie egzemplarzy, na które nawet cię nie stać, więc z łaski swojej weź dupę w troki i zacznij porządnie pracować!
Były dwie rzeczy, których dzisiejszego wieczora potrzebował najbardziej. Butelka szkockiej ze szklanką wypełnioną po brzegi alkoholowym płynem, święty spokój i zmieniacz czasu. I korepetytor z matematyki. Colin cały dzień spędził w swoim gabinecie, zamknięty od środka na cztery spusty, zły, milczący i zrozpaczony, topiąc swój gniew i desperację w kolejnych łykach trunku. Który nie poprawiał mu humoru ani trochę, nie mówiąc już o tym, że wcale nie pomagał zapomnieć, co wydarzyło się zaledwie dzień wcześniej. Odmowa, jakiej w krótkich słowach udzielono mu w rezydencji Yaxley'ów, była jeszcze do przetrawienia; Colin był na to przygotowany, choć ze wszystkich sił starał się trzymać nadziei, że wszystko potoczy się wedle jego najszczerszych pragnień. Najgorszym było jednak spojrzenie Rosalie, którym obdarzyła go dziewczyna - dokładnie takie samo jak jego własne; zrozpaczone, niedowierzające i zszokowane, że oto dzieją się rzeczy najpotworniejsze ze wszystkich.
Pił więc wczoraj i dziś, nie żałując sobie drogiego alkoholu, który wypełniał żyły i utrzymywał Colina w błogim stanie dryfowania pomiędzy jawą a snem - wnętrze gabinetu mieszało się z iluzorycznymi wyobrażeniami rezydenji Yaxley'ów, ogrodu Carrowów, salonu w domu Rosalie; wszystko zlewało się w jedno, tworząc obraz, który w wyobraźni Colina nakładał się na kolejne obrazy. I nie widział już granicy między prawdą a kłamstwem, lecz nie przeszkadzało mu to w żaden sposób, jeśli dzięki temu mógł jeszcze przez chwilę cieszyć wzrok i wyobraźnię obrazem Rosalie. Takiej, jaką ją zapamiętał i o którą zamierzał walczyć.
Problemem była sama dziewczyna, która wyżej stawiała rodowe obowiązki od uczucia; tego uczucia, które spalało Colina od środka, stokroć mocniej podsycane nienawiścią teraz, gdy spotkała go brutalna odmowa. Porwać ją? Uwięzić? Zmusić do zaakceptowania miłości? Nie, nie był taki; nie skrzywdziłby kogoś, kogo kochał całym sercem, ale i nie miał zamiaru tak łatwo rezygnować. Rodowe niechęci były mu obce, tak jak i obca była świadomość, że ktoś mógłby stawiać ród wyżej od uczucia. A jednak tak się stało i żadna z kolejnych szklanek alkoholu nie chciała zmienić upartej rzeczywistości.
Nie zmieniła się nawet wtedy, gdy zegar w gabinecie wybijał dwadzieścia uderzeń, a ciemność za oknem zwiastowała późną godzinę - mimo to na dole wciąż słychać było szuranie i stukanie, gdy ostatni z pracowników ustawiali książki na swoich miejscach i przygotowywali księgarnię na kolejny dzień i kolejne tłumy pracowników. Nie miał ochoty schodzić na dół i z nikim rozmawiać, był wręcz pewien, że jego pojawienie się od razu spowoduje lawinę pytań, problemów i niejasności, które musiałby rozwiązać. Jednakże, gdy dobiegł go hałas większy od poprzednich, z westchnieniem otworzył drzwi i zajrzał z galerii w dół, gdzie ladę sprzedażową zawalała właśnie tona książek. A winowajczyni, która najwyraźniej nie potrafiła utrzymać w górze pudeł prostym zaklęciem, stała tuż obok i nie wydawała się zainteresowana naprawieniem szkody.
- Moore! - wrzasnął ze złością, mierząc zagniewanym spojrzeniem najpierw książki, które leżały bezładnie jedna na drugiej, gniotąc swoje stronice i miękkie okładki, a dopiero potem przenosząc je na dziewczynę. - Nie płacę ci za niszczenie egzemplarzy, na które nawet cię nie stać, więc z łaski swojej weź dupę w troki i zacznij porządnie pracować!
Ten listopadowy dzień był wyjątkowo wykańczający dla Keiry. Klienci walili drzwiami i oknami, a jej pracodawca od jakiegoś czasu miał wisielczy humor. Panienka Moore oczywiście zdążyła to zauważyć, chciała mu poprawić samopoczucie, przynosząc do gabinetu przeróżne herbaty. Tylko raz odważyła się do niej dodać whisky, lecz wtedy to był naprawdę zły dzień. Cały czas porządkowała księgarnie, co chwilę jednak jej ktoś przerywał, prosząc o pomoc w doborze książki. Nie mogła patrzeć, jak niektórzy je traktują. Rzucają nimi, trzymają wszystkie na raz i zagniatają rogi. Chętnie rzuciłaby na nich jakąś klątwę runiczną, gdyby tylko mogła!
Była zmęczona. Została już pięć godzin po zamknięciu. Nie wiedziała, czy ma czekać jak wszyscy wyjdą, a wtedy pójść do Colina i spróbować dowiedzieć się, co się stało i czy może mu jakoś pomóc. Gryzła się w język, próbując się powstrzymać. Kim niby dla niego była? Zwykłą pracownica, której bał się chyba dać odpowiedną umowę, bo wciąż po roku czasu była na praktykach. Keira właśnie liczyła wszystkie paragony, aby zanieść je na górę i tym samym rozliczyć kasę z Colinem, gdy nagle usłyszała huk. Pierwsze co pojawiło się w głowie to stek przekleństw. Prędko pobiegła do źródła hałasu i zamiast ogarniętej drugiej praktykantki zobaczyła jej łzy.
- Na Merlina, co ty narobiłaś, jeszcze nam tego brakowało – szepnęła, aby nie usłyszał jej ten u góry. Dopiero co wyjęła różdżkę i próbowała naprawić każdą książkę oraz ułożyć je w odpowiedni stożek, gdy ktoś wybił ją z koncentracji. Lodowaty krzyk przebił jej serce. Ona nie pracuje?! Ona niszczy książki?! Próbowała uratować tyłek drugiej pracownicy, aby tylko nie wydarzyło się, to co teraz. Nikt nie miał prawa wyzywać ją od tych, co nie szanują książek, a w dodatku nie są pracowici. Schowała różdżkę, a następnie przeniosła lodowate spojrzenie na Colina. Chciała udawać twardą, ostrą i przede wszystkim surową, ale gdy tylko skrzyżowały się ich spojrzenia, Keira wybuchła płaczem.
- Mam tego serdecznie dosyć! – powiedziała przez łzy, licząc, że druga pracownica przyzna się do swojego błędu i powie, że Keira to jest ta dobra. Nie zabrała nic więcej, jedynie płaszcz chwyciła w przelocie i trzasnęła drzwiami. – Ja nie szanuje książek, ja! – wrzasnęła na ulicy, biegnąc prawie do domu. W jednej chwili znienawidziła lorda Fawleya, pracę, którą tak jeszcze niedawno kochała i zaczęła żałować każdego dnia spędzonego w Esach. Po co się tam marnowała? Po co?
Zt
Była zmęczona. Została już pięć godzin po zamknięciu. Nie wiedziała, czy ma czekać jak wszyscy wyjdą, a wtedy pójść do Colina i spróbować dowiedzieć się, co się stało i czy może mu jakoś pomóc. Gryzła się w język, próbując się powstrzymać. Kim niby dla niego była? Zwykłą pracownica, której bał się chyba dać odpowiedną umowę, bo wciąż po roku czasu była na praktykach. Keira właśnie liczyła wszystkie paragony, aby zanieść je na górę i tym samym rozliczyć kasę z Colinem, gdy nagle usłyszała huk. Pierwsze co pojawiło się w głowie to stek przekleństw. Prędko pobiegła do źródła hałasu i zamiast ogarniętej drugiej praktykantki zobaczyła jej łzy.
- Na Merlina, co ty narobiłaś, jeszcze nam tego brakowało – szepnęła, aby nie usłyszał jej ten u góry. Dopiero co wyjęła różdżkę i próbowała naprawić każdą książkę oraz ułożyć je w odpowiedni stożek, gdy ktoś wybił ją z koncentracji. Lodowaty krzyk przebił jej serce. Ona nie pracuje?! Ona niszczy książki?! Próbowała uratować tyłek drugiej pracownicy, aby tylko nie wydarzyło się, to co teraz. Nikt nie miał prawa wyzywać ją od tych, co nie szanują książek, a w dodatku nie są pracowici. Schowała różdżkę, a następnie przeniosła lodowate spojrzenie na Colina. Chciała udawać twardą, ostrą i przede wszystkim surową, ale gdy tylko skrzyżowały się ich spojrzenia, Keira wybuchła płaczem.
- Mam tego serdecznie dosyć! – powiedziała przez łzy, licząc, że druga pracownica przyzna się do swojego błędu i powie, że Keira to jest ta dobra. Nie zabrała nic więcej, jedynie płaszcz chwyciła w przelocie i trzasnęła drzwiami. – Ja nie szanuje książek, ja! – wrzasnęła na ulicy, biegnąc prawie do domu. W jednej chwili znienawidziła lorda Fawleya, pracę, którą tak jeszcze niedawno kochała i zaczęła żałować każdego dnia spędzonego w Esach. Po co się tam marnowała? Po co?
Zt
Gość
Gość
Kipiał gniewem, nieco jeszcze przytłumionym z powodu alkoholu, który - w końcu? - zaczął go otumaniać, ale nawet to nie sprawiło, że jego spojrzenie złagodniało. Widok książek traktowanych w tak bestialski sposób tylko potęgował rozgniewanie Colina, który oparł się ciężko o barierkę i ze złością patrzył w dół. Wymyślając przy okazji co najmniej dziesięć różnych sposobów, dzięki którym dałby pannie Moore do zrozumienia, jak traktuje się książki. Nie zdążył jednak wprowadzić w życie żadnego z nich, bo dziewczyna - wykazując się przy tym niesamowitą energią i brakiem dobrego wychowania: krzyczeć na własnego pracodawcę?! - postanowiła opuścić księgarnię. Trzaskając przy tym drzwiami, co wprawiło Colina w jeszcze większe rozdrażnienie. Oderwał się od barierki i ruszył po schodach w dół krokiem z lekka niepewnym, stąd poruszał się dość wolno i szanse na złapanie Keiry, zanim odbiegnie za daleko, malały z każdą sekundą. A miał jej naprawę wiele do powiedzenia, zaczynając od tego, jak powinna postępować z książkami, przez to jak powinna zachowywać się w stosunku do Colina, swojego pracodawcy i s z l a c h c i c a, a skończywszy na tym, że nie wybiega się na zimny wieczór, a właściwie noc, trzymając płaszcz w ręce, a nie na sobie.
Gdzieś w tyle głowy brzęczały mu usprawiedliwienia wypowiadane przez drugą pracownicę (a może pracownika? Nawet się odwrócił, by to sprawdzić), kiedy wertował akta Keiry próbując znaleźć w nich jakikolwiek adres. Był, nagryzmolony całkiem ładnym pismem, wskazując na mieszkanie niedaleko księgarni. Na pewno była już w domu, bo gdzieżby indziej miała pójść zapłakana, wylana z pracy (nie było opcji, żeby sama się zwolniła) i zapewne już pociągająca nosem? Zostawiła go bezczelnie, nie dając mu powiedzieć ostatniego słowa - i choć w normalnych warunkach Colin tylko machnąłbym na to ręką, bo w końcu pracownicy przychodzili i odchodzili, tym razem nie zamierzał tak zostawiać całej sprawy. Alkohol podpowiadał mu kroki, których normalnie nigdy by nie wykonał i chwilę później sam wyszedł z księgarni, kierując się pod adres wskazany w aktach.
z/t
Gdzieś w tyle głowy brzęczały mu usprawiedliwienia wypowiadane przez drugą pracownicę (a może pracownika? Nawet się odwrócił, by to sprawdzić), kiedy wertował akta Keiry próbując znaleźć w nich jakikolwiek adres. Był, nagryzmolony całkiem ładnym pismem, wskazując na mieszkanie niedaleko księgarni. Na pewno była już w domu, bo gdzieżby indziej miała pójść zapłakana, wylana z pracy (nie było opcji, żeby sama się zwolniła) i zapewne już pociągająca nosem? Zostawiła go bezczelnie, nie dając mu powiedzieć ostatniego słowa - i choć w normalnych warunkach Colin tylko machnąłbym na to ręką, bo w końcu pracownicy przychodzili i odchodzili, tym razem nie zamierzał tak zostawiać całej sprawy. Alkohol podpowiadał mu kroki, których normalnie nigdy by nie wykonał i chwilę później sam wyszedł z księgarni, kierując się pod adres wskazany w aktach.
z/t
Szyld mijanej - jakże wielokrotnie - na Ulicy Pokątnej księgarni, wzywał go za każdym razem tak samo intensywnie; wybijając się ponad obecne sylwetki, wychwytywany pośród rzędów innych, niskich, wybudowanych obok siebie budynków. Za każdym razem - chłonął ten napis, rozpoznawał na nowo, zastanawiał się, by po krótszym namyśle - skierować swoje kroki do wnętrza sklepu. Niewiele rzeczy cenił sobie tak bardzo jak literaturę, która towarzyszyła mu na niemal każdym etapie życia; w niemal każdym wolnym czasie, spędzanym na śledzeniu zapisanych skrzętnie stronic, wsłuchiwaniu się w ich miarowy szelest - cichy, postępujący wraz z odkrywaniem dzieła. Za każdym razem, z niemałym entuzjazmem (a do ludzi często odczuwających go z pewnością nie należał), podążał wyznaczanym przez słowa szlakiem - poznawał, dowiadywał się, zanurzał w świecie utkanym z liter. Nieważne, czy był to nowy egzemplarz, czy - stare, wysłużone tomiszcze, przesiąknięte kurzem zmieszanym z głęboką wonią starego, pożółkłego już papieru. Czytał zawsze - i czytał chętnie, właściwie, czytał przez zdecydowaną część wolnego czasu.
Wchodząc do środka, w akompaniamencie cichego skrzypnięcia drzwi, których skrzydło wkrótce zamknęło się posłusznie; omiótł wzrokiem całość poukładanych na półkach regałów książek. Grzbiety mniej lub bardziej kolorowe, ułożone jeden obok drugiego, tworzące - lekkie zafalowania przetykane co jakiś czas wyróżnionym pismem z autorem i tytułem dzieła. A w tym wszystkim, z postępującym krokiem i pełnym zainteresowania spojrzeniem (oraz wewnętrznym rozważaniem, na jakim z działów powinien najuważniej swój wzrok zawiesić), przyszło nagle - niemałe zaskoczenie. Zatrzymał się, widząc przed sobą sylwetkę kobiety, sylwetkę doskonale znaną i pamiętaną - aż zbyt dobrze - choć w przypadku owego spotkania wprawiającą w momentalną konsternację. Nie trwała ona jednak długo, bo wiedział, że zbyt nachalne wpatrywanie się, było czynnością odbieraną wręcz negatywnie, łatwo przywodzącą niepokój i szereg niekiedy błędnych przypuszczeń.
- Lady Flint. - Słowa te miło zagrały, przechodząc przez jego gardło, kiedy skrócił - acz nie łamiąc granic przyzwoitości - dzielący ich dystans, na tyle, by umożliwić sobie w miarę swobodną konwersację. Z reguły nie zaczynałby rozmowy, która zwykła sprowadzać szereg dywagacji, lecz impuls tym razem okazał się silniejszy; zwracając uwagę również na to, iż nie zwykł bez powodu zagadywać do przedstawicieli w większości niezbyt darzonej przezeń sympatią arystokracji. Tym razem jednak - było inaczej lub przynajmniej takie odnosił wrażenie.
Nie przewidywał, że ją tutaj spotka. Że w ogóle - w najbliższej przyszłości, zdołają się jeszcze na siebie natknąć.
Wchodząc do środka, w akompaniamencie cichego skrzypnięcia drzwi, których skrzydło wkrótce zamknęło się posłusznie; omiótł wzrokiem całość poukładanych na półkach regałów książek. Grzbiety mniej lub bardziej kolorowe, ułożone jeden obok drugiego, tworzące - lekkie zafalowania przetykane co jakiś czas wyróżnionym pismem z autorem i tytułem dzieła. A w tym wszystkim, z postępującym krokiem i pełnym zainteresowania spojrzeniem (oraz wewnętrznym rozważaniem, na jakim z działów powinien najuważniej swój wzrok zawiesić), przyszło nagle - niemałe zaskoczenie. Zatrzymał się, widząc przed sobą sylwetkę kobiety, sylwetkę doskonale znaną i pamiętaną - aż zbyt dobrze - choć w przypadku owego spotkania wprawiającą w momentalną konsternację. Nie trwała ona jednak długo, bo wiedział, że zbyt nachalne wpatrywanie się, było czynnością odbieraną wręcz negatywnie, łatwo przywodzącą niepokój i szereg niekiedy błędnych przypuszczeń.
- Lady Flint. - Słowa te miło zagrały, przechodząc przez jego gardło, kiedy skrócił - acz nie łamiąc granic przyzwoitości - dzielący ich dystans, na tyle, by umożliwić sobie w miarę swobodną konwersację. Z reguły nie zaczynałby rozmowy, która zwykła sprowadzać szereg dywagacji, lecz impuls tym razem okazał się silniejszy; zwracając uwagę również na to, iż nie zwykł bez powodu zagadywać do przedstawicieli w większości niezbyt darzonej przezeń sympatią arystokracji. Tym razem jednak - było inaczej lub przynajmniej takie odnosił wrażenie.
Nie przewidywał, że ją tutaj spotka. Że w ogóle - w najbliższej przyszłości, zdołają się jeszcze na siebie natknąć.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wnętrze księgarni
Szybka odpowiedź