Wnętrze księgarni
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze księgarni
Księgarnia Esy i Floresy to miejsce, w którym miłośnik literatury poczuje się jak w prawdziwym raju. W głównej sali Esów mieszczą się część z ladami sprzedażowymi uwalanymi wiecznie książkami oraz wyspy z księgami wystawionymi w promocji. To tutaj odbywają się również recytacje literackie oraz spotkania ze sławnymi pisarzami świata magicznego. Oprócz podręczników szkolnych i specjalistycznych ksiąg (od eliksirów i magii obronnej, po poradniki radzące, jak wypędzić gnomy z ogrodu lub umówić się na randkę z wilą - według autora, wystarczy pięć prostych kroków), znajdują się tam regały zastawione awanturniczymi powieściami przygodowymi, a nawet komiksami. W Esach i Floresach panuje cisza i porządek, a poszukiwane książki znajdziesz nawet bez pomocy usłużnego sprzedawcy. W dziale uroków są wyłącznie tomy z zaklęciami "na wrogów", pod hasłem "historia" odnajdziesz jedynie woluminy traktujące o wiekach minionych. Dla osoby mugolskiego pochodzenia dziwne może wydawać się wypełnianie półek książkami bez słów, tomikami wielkości znaczków pocztowych, czy uzbrojonymi w olbrzymie zębiska, lecz taka jest czarodziejska literatura - ma trafić w gusta nawet najbardziej wymagającego konesera.
Wsunęła się do pomieszczenia prawie bezszelestnie, w wyuczonym odruchu starannie przymykając drzwi na korytarz, ale pozostawiając niewielką szparę między krawędzią, a framugą. Nieszkodliwy nawyk, nabyty jeszcze we wczesnym dzieciństwie, miał na celu zachowanie przynajmniej jednej drogi ewentualnej ucieczki, ale nie wynikał bynajmniej z braku zaufania do gospodarza - miał służyć zapewnieniu dziewczynie namiastki komfortu psychicznego. Zamknięte pomieszczenia kojarzyły jej się z pułapką i kończącym się powietrzem; podejrzewała, że owy lęk miał coś wspólnego z towarzyszącym jej od lat schorzeniem, chociaż niewątpliwie nasilił się od czasu rozpoczęcia nokturnowego trybu życia, momentami urastając do rozmiarów obsesji. Niezależnie od panującej na zewnątrz temperatury, okna zawsze musiały być uchylone, a drzwi podparte; niezbyt szeroko, na kilka centymetrów, wystarczających dla przemykającego bezgłośnie, czarnego kota.
Znalazłszy się w środku, rozejrzała się z zainteresowaniem, nieznacznie marszcząc nos w reakcji na wyraźną, gryzącą lekko woń spalenizny i milcząco obejmując wzrokiem nadpalone, mokre strony leżącej na stoliku książki. Czy może – tego, co z niej pozostało, bo wyglądało na to, że między nieznaną jej pozycją, a jej właścicielem, odbyła się właśnie nierówna walka, zakończona zwycięstwem tego drugiego. Uniosła wyżej ciemne brwi, w myślach próbując odtworzyć szczegóły rozegranej właśnie sceny, ale głos mężczyzny wyrwał ją z zamyślenia, ściągając ją z powrotem na ziemię i przypominając, po co właściwie tu przyszła.
- Herbata panu nie smakowała, czy książka była aż tak kiepska? – zapytała, z większą niż wcześniej pewnością siebie, wskazując na zniszczone stronnice, z cichym szelestem lądujące właśnie w koszu na śmieci. Nie chciała sprawiać wrażenia, jakby miała zamiar błyskawicznie załatwić sprawę i uciec, nawet jeżeli taki scenariusz odpowiadałby jej najbardziej, poza tym – słowa same wypłynęły jej z ust, zanim zdążyła je powstrzymać. Być może było to tylko jej osobiste wrażenie, ale powietrze wypełniające tych kilka metrów sześciennych zdawało się wręcz wibrować magią, pochodzącą zapewne z niezliczonych tomów, upchniętych w każdą wolną przestrzeń. Zastanawiała się, ile z tych dzieł znajdowało się na listach zakazanych tytułów czarnomagicznych, ale o to nie miała zamiaru pytać.
Podeszła do stolika, przy którym pracował mężczyzna, w międzyczasie rozwiązując spinające torbę rzemyki.
- Tak mi się wydaje – odpowiedziała gładko, z trudnym do wychwycenia zawahaniem wyciągając po kolei wszystkie trzy książki i kładąc je na blacie, jedna na drugiej. – Należały do mojej prababci, która… lubiła kolekcjonować takie cuda. Te przywiozła chyba z którejś z podróży.
To nie do końca kłamstwo, mruknęła do własnych myśli, robiąc pół kroku do tyłu i dając właścicielowi księgarni okazję do przyjrzenia się. Wciąż pamiętała twarz wysokiego mężczyzny, do którego pierwotnie należała torba; śniada i o obcych rysach, z całą pewnością nie należała do nikogo, kto urodził się na Wyspach Brytyjskich.
- Prababcia umarła – dodała po chwili szybko, jakby nie chcąc pozostawiać wątpliwości co do legalności źródła, z jakiego pochodziły przedmioty. Odchrząknęła nieznacznie, przyglądając się uważnie twarzy mężczyzny. – Powikłania po smoczej ospie. Paskudna sprawa. Bąble urosły jej nawet na… Ale na pewno nie ma pan ochoty o tym słuchać. – Uśmiechnęła się z udawanym zakłopotaniem, milknąc wreszcie i czekając (nie)cierpliwie na werdykt, z trudem ukrywając zdenerwowanie, póki co objawiające się nieznacznie przyspieszonym rytmem serca. Miała nadzieję, że jej towar nie wybuchnie widowiskowo, podpalając ich oboje albo pozbawiając jej kolejnego kawałka ucha; albo co gorsza – że nie okaże się kompletnie bezwartościowy. Zerknęła odruchowo w stronę drzwi; widok jaśniejszej kreski, ciągnącej się prawie od sufitu po podłogę, automatycznie pomógł jej się uspokoić.
Znalazłszy się w środku, rozejrzała się z zainteresowaniem, nieznacznie marszcząc nos w reakcji na wyraźną, gryzącą lekko woń spalenizny i milcząco obejmując wzrokiem nadpalone, mokre strony leżącej na stoliku książki. Czy może – tego, co z niej pozostało, bo wyglądało na to, że między nieznaną jej pozycją, a jej właścicielem, odbyła się właśnie nierówna walka, zakończona zwycięstwem tego drugiego. Uniosła wyżej ciemne brwi, w myślach próbując odtworzyć szczegóły rozegranej właśnie sceny, ale głos mężczyzny wyrwał ją z zamyślenia, ściągając ją z powrotem na ziemię i przypominając, po co właściwie tu przyszła.
- Herbata panu nie smakowała, czy książka była aż tak kiepska? – zapytała, z większą niż wcześniej pewnością siebie, wskazując na zniszczone stronnice, z cichym szelestem lądujące właśnie w koszu na śmieci. Nie chciała sprawiać wrażenia, jakby miała zamiar błyskawicznie załatwić sprawę i uciec, nawet jeżeli taki scenariusz odpowiadałby jej najbardziej, poza tym – słowa same wypłynęły jej z ust, zanim zdążyła je powstrzymać. Być może było to tylko jej osobiste wrażenie, ale powietrze wypełniające tych kilka metrów sześciennych zdawało się wręcz wibrować magią, pochodzącą zapewne z niezliczonych tomów, upchniętych w każdą wolną przestrzeń. Zastanawiała się, ile z tych dzieł znajdowało się na listach zakazanych tytułów czarnomagicznych, ale o to nie miała zamiaru pytać.
Podeszła do stolika, przy którym pracował mężczyzna, w międzyczasie rozwiązując spinające torbę rzemyki.
- Tak mi się wydaje – odpowiedziała gładko, z trudnym do wychwycenia zawahaniem wyciągając po kolei wszystkie trzy książki i kładąc je na blacie, jedna na drugiej. – Należały do mojej prababci, która… lubiła kolekcjonować takie cuda. Te przywiozła chyba z którejś z podróży.
To nie do końca kłamstwo, mruknęła do własnych myśli, robiąc pół kroku do tyłu i dając właścicielowi księgarni okazję do przyjrzenia się. Wciąż pamiętała twarz wysokiego mężczyzny, do którego pierwotnie należała torba; śniada i o obcych rysach, z całą pewnością nie należała do nikogo, kto urodził się na Wyspach Brytyjskich.
- Prababcia umarła – dodała po chwili szybko, jakby nie chcąc pozostawiać wątpliwości co do legalności źródła, z jakiego pochodziły przedmioty. Odchrząknęła nieznacznie, przyglądając się uważnie twarzy mężczyzny. – Powikłania po smoczej ospie. Paskudna sprawa. Bąble urosły jej nawet na… Ale na pewno nie ma pan ochoty o tym słuchać. – Uśmiechnęła się z udawanym zakłopotaniem, milknąc wreszcie i czekając (nie)cierpliwie na werdykt, z trudem ukrywając zdenerwowanie, póki co objawiające się nieznacznie przyspieszonym rytmem serca. Miała nadzieję, że jej towar nie wybuchnie widowiskowo, podpalając ich oboje albo pozbawiając jej kolejnego kawałka ucha; albo co gorsza – że nie okaże się kompletnie bezwartościowy. Zerknęła odruchowo w stronę drzwi; widok jaśniejszej kreski, ciągnącej się prawie od sufitu po podłogę, automatycznie pomógł jej się uspokoić.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie było łatwo balansować w zamkniętej przestrzeni, gdzie jeden niewprawny ruch mógł oznaczać klęskę równą armagedonowi - setki zwalonych książek i pergaminów, które nagle utworzyłyby zwalistą górę na niewielkim skrawku podłogi. Colin miał za sobą wiele miesięcy doświadczenia w lawirowaniu pomiędzy wąskimi regałami i ostrożnym stawianiu kroków w taki sposób, by nie dopuścić do katastrofy, ale z niepokojem patrzył, jak przez zaplecze przedziera się młoda dziewczyna. W myślach już odliczał godziny, które będzie musiał spędzić na porządkowaniu bałaganu, ale na szczęście nie doszło do żadnej tragedii. Wręcz przeciwnie, trzy książki bezpiecznie spoczęły na blacie i Colin obrzucił je łakomym spojrzeniem; w niepamięć odeszły niepowodzenia sprzed chwili, których jawne dowody tliły się jeszcze w koszu. Spojrzał na nieszczęsną książkę z lekkim niesmakiem.
- Herbata była niczego sobie, ale sama książka odbiera apetyt na wszystko - uśmiechnął się zaraz, otrzepując ręce ze zwęglonego pyłu i znów spojrzał z pożądaniem na nowy dar, który raczono mu przynieść. Książka była książką i każda przedstawiała sobą jakąś wartość, ale Colin cechował się pod tym względem pewną wybrednością. Pociągały go księgi kryjące mroczne, nie do końca bezpieczne i legalne tajemnice; skrywające złowrogą wiedzę, która dla wielu już dawno zniknęła w ciemnościach historii i oto odkrywała się na nowo w podartych i podniszczonych tomiszczach. Nie przepuścił żadnej okazji, by zbadać pergaminy, które już na dzień dobry krzyczały o swojej wątpliwej zawartości; zawsze jednak utrzymywał stosowny dystans między oficjalną legalnością a nieoficjalnymi badaniami, które podejmował w zaciszu swojej prywatnej, domowej pracowni. Czasy były ciężkie, polowanie na czarnoksiężników wzmożone, a Colinowi nie uśmiechało się wałęsać po policyjnych i aurorskich urzędach w celu składania wyczerpujących wyjaśnień, dlaczego zakupił taki a nie inny egzemplarz książki. O wiele łatwiej było w celu tegoż zakupu wysłać jakiegoś pracownika, przy okazji obmywając ręce.
- Tak, tak, życzę prababci zdrowia - mruknął, nieszczególnie zainteresowany rodzinnymi opowieściami, przyciągając przy tym do siebie lupę - ten wyjątkowo mugolski, acz przydatny przedmiot niezbędny każdemu, kto miał kiedykolwiek okazję badać jakieś książki. Z wygłodniałą niecierpliwością sięgnął po pierwszą z książek, medytując nad nią chwil, opukując okładkę z każdej strony, uważnie badając litery tworzące napisy; przesunął palcami po wierzchu, potem z tyłu, obrysował kciukiem kontur, cmokając przy tym z coraz większym rozbawieniem. Uwielbiał egzemplarze, które nie poddawały się łatwo, bo właśnie one kryły w sobie zazwyczaj najwięcej tajemnic i sekretów i wyglądało na to, że tym razem było dokładnie tak samo. Musiał zająć się tymi książkami dokładniej; pobieżne badanie wykazało jedynie, że takich tomiszczy z pewnością nie kupi się w byle księgarni.
- Jest pani pewna, że chce je sprzedać? To dość... unikatowe książki - powiedział po chwili, przenosząc spojrzenie na towarzyszącą mu kobietę. Nie znał się na ludziach, mocniej ceniąc sobie kocie towarzystwo, ale ta młoda dama nie wyglądała na przedstawicielkę wyższych sfer. Panny ze szlacheckich rodów raczej nie noszą ze sobą tomów, które niejeden znawca mrocznej magii widziałby chętnie w swoich zbiorach.
- Herbata była niczego sobie, ale sama książka odbiera apetyt na wszystko - uśmiechnął się zaraz, otrzepując ręce ze zwęglonego pyłu i znów spojrzał z pożądaniem na nowy dar, który raczono mu przynieść. Książka była książką i każda przedstawiała sobą jakąś wartość, ale Colin cechował się pod tym względem pewną wybrednością. Pociągały go księgi kryjące mroczne, nie do końca bezpieczne i legalne tajemnice; skrywające złowrogą wiedzę, która dla wielu już dawno zniknęła w ciemnościach historii i oto odkrywała się na nowo w podartych i podniszczonych tomiszczach. Nie przepuścił żadnej okazji, by zbadać pergaminy, które już na dzień dobry krzyczały o swojej wątpliwej zawartości; zawsze jednak utrzymywał stosowny dystans między oficjalną legalnością a nieoficjalnymi badaniami, które podejmował w zaciszu swojej prywatnej, domowej pracowni. Czasy były ciężkie, polowanie na czarnoksiężników wzmożone, a Colinowi nie uśmiechało się wałęsać po policyjnych i aurorskich urzędach w celu składania wyczerpujących wyjaśnień, dlaczego zakupił taki a nie inny egzemplarz książki. O wiele łatwiej było w celu tegoż zakupu wysłać jakiegoś pracownika, przy okazji obmywając ręce.
- Tak, tak, życzę prababci zdrowia - mruknął, nieszczególnie zainteresowany rodzinnymi opowieściami, przyciągając przy tym do siebie lupę - ten wyjątkowo mugolski, acz przydatny przedmiot niezbędny każdemu, kto miał kiedykolwiek okazję badać jakieś książki. Z wygłodniałą niecierpliwością sięgnął po pierwszą z książek, medytując nad nią chwil, opukując okładkę z każdej strony, uważnie badając litery tworzące napisy; przesunął palcami po wierzchu, potem z tyłu, obrysował kciukiem kontur, cmokając przy tym z coraz większym rozbawieniem. Uwielbiał egzemplarze, które nie poddawały się łatwo, bo właśnie one kryły w sobie zazwyczaj najwięcej tajemnic i sekretów i wyglądało na to, że tym razem było dokładnie tak samo. Musiał zająć się tymi książkami dokładniej; pobieżne badanie wykazało jedynie, że takich tomiszczy z pewnością nie kupi się w byle księgarni.
- Jest pani pewna, że chce je sprzedać? To dość... unikatowe książki - powiedział po chwili, przenosząc spojrzenie na towarzyszącą mu kobietę. Nie znał się na ludziach, mocniej ceniąc sobie kocie towarzystwo, ale ta młoda dama nie wyglądała na przedstawicielkę wyższych sfer. Panny ze szlacheckich rodów raczej nie noszą ze sobą tomów, które niejeden znawca mrocznej magii widziałby chętnie w swoich zbiorach.
Cierpliwe oczekiwanie nie należało do jej mocnych stron, dlatego czas spędzony na milczącym obserwowaniu poczynań mężczyzny dłużył jej się wręcz nieznośnie. Panująca na zapleczu cisza, przerywana jedynie biciem jej własnego serca i cichym szelestem papieru, zdawała się napierać na nią ze wszystkich stron, szepcząc jej do ucha jakby oskarżycielsko. Tym akurat się nie przejmowała; jej kręgosłup moralny już dawno wygiął się do tego stopnia, że niewinny handel kradzionym towarem nie zaburzał jej poczucia komfortu, nie powodował kłujących wyrzutów sumienia ani nie zwiastował otwarcia bram piekielnych. Nie, jedyną rzeczą, której się obawiała, był wynik książkowych oględzin; pozostawiona sama sobie, nieskrępowana niczym wyobraźnia, do woli podsuwała jej zwariowane scenariusze i niepokojące wizje, i sama nie wiedziała, czego bała się bardziej – czy tego, że jej szyte grubymi nićmi kłamstwo wyjdzie na jaw, czy tego, że pan Fawley nie zdecyduje się na zakup, pozostawiając ją z bezwartościowymi (dla niej) tomami wątpliwej reputacji i legalności.
Nie odzywała się jednak, nie chcąc mężczyzny przy pracy ani irytować, ani popędzać, nie mówiąc już o niepotrzebnym budzeniu podejrzeń; od czasu do czasu jedynie zdarzyło jej się przestąpić nerwowo z nogi na nogę, czy też przygładzić odruchowo potargane włosy. Wiedziona instynktem, nie ciągnęła też już opowieści o nieistniejącej prababci, ani nie rzucała pozornie zabawnych uwag. Prawdę mówiąc zdążyła się już nieco tym oczekiwaniem znudzić, dlatego kiedy miękką ciszę przerwał w końcu głos księgarza, ledwo powstrzymała się przed gwałtownym podskokiem.
Skuliła się wewnętrznie pod jego spojrzeniem, starając się nie ulec zwodniczemu wrażeniu, że stała się nagle przezroczysta. Uśmiechnęła się lekko, niemal przepraszająco, jakby wstyd jej było za własną ignorancję, i odpowiedziała, właściwie – prawie zgodnie z prawdą:
- Yhm, tak. – Odwzajemniła spojrzenie. – To znaczy, zdaję sobie sprawę, że mogą przedstawiać… pewną wartość, ale obawiam się, że nie jestem osobą, która byłaby w stanie to docenić.
Żałowała, że nie była w stanie czytać w myślach; twarz mężczyzny przedstawiała dla niej obrazek nieodgadniony i chociaż starała się rozszyfrować jakoś jego mimikę, nie miała pojęcia, czy miał ją za osobę głupią, naiwną, czy może już dawno odkrył w niej oszustkę. Nie zdziwiłoby jej to zbytnio, zresztą – nie miałaby nic przeciwko, pod warunkiem, że chęć nabycia książek przewyższyłaby w nim chęć postępowania zgodnie z prawem. Na swojej drodze ciągle spotykała przecież ludzi, którzy chętnie nie zauważali jej blefów, jeżeli tylko mogło przynieść im to jakąś korzyść i miała nadzieję, że na taki przypadek właśnie natrafiła, bo a) nie uśmiechał jej się powrót na nokturn z torbą pełną czarnomagicznych przedmiotów (wciąż istniało ryzyko ponownego wpadnięcia na pierwotnego właściciela towaru) i b) naprawdę potrzebowała pieniędzy. Kilka ostatnich decyzji okazało się być nie do końca trafionymi i aktualnie pozostawała w stanie zadłużenia, i to zadłużenia wobec osób, z którymi nie chciała mieć nic wspólnego.
Nie odzywała się jednak, nie chcąc mężczyzny przy pracy ani irytować, ani popędzać, nie mówiąc już o niepotrzebnym budzeniu podejrzeń; od czasu do czasu jedynie zdarzyło jej się przestąpić nerwowo z nogi na nogę, czy też przygładzić odruchowo potargane włosy. Wiedziona instynktem, nie ciągnęła też już opowieści o nieistniejącej prababci, ani nie rzucała pozornie zabawnych uwag. Prawdę mówiąc zdążyła się już nieco tym oczekiwaniem znudzić, dlatego kiedy miękką ciszę przerwał w końcu głos księgarza, ledwo powstrzymała się przed gwałtownym podskokiem.
Skuliła się wewnętrznie pod jego spojrzeniem, starając się nie ulec zwodniczemu wrażeniu, że stała się nagle przezroczysta. Uśmiechnęła się lekko, niemal przepraszająco, jakby wstyd jej było za własną ignorancję, i odpowiedziała, właściwie – prawie zgodnie z prawdą:
- Yhm, tak. – Odwzajemniła spojrzenie. – To znaczy, zdaję sobie sprawę, że mogą przedstawiać… pewną wartość, ale obawiam się, że nie jestem osobą, która byłaby w stanie to docenić.
Żałowała, że nie była w stanie czytać w myślach; twarz mężczyzny przedstawiała dla niej obrazek nieodgadniony i chociaż starała się rozszyfrować jakoś jego mimikę, nie miała pojęcia, czy miał ją za osobę głupią, naiwną, czy może już dawno odkrył w niej oszustkę. Nie zdziwiłoby jej to zbytnio, zresztą – nie miałaby nic przeciwko, pod warunkiem, że chęć nabycia książek przewyższyłaby w nim chęć postępowania zgodnie z prawem. Na swojej drodze ciągle spotykała przecież ludzi, którzy chętnie nie zauważali jej blefów, jeżeli tylko mogło przynieść im to jakąś korzyść i miała nadzieję, że na taki przypadek właśnie natrafiła, bo a) nie uśmiechał jej się powrót na nokturn z torbą pełną czarnomagicznych przedmiotów (wciąż istniało ryzyko ponownego wpadnięcia na pierwotnego właściciela towaru) i b) naprawdę potrzebowała pieniędzy. Kilka ostatnich decyzji okazało się być nie do końca trafionymi i aktualnie pozostawała w stanie zadłużenia, i to zadłużenia wobec osób, z którymi nie chciała mieć nic wspólnego.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Płomień świecy zatańczył nagle szarpnięty jakimś silniejszym podmuchem, który przedostał się do środka przez lekko uchylone drzwi; cienie na przeciwległej ścianie balansowały chwilę, rzucając na pokryty półkami i szafkami obszar przeróżne obrazy, które dopiero po kilku sekundach wróciły do normalności, znów obrysowując sylwetkę Colina. Przyciągnął do siebie stołek, siadając na nim ciężko i wskazał dziewczynie ręką wolne miejsce obok siebie. Jeśli mieli robić interesy, wypadało to zrobić kulturalnie, a nie pośpiesznie i bezładnie, jakby dokonywali tajemniczego pokątnego handlu. Colin nie lubił takiej oprawy - sugerowała, że robić coś złego i nieodpowiedzialnego, że dokonuje czynów zabronionych prawem, za które mogły mu grozić co najmniej nieprzyjemne noce spędzone w więzieniu. Gardził bezsensownymi zasadami magicznego prawa, które ze zwykłej transakcji - co z tego, że obejmującej często rzeczy cokolwiek wątpliwego pochodzenia - robiły nagle niebotycznie wielkie przestępstwo. Dlaczego karane miało być samo dokonanie czynu, bez sprawdzenia intencji dokonujących? Wiedział, że nie był w swoich poglądach osamotniony; niejeden przedstawiciel socjety, z którym zdarzyło mu się rozmawiać, wskazywał na potężne luki w rządzących ich światem zasadach. Zapchleni urzędnicy siedzący za wielkimi biurkami i nieznający kompletnie otaczającej ich rzeczywistości najwyraźniej jednak nie widzieli różnicy między kupującym, który chciał czarnomagiczny przedmiot zakupić do celów cokolwiek niecnych, a tym, który dokonywał transakcji jedynie w formie czystej ciekawości, wzbogacając swoją niewielką kolekcję.
- I nie obawia się pani, że zaproponuję jej śmiesznie niską cenę, by potem odsprzedać książki po ogromnej marży? - zapytał z uśmiechem, kładąc tomy jeden na drugim i wyrównując ich krawędzie. Widać było, że zależy jej na sprzedaży tych książek, a bez względu na powody, które ją do tego zmusiły, Colin był gotowy kupić je od ręki za cenę nieprzekraczającą zdroworozsądkowego pułapu. Pieniądze nie stanowiły problemu, przynależność do szlachty zobowiązywała do posiadania fortuny, ale z doświadczenia wiedział, że ujawnienie na pierwszy spotkaniu (i na każdym kolejnym) swojej ignorancji dla pieniędzy było istną zachętą dla sprzedawców. Żądali coraz wyższych cen, windując je do absurdalnych poziomów i Colin prędzej czy później musiał zrywać z nimi współpracę, tracąc przy okazji kolejne źródło atrakcyjnych książek uzupełniających jego biblioteczkę. Nie potrafił jedna zdzierżyć tego żałosnego panoszenia się i sięgania ponad swój stan - nienawidził, gdy ktoś zapominał o umiarze i zamiast palca, łapczywie łapał za całą rękę. - Z drugiej strony szkoda oddawać komuś takie znalezisko. Z przyjemnością umieściłbym je w mojej prywatnej kolekcji, jest naprawdę obszerna - dodał nie bez dumy po chwili zastanowienia, gdy jego palce wciąż nieświadomie błądziły po okładce. Było w tym geście coś, co go uspokajało i pozwalało zebrać myśli, gdy tego potrzebował. W chwilach zdenerwowania przesuwał palcami po wierzchu książek, obrysowywał wyryte litery, szukał najmniejszych zagłębień i zadrapań w zniszczonych okładkach, odnajdując w tym jakiś wewnętrzny cel, dzięki któremu mógł skupić się na czymś i uspokoić. Tym razem jednak robił to bez zastanowienia, wyuczonym nawykiem, oczekując na reakcję dziewczyny.
Znów zmierzył ją spojrzeniem, dopiero teraz dokładniej zastanawiając się nad przyczynami jej wizyty w skromnych progach księgarni. Widywał tu już osoby, które przychodziły z dziwnymi książkami, które znajdowały podczas generalnych remontów, zakupu czy sprzedaży domu; widział desperatów pragnących sprzedaż byle tomik za kilka synkli, by móc wrócić do domu z jakimikolwiek zakupami; ale widział też świadomych swoich skarbów handlarzy, którzy potrafili się targować długie godziny, wychwalając posiadane książki pod niebiosa. Do której z tych kategorii należałaś?, pytało jego spojrzenie spoczywające na kobiecej twarzy. A może trzeba zrobić ci osobną kategorię?
- I nie obawia się pani, że zaproponuję jej śmiesznie niską cenę, by potem odsprzedać książki po ogromnej marży? - zapytał z uśmiechem, kładąc tomy jeden na drugim i wyrównując ich krawędzie. Widać było, że zależy jej na sprzedaży tych książek, a bez względu na powody, które ją do tego zmusiły, Colin był gotowy kupić je od ręki za cenę nieprzekraczającą zdroworozsądkowego pułapu. Pieniądze nie stanowiły problemu, przynależność do szlachty zobowiązywała do posiadania fortuny, ale z doświadczenia wiedział, że ujawnienie na pierwszy spotkaniu (i na każdym kolejnym) swojej ignorancji dla pieniędzy było istną zachętą dla sprzedawców. Żądali coraz wyższych cen, windując je do absurdalnych poziomów i Colin prędzej czy później musiał zrywać z nimi współpracę, tracąc przy okazji kolejne źródło atrakcyjnych książek uzupełniających jego biblioteczkę. Nie potrafił jedna zdzierżyć tego żałosnego panoszenia się i sięgania ponad swój stan - nienawidził, gdy ktoś zapominał o umiarze i zamiast palca, łapczywie łapał za całą rękę. - Z drugiej strony szkoda oddawać komuś takie znalezisko. Z przyjemnością umieściłbym je w mojej prywatnej kolekcji, jest naprawdę obszerna - dodał nie bez dumy po chwili zastanowienia, gdy jego palce wciąż nieświadomie błądziły po okładce. Było w tym geście coś, co go uspokajało i pozwalało zebrać myśli, gdy tego potrzebował. W chwilach zdenerwowania przesuwał palcami po wierzchu książek, obrysowywał wyryte litery, szukał najmniejszych zagłębień i zadrapań w zniszczonych okładkach, odnajdując w tym jakiś wewnętrzny cel, dzięki któremu mógł skupić się na czymś i uspokoić. Tym razem jednak robił to bez zastanowienia, wyuczonym nawykiem, oczekując na reakcję dziewczyny.
Znów zmierzył ją spojrzeniem, dopiero teraz dokładniej zastanawiając się nad przyczynami jej wizyty w skromnych progach księgarni. Widywał tu już osoby, które przychodziły z dziwnymi książkami, które znajdowały podczas generalnych remontów, zakupu czy sprzedaży domu; widział desperatów pragnących sprzedaż byle tomik za kilka synkli, by móc wrócić do domu z jakimikolwiek zakupami; ale widział też świadomych swoich skarbów handlarzy, którzy potrafili się targować długie godziny, wychwalając posiadane książki pod niebiosa. Do której z tych kategorii należałaś?, pytało jego spojrzenie spoczywające na kobiecej twarzy. A może trzeba zrobić ci osobną kategorię?
Było coś w spokojnych i wyważonych ruchach mężczyzny, co działało na nią odprężająco. Cichy głosik, na stałe mieszkający gdzieś z tyłu jej czaszki, ale odzywający się tylko od czasu do czasu, namawiał ją coraz natarczywiej do porzucenia nadmiernej czujności, i chociaż zdroworozsądkowe podejście protestowało wbrew temu intensywnie, to coraz trudniej było jej ignorować oczywistą pokusę odpuszczenia sobie zdystansowanej postawy. Którą na dłuższą metę bywała męcząca; jako osoba z natury dobra, ufna i bezpośrednia, Cressida miewała znaczne trudności z przestawieniem się na myślenie nokturnowymi schematami. Choć na swojej drodze napotykała ludzi bez problemu poruszających się w krętych labiryntach kłamstw i podstępów, sama plasowała się daleko poza tą kategorią, pozbawiona naturalnego talentu do kombinowania. Jasne, starała się jak mogła, obserwując uważnie i naśladując, zresztą – potrzeba przetrwania nie pozostawiała jej specjalnie wielkiego wyboru i jeżeli nie miała zamiaru skończyć jako żebraczka, musiała się dostosować. A uczyła się szybko, od zawsze, chociaż nigdy nie podejrzewała, że zdolności te przyjdzie jej wykorzystywać do przyswojenia tajników sztuki złodziejskiej.
Usiadła posłusznie na wskazanym przez mężczyznę miejscu, czy może raczej – przycupnęła ostrożnie na brzegu krzesła, milcząco akceptując, że najprawdopodobniej nie pójdzie tak łatwo, jak myślała. Na jego uwagę nie odpowiedziała od razu, potrzebując chwili na zastanowienie, nie dlatego, że sytuacja, o której wspominał, nigdy nie przeszła jej przez myśl, ale dlatego, że nie spodziewała się, że właściciel księgarni postanowi tak otwarcie uznać ją za ewentualność. Zerknęła na niego badawczo, jakby starając się dostrzec drugie dno, kryjące się pod tymi słowami. Możliwość dalszego blefowania odrzuciła z miejsca; udawanie, że miała jakiekolwiek pojęcie na temat spoczywających na blacie książek, wydawało się szyte zbyt grubymi nićmi nawet jak na jej standardy. Zazwyczaj zresztą starała się unikać kłamstw wypowiadanych wprost, o ile miała taką okazję – niedopowiedzenia łatwiej było sprzedać, zwłaszcza, jeżeli – jak w jej przypadku – nie należało się do wprawnych głosicieli nieprawdziwych historii.
Westchnęła cicho, przenosząc spojrzenie orzechowych oczu na trzy tomiki, by po sekundzie ponownie zawędrować nim do twarzy mężczyzny.
- Szczerze mówiąc, przeszło mi to przez myśl – odpowiedziała w końcu, z ledwie wyczuwalną kapitulacją, pobrzękującą w głosie. Uśmiechnęła się lekko, wzruszając drobnymi ramionami z charakterystyczną dla jej młodego wieku bezradnością, która, choć zazwyczaj leżała schowana pod przygniatającą jej barki odpowiedzialnością, uwidaczniała się czasami w chwilach psychicznego zmęczenia. Przygryzła wewnętrzną stronę policzka. – Zapewne mógłby mi pan zaproponować jedną dziesiątą prawdziwej wartości tych książek, a ja zgodziłabym się, nie mając pojęcia, że zrobiłam najgorszy interes życia. Ale – przekrzywiła nieznacznie głowę, jakby się nad czymś zastanawiała – coś mi mówi, że pan tego nie zrobi.
Strzelała na oślep; nie była aż tak dobra w rozczytywaniu ludzkich osobowości, żeby wysnuć takie wnioski, ale jakie miała wyjście? Zabranie przedmiotów w celu dodatkowej konsultacji z kimś innym nie wchodziło w rachubę; nie miała zaufanej osoby o wiedzy wystarczającej do sprawiedliwej wyceny, a im więcej osób angażowała w nielegalną transakcję, tym bardziej zwielokrotniała ryzyko sypnięcia całej sprawy. Dopiero teraz docierało do niej, jak bardzo kiepska była w tym wszystkim; po dwóch latach życia w cieniu wciąż zachowywała się jak nowicjuszka, ciągnąc za sobą resztki arystokratycznego wychowania wszędzie, gdzie tylko się pojawiała. Gdyby nie niesprzyjające okoliczności, zapewne zaśmiewałaby się gorzko z samej siebie.
- To jak, będzie coś z tego? – zapytała w końcu, nie komentując w żaden sposób drugiej uwagi mężczyzny, nie ukrywając, że dalszy los kradzionych książek niewiele ją interesował.
Usiadła posłusznie na wskazanym przez mężczyznę miejscu, czy może raczej – przycupnęła ostrożnie na brzegu krzesła, milcząco akceptując, że najprawdopodobniej nie pójdzie tak łatwo, jak myślała. Na jego uwagę nie odpowiedziała od razu, potrzebując chwili na zastanowienie, nie dlatego, że sytuacja, o której wspominał, nigdy nie przeszła jej przez myśl, ale dlatego, że nie spodziewała się, że właściciel księgarni postanowi tak otwarcie uznać ją za ewentualność. Zerknęła na niego badawczo, jakby starając się dostrzec drugie dno, kryjące się pod tymi słowami. Możliwość dalszego blefowania odrzuciła z miejsca; udawanie, że miała jakiekolwiek pojęcie na temat spoczywających na blacie książek, wydawało się szyte zbyt grubymi nićmi nawet jak na jej standardy. Zazwyczaj zresztą starała się unikać kłamstw wypowiadanych wprost, o ile miała taką okazję – niedopowiedzenia łatwiej było sprzedać, zwłaszcza, jeżeli – jak w jej przypadku – nie należało się do wprawnych głosicieli nieprawdziwych historii.
Westchnęła cicho, przenosząc spojrzenie orzechowych oczu na trzy tomiki, by po sekundzie ponownie zawędrować nim do twarzy mężczyzny.
- Szczerze mówiąc, przeszło mi to przez myśl – odpowiedziała w końcu, z ledwie wyczuwalną kapitulacją, pobrzękującą w głosie. Uśmiechnęła się lekko, wzruszając drobnymi ramionami z charakterystyczną dla jej młodego wieku bezradnością, która, choć zazwyczaj leżała schowana pod przygniatającą jej barki odpowiedzialnością, uwidaczniała się czasami w chwilach psychicznego zmęczenia. Przygryzła wewnętrzną stronę policzka. – Zapewne mógłby mi pan zaproponować jedną dziesiątą prawdziwej wartości tych książek, a ja zgodziłabym się, nie mając pojęcia, że zrobiłam najgorszy interes życia. Ale – przekrzywiła nieznacznie głowę, jakby się nad czymś zastanawiała – coś mi mówi, że pan tego nie zrobi.
Strzelała na oślep; nie była aż tak dobra w rozczytywaniu ludzkich osobowości, żeby wysnuć takie wnioski, ale jakie miała wyjście? Zabranie przedmiotów w celu dodatkowej konsultacji z kimś innym nie wchodziło w rachubę; nie miała zaufanej osoby o wiedzy wystarczającej do sprawiedliwej wyceny, a im więcej osób angażowała w nielegalną transakcję, tym bardziej zwielokrotniała ryzyko sypnięcia całej sprawy. Dopiero teraz docierało do niej, jak bardzo kiepska była w tym wszystkim; po dwóch latach życia w cieniu wciąż zachowywała się jak nowicjuszka, ciągnąc za sobą resztki arystokratycznego wychowania wszędzie, gdzie tylko się pojawiała. Gdyby nie niesprzyjające okoliczności, zapewne zaśmiewałaby się gorzko z samej siebie.
- To jak, będzie coś z tego? – zapytała w końcu, nie komentując w żaden sposób drugiej uwagi mężczyzny, nie ukrywając, że dalszy los kradzionych książek niewiele ją interesował.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Niekiedy spotykał się z opiniami wyrażanymi głównie przez szlachciców - którzy jeszcze nie tak dawno temu patrzyli na niego z góry, a obecnie woleli raczej unikać jego towarzystwa, dostrzegając w Colinie zmianę, jaka w nim zaszła - że para się zawodem ubliżającym swojemu arystokratycznemu pochodzeniu. O ile wcześniej takie słowa budziły w nim wyraźną irytację i pewne zawstydzenie, które kazało mu się wtedy wycofywać z arystokratycznego świata, zaszyć w gabinecie i unikać potępiających spojrzeń, o tyle teraz spławiał taką czczą gadaninę machnięciem ręki. W przeciwieństwie do głupców, którzy żyli wyłącznie za pieniądze z rodzinnych fortun, on swoje bogactwo zdobył własną pracą; bez pleców, bez pomocy rodziny i całego rodu, bez nepotyzmu i przepychania na siłę przez kolejne stopnie w karierze. I w przeciwieństwie do wielu swoich oponentów, nie musiał prosić rodziców - najczęściej ojców - o każdorazowy dostęp do pieniędzy. Jego myśli nawet na moment nie zatrzymały się na wspomnieniu Raven, tkwiącej bezczynnie w jego rezydencji i czekającej, aż wróci do domu. Nie poświęcił dziewczynie ani chwili, gdy uważnym, lekko rozbawionym spojrzeniem wodził po sylwetce innej kobiety, ostrożnie siadającej na stołku, którą najwyraźniej cała sytuacja nieco deprymowała; jej przesadna ostrożność nie uszła uwadze Colina. Oj, nie, kochana, z mojej strony nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo. Przynajmniej nie takie, które kazałoby ci czym prędzej uciekać, pomyślał, pewnym gestem przyciągając w końcu książki do siebie.
- Mam za miękkie serce, by oszukać tak uroczą damę - mrugnął do niej łobuzersko okiem, przesuwając dłonią po brodzie w geście lekkiego zamyślenia. Po chwili wahania wyjął z szuflady woreczek z pobrzękującą zawartością, otworzył go i dorzucił jeszcze kilkanaście monet, odliczając w nabożnym skupieniu. Najwyraźniej się pomylił, wnioskując że wiele czasu zejdzie im z targowaniem się, ale z drugiej strony był z tego wyjątkowo zadowolony. Po co tracić cenne minuty na ustalanie ceny, skoro można je przeznaczyć na bardziej aktywna formę spędzania czasu, a przy tym o wiele milszą, niż twarde negocjowanie warunków sprzedaży? Położył woreczek na stole, nie zdejmując jednak z niego dłoni i znów spojrzał na dziewczynę. Tym razem jego uśmiech z zadowolenia z powodu ukończonej transakcji zmienił się w uśmiech nieskrępowanego zainteresowania, gdy przesuwał wzrokiem po każdym szczególe na kobiecej twarzy.
- Mam zwyczaj pieczętować udane transakcje szklaneczką szkockiej lub wina - powiedział powoli. Jego palce, które chwilę wcześniej poruszały się bezwiednie po książkach, robiły teraz to samo z mieszkiem z galeonami. - Chociaż w pani przypadku mam nieodpartą ochotę zaprosić panią co najmniej na obiad - podsunął sakiewkę w jej stronę. Zachrobotało i zabrzęczało, gdy materiał szorował o drewniany blat, ale Colin nie spuszczał zainteresowanego spojrzenia z dziewczyny, oczekując na odpowiedź. Nie spodziewał się wielkiego sukcesu; nawet odmowa była jakąś wskazówką i kolejnym celem, który warto było osiągnąć w przyszłości. Było wszak możliwe, że to nie ostatnie wizyta tej młodej damy w jego nieskromnych progach - i nie ostatnia próba uczynienia jej swoją kolejną zdobyczą.
- Mam za miękkie serce, by oszukać tak uroczą damę - mrugnął do niej łobuzersko okiem, przesuwając dłonią po brodzie w geście lekkiego zamyślenia. Po chwili wahania wyjął z szuflady woreczek z pobrzękującą zawartością, otworzył go i dorzucił jeszcze kilkanaście monet, odliczając w nabożnym skupieniu. Najwyraźniej się pomylił, wnioskując że wiele czasu zejdzie im z targowaniem się, ale z drugiej strony był z tego wyjątkowo zadowolony. Po co tracić cenne minuty na ustalanie ceny, skoro można je przeznaczyć na bardziej aktywna formę spędzania czasu, a przy tym o wiele milszą, niż twarde negocjowanie warunków sprzedaży? Położył woreczek na stole, nie zdejmując jednak z niego dłoni i znów spojrzał na dziewczynę. Tym razem jego uśmiech z zadowolenia z powodu ukończonej transakcji zmienił się w uśmiech nieskrępowanego zainteresowania, gdy przesuwał wzrokiem po każdym szczególe na kobiecej twarzy.
- Mam zwyczaj pieczętować udane transakcje szklaneczką szkockiej lub wina - powiedział powoli. Jego palce, które chwilę wcześniej poruszały się bezwiednie po książkach, robiły teraz to samo z mieszkiem z galeonami. - Chociaż w pani przypadku mam nieodpartą ochotę zaprosić panią co najmniej na obiad - podsunął sakiewkę w jej stronę. Zachrobotało i zabrzęczało, gdy materiał szorował o drewniany blat, ale Colin nie spuszczał zainteresowanego spojrzenia z dziewczyny, oczekując na odpowiedź. Nie spodziewał się wielkiego sukcesu; nawet odmowa była jakąś wskazówką i kolejnym celem, który warto było osiągnąć w przyszłości. Było wszak możliwe, że to nie ostatnie wizyta tej młodej damy w jego nieskromnych progach - i nie ostatnia próba uczynienia jej swoją kolejną zdobyczą.
Im dłużej przebywała na niewielkim zapleczu, tym bardziej skora była do przyznania, że pomyliła się w pierwszej ocenie, jaką może zbyt pochopnie wystawiła mężczyźnie. Nie żeby było w tym coś zaskakującego; sam fakt położenia, w jakim się obecnie znajdowała, podsumowywał wystarczająco dobitnie jej nikłe umiejętności w rozczytywaniu ludzkich charakterów. Żyjąc w cieniach nokturnu, nauczyła się odruchowo zakładać najgorsze, bo tam owe założenia zazwyczaj okazywały się albo całkiem trafne, albo niewystarczająco okropne. Skreślała nieznajomych z miejsca w imię przeżycia kolejnego dnia, nawet jeśli stanowiło to paskudny dysonans z jej wrodzoną potrzebą obdarzania kredytem zaufania wszystkich dookoła i starała się nie myśleć o konsekwencjach, czy utraconych szansach.
Słysząc komentarz mężczyzny odprężyła się jednak nieco, posyłając mu uśmiech i pewniej siadając na krześle. W jego głosie nie wyczuła złych intencji, choć na dźwięk słowa dama miała ochotę parsknąć śmiechem; nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś użył tego określenia w stosunku do niej (a przynajmniej bez charakterystycznego sarkazmu), i prawdę mówiąc nie dziwiło jej to zbytnio. Nawet w czasach przebywania pod szczelnym kloszem rodziców nie zachowywała się jak na przedstawicielkę szanującego się, czarodziejskiego rodu przystało, nagminnie uciekając od lekcji etykiety i spędzając popołudnia na gonieniu ptaków w ogrodzie otaczającym ich posiadłość. Niejednokrotnie wypominano jej niezdarność i brak dobrego wychowania, a po ucieczce z domu w ogóle porzuciła wszelkie pozory, konsekwentnie buntując się przeciwko sztywnym zasadom, wpychającym kobiety w role usłużnych żon i matek.
Nie skomentowała jednak słów pana Fawleya w żaden sposób, zbyt zajęta powstrzymywaniem się od zadrżenia pod jego niespodziewanym spojrzeniem. Nie lubiła pozostawać aż tak długo w centrum czyjegoś zainteresowania, szybko przerwała więc kontakt wzrokowy, kierując oczy w stronę książek, które właściciel odsunął na bok. Na widok woreczka z monetami serce zabiło jej nieco mocniej, starała się jednak nie okazywać nadmiernych emocji, ani tego, jak bardzo potrzebowała tych pieniędzy. Nie wpatrywała się więc zachłannie w mieszek, powstrzymując naturalny odruch, każący jej zabrać zapłatę i opuścić księgarnię. W myślach biła się sama ze sobą, niepewna, co powinna zrobić; z jednej strony zdrowy rozsądek namawiał ją do odmowy, z drugiej – to nie był most, który chciała tak od razu za sobą palić.
- Obawiam się, że mogę okazać się dla pana niespecjalnie interesującym towarzystwem – powiedziała w końcu, finalnie ani nie odmawiając, ani się nie zgadzając, ale też i odpowiadając zgodnie z prawdą - nie wyobrażała sobie, żeby uliczna złodziejka i poważny właściciel Esów i Floresów mogli odnaleźć jakiekolwiek wspólne tematy do rozmowy. Zsunęła się powoli z krzesła, teraz już nieco pewniej stając na nogach. Nadal zachowywała starannie odmierzoną dozę ostrożności, bardziej jednak z przyzwyczajenia, niż faktycznego poczucia niebezpieczeństwa. Jej szczupłe palce zacisnęły się na materiale woreczka, który wsunęła cicho do czarnej torby, teraz już prawie pustej. – Ale jeżeli będzie pan nalegał, nie będę mogła odmówić – dodała po chwilowym zawahaniu, zatrzymując się jeszcze w miejscu i ponownie przenosząc spojrzenie na mężczyznę.
Słysząc komentarz mężczyzny odprężyła się jednak nieco, posyłając mu uśmiech i pewniej siadając na krześle. W jego głosie nie wyczuła złych intencji, choć na dźwięk słowa dama miała ochotę parsknąć śmiechem; nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś użył tego określenia w stosunku do niej (a przynajmniej bez charakterystycznego sarkazmu), i prawdę mówiąc nie dziwiło jej to zbytnio. Nawet w czasach przebywania pod szczelnym kloszem rodziców nie zachowywała się jak na przedstawicielkę szanującego się, czarodziejskiego rodu przystało, nagminnie uciekając od lekcji etykiety i spędzając popołudnia na gonieniu ptaków w ogrodzie otaczającym ich posiadłość. Niejednokrotnie wypominano jej niezdarność i brak dobrego wychowania, a po ucieczce z domu w ogóle porzuciła wszelkie pozory, konsekwentnie buntując się przeciwko sztywnym zasadom, wpychającym kobiety w role usłużnych żon i matek.
Nie skomentowała jednak słów pana Fawleya w żaden sposób, zbyt zajęta powstrzymywaniem się od zadrżenia pod jego niespodziewanym spojrzeniem. Nie lubiła pozostawać aż tak długo w centrum czyjegoś zainteresowania, szybko przerwała więc kontakt wzrokowy, kierując oczy w stronę książek, które właściciel odsunął na bok. Na widok woreczka z monetami serce zabiło jej nieco mocniej, starała się jednak nie okazywać nadmiernych emocji, ani tego, jak bardzo potrzebowała tych pieniędzy. Nie wpatrywała się więc zachłannie w mieszek, powstrzymując naturalny odruch, każący jej zabrać zapłatę i opuścić księgarnię. W myślach biła się sama ze sobą, niepewna, co powinna zrobić; z jednej strony zdrowy rozsądek namawiał ją do odmowy, z drugiej – to nie był most, który chciała tak od razu za sobą palić.
- Obawiam się, że mogę okazać się dla pana niespecjalnie interesującym towarzystwem – powiedziała w końcu, finalnie ani nie odmawiając, ani się nie zgadzając, ale też i odpowiadając zgodnie z prawdą - nie wyobrażała sobie, żeby uliczna złodziejka i poważny właściciel Esów i Floresów mogli odnaleźć jakiekolwiek wspólne tematy do rozmowy. Zsunęła się powoli z krzesła, teraz już nieco pewniej stając na nogach. Nadal zachowywała starannie odmierzoną dozę ostrożności, bardziej jednak z przyzwyczajenia, niż faktycznego poczucia niebezpieczeństwa. Jej szczupłe palce zacisnęły się na materiale woreczka, który wsunęła cicho do czarnej torby, teraz już prawie pustej. – Ale jeżeli będzie pan nalegał, nie będę mogła odmówić – dodała po chwilowym zawahaniu, zatrzymując się jeszcze w miejscu i ponownie przenosząc spojrzenie na mężczyznę.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W prostych polowaniach, gdy ofiara była niczego nieświadoma, wystarczyło jedynie założyć w odpowiednim miejscu sidła. Nie trzeba było nawet ich starannie dobierać - prosta pułapka z komplementów, wtrącona od czasu do czasu dwuznaczność, delikatna gra pozorów, która urabiała nawet najbardziej podejrzliwe kobiece serca. Wszystko prowadziło do jednego celu, do pojmania zwierzyny, która dopiero związana uświadamia sobie, w jak wielkim niebezpieczeństwie się znalazła. W ich świecie, wciąż żyjącym czasami wspomnieniem jednej wojny - i widmem drugiej, choć o tym się raczej nie mówiło, by, o ironio, nie wywoływać wilka z lasu - polowania odbywały się nieustannie. Świat podwójnej moralności, gdzie chęć życia w zgodzie z powszechnymi zasadami usilnie walczyła z przemożnym pragnieniem, by żyć w ogóle - pełną piersią, nie zważając na konsekwencje i nie zastanawiając się nad czynami. Właśnie w takim świecie obracał się Colin; ciągłych polowań, ciągłego wyszukiwania nowych zdobyczy, które wypełniłyby mu pustkę codziennego życia. Codziennych problemów, niedociągnięć, codziennego borykania się z rzeczywistością. O ile na początku było to ekscytujące samo w sobie, pozwalało odnaleźć przyjemność płynącą z najczystszej fizyczności, o tyle ostatnie miesiące były... chaotyczne. W zwykłe pragnienie spełnienia wplatała się nowa wizja - pragnienie posiadania potomka. Kogoś, kto będzie w przyszłości kontynuował zapoczątkowane dzieło. Polowania przestały być zabawą dla samej zabawy; zaczęły być środkami do ostatecznego celu, jakim było znalezienie odpowiedniej kandydatki.
Czy pannica, która właśnie sprzedała mu książki, byłaby odpowiednią zdobyczą? Nie wyglądała na szlachciankę - te nieczęsto (nigdy?) bywały same w takich miejscach - która w dodatku pilnie potrzebowałaby pieniędzy. Ale nie wyglądała też na byle bywalczynię mrocznych nor; bez żadnego obycia, kultury i wykształcenia. Może więc warto byłoby zapoznać się z nią... bliżej? Może to właśnie przeznaczenie kazało jej wejść do jego księgarni? Może to jedyna okazja, by wykorzystać szansę od losu i znaleźć wybrankę serca? A może to po prostu zwykła dziewczyna w potrzebie, która chciała sprzedać książki i ulotnić się stąd jak najszybciej? Na Merlina, czyżby właśnie wszedł w ten desperacji czas poszukiwania kobiety na gwałt, by czym prędzej wypełnić swój obowiązek względem ludzkości i przedłużyć gatunek? Czy teraz w każdej napotkanej pannie, mężatce czy wdowie będzie widział swoją wybrankę serca? Powściągnął roztrzepane myśli, które krążyły już gdzieś wokół zaręczyn, ślubu i gromadki dzieci (wnuków i prawnuków?), wracając do rzeczywistości. Która malowała się w całkiem ponurej scenerii, bo o ile się nie przesłyszał, jego nowa klientka właśnie dawała mu kosza. Spokój przywróciły mu jej następne słowa, po których na powrót się uśmiechnął, nie kryjąc swojego entuzjazmu.
- Odnoszę zupełnie inne wrażenie - mrugnął ponownie, wyraźnie odprężony, że jego propozycja nie spotkała się z wyraźnym protestem i że dziewczyna pozostawiła mu małą, malutką furtkę. - Moglibyśmy porozmawiać o pani prababci - kolejne mrugnięcie okiem, tym razem okraszone delikatnym uśmiechem - albo opowiedziałaby mi pani po prostu o sobie. - Obserwował, jak zsuwa się ze stołka i z lekkim żalem pomyślał, że tym razem będzie się musiał obejść bez sławnej szklaneczki szkockiej. Chyba że w samotności, świętując kolejną rozpoczętą znajomość... albo na przyszłym obiedzie, wszak nie powiedziała nie. Wyciągnął z szuflady kawałek pergaminu. - Proszę jeszcze poczekać - poprosił, szukając leżącego wcześniej na blacie pióra. Ujął je delikatnie, by nie porobić kleksów. - Nadal nie wiem, jak się pani nazywa i komu mam wysłać zaproszenie na kolejne spotkanie. - Uśmiechnął się zachęcająco, bez nachalnego zniecierpliwienia, obrzucając ją wyczekującym spojrzeniem. Wóz albo przewóz - skoro jeden interes poszedł im wyśmienicie, dlaczego nie kontynuować znajomości? To nie musiały być jedyne książki, jakie mu sprzedała... może miała wiele innych bab, prababć a nawet rodziców, którzy chętnie pozbyliby się starych i nieużywanych tomów... albo może miała po prostu chęć zjeść obiad w jego towarzystwie?
Czy pannica, która właśnie sprzedała mu książki, byłaby odpowiednią zdobyczą? Nie wyglądała na szlachciankę - te nieczęsto (nigdy?) bywały same w takich miejscach - która w dodatku pilnie potrzebowałaby pieniędzy. Ale nie wyglądała też na byle bywalczynię mrocznych nor; bez żadnego obycia, kultury i wykształcenia. Może więc warto byłoby zapoznać się z nią... bliżej? Może to właśnie przeznaczenie kazało jej wejść do jego księgarni? Może to jedyna okazja, by wykorzystać szansę od losu i znaleźć wybrankę serca? A może to po prostu zwykła dziewczyna w potrzebie, która chciała sprzedać książki i ulotnić się stąd jak najszybciej? Na Merlina, czyżby właśnie wszedł w ten desperacji czas poszukiwania kobiety na gwałt, by czym prędzej wypełnić swój obowiązek względem ludzkości i przedłużyć gatunek? Czy teraz w każdej napotkanej pannie, mężatce czy wdowie będzie widział swoją wybrankę serca? Powściągnął roztrzepane myśli, które krążyły już gdzieś wokół zaręczyn, ślubu i gromadki dzieci (wnuków i prawnuków?), wracając do rzeczywistości. Która malowała się w całkiem ponurej scenerii, bo o ile się nie przesłyszał, jego nowa klientka właśnie dawała mu kosza. Spokój przywróciły mu jej następne słowa, po których na powrót się uśmiechnął, nie kryjąc swojego entuzjazmu.
- Odnoszę zupełnie inne wrażenie - mrugnął ponownie, wyraźnie odprężony, że jego propozycja nie spotkała się z wyraźnym protestem i że dziewczyna pozostawiła mu małą, malutką furtkę. - Moglibyśmy porozmawiać o pani prababci - kolejne mrugnięcie okiem, tym razem okraszone delikatnym uśmiechem - albo opowiedziałaby mi pani po prostu o sobie. - Obserwował, jak zsuwa się ze stołka i z lekkim żalem pomyślał, że tym razem będzie się musiał obejść bez sławnej szklaneczki szkockiej. Chyba że w samotności, świętując kolejną rozpoczętą znajomość... albo na przyszłym obiedzie, wszak nie powiedziała nie. Wyciągnął z szuflady kawałek pergaminu. - Proszę jeszcze poczekać - poprosił, szukając leżącego wcześniej na blacie pióra. Ujął je delikatnie, by nie porobić kleksów. - Nadal nie wiem, jak się pani nazywa i komu mam wysłać zaproszenie na kolejne spotkanie. - Uśmiechnął się zachęcająco, bez nachalnego zniecierpliwienia, obrzucając ją wyczekującym spojrzeniem. Wóz albo przewóz - skoro jeden interes poszedł im wyśmienicie, dlaczego nie kontynuować znajomości? To nie musiały być jedyne książki, jakie mu sprzedała... może miała wiele innych bab, prababć a nawet rodziców, którzy chętnie pozbyliby się starych i nieużywanych tomów... albo może miała po prostu chęć zjeść obiad w jego towarzystwie?
Życie codziennie w czarodziejskim półświatku przypominało jej spacer po rozciągniętej między budynkami linie. Zagrożenie stanowiło dosłownie wszystko; zbyt długa chwila zawahania, nieostrożnie postawiona stopa, delikatny podmuch wiatru. Naprędce spleciony sznur kołysał się groźnie na boki, odstraszając potencjalnych śmiałków jeszcze zanim zdążyli się do niego zbliżyć – zresztą, mało kto robił to z własnej woli, większość nie miała wyjścia, zapędzona w kozi róg przez rodzinne tragedie, bezlitosne normy społeczne, kruszące się plany. Najgorsze były początki, kiedy nogi, wciąż jeszcze przyzwyczajone do stąpania po stabilnym gruncie, odmawiały posłuszeństwa, każąc wypatrywać ewentualnego niebezpieczeństwa dosłownie wszędzie i wywołując paraliżujący całe ciało strach; później się na to obojętniało, podobno człowiek do wszystkiego był w stanie się przyzwyczaić, i to, jak swobodnie stali bywalcy nokturnu poruszali się po tej karkołomnej trasie, niemalże z uśmiechem na ustach, tylko tę teorię potwierdzało. Ona? Wciąż jeszcze trzęsła się gdzieś na samym starcie, ważąc każde swoje słowo i starając się nielicznych rozmówców rozkładać na czynniki pierwsze. Nieumiejętnie, bo znowu popełniała błąd, zmuszona tym razem do zdradzenia kolejnych informacji na swój temat. I to mężczyźnie, o którym wiedziała niewiele ponad to, że był właścicielem księgarni i najwidoczniej posiadał szeroką wiedzę o książkach w ogóle. Równie dobrze mógł być ukrytym aurorem, który właśnie rozpoznał w niej handlarkę czarnomagicznymi przedmiotami i bez najmniejszego wysiłku wydobywał z niej imię i nazwisko, żeby później móc wpisać je starannym pismem na nakazie aresztowania.
Zawahała się przez chwilę, mrugając szybko powiekami i starając się odpędzić od siebie zarówno tę bezładną plątaninę myśli, jak i powracającą ochotę na ucieczkę. Jej stopy zdawały się jednak wrosnąć w zakurzoną podłogę, bo nie ruszyła się z miejsca, pozwalając sobie łaskawie na ostatnie sekundy milczenia, ale żadna sensowna wymówka nie przyszła jej do głowy, nagle jakby wypełnionej jedynie miękkim puchem. Może za bardzo próbowała dostrzec w tej całej sytuacji drugie dno, a mężczyzna widział w niej po prostu nowego partnera do interesów?
- Nie ma tu raczej za wiele do opowiadania – dodała jeszcze, prawie przerażona podobną ewentualnością. Ile kłamstw musiałaby wymyślić na poczekaniu, żeby uniknąć wplątania się w historię o chorej psychicznie matce, spektakularnej ucieczce z domu i o tym, jak tak naprawdę wyglądało obecnie jej życie? Zatrzymała się jednak posłusznie, zawieszając wzrok na czystym kawałku pergaminu. Może wcale nie musiała podążać tą ścieżką; mogła przecież podać jakiekolwiek imię i nazwisko, i w przyszłości po prostu pilnować, żeby nie pojawić się przypadkiem w pobliżu esów i floresów. Z jakiegoś powodu odrzucała jednak tę opcję, jakby dla większej pewności zaciskając mocniej palce na skórzanym pasku torby. – Cressida – powiedziała w końcu, zdziwiona, jak obco i nienaturalnie ten wyraz brzmiał w jej własnych ustach. Czy faktycznie wciąż jeszcze była tą samą dziewczyną, która kiedyś nosiła to imię? Kolejna chwila zawahania. – Morgan.
Podniosła wzrok na twarz mężczyzny, jakby sprawdzając, czy ta kombinacja słów znaczyła dla niego cokolwiek; nie wykluczała w końcu, że kojarzył jej ojca, co samo w sobie byłoby co najmniej niefortunnym zbiegiem okoliczności i wymagałoby natychmiastowej ewakuacji. Nie wyczuła jednak żadnej zmiany w panującej na zapleczu atmosferze, odetchnęła więc lekko, robiąc krok do tyłu.
- Pańska sowa mnie znajdzie – powiedziała, w obawie, że zechce zapytać ją jeszcze o adres zamieszkania. – Dziękuję za to, że znalazł pan dla mnie czas i… w takim razie chyba do zobaczenia. – Kiwnęła ledwie zauważalnie głową, kładąc dłoń na klamce i odczekując ułamek sekundy, w razie gdyby mężczyzna chciał ją jeszcze zatrzymać, by po chwili zniknąć w wąskim korytarzu, z uczuciami co najmniej mieszanymi.
| zt?
Zawahała się przez chwilę, mrugając szybko powiekami i starając się odpędzić od siebie zarówno tę bezładną plątaninę myśli, jak i powracającą ochotę na ucieczkę. Jej stopy zdawały się jednak wrosnąć w zakurzoną podłogę, bo nie ruszyła się z miejsca, pozwalając sobie łaskawie na ostatnie sekundy milczenia, ale żadna sensowna wymówka nie przyszła jej do głowy, nagle jakby wypełnionej jedynie miękkim puchem. Może za bardzo próbowała dostrzec w tej całej sytuacji drugie dno, a mężczyzna widział w niej po prostu nowego partnera do interesów?
- Nie ma tu raczej za wiele do opowiadania – dodała jeszcze, prawie przerażona podobną ewentualnością. Ile kłamstw musiałaby wymyślić na poczekaniu, żeby uniknąć wplątania się w historię o chorej psychicznie matce, spektakularnej ucieczce z domu i o tym, jak tak naprawdę wyglądało obecnie jej życie? Zatrzymała się jednak posłusznie, zawieszając wzrok na czystym kawałku pergaminu. Może wcale nie musiała podążać tą ścieżką; mogła przecież podać jakiekolwiek imię i nazwisko, i w przyszłości po prostu pilnować, żeby nie pojawić się przypadkiem w pobliżu esów i floresów. Z jakiegoś powodu odrzucała jednak tę opcję, jakby dla większej pewności zaciskając mocniej palce na skórzanym pasku torby. – Cressida – powiedziała w końcu, zdziwiona, jak obco i nienaturalnie ten wyraz brzmiał w jej własnych ustach. Czy faktycznie wciąż jeszcze była tą samą dziewczyną, która kiedyś nosiła to imię? Kolejna chwila zawahania. – Morgan.
Podniosła wzrok na twarz mężczyzny, jakby sprawdzając, czy ta kombinacja słów znaczyła dla niego cokolwiek; nie wykluczała w końcu, że kojarzył jej ojca, co samo w sobie byłoby co najmniej niefortunnym zbiegiem okoliczności i wymagałoby natychmiastowej ewakuacji. Nie wyczuła jednak żadnej zmiany w panującej na zapleczu atmosferze, odetchnęła więc lekko, robiąc krok do tyłu.
- Pańska sowa mnie znajdzie – powiedziała, w obawie, że zechce zapytać ją jeszcze o adres zamieszkania. – Dziękuję za to, że znalazł pan dla mnie czas i… w takim razie chyba do zobaczenia. – Kiwnęła ledwie zauważalnie głową, kładąc dłoń na klamce i odczekując ułamek sekundy, w razie gdyby mężczyzna chciał ją jeszcze zatrzymać, by po chwili zniknąć w wąskim korytarzu, z uczuciami co najmniej mieszanymi.
| zt?
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| druga połowa września?
Zapowiadała się prawdziwie złota jesień.
Liście w koronach drżały poruszane delikatnymi powiewami wrześniowego wiatru, mieniąc się przy tym wszystkimi odcieniami zieleni i pierwszych żółci; świat zakrywał błękitne niebo całunem kłębiących się chmur, ale przez nie i tak szturmem przebijały się ciepłe promienie, sprawiające, że pojedynczy czarodzieje balansujący ze swoimi pakunkami na ulicy Pokątnej nie musieli jeszcze przywdziewać ciemnych, jesiennych szat, które nieodzownie kojarzyły się wszystkim ze smutkiem i przemijaniem. Nie było tłumów; rok szkolny zdążył się rozpocząć, jeszcze ostatni rodzice kluczyli w pośpiechu między sklepami, dokupując swoim pociechom pióra, książki i miotły, w które nie zdążyli zaopatrzyć się podczas wakacji - a może specjalnie zostawiali to na ostatnią chwilę, łudząc się, że w ten sposób uda im się wyhandlować ze skąpymi sprzedawcami choćby mały rabat.
Gdzieś pomiędzy nimi kroczył Garrett. W duszy przeklinał słońce złośliwie kąsające go w kark, kiedy unosił dłoń, by nacisnąć klamkę; zaraz drzwi do księgarni otworzyły się, a jego znów naszły wątpliwości. Od początku miesiąca starał się zgłębić sztukę oklumencji - z lepszymi i gorszymi wynikami, choć nieskromnie musiał przyznać, że wykazywał coraz większe skłonności do osiągania mniejszych i większych sukcesów. Z początku miał wątpliwości. Mavis powtarzała, że nie jest to łatwa sztuka - i nie tylko dlatego, że trudno zamknąć swój umysł przed impulsami z zewnątrz, ale dlatego, że wiązała się z subtelnymi, ale nieuniknionymi zmianami. Trudno nie uwięzić wspomnień, zostawiając uczucia na pożarcie; je również pragnął ukryć, a może nawet przede wszystkim je. Żeby nie stały się bronią o ostrzu wymierzonym prosto we właściciela.
Wszedł do wnętrza, mimowolnie wysyłając lekki, uprzejmy uśmiech do któregoś z pracowników balansujących na drabinie przy jednym z regałów. Mimo wszystko nie mógł się powstrzymać od wrażenia, że oklumencja znacznie go uspokajała; był pewien, że wszystko przeżywa w połowie tak mocno, jak przeżywał kiedyś, że wątpliwości i obawy nie gryzły go tak uciążliwie, jak miały w zwyczaju. Nie chciał dostrzegać zagrożenia zamienienia się w niewzruszoną, lodową górę; może gdzieś tam w duszy wiedział, że nigdy go to nie czeka, bo wciąż zbytnio się troszczył. O rodzinę, o bliskich, o przyjaciół, o zakon - bo w końcu to wszystko robił dla nich, każdy jego gest był podyktowany ich bezpieczeństwu, czasem zdawało mu się nawet, że dla nich oddycha. Z początku przerażało go to, szybko miał dość, a odpowiedzialność zaciskała się mocnym supłem na jego krtani. Teraz zdążył się już przyzwyczaić; a przynajmniej tak sobie wmawiał, spokojnie rozglądając się po piętrzących się rzędach ksiąg i delektując się ich zapachem, który wbijał mu się w nozdrza, sprawiając, że momentalnie poczuł się lepiej. Czasy, kiedy to on lawirował pomiędzy klientami, dbając o zaspokojenie każdej ich zachcianki, wydawały mu się tak odległe, że aż nierzeczywiste - wtedy wszystko było prostsze, duchy zmarłych profesorów nie nakładały na jego dłonie odpowiedzialności, nikt nie oczekiwał od niego, że będzie podejmować decyzje, od których może zależeć życie i bezpieczeństwo innych.
Ale odcinał się od tego. Każdą wolną chwilę ćwiczył, zdarzało mu się nawet odłączyć od rzeczywistości w pracy, nie potrafiąc usłyszeć pytania, które padło ledwie sekundę temu. Ale nieważne, ile razy trenowałby z Mavis, ile razy powtarzałby sobie, że musi się skupić - zawsze zdawało mu się, że czegoś brakuje. Elementu układanki, która, jak na złość, nieodwracalnie przepadła; uparcie wierzył, że o oklumencji nie wiedział jeszcze wszystkiego i nie znał osoby, która mogłaby mu o tym opowiedzieć.
Dlatego musiał szukać ratunku w książkach.
- Dzień dobry - rzucił w przestrzeń, pewnie mając nadzieję, że dostrzeże go i obsłuży znajoma twarz; nie był pewien, czy z łatwością przyszłoby mu snucie historii na temat własnych prób nauki oklumencji kompletnie obcej osobie - a może właśnie tak byłoby łatwiej? Gdyby dosłyszały to tylko anonimowe uszy, które pozbyłyby się tej informacji w momencie, w którym opuści księgarnię?
Ale co jeśli dosłyszy to ktoś, kto zbyt sprawnie doda dwa do dwóch, uznając, że Garrett musi coś knuć, skoro w akcie desperacji sięga po tak trudną sztukę zamykania umysłu? Co jeśli ktoś rozszyfruje go, przekaże informację dalej, a plotki dotrą tam, gdzie dotrzeć nie powinny, krusząc i niszcząc wszystko, co budowali od czasu pogrzebu Slughorna?
Garrett, Garrett, uspokój się i nie snuj kolejnych teorii spiskowych.
Zapowiadała się prawdziwie złota jesień.
Liście w koronach drżały poruszane delikatnymi powiewami wrześniowego wiatru, mieniąc się przy tym wszystkimi odcieniami zieleni i pierwszych żółci; świat zakrywał błękitne niebo całunem kłębiących się chmur, ale przez nie i tak szturmem przebijały się ciepłe promienie, sprawiające, że pojedynczy czarodzieje balansujący ze swoimi pakunkami na ulicy Pokątnej nie musieli jeszcze przywdziewać ciemnych, jesiennych szat, które nieodzownie kojarzyły się wszystkim ze smutkiem i przemijaniem. Nie było tłumów; rok szkolny zdążył się rozpocząć, jeszcze ostatni rodzice kluczyli w pośpiechu między sklepami, dokupując swoim pociechom pióra, książki i miotły, w które nie zdążyli zaopatrzyć się podczas wakacji - a może specjalnie zostawiali to na ostatnią chwilę, łudząc się, że w ten sposób uda im się wyhandlować ze skąpymi sprzedawcami choćby mały rabat.
Gdzieś pomiędzy nimi kroczył Garrett. W duszy przeklinał słońce złośliwie kąsające go w kark, kiedy unosił dłoń, by nacisnąć klamkę; zaraz drzwi do księgarni otworzyły się, a jego znów naszły wątpliwości. Od początku miesiąca starał się zgłębić sztukę oklumencji - z lepszymi i gorszymi wynikami, choć nieskromnie musiał przyznać, że wykazywał coraz większe skłonności do osiągania mniejszych i większych sukcesów. Z początku miał wątpliwości. Mavis powtarzała, że nie jest to łatwa sztuka - i nie tylko dlatego, że trudno zamknąć swój umysł przed impulsami z zewnątrz, ale dlatego, że wiązała się z subtelnymi, ale nieuniknionymi zmianami. Trudno nie uwięzić wspomnień, zostawiając uczucia na pożarcie; je również pragnął ukryć, a może nawet przede wszystkim je. Żeby nie stały się bronią o ostrzu wymierzonym prosto we właściciela.
Wszedł do wnętrza, mimowolnie wysyłając lekki, uprzejmy uśmiech do któregoś z pracowników balansujących na drabinie przy jednym z regałów. Mimo wszystko nie mógł się powstrzymać od wrażenia, że oklumencja znacznie go uspokajała; był pewien, że wszystko przeżywa w połowie tak mocno, jak przeżywał kiedyś, że wątpliwości i obawy nie gryzły go tak uciążliwie, jak miały w zwyczaju. Nie chciał dostrzegać zagrożenia zamienienia się w niewzruszoną, lodową górę; może gdzieś tam w duszy wiedział, że nigdy go to nie czeka, bo wciąż zbytnio się troszczył. O rodzinę, o bliskich, o przyjaciół, o zakon - bo w końcu to wszystko robił dla nich, każdy jego gest był podyktowany ich bezpieczeństwu, czasem zdawało mu się nawet, że dla nich oddycha. Z początku przerażało go to, szybko miał dość, a odpowiedzialność zaciskała się mocnym supłem na jego krtani. Teraz zdążył się już przyzwyczaić; a przynajmniej tak sobie wmawiał, spokojnie rozglądając się po piętrzących się rzędach ksiąg i delektując się ich zapachem, który wbijał mu się w nozdrza, sprawiając, że momentalnie poczuł się lepiej. Czasy, kiedy to on lawirował pomiędzy klientami, dbając o zaspokojenie każdej ich zachcianki, wydawały mu się tak odległe, że aż nierzeczywiste - wtedy wszystko było prostsze, duchy zmarłych profesorów nie nakładały na jego dłonie odpowiedzialności, nikt nie oczekiwał od niego, że będzie podejmować decyzje, od których może zależeć życie i bezpieczeństwo innych.
Ale odcinał się od tego. Każdą wolną chwilę ćwiczył, zdarzało mu się nawet odłączyć od rzeczywistości w pracy, nie potrafiąc usłyszeć pytania, które padło ledwie sekundę temu. Ale nieważne, ile razy trenowałby z Mavis, ile razy powtarzałby sobie, że musi się skupić - zawsze zdawało mu się, że czegoś brakuje. Elementu układanki, która, jak na złość, nieodwracalnie przepadła; uparcie wierzył, że o oklumencji nie wiedział jeszcze wszystkiego i nie znał osoby, która mogłaby mu o tym opowiedzieć.
Dlatego musiał szukać ratunku w książkach.
- Dzień dobry - rzucił w przestrzeń, pewnie mając nadzieję, że dostrzeże go i obsłuży znajoma twarz; nie był pewien, czy z łatwością przyszłoby mu snucie historii na temat własnych prób nauki oklumencji kompletnie obcej osobie - a może właśnie tak byłoby łatwiej? Gdyby dosłyszały to tylko anonimowe uszy, które pozbyłyby się tej informacji w momencie, w którym opuści księgarnię?
Ale co jeśli dosłyszy to ktoś, kto zbyt sprawnie doda dwa do dwóch, uznając, że Garrett musi coś knuć, skoro w akcie desperacji sięga po tak trudną sztukę zamykania umysłu? Co jeśli ktoś rozszyfruje go, przekaże informację dalej, a plotki dotrą tam, gdzie dotrzeć nie powinny, krusząc i niszcząc wszystko, co budowali od czasu pogrzebu Slughorna?
Garrett, Garrett, uspokój się i nie snuj kolejnych teorii spiskowych.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
| wyprzedaż w księgarni
Zakładając, że jesteś szlachcicem, który nie bardzo lubi się ze swoją rodziną, który na arystokratyczne salony powrócił całkiem niedawno, ceniąc sobie do tej pory ciszę własnej rezydencji, gdzie nikt nie zawracał mu dupy, a jedynym problemem były opóźnione dostawy podręczników do eliksirów, który dopiero poznaje rozrywki typowe dla swojego stanu (i wcale nie mamy tu na myśli dręczenia kuzynek w piwnicy), ciężko będzie ci przystosować się w ciągu kilku tygodni do zupełnie nowego życia. Podobnie było więc i z Colinem, który od początku września siedział niemalże na szpilkach, starając się za wszelką cenę nie zajrzeć do dokumentacji z Esów i Floresów, mimo że jej piętrzące się stosy prawie wylewały mu się z gabinetu. Nie po to przecież zatrudnił swojego zastępcę, by ten wszystkiego pilnował i informował go wyłącznie w kryzysowych sytuacjach, by teraz samemu się wszystkim zajmować. Wrodzona nieufność dyktowała jednak własne warunki: zastępca zastępcą, a do Colina i tak przychodziły kopie wszystkich dokumentów dotyczących księgarni - doskonale więc wiedział, że państwo Carrow wykupili właśnie połowę wielkiej kolekcji Kamasutry, a Burke podkupił mu Czarnomagiczne sposoby na opryszczkę - co jednak obchodziło go o wiele mniej, niż sama niepewność, co się dzieje z jego ukochaną księgarnią.
Z czystym sumieniem wytrzymał równe dwa tygodnie września, przełamując się dopiero piętnastego dnia, gdy drżącymi z niecierpliwości dłońmi rozdzielał kopertę z ostatnimi rachunkami - i odetchnął z ulgą, gdy okazało się, że Esy i Floresy nie tylko nie są na skraju bankructwa, ale nawet powiększyły swoje dochody w porównaniu do poprzedniego roku. Co mogło oznaczać dwie rzeczy - kolejne królicze pokolenie Weasley'ów właśnie poszło do Hogwartu, wykupując w ciągu jednej wizyty podręczniki dla swoich dwadzieściorga potomków albo nastąpił nagły wzrost magicznego czytelnictwa. Colin do dzisiaj pamiętał swój pierwszy dzień w księgarni - a raczej swoje pierwsze doświadczenie jako sprzedawca, gdy patrząc z galerii na tłumek klientów, miał nieodparte wrażenie, że ich rude czupryny doskonale imitują poruszające się stado lisów. W każdym razie doskonały bilans księgarni uspokoił go na kilka kolejnych dni, po czym znów nastąpiło załamanie - Colin rzucił na chwilę przyjemność przypiekania Raven na ogniu, przebierając się w strój, który nie nosił na sobie oznak krwistej posoki, i korzystając z sieci Fiuu dostał się do swojego gabinetu w księgarni, gdzie przez kolejne godziny zanurzył się w morzu dokumentacji. Świeżość pergaminu, jego zapach i lekko szorstki dotyk działały uspokajająco; zamknął oczy, na kilka błogich minut pogrążając się w cudownej rozkoszy niebytu, ciszy i spokoju, gdzie nie istniały granice moralności, granice dobra i zła, ani życia i śmierci.
W sennych marzeniach i fantazjach wszystko było możliwe, ale Colin stał się ostatnimi czasy zbyt praktyczny, zbyt pragmatyczny, przekuwając swoje wieloletnie rozmarzenie i swoje podążanie za mdłymi ideałami na prosty, ale za to niezawodny realizm. Zderzenie ze światem arystokracji okazało się zbyt brutalne dla delikatnego, niewyćwiczonego i - przyznajmy to szczerze - dość naiwnego księgarskiego umysłu. O ile więc Colin zapragnął wrócić na salony, o tyle mógł to zrobić dopiero wtedy, gdy zmieniłby niemalże o sto osiemdziesiąt stopni swoje dotychczasowe podejście i sposób patrzenia na świat. Iluzje i marzenia zeszły na dalszy plan - przywoływane tylko wtedy, gdy Colina opuszczała napuszona szlachecka otoczka - ale za to przywoływane były z taką żarliwością i takim pożądaniem, że znać było, iż księgarz robi to z czystą przyjemnością, pozwalając znów wodzić się na pokuszenie. Nie były to jednak chwile długie, którym mógłby się oddać bezwarunkowo; zawsze doskonale wydzielone, zawsze ograniczone jakimiś zamkniętymi furtami i murami obowiązków, których nie mógł już przeskoczyć jak dawniej, gdy był tylko dzieckiem i gdy to on wyznaczał sobie granice. Dorosłość bolała, gdy dziecięce marzenia okazywały się mrzonkami; gdy wizje spokojne starości w rodzinnym domu stawały się beznadziejnymi obietnicami bez szans na spełnienie. Tak jak i dzisiaj, gdy kilkanaście minut marzeń przewało brutalne pukanie do drzwi.
Zmizerniała, wymęczona twarz jednego ze sprzedawców pokazała się w uchylonej szczelinie, a jego stłumiony, z lekka przerażony głos - jakby rozmawiał co najmniej z samym Merliniem, a nie właścicielem sklepu - pytał błagalnie, czy Colin nie mógłby zejść na chwilę na dół. Początkowa irytacja - na to, że mu przerwano, nie na samą prośbę, którą spełniłby zgoła bardzo chętnie, urągając przy okazji swojej szlacheckiej naturze (i błagając w duchu, by Samael nigdy nie zobaczył go za kontuarem) - minęła bardzo szybko i Colin poderwał się z miejsca, wychodząc na zewnątrz i zerkając z galerii na sporawy tłum zebrany na dole. Westchnął w duchu: ogłaszanie wyprzedaży było z pewnością doskonałym pomysłem, ale nie mógł przewidzieć, że nagle wszyscy rzucą się kupować książki właśnie do niego, jakby w całym Londynie nie było żadnej innej księgarni. Mógł ściągnąć do pomocy sprzedawców ze swoich innych sklepów, ale teraz mijało się to już z celem, gdy tłum gęstniał i brakowało sekund do wybuchu zamieszek.
I właśnie wtedy dzwonek przy drzwiach zabrzmiał jeszcze raz, a lisia, ruda czupryna zaświeciła słonecznym niemalże blaskiem, rozświetlając przestrzeń wokół siebie. Colin potrzebował ułamka sekundy, by wszystko sobie doskonale poukładać i drugiego ułamka (no dobrze, może dwóch), by momentalnie znaleźć się na dole, stanąć naprzeciw Weasley'a i potraktować go jednym ze swoich uwodzicielskich uśmiechów. Dopiero po chwili orientując się, że mógł on wypaść cokolwiek nie na miejscu, błyskawicznie więc zmienił uśmiech uwodzicielski na proszący, a swoje niebieskie tęczówki utkwił w Garrettowych patrzałkach.
- Z nieba mi spadłeś - zakrzyknął niczym Jurand, gdy mu wypalali oczy (czy co tam mu robili prócz zgwałcenia Jagny czy innej Telimeny po tym jak pokonał smoka wawelskiego i wylądował na księżycu), prawie że obejmując Weasley'a uściskiem pełnym wdzięczności, co niewątpliwie by zrobił, gdyby wokół nie panował taki wielki ścisk. - Trzeba przenieść kilka pudeł na zaplecze, zanim mi klienci zrobią z księgarni jesień średniowiecza - wyjaśnił chwilę potem, ciągnąc szlachcica za sobą i wskazują na tychże kilka pudeł, piętrzących się niczym winda do nieba i rzucających złowrogi cień na zebrane dookoła osoby. - Po starej znajomości nie będzie to chyba problemem, masz w końcu doświadczenie - raczej stwierdził niż zapytał i mało brakowało, a puściłby mu oczko, ale powstrzymał się w ostatnim momencie, dźwigając jedno z pudeł i bezceremonialnie wpychając je Garrettowi w ramiona (małe deżawi?), samemu biorąc kolejne i przepychając się między tłumem w stronę zaplecza. - A w ogóle to co cię tu sprowadza? Znów chcesz złoić mi dupsko? - rzucił jeszcze, ignorując oburzone spojrzenie jakiejś czarodziejskiej mamuśki, która przezornie zakrył swojemu dziecku uszy. Myślałby kto, że maluch nie słyszał gorszych słów bawiąc się z kolegami.
Zakładając, że jesteś szlachcicem, który nie bardzo lubi się ze swoją rodziną, który na arystokratyczne salony powrócił całkiem niedawno, ceniąc sobie do tej pory ciszę własnej rezydencji, gdzie nikt nie zawracał mu dupy, a jedynym problemem były opóźnione dostawy podręczników do eliksirów, który dopiero poznaje rozrywki typowe dla swojego stanu (i wcale nie mamy tu na myśli dręczenia kuzynek w piwnicy), ciężko będzie ci przystosować się w ciągu kilku tygodni do zupełnie nowego życia. Podobnie było więc i z Colinem, który od początku września siedział niemalże na szpilkach, starając się za wszelką cenę nie zajrzeć do dokumentacji z Esów i Floresów, mimo że jej piętrzące się stosy prawie wylewały mu się z gabinetu. Nie po to przecież zatrudnił swojego zastępcę, by ten wszystkiego pilnował i informował go wyłącznie w kryzysowych sytuacjach, by teraz samemu się wszystkim zajmować. Wrodzona nieufność dyktowała jednak własne warunki: zastępca zastępcą, a do Colina i tak przychodziły kopie wszystkich dokumentów dotyczących księgarni - doskonale więc wiedział, że państwo Carrow wykupili właśnie połowę wielkiej kolekcji Kamasutry, a Burke podkupił mu Czarnomagiczne sposoby na opryszczkę - co jednak obchodziło go o wiele mniej, niż sama niepewność, co się dzieje z jego ukochaną księgarnią.
Z czystym sumieniem wytrzymał równe dwa tygodnie września, przełamując się dopiero piętnastego dnia, gdy drżącymi z niecierpliwości dłońmi rozdzielał kopertę z ostatnimi rachunkami - i odetchnął z ulgą, gdy okazało się, że Esy i Floresy nie tylko nie są na skraju bankructwa, ale nawet powiększyły swoje dochody w porównaniu do poprzedniego roku. Co mogło oznaczać dwie rzeczy - kolejne królicze pokolenie Weasley'ów właśnie poszło do Hogwartu, wykupując w ciągu jednej wizyty podręczniki dla swoich dwadzieściorga potomków albo nastąpił nagły wzrost magicznego czytelnictwa. Colin do dzisiaj pamiętał swój pierwszy dzień w księgarni - a raczej swoje pierwsze doświadczenie jako sprzedawca, gdy patrząc z galerii na tłumek klientów, miał nieodparte wrażenie, że ich rude czupryny doskonale imitują poruszające się stado lisów. W każdym razie doskonały bilans księgarni uspokoił go na kilka kolejnych dni, po czym znów nastąpiło załamanie - Colin rzucił na chwilę przyjemność przypiekania Raven na ogniu, przebierając się w strój, który nie nosił na sobie oznak krwistej posoki, i korzystając z sieci Fiuu dostał się do swojego gabinetu w księgarni, gdzie przez kolejne godziny zanurzył się w morzu dokumentacji. Świeżość pergaminu, jego zapach i lekko szorstki dotyk działały uspokajająco; zamknął oczy, na kilka błogich minut pogrążając się w cudownej rozkoszy niebytu, ciszy i spokoju, gdzie nie istniały granice moralności, granice dobra i zła, ani życia i śmierci.
W sennych marzeniach i fantazjach wszystko było możliwe, ale Colin stał się ostatnimi czasy zbyt praktyczny, zbyt pragmatyczny, przekuwając swoje wieloletnie rozmarzenie i swoje podążanie za mdłymi ideałami na prosty, ale za to niezawodny realizm. Zderzenie ze światem arystokracji okazało się zbyt brutalne dla delikatnego, niewyćwiczonego i - przyznajmy to szczerze - dość naiwnego księgarskiego umysłu. O ile więc Colin zapragnął wrócić na salony, o tyle mógł to zrobić dopiero wtedy, gdy zmieniłby niemalże o sto osiemdziesiąt stopni swoje dotychczasowe podejście i sposób patrzenia na świat. Iluzje i marzenia zeszły na dalszy plan - przywoływane tylko wtedy, gdy Colina opuszczała napuszona szlachecka otoczka - ale za to przywoływane były z taką żarliwością i takim pożądaniem, że znać było, iż księgarz robi to z czystą przyjemnością, pozwalając znów wodzić się na pokuszenie. Nie były to jednak chwile długie, którym mógłby się oddać bezwarunkowo; zawsze doskonale wydzielone, zawsze ograniczone jakimiś zamkniętymi furtami i murami obowiązków, których nie mógł już przeskoczyć jak dawniej, gdy był tylko dzieckiem i gdy to on wyznaczał sobie granice. Dorosłość bolała, gdy dziecięce marzenia okazywały się mrzonkami; gdy wizje spokojne starości w rodzinnym domu stawały się beznadziejnymi obietnicami bez szans na spełnienie. Tak jak i dzisiaj, gdy kilkanaście minut marzeń przewało brutalne pukanie do drzwi.
Zmizerniała, wymęczona twarz jednego ze sprzedawców pokazała się w uchylonej szczelinie, a jego stłumiony, z lekka przerażony głos - jakby rozmawiał co najmniej z samym Merliniem, a nie właścicielem sklepu - pytał błagalnie, czy Colin nie mógłby zejść na chwilę na dół. Początkowa irytacja - na to, że mu przerwano, nie na samą prośbę, którą spełniłby zgoła bardzo chętnie, urągając przy okazji swojej szlacheckiej naturze (i błagając w duchu, by Samael nigdy nie zobaczył go za kontuarem) - minęła bardzo szybko i Colin poderwał się z miejsca, wychodząc na zewnątrz i zerkając z galerii na sporawy tłum zebrany na dole. Westchnął w duchu: ogłaszanie wyprzedaży było z pewnością doskonałym pomysłem, ale nie mógł przewidzieć, że nagle wszyscy rzucą się kupować książki właśnie do niego, jakby w całym Londynie nie było żadnej innej księgarni. Mógł ściągnąć do pomocy sprzedawców ze swoich innych sklepów, ale teraz mijało się to już z celem, gdy tłum gęstniał i brakowało sekund do wybuchu zamieszek.
I właśnie wtedy dzwonek przy drzwiach zabrzmiał jeszcze raz, a lisia, ruda czupryna zaświeciła słonecznym niemalże blaskiem, rozświetlając przestrzeń wokół siebie. Colin potrzebował ułamka sekundy, by wszystko sobie doskonale poukładać i drugiego ułamka (no dobrze, może dwóch), by momentalnie znaleźć się na dole, stanąć naprzeciw Weasley'a i potraktować go jednym ze swoich uwodzicielskich uśmiechów. Dopiero po chwili orientując się, że mógł on wypaść cokolwiek nie na miejscu, błyskawicznie więc zmienił uśmiech uwodzicielski na proszący, a swoje niebieskie tęczówki utkwił w Garrettowych patrzałkach.
- Z nieba mi spadłeś - zakrzyknął niczym Jurand, gdy mu wypalali oczy (czy co tam mu robili prócz zgwałcenia Jagny czy innej Telimeny po tym jak pokonał smoka wawelskiego i wylądował na księżycu), prawie że obejmując Weasley'a uściskiem pełnym wdzięczności, co niewątpliwie by zrobił, gdyby wokół nie panował taki wielki ścisk. - Trzeba przenieść kilka pudeł na zaplecze, zanim mi klienci zrobią z księgarni jesień średniowiecza - wyjaśnił chwilę potem, ciągnąc szlachcica za sobą i wskazują na tychże kilka pudeł, piętrzących się niczym winda do nieba i rzucających złowrogi cień na zebrane dookoła osoby. - Po starej znajomości nie będzie to chyba problemem, masz w końcu doświadczenie - raczej stwierdził niż zapytał i mało brakowało, a puściłby mu oczko, ale powstrzymał się w ostatnim momencie, dźwigając jedno z pudeł i bezceremonialnie wpychając je Garrettowi w ramiona (małe deżawi?), samemu biorąc kolejne i przepychając się między tłumem w stronę zaplecza. - A w ogóle to co cię tu sprowadza? Znów chcesz złoić mi dupsko? - rzucił jeszcze, ignorując oburzone spojrzenie jakiejś czarodziejskiej mamuśki, która przezornie zakrył swojemu dziecku uszy. Myślałby kto, że maluch nie słyszał gorszych słów bawiąc się z kolegami.
Być może wcale tego nie przemyślał - teoretycznie wciąż był się na służbie i właśnie miał wracać do ministerstwa (po spędzeniu przeszło dwóch godzin na krzątaniu się po sieci ciemnych uliczek doszedł do wniosku, że anonimowa wiadomość, którą otrzymali, musiała być fałszywym alarmem; przed jego nosem nie przemknęliby przecież niezauważeni handlarze czarnomagicznych artefaktów, bo ci przecież zazwyczaj - w całym swoim nieopanowanym stresie - wręcz promieniowali informacją, że zajmowali się nieczystymi interesami i jego zaprawione w boju oko najczęściej wyłapywało to w ułamku sekundy), kiedy zdecydował się na krótką chwilę odbić na Pokątną i zakręcić się w pobliskiej księgarni. Kiedy pierwsza osoba dźgnęła go łokciem tuż pod żebrem, doszedł do wniosku, że naprawdę popełnił błąd, choć po dłuższej konsternacji uświadomił sobie, że nie jest już w stanie się wycofać. Ludzie kłębili się jak puszyste chmury na niebie, które swym granatem zapowiadało nadchodzącą burzę; właściwie to nie miał pojęcia, co było przyczyną nagłego nalotu na księgarnię, bo chociaż z zewnątrz zdawało mu się, że środek nie tonął pod falą niepowstrzymanych klientów, to teraz był niemal pewien, że drzwi nie zamykały się ani na chwilę i za każdym razem, gdy rozbrzmiewał dzwonek oznajmujący przybycie nowej klienteli, jego cierpliwość konsekwentnie zsuwała się na dolną granicę wytrzymałości.
Kiedy napotkał spojrzeniem znajomą twarz właściciela księgarni, wykrzywił usta w uprzejmym uśmiechu, choć być może w jego spojrzeniu czaiło się zaskoczenie i zdziwienie niejednoznaczną mimiką Fawleya. Która zaraz rozproszyła się; nie był już pewien, czy przewidział się, czy to może tutejsze światło igrało z rzeczywistością, ale nie miał zamiaru tego roztrząsać. - Tak właściwie to... - zaczął, bo miał przecież zamiar opuścić księgarnie równie szybko, jak do niej wszedł, ale zanim zdążył wydusić z siebie krótkie słowo protestu, poczuł, że Colin ciągnie go wgłąb sklepu, zmuszając do tanecznego lawirowania wśród klientów przyglądających się niebosiężnym regałom pełnych niezliczonych ksiąg i rozważających, czy zakup poradnika Jak umówić się z wilą na randkę będzie tak dobrym pomysłem na prezent urodzinowy, jak pierwotnie im się zdawało. Garrett odruchowo uchwycił karton, który był cięższy, niż myślał i musiał ostatkiem sił powstrzymać kolana przed mimowolnym zgięciem. Wszystko działo się zbyt szybko, więc po prostu milczał, jakby zapominając, w jaki sposób układa się usta do odmowy.
Dopiero pytanie Fawleya przypomniało mu, po co tu właściwie przyszedł; nie zatrzymując się nawet na chwilę, zerknął przez ramię, przyglądając się dwójce rodziców zastanawiających się gorąco, do której klasy właściwie chodziło ich dziecko, a potem znów przeniósł spojrzenie na księgarza. - Szukam książek - stwierdził (trochę bezsensownie) oczywistość, bo przecież gdyby ich nie szukał, nie przekroczyłby nawet progu księgarni. A dalsze słowa, zanim zdążyły wypłynąć mu z gardła, zostały zduszone przez cichy dylemat; czy dobrym pomysłem jest rozpowiadanie na lewo i prawo, że uczy się zamykać własny umysł? - Traktujących o oklumencji - dodał po jakiejś sekundzie, choć zdawało mu się, że trwało to wieki, bo w międzyczasie zdążył stoczyć kilka wewnętrznych batalii z samym sobą; miecze trzaskały, metal obijał się o siebie, a posoka wraz z płynem mózgowo-rdzeniowym tryskały po ścianach. Garrett nie mógł zwalczyć uciążliwego przeczucia, że w jakiś pokrętny sposób wypowiedzenie tych trzech słów skończy się tragicznie, a splot nieprzychylnych zbiegów okoliczności poprowadzi go na dno, ale nie pokazywał tego, po prostu uśmiechając się dalej i udając, że wcale nie knuł niczego niedobrego. - Czy ponowne złojenie dupska jest propozycją? Bo jeśli tak, to brzmi kusząco - zaśmiał się, próbując wyrzucić z myśli wizję szefa patrzącego na niego spojrzeniem z kategorii Weasley, tylko ty mogłeś pomyśleć, że niezobowiązująca walka w godzinach pracy i w miejscu publicznym jest świetnym pomysłem. Ale, jak uświadomił sobie ledwie chwilę później, była świetnym pomysłem. Być może właśnie tego potrzebował, by oczyścić umysł.
Kiedy napotkał spojrzeniem znajomą twarz właściciela księgarni, wykrzywił usta w uprzejmym uśmiechu, choć być może w jego spojrzeniu czaiło się zaskoczenie i zdziwienie niejednoznaczną mimiką Fawleya. Która zaraz rozproszyła się; nie był już pewien, czy przewidział się, czy to może tutejsze światło igrało z rzeczywistością, ale nie miał zamiaru tego roztrząsać. - Tak właściwie to... - zaczął, bo miał przecież zamiar opuścić księgarnie równie szybko, jak do niej wszedł, ale zanim zdążył wydusić z siebie krótkie słowo protestu, poczuł, że Colin ciągnie go wgłąb sklepu, zmuszając do tanecznego lawirowania wśród klientów przyglądających się niebosiężnym regałom pełnych niezliczonych ksiąg i rozważających, czy zakup poradnika Jak umówić się z wilą na randkę będzie tak dobrym pomysłem na prezent urodzinowy, jak pierwotnie im się zdawało. Garrett odruchowo uchwycił karton, który był cięższy, niż myślał i musiał ostatkiem sił powstrzymać kolana przed mimowolnym zgięciem. Wszystko działo się zbyt szybko, więc po prostu milczał, jakby zapominając, w jaki sposób układa się usta do odmowy.
Dopiero pytanie Fawleya przypomniało mu, po co tu właściwie przyszedł; nie zatrzymując się nawet na chwilę, zerknął przez ramię, przyglądając się dwójce rodziców zastanawiających się gorąco, do której klasy właściwie chodziło ich dziecko, a potem znów przeniósł spojrzenie na księgarza. - Szukam książek - stwierdził (trochę bezsensownie) oczywistość, bo przecież gdyby ich nie szukał, nie przekroczyłby nawet progu księgarni. A dalsze słowa, zanim zdążyły wypłynąć mu z gardła, zostały zduszone przez cichy dylemat; czy dobrym pomysłem jest rozpowiadanie na lewo i prawo, że uczy się zamykać własny umysł? - Traktujących o oklumencji - dodał po jakiejś sekundzie, choć zdawało mu się, że trwało to wieki, bo w międzyczasie zdążył stoczyć kilka wewnętrznych batalii z samym sobą; miecze trzaskały, metal obijał się o siebie, a posoka wraz z płynem mózgowo-rdzeniowym tryskały po ścianach. Garrett nie mógł zwalczyć uciążliwego przeczucia, że w jakiś pokrętny sposób wypowiedzenie tych trzech słów skończy się tragicznie, a splot nieprzychylnych zbiegów okoliczności poprowadzi go na dno, ale nie pokazywał tego, po prostu uśmiechając się dalej i udając, że wcale nie knuł niczego niedobrego. - Czy ponowne złojenie dupska jest propozycją? Bo jeśli tak, to brzmi kusząco - zaśmiał się, próbując wyrzucić z myśli wizję szefa patrzącego na niego spojrzeniem z kategorii Weasley, tylko ty mogłeś pomyśleć, że niezobowiązująca walka w godzinach pracy i w miejscu publicznym jest świetnym pomysłem. Ale, jak uświadomił sobie ledwie chwilę później, była świetnym pomysłem. Być może właśnie tego potrzebował, by oczyścić umysł.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Trzy wdzięczne kroki w prawo, jeden w lewo, nagły halt, by nie wlecieć w wałęsające się pod nogami dziecko, kolejne trzy kroki w lewo, zgięcie pleców, przy przejść pod drabiną (i zarobić milion lat nieszczęścia, ale co to dla Colina, który codziennie mijał czarne kociska) i już byli na zapleczu, których ciężkie, drewniane drzwi doskonale tłumiły harmider z sali sprzedażowej, a przy okazji rozdzielały narastającą tłuszcze od Colina i jego... gościa? - Książek o oklumencji, ach... - powtórzył jedynie, ale nie wydawał się szczególnie zainteresowany Garretowymi poszukiwaniami, szczególnie że praca goniła, a rudzielec mógł mu w każdej chwili zwiać. No cóż, Weasley na pewno był doskonałym tragarzem i Colin z czystym sercem poleciłby go na przykład jako wielbłąda dla Shafiqów albo osła dla Lestrange'ów, by nosił za nimi dobytek. Chwilowo jednak Garrett wydawał się być całkowicie do dyspozycji Colina, co ten bezczelnie wykorzystywał, zaganiając rudego szlachcica do pracy cokolwiek nieszlacheckiej - samemu zresztą robiąc dokładnie to samo, aż w końcu pudło za pudłem znieśli wszystko, zapewniając w sklepie kilka dodatkowych metrów wolnej przestrzeni. Przez cały czas milczał, krążąc jedynie wydeptaną wśród klientów ścieżką, co chwila jednak zerkając w stronę działu, gdzie w rzędzie stały idealnie poukładane książki traktujące o trudnej sztuce legilimencji i oklumencji właśnie. Książki, po które sam ostatnio sięgał nader często i z pewnym rozbawieniem pomyślał, że to naprawdę spory zbieg okoliczności, że obaj zainteresowali się oklumencją w tym samym czasie. W przypadku Colina bodźcem była sama znajomość z Samaelem, który nie darował sobie przyjemności zaglądania w jego umysł... ale i sierpniowe spotkanie rycerzy, na którym miał przyjemność (wątpliwą?) poddać swój umysł pod penetrację Toma Riddle'a - co nie tylko nie przypadku mu do gustu, ale stanowiło bezpośrednią przyczynę, dla której Colin szukał uporczywie najszybszego i najskuteczniejszego sposobu nauczenia się tej sztuki.
- Cóż, to zaskakujące, że zgłaszasz się z tym właśnie teraz - powiedział w końcu, gdy drzwi skrzypnęły, odcinając ich od tłumu i gdy przysiadł na jednym z pudeł, rozmasowując sobie barki. Zdecydowanie szlachecki tryb osiadłego życia mu nie służył, skoro nawet kilkuminutowy wysiłek powodował ból ramion - gdy sam się tym interesuje i pożeram kolejne książki, które o tym traktują - wyjaśnił bez najmniejszego skrępowania, jakby rozpowiadanie o tym, że chce chronić swoje myśli i wspomnienia, było rzeczą najbardziej naturalną pod słońcem. I po części właśnie tak to traktował, nie widząc w oklumencji niczego wstydliwego; prędzej takim mianem określiłby naukę legilimencji, sztukę co prawda godną podziwu, lecz dalece bardziej niebezpieczną... i złośliwą? Nie było wszak nic złego w chronieniu umysłu i to wszelkie ataki, które na ten umysł byłyby przypuszczone, zasługiwały na kurtynę wstydliwego milczenia. Colin nabrałby większych podejrzeń, gdyby Garrett oznajmił mu, że kocha psy i nienawidzi kotów; nie z takimi przecież klientami miał do czynienia w czasie całej swojej kariery. Ludzie zaglądali do Esów w przeróżnych sprawach, wprawiając niejednokrotnie w księgarza w jawne osłupienie i zakłopotanie, gdy musiał wysłuchiwać ich rodzinnych problemów albo w panice szukać książki o dziwnych larwach gnieżdżących się... w każdym razie już dawno i tym zapomniał, poświęcając się typowo szlacheckiej rozpuście i jedynie od czasu do czasu zaglądając do księgarni. Zadziwiające jednak, że co chwila natykał się w niej na Weasley'a, jakby rudzielca ciągnęło do dawnej pracy z jakąś zastanawiającą częstotliwością. Czyżby w biurze aurorów źle płacili i Weasley szukał sposobu na dorobienie?
- Mogę ci kilka polecić... ba! mogę ci kilka podarować zupełnie za darmo - o rety, a jeśli teraz się obrazi, że traktuje go protekcjonalnie? Nie było przecież tajemnicą, że Weasleye groszem nie śmierdzieli - jeśli uda ci się znów mnie pokonać. - Rzucił luźnym tonem, takim samym, którego używał by poinformować rozmówcę o aktualnej godzinie lub pogodzie panującej na zewnątrz. - Ostatnio odkryłem swój talent do floretów... - zawiesił znacząco głos, jakby spodziewając się nagłego zdziwienia, protestów albo pukania się wymownie po głowie. - Niestety brak tu miejsca do stoczenia bezkrwawego pojedynku, więc pozostaje mi znów zaproponować różdżki. Może poszczęści ci się bardziej niż na mojej imprezie - nie mógł się powstrzymać, by na sam koniec nie wbić mu maleńkiej szpilki i nieco go sprowokować.
- Cóż, to zaskakujące, że zgłaszasz się z tym właśnie teraz - powiedział w końcu, gdy drzwi skrzypnęły, odcinając ich od tłumu i gdy przysiadł na jednym z pudeł, rozmasowując sobie barki. Zdecydowanie szlachecki tryb osiadłego życia mu nie służył, skoro nawet kilkuminutowy wysiłek powodował ból ramion - gdy sam się tym interesuje i pożeram kolejne książki, które o tym traktują - wyjaśnił bez najmniejszego skrępowania, jakby rozpowiadanie o tym, że chce chronić swoje myśli i wspomnienia, było rzeczą najbardziej naturalną pod słońcem. I po części właśnie tak to traktował, nie widząc w oklumencji niczego wstydliwego; prędzej takim mianem określiłby naukę legilimencji, sztukę co prawda godną podziwu, lecz dalece bardziej niebezpieczną... i złośliwą? Nie było wszak nic złego w chronieniu umysłu i to wszelkie ataki, które na ten umysł byłyby przypuszczone, zasługiwały na kurtynę wstydliwego milczenia. Colin nabrałby większych podejrzeń, gdyby Garrett oznajmił mu, że kocha psy i nienawidzi kotów; nie z takimi przecież klientami miał do czynienia w czasie całej swojej kariery. Ludzie zaglądali do Esów w przeróżnych sprawach, wprawiając niejednokrotnie w księgarza w jawne osłupienie i zakłopotanie, gdy musiał wysłuchiwać ich rodzinnych problemów albo w panice szukać książki o dziwnych larwach gnieżdżących się... w każdym razie już dawno i tym zapomniał, poświęcając się typowo szlacheckiej rozpuście i jedynie od czasu do czasu zaglądając do księgarni. Zadziwiające jednak, że co chwila natykał się w niej na Weasley'a, jakby rudzielca ciągnęło do dawnej pracy z jakąś zastanawiającą częstotliwością. Czyżby w biurze aurorów źle płacili i Weasley szukał sposobu na dorobienie?
- Mogę ci kilka polecić... ba! mogę ci kilka podarować zupełnie za darmo - o rety, a jeśli teraz się obrazi, że traktuje go protekcjonalnie? Nie było przecież tajemnicą, że Weasleye groszem nie śmierdzieli - jeśli uda ci się znów mnie pokonać. - Rzucił luźnym tonem, takim samym, którego używał by poinformować rozmówcę o aktualnej godzinie lub pogodzie panującej na zewnątrz. - Ostatnio odkryłem swój talent do floretów... - zawiesił znacząco głos, jakby spodziewając się nagłego zdziwienia, protestów albo pukania się wymownie po głowie. - Niestety brak tu miejsca do stoczenia bezkrwawego pojedynku, więc pozostaje mi znów zaproponować różdżki. Może poszczęści ci się bardziej niż na mojej imprezie - nie mógł się powstrzymać, by na sam koniec nie wbić mu maleńkiej szpilki i nieco go sprowokować.
Zrobił piękny półobrót, gdy tuż obok niego czmychnęła nadpobudliwa czarownica w starszym wieku, która - poprawiając swój nienaganny kapelusz, który zdawał się wykrzykiwać potencjalnym mugolom, że nie pochodziła z ich świata - zerknęła na niego nieprzychylnie, zupełnie jakby samą swoją obecnością zabijał niczym dementor resztki szczęścia drgające we wrześniowym powietrzu. Mimowolnie wysłał jej ciepły uśmiech, a ten najwidoczniej ją przestraszył, bo zaraz zniknęła wśród tłumów klientów, którzy, targając stosy świeżo kupionych książek, napierali agresywnie na drzwi wyjściowe.
Dreptali po wytyczonym torze jeszcze chwilę, wciąż targając ze sobą pudła wypełnione przeróżnymi tomiszczami (tymi składającymi się wyłącznie z pustych kart, tymi, które wypełniały zapisane drobnym maczkiem przepisy na desery z mózgu druzgotka i tymi, których zastosowania nawet nie próbował zgadywać), aż w końcu z ust Colina padło zdanie, które sprawiło, że Garrett zamarł w bezruchu. Odstawił z głośnym hukiem - dla podkreślenia dramatyzmu sytuacji? - aktualnie dzierżony karton i już rozchylał wargi, by wyrzucić coś z siebie w formie panicznej samoobrony (chcę się nauczyć oklumencji, bo brzmi to jak niezła zabawa, wcale nie dlatego, że pod maską przykładnego stróża prawa skrywam rebelianta, który kilka miesięcy temu stworzył opozycję gotową walczyć z rozszerzającym się terrorem zwolenników czystej krwi? nawet w jego głowie brzmiało to nieprzekonywająco), kiedy Fawley dokończył zdanie. Garry wypuścił z siebie powietrze - nawet nie zauważył, że przez ostatnie sekundy je wstrzymywał - dość nieudolnie ukrywając uczucie ulgi, które wypełniło mu płuca. - Rzeczywiście, zaskakujące - powiedział z nienagannym uśmiechem człowieka, który wcale nic nie knuł. A na pewno nie polityczny przewrót.
Może Colin spodziewał się, że na dźwięk słów za darmo Garrettowi zaświecą się oczy, po czym położy się na przetartych panelach i zacznie turlać się z ekscytacji, ale wcale nie miało to miejsca; zamiast tego zaśmiał się, bo właściwie cena książek była najmniejszym problemem. Wbrew pozorom pensja aurora była, dziękuję bardzo, co najmniej zadowalająca, choć i tak nieadekwatna do wysiłku, który musiał wkładać, by ją utrzymać. Dzień bez jakiegoś wybuchu w biurze, co najmniej jednego zagubionego dokumentu, fałszywego alarmu co do zamieszek na Nokturnie i posiedzenia odnośnie wydłużenia godzin pracy (bo roboty było w cholerę, a czasu nie starczało nawet na wypełnienie dokumentacji) był dniem straconym; Garrett zazwyczaj wracał więc do domu w godzinach cokolwiek nieprzyzwoitych, mając siłę tylko na to, by jakoś teleportować się do mieszkania w centrum miasta, nie usnąć w łazience i susem godnym rączej gazeli wskoczyć w białą pościel. Ale pensja musiała mu starczyć na opłacenie mieszkania, zapewnienie godnego bytu sobie i siostrze oraz wysłanie części zarobionego grosza matce. I musiał odkładać pieniądze, do wydania których zmusi go posiadanie żony. W tej przeklętej wegetacji do szczęścia brakowało mu tylko podkreślenia beznadziei w postaci złotego symbolu niewoli (i poddaństwa szlacheckim konwenansom) na serdecznym palcu. - Nie byłbym sobą, gdybym nie podjął wyzwania - zaśmiał się, w duchu zastanawiając się, czy odtąd pojedynek podczas księgarnianych zakupów okaże się nową tradycją; ale nie była to zła tradycja, bo każda okazja do poczucia beztroskiego uderzenia adrenaliny zdawała mu się dobra. Ostatnio używał zaklęć ofensywnych głównie w pracy; przydałaby mu się mała odmiana, małe oderwanie myśli od trosk, małe droczenie się z nieraz kapryśną magią. - Cóż, trafiłem wtedy na godnego i niepozornego przeciwnika - dodał szybko (być może w formie usprawiedliwienia), na chwilę odwracając wzrok i z udawanym zaciekawieniem analizując fakturę przypadkowego pudła. Ale zaraz powrócił spojrzeniem do Fawleya. - Szkoda, że sam nie brałeś udziału w pojedynkach, miałem nadzieję, że spotkamy się na arenie. Tym razem oficjalnie. - A może niekoniecznie oficjalnie; Garrett nieświadomie poszerzył uśmiech, gdy przypomniał sobie całą kolekcję abstrakcyjnych zdarzeń, których był świadkiem. Próba przemienienia ludzi w krzesła? Barty trafiony własnym zaklęciem i goniący Lestrange'a w swej gęsiej postaci? Nic dziwnego, że przedstawiciel z ministerstwa uciekł z pola bitwy, wyrzekając się patronatu nad imprezą; miały na niej miejsce tak niecodzienne zdarzenia, że najpewniej nikt nie chciałby podpisać się pod nią własnym nazwiskiem... co oczywiście nie oznacza, że nie było zabawnie. Bo było. Bawił się nad wyraz przednio.
Dreptali po wytyczonym torze jeszcze chwilę, wciąż targając ze sobą pudła wypełnione przeróżnymi tomiszczami (tymi składającymi się wyłącznie z pustych kart, tymi, które wypełniały zapisane drobnym maczkiem przepisy na desery z mózgu druzgotka i tymi, których zastosowania nawet nie próbował zgadywać), aż w końcu z ust Colina padło zdanie, które sprawiło, że Garrett zamarł w bezruchu. Odstawił z głośnym hukiem - dla podkreślenia dramatyzmu sytuacji? - aktualnie dzierżony karton i już rozchylał wargi, by wyrzucić coś z siebie w formie panicznej samoobrony (chcę się nauczyć oklumencji, bo brzmi to jak niezła zabawa, wcale nie dlatego, że pod maską przykładnego stróża prawa skrywam rebelianta, który kilka miesięcy temu stworzył opozycję gotową walczyć z rozszerzającym się terrorem zwolenników czystej krwi? nawet w jego głowie brzmiało to nieprzekonywająco), kiedy Fawley dokończył zdanie. Garry wypuścił z siebie powietrze - nawet nie zauważył, że przez ostatnie sekundy je wstrzymywał - dość nieudolnie ukrywając uczucie ulgi, które wypełniło mu płuca. - Rzeczywiście, zaskakujące - powiedział z nienagannym uśmiechem człowieka, który wcale nic nie knuł. A na pewno nie polityczny przewrót.
Może Colin spodziewał się, że na dźwięk słów za darmo Garrettowi zaświecą się oczy, po czym położy się na przetartych panelach i zacznie turlać się z ekscytacji, ale wcale nie miało to miejsca; zamiast tego zaśmiał się, bo właściwie cena książek była najmniejszym problemem. Wbrew pozorom pensja aurora była, dziękuję bardzo, co najmniej zadowalająca, choć i tak nieadekwatna do wysiłku, który musiał wkładać, by ją utrzymać. Dzień bez jakiegoś wybuchu w biurze, co najmniej jednego zagubionego dokumentu, fałszywego alarmu co do zamieszek na Nokturnie i posiedzenia odnośnie wydłużenia godzin pracy (bo roboty było w cholerę, a czasu nie starczało nawet na wypełnienie dokumentacji) był dniem straconym; Garrett zazwyczaj wracał więc do domu w godzinach cokolwiek nieprzyzwoitych, mając siłę tylko na to, by jakoś teleportować się do mieszkania w centrum miasta, nie usnąć w łazience i susem godnym rączej gazeli wskoczyć w białą pościel. Ale pensja musiała mu starczyć na opłacenie mieszkania, zapewnienie godnego bytu sobie i siostrze oraz wysłanie części zarobionego grosza matce. I musiał odkładać pieniądze, do wydania których zmusi go posiadanie żony. W tej przeklętej wegetacji do szczęścia brakowało mu tylko podkreślenia beznadziei w postaci złotego symbolu niewoli (i poddaństwa szlacheckim konwenansom) na serdecznym palcu. - Nie byłbym sobą, gdybym nie podjął wyzwania - zaśmiał się, w duchu zastanawiając się, czy odtąd pojedynek podczas księgarnianych zakupów okaże się nową tradycją; ale nie była to zła tradycja, bo każda okazja do poczucia beztroskiego uderzenia adrenaliny zdawała mu się dobra. Ostatnio używał zaklęć ofensywnych głównie w pracy; przydałaby mu się mała odmiana, małe oderwanie myśli od trosk, małe droczenie się z nieraz kapryśną magią. - Cóż, trafiłem wtedy na godnego i niepozornego przeciwnika - dodał szybko (być może w formie usprawiedliwienia), na chwilę odwracając wzrok i z udawanym zaciekawieniem analizując fakturę przypadkowego pudła. Ale zaraz powrócił spojrzeniem do Fawleya. - Szkoda, że sam nie brałeś udziału w pojedynkach, miałem nadzieję, że spotkamy się na arenie. Tym razem oficjalnie. - A może niekoniecznie oficjalnie; Garrett nieświadomie poszerzył uśmiech, gdy przypomniał sobie całą kolekcję abstrakcyjnych zdarzeń, których był świadkiem. Próba przemienienia ludzi w krzesła? Barty trafiony własnym zaklęciem i goniący Lestrange'a w swej gęsiej postaci? Nic dziwnego, że przedstawiciel z ministerstwa uciekł z pola bitwy, wyrzekając się patronatu nad imprezą; miały na niej miejsce tak niecodzienne zdarzenia, że najpewniej nikt nie chciałby podpisać się pod nią własnym nazwiskiem... co oczywiście nie oznacza, że nie było zabawnie. Bo było. Bawił się nad wyraz przednio.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Skłamałby, gdyby teraz zaprzeczył, że sam nie miał ochoty na pojedynki; to między innym właśnie dlatego zgłosił swoją imprezę do ministerstwa, chociaż nie przypuszczał, że zasuszone pryki siedzące we własnych gabinetach zapragną nagle przyjechać do jego posiadłości i objąć imprezę swoim patronatem. Było mu to cokolwiek nie na rękę i jak się okazało - jego przewidywania spełniły się w pełnej krasie. Co prawda po cichu kibicował Bartiusowi, gdy ten gonił Lestrange'a po arenie, ale jako organizator pojedynków musiał czym prędzej zareagować, co uczynił jednak zdecydowanie zbyt opieszale, do samego końca marząc o tym, by gęsia niespodzianka wpadła Caesarowi za kołnierz. I miał dziwne podejrzenia, że Weasley czuł dokładnie to samo. W każdym razie sierpniowa impreza przeszła już do historii, a Colin nadal walczył z upiornym głodem walki, niezaspokojonym - ale jeszcze bardziej zwiększonym - swoim ostatnim zwycięstwem nad Averym, które co prawda niewiele miało wspólnego z magią, ale również zapewniało całe morze adrenaliny. Która właśnie zaczęła krążyć mu w żyłach jakby w oczekiwaniu na nagły atak ze strony Garretta. Sam Colin zresztą już od dawna pałał żądzą rewanżu, która wzmagała się za każdym razem, gdy w polu widzenia znalazła się jakakolwiek ruda czupryna, a pamiętna przegrana sprzed dwóch lat nie tylko mierziła, ale i ciążyła mu straszliwie zwłaszcza teraz, gdy po powrocie z magicznego wygnania starał się na powrót wkupić w czarodziejskie łaski. Z nową różdżką, odziedziczoną po ojcu, która mimo negatywnych przewidywań Colina okazała się idealnie dopasowana do jego dłoni i słuchała go bez najmniejszego sprzeciwu. Ironia losu?
- Byłem pewien, że nie odmówisz sobie tej przyjemności. Szczerze mówiąc, od tamtego pojedynku każę regularnie sprzątać tylną uliczkę... na wszelki wypadek - przyznał z niejakim zawstydzeniem. W skali od jeden do jesteś kompletnym kretynem urządzanie prywatnego pojedynku w bocznej uliczce tuż za sklepem było... cóż, zdecydowanie przekraczało górną skalę, ale Colinowi nawet na myśl nie przyszło, by teleportować się teraz do swojej rezydencji, gdzie wciąż widniały linie pojedynkowych aren. Adrenalina i podniecenie wizją pojedynku były zbyt silne, by księgarz myślał teraz rozsądnie, a i samo myślenie ograniczało się wyłącznie do wyszukiwania pojedynkowych zaklęć. Pamiętał przegraną potyczkę i czary, które wtedy rzucali i nie zamierzał powtórzyć tego błędu. - Więc jeśli się nie boisz - obniżył głos w lekkim ironicznym zabarwieniu, gdy otwierał drzwi prowadzące na zewnątrz i gdy do środka wpadło trochę dziennego światła. Ulica była ta sama, pamiętająca wydarzenia sprzed niespełna dwóch lat, ale w przeciwieństwie do tamtego dnia, pozbawiona śniegu, wody i jakiegokolwiek dowodu na to, że Colin doznał tu magicznego upokorzenia.
- Swoją drogą to myślałem, że aurorzy kurs oklumencji mają podczas tych swoich szkoleń - dodał jeszcze zupełnie niewinnie, powracając do poprzedniego tematu dość niespodziewanie, gdy wychodził na świeże powietrze i rozpinał guziki marynarki, by zapewnić sobie większą swobodę ruchów. - No wiesz, te wszystkie niebezpieczne misje wymagają chyba takiego przygotowania - ustawił się na swoim starym miejscu, uparcie ignorując wszystkie niepotrzebne wspomnienia, które kołatały mu się po głowie. Absolutnie nie potrzebował teraz przypominać sobie swojej porażki i nieudanego uniku, po którym jego różdżka widowiskowo wyleciała w powietrze.
- Byłem pewien, że nie odmówisz sobie tej przyjemności. Szczerze mówiąc, od tamtego pojedynku każę regularnie sprzątać tylną uliczkę... na wszelki wypadek - przyznał z niejakim zawstydzeniem. W skali od jeden do jesteś kompletnym kretynem urządzanie prywatnego pojedynku w bocznej uliczce tuż za sklepem było... cóż, zdecydowanie przekraczało górną skalę, ale Colinowi nawet na myśl nie przyszło, by teleportować się teraz do swojej rezydencji, gdzie wciąż widniały linie pojedynkowych aren. Adrenalina i podniecenie wizją pojedynku były zbyt silne, by księgarz myślał teraz rozsądnie, a i samo myślenie ograniczało się wyłącznie do wyszukiwania pojedynkowych zaklęć. Pamiętał przegraną potyczkę i czary, które wtedy rzucali i nie zamierzał powtórzyć tego błędu. - Więc jeśli się nie boisz - obniżył głos w lekkim ironicznym zabarwieniu, gdy otwierał drzwi prowadzące na zewnątrz i gdy do środka wpadło trochę dziennego światła. Ulica była ta sama, pamiętająca wydarzenia sprzed niespełna dwóch lat, ale w przeciwieństwie do tamtego dnia, pozbawiona śniegu, wody i jakiegokolwiek dowodu na to, że Colin doznał tu magicznego upokorzenia.
- Swoją drogą to myślałem, że aurorzy kurs oklumencji mają podczas tych swoich szkoleń - dodał jeszcze zupełnie niewinnie, powracając do poprzedniego tematu dość niespodziewanie, gdy wychodził na świeże powietrze i rozpinał guziki marynarki, by zapewnić sobie większą swobodę ruchów. - No wiesz, te wszystkie niebezpieczne misje wymagają chyba takiego przygotowania - ustawił się na swoim starym miejscu, uparcie ignorując wszystkie niepotrzebne wspomnienia, które kołatały mu się po głowie. Absolutnie nie potrzebował teraz przypominać sobie swojej porażki i nieudanego uniku, po którym jego różdżka widowiskowo wyleciała w powietrze.
Wnętrze księgarni
Szybka odpowiedź