Palarnia
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.[bylobrzydkobedzieladnie]
Palarnia
Jest to elegancki, drogi lokal, którego klientelę stanowią głównie panowie; wewnątrz kłębi się szary nikotynowy dym, a zapach tytoniu wydaje się nadzwyczajnie ostry. Wnętrze pomieszczenia, utrzymane w klasycznej architekturze, wypełnione jest niskimi, wąskimi stolikami oraz otaczającymi ich miękkimi fotelami, czasem kilkoma, a czasem pojedynczymi. Ściany zdobią portrety wpływowych czarodziejów, obsługa lokalu nosi się elegancko, tego samego wymagając od gości - bez wyjściowych szat nie wpuszczamy. Na miejscu można zakupić tytoń wysokiej klasy pod różną postacią, podawane są także drogie alkohole. Na scenie na froncie pomieszczenia znajduje się fortepian, na którym zwykle ktoś przygrywa aktualnie śpiewającej w lokalu gwiazdce.
Palarnia wydaje się idealnym miejscem na załatwianie męskich spraw i interesów.
Palarnia wydaje się idealnym miejscem na załatwianie męskich spraw i interesów.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:41, w całości zmieniany 2 razy
Burze ucichły - wraz z nimi ta skundlona, niestabilna magia. Miejsce było już bezpieczne, tak wyglądało, lecz ociągał się z opuszczeniem palarni. Lepiej to sprawdzić na własnej skórze niż świętować pomyłkę. Na zewnątrz wiało, mogli to przeczekać. Sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów, mocno wymiętą, ostatnimi czasy palił jak smok. Zostały mu dwa, lecz mimo wszystko wyciągnął ją w kierunku Mulcibera.
-W rodzinę trzeba inwestować - oznajmił, wtykając papieros do ust i podpalając go pstryknięciem palców. Przyklejony do dolnej wargi kiwał się rytmicznie, kiedy mówił. Wypuścił z ust smugę dymu, po czym chwycił go porządnie, kątem oka kontrolując sytuację w pomieszczeniu. Wszystko wracało do normy, jedyne jęki dochodziły z zewnątrz, tam pogoda również nie rozpieszczała. Ostatecznie sztormy mogli uznać za zażegnane, podobnie jak kaprysy magii, tutaj się skończyły.
-Nie - rzekł, niczym niespeszony, wytrzymując bez mrugnięcia okiem to spojrzenie poborcy podatkowego. Może Mulciber minął się z powołaniem albo stał się tak wytrawnym aktorem, że jako windykator majątku zajmowałby go nawet i bez posiadania uprawnień. Wypadał więcej niż przekonująco - wsparłem tą inicjatywę czymś znacznie cenniejszym. Pracą własnych rąk - dodał, otrzepując papierosa nad skrzypiącą podłogą. Zbiórka zaczęła się i skończyła szybko, on robił dużo, więc nie wyrzucał sobie pominięcia etapu jałmużny.
-Wspaniale. Przekażę te uwagi zegarmistrzowi. Z pewnością się ucieszy, że może pracować nad czymś tak złożonym. Zazwyczaj muszą pochylać się nad nudnym złotem, takie perełki jak twoja zdarzają się pewnie raz na dziesięć lat - zakpił, dotrzymując kroku Ramseyowi w tej konwersacji i nie spuszczając z tonu. Jeśli ten sądził, że wytrąci go z równowagi, to mylił się, Magnus nabrał ogłady albo raczej: dystansu. A łapanie za fraki Mulcibera w ostatecznym rozrachunku i tak byłoby niezbyt opłacalne.
Stary wilk morski poględził jeszcze chwilę o buntach goblinów, pospuszczał się sowicie nad własnym bohaterstwem, a finalnie wrócił do swych ram, ukontentowany zainteresowaniem - pozornym - swych słuchaczy. Nie wyglądało na to, aby się rozmyślił i zapragnął wrócić, wkrótce chrapał tak, że jego broda trzepotała, co wskazywało na głęboki i długi sen.
-Dzięki - powiedział, uśmiechając się z przekąsem i ciaśniej owijając płaszczem. Wilgotny materiał nie dawał należytej ochrony, lecz był nadal lepszy, niż wycofanie się w samej koszuli - moja żona niedawno urodziła. To ja dbam o nią - wskazał błąd w jego rozumowaniu, chociaż kompletnie się temu nie dziwił - tak się robi, wiesz - kosztem siebie, co prawda Moira przeżyła poród, syn był zdrowy, ale anomalie nie oszczędzały dzieci. Mało spał, myślał - za dużo, a frasunek odbijał się na jego twarzy.
-W rodzinę trzeba inwestować - oznajmił, wtykając papieros do ust i podpalając go pstryknięciem palców. Przyklejony do dolnej wargi kiwał się rytmicznie, kiedy mówił. Wypuścił z ust smugę dymu, po czym chwycił go porządnie, kątem oka kontrolując sytuację w pomieszczeniu. Wszystko wracało do normy, jedyne jęki dochodziły z zewnątrz, tam pogoda również nie rozpieszczała. Ostatecznie sztormy mogli uznać za zażegnane, podobnie jak kaprysy magii, tutaj się skończyły.
-Nie - rzekł, niczym niespeszony, wytrzymując bez mrugnięcia okiem to spojrzenie poborcy podatkowego. Może Mulciber minął się z powołaniem albo stał się tak wytrawnym aktorem, że jako windykator majątku zajmowałby go nawet i bez posiadania uprawnień. Wypadał więcej niż przekonująco - wsparłem tą inicjatywę czymś znacznie cenniejszym. Pracą własnych rąk - dodał, otrzepując papierosa nad skrzypiącą podłogą. Zbiórka zaczęła się i skończyła szybko, on robił dużo, więc nie wyrzucał sobie pominięcia etapu jałmużny.
-Wspaniale. Przekażę te uwagi zegarmistrzowi. Z pewnością się ucieszy, że może pracować nad czymś tak złożonym. Zazwyczaj muszą pochylać się nad nudnym złotem, takie perełki jak twoja zdarzają się pewnie raz na dziesięć lat - zakpił, dotrzymując kroku Ramseyowi w tej konwersacji i nie spuszczając z tonu. Jeśli ten sądził, że wytrąci go z równowagi, to mylił się, Magnus nabrał ogłady albo raczej: dystansu. A łapanie za fraki Mulcibera w ostatecznym rozrachunku i tak byłoby niezbyt opłacalne.
Stary wilk morski poględził jeszcze chwilę o buntach goblinów, pospuszczał się sowicie nad własnym bohaterstwem, a finalnie wrócił do swych ram, ukontentowany zainteresowaniem - pozornym - swych słuchaczy. Nie wyglądało na to, aby się rozmyślił i zapragnął wrócić, wkrótce chrapał tak, że jego broda trzepotała, co wskazywało na głęboki i długi sen.
-Dzięki - powiedział, uśmiechając się z przekąsem i ciaśniej owijając płaszczem. Wilgotny materiał nie dawał należytej ochrony, lecz był nadal lepszy, niż wycofanie się w samej koszuli - moja żona niedawno urodziła. To ja dbam o nią - wskazał błąd w jego rozumowaniu, chociaż kompletnie się temu nie dziwił - tak się robi, wiesz - kosztem siebie, co prawda Moira przeżyła poród, syn był zdrowy, ale anomalie nie oszczędzały dzieci. Mało spał, myślał - za dużo, a frasunek odbijał się na jego twarzy.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie krępował się wziąć przedostatniego papierosa, częstując się nim z nie większą wcale przyjemnością. Skinął kuzynowi głową, lekko, tylko na tyle, by niewylewnie podziękować za niego, po czym odpalił jednym pstryknięciem. Chwila rozkoszy przyszła zaraz po tym, gdy gryzący dym podrapał go w gardło, a później wypełnił płuca, niosąc kojąc ciało i ducha. Miękka bibuła gięła się w wilgotnych wargach, gniotła w szorstkich palcach, które przez chwilę przywierały do ust. Kiedy Magnus przypomniał swe wielkie zasługi w odbudowywaniu spalonego przybytku, nie powstrzymał się przed parsknięciem. Szeroki uśmiech ledwie utrzymał papierosa, który zadrżał. Nim mu odpowiedział, wypuścił powietrze z płuc; żarty Magnusa były nawet zabawne, ale nie aż tak, by musiał się krztusić.
— Jeśli przybijałeś gwoździe w stropie to urządziłeś nam piękną salę samobójców. Gratuluję, Magnusie, fachowa robota. Gdybym miał odpowiednie kwalifikacje przyznałbym ci tytuł mistrza cechu. — Zamyślił się przez chwilę, drapiąc się dwoma palcami — przytrzymującymi między sobą papierosa — po brodzie. — Powinienem zrobić remont w mieszkaniu. Jak będzie, piszesz się? Lepszego fachowca nie znajdę.— Klepnął go w ramię i ruszył przed siebie, w kierunku wyjścia. Nie mieli tu już nic do roboty, wykonali zadanie, robiąc to, co do nich należało. Prześlizgnął się jeszcze po ostatnich obrazach, jakie miał w zasięgu wzroku i pozostawił palarnię za sobą.
— Daj spokój, nie musisz się aż tak poświęcać, zleć komuś tę rozmowę po prostu — odparł swobodnie, stawiając kołnierz na stójkę. Słysząc jego odpowiedź zatrzymał się i spojrzał na niego szczerze zdumiony. Nie spodziewał się bowiem tego po nim. — Nie wiem — poprawił go, chociaż nie musiał; doskonale wyłapał jego ton i wiedział, czemu służył. Magnus również wiedział, że jego doświadczenie w tym zakresie jest znikome, nie mógł pochwalić się równie imponującymi wydarzeniami w życiu. Przez myśl przemknęły mu słowa Cassandry, słowa, w których oznajmiła mu, że spodziewa się dziecka. Nie dał po sobie poznać, że jego myśli podążyły w zupełnie inną stronę.
– Bywaj, Magnusie.— Skinął mu głową i odwrócił się, nim zaczął zagłębiać się w niepotrzebne i zbędne rozważania, wdawać w niepotrzebne dyskusje. Rowle nie mógł wiedzieć. Nikt nie mógł. Odszedł w swoją stronę, nie zmieniając się w czarną mgłę. Musiał dopalić papierosa, przedostatniego papierosa ze zwykłej paczki.
| zt
— Jeśli przybijałeś gwoździe w stropie to urządziłeś nam piękną salę samobójców. Gratuluję, Magnusie, fachowa robota. Gdybym miał odpowiednie kwalifikacje przyznałbym ci tytuł mistrza cechu. — Zamyślił się przez chwilę, drapiąc się dwoma palcami — przytrzymującymi między sobą papierosa — po brodzie. — Powinienem zrobić remont w mieszkaniu. Jak będzie, piszesz się? Lepszego fachowca nie znajdę.— Klepnął go w ramię i ruszył przed siebie, w kierunku wyjścia. Nie mieli tu już nic do roboty, wykonali zadanie, robiąc to, co do nich należało. Prześlizgnął się jeszcze po ostatnich obrazach, jakie miał w zasięgu wzroku i pozostawił palarnię za sobą.
— Daj spokój, nie musisz się aż tak poświęcać, zleć komuś tę rozmowę po prostu — odparł swobodnie, stawiając kołnierz na stójkę. Słysząc jego odpowiedź zatrzymał się i spojrzał na niego szczerze zdumiony. Nie spodziewał się bowiem tego po nim. — Nie wiem — poprawił go, chociaż nie musiał; doskonale wyłapał jego ton i wiedział, czemu służył. Magnus również wiedział, że jego doświadczenie w tym zakresie jest znikome, nie mógł pochwalić się równie imponującymi wydarzeniami w życiu. Przez myśl przemknęły mu słowa Cassandry, słowa, w których oznajmiła mu, że spodziewa się dziecka. Nie dał po sobie poznać, że jego myśli podążyły w zupełnie inną stronę.
– Bywaj, Magnusie.— Skinął mu głową i odwrócił się, nim zaczął zagłębiać się w niepotrzebne i zbędne rozważania, wdawać w niepotrzebne dyskusje. Rowle nie mógł wiedzieć. Nikt nie mógł. Odszedł w swoją stronę, nie zmieniając się w czarną mgłę. Musiał dopalić papierosa, przedostatniego papierosa ze zwykłej paczki.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zmiął kartonowe pudełko w zwinnych palcach, przez chwilę zabawiając się irytująco skrzypiącym, sztywnym papierem, po czym zgrabnie wrzucił je do kosza na odpadki. Nie popisał się celnością ścigającego, lecz trafił - kubeł nie stał daleko, a obręcz była na tyle duża, by poradził z tym sobie bez większych trudności. Wolał kręcone papierosy, doprawiane wedle nastroju odpowiednimi dodatkami, z dokładnie wyliczoną zawartością ulubionego tytoniu, lecz niedostatek wymuszał pewne ustępstwa. Te konkretne nie były złe, mocne, wonne, palce jeszcze przez kilka godzin będzie czuć dymem i kaszlem uwięzionym w płucach. Nie żałował ich Mulciberowi: w gruncie rzeczy czuł się czasami pieprzonym altruistą, nawet jeśli chodziło o kwestie tak małej wagi jak ostatni ćmik. Lepiej było mieć, niż nie mieć, a on wyrzekał się swego psychicznego komfortu z ciepłym uśmiechem, zdradzającym błogość. Lub prostsze, zadowolenie z udanej magicznej próby.
-Nawet na czeladnika musiałbym jeszcze trochę poterminować - stwierdził, skłoniwszy się ironicznie, jakby odbierał faktyczne laury za swe zasługi - a nasz Mistrz nie lubi, gdy odbiera mu się należną uwagę. Stolarka musi poczekać - oznajmił barwiąc smutkiem ton swego głosu. Strzepnął popiół z żarzącej się końcówki papierosa wprost na popękane, jeszcze mokre od sztormu deski, po czym zgasił go na żelaznej obręczy kosza.
-Z przyjemnością. Tobie trochę fizycznej pracy też zrobi dobrze - osądził, mrużąc oczy i spoglądając oceniająco na Ramseya. Wiele skrywał pod obszerną peleryną, ciemne ubrania myliły zmysły, rozmywając jego sylwetkę w nieoczywistych wymiarach. Arogancko zasalutował kapitanowi z portretu na pożegnanie - nie mieli już w palarni nic do roboty, przynajmniej do czasu, aż miejsce nie powróci do życia. Póki co wciąż było mokro, wilgotno i śmierdziało glonami.
-Tak się robi - powtórzył, bez nacisku, praktycznie beztrosko, bo jego w tym wszystkim wyjątkowo mało obchodziła krew. Gdyby miał za żonę głupią dziewuchę nie dawałby jej tyle, ile Moirze, a może wcale by o nią nie dbał. O jej uczucia. Mulciber dostał wybór, nie rodząc się w kołysce z herbem u wezgłowia, więc Rowle chamsko wskazywał mu palcem jedno z możliwych rozwiązań. Po wszystkim skinął mu głową i rozmył się w kłębie czarnego dymu. Oczekiwano go w domu.
zt
-Nawet na czeladnika musiałbym jeszcze trochę poterminować - stwierdził, skłoniwszy się ironicznie, jakby odbierał faktyczne laury za swe zasługi - a nasz Mistrz nie lubi, gdy odbiera mu się należną uwagę. Stolarka musi poczekać - oznajmił barwiąc smutkiem ton swego głosu. Strzepnął popiół z żarzącej się końcówki papierosa wprost na popękane, jeszcze mokre od sztormu deski, po czym zgasił go na żelaznej obręczy kosza.
-Z przyjemnością. Tobie trochę fizycznej pracy też zrobi dobrze - osądził, mrużąc oczy i spoglądając oceniająco na Ramseya. Wiele skrywał pod obszerną peleryną, ciemne ubrania myliły zmysły, rozmywając jego sylwetkę w nieoczywistych wymiarach. Arogancko zasalutował kapitanowi z portretu na pożegnanie - nie mieli już w palarni nic do roboty, przynajmniej do czasu, aż miejsce nie powróci do życia. Póki co wciąż było mokro, wilgotno i śmierdziało glonami.
-Tak się robi - powtórzył, bez nacisku, praktycznie beztrosko, bo jego w tym wszystkim wyjątkowo mało obchodziła krew. Gdyby miał za żonę głupią dziewuchę nie dawałby jej tyle, ile Moirze, a może wcale by o nią nie dbał. O jej uczucia. Mulciber dostał wybór, nie rodząc się w kołysce z herbem u wezgłowia, więc Rowle chamsko wskazywał mu palcem jedno z możliwych rozwiązań. Po wszystkim skinął mu głową i rozmył się w kłębie czarnego dymu. Oczekiwano go w domu.
zt
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| grudzień
Trzynaście sekund po dotarciu do przedostatniego rozdziału Magicznego Baletu Jerome'a do Deirdre dotarło, że nie doczyta go do końca. Ktoś wyrwał ostatnią stronę, najważniejszą, najcenniejszą, upragnioną; to na niej zazwyczaj autor dzieła wypisywał wskazówki baletowe na najbliższy kwartał, warte więcej od diamentu. Madame Mericout jeszcze dłuższą chwilę wpatrywała się wściekłym wzrokiem w poszarpany brzeg oraz wykaligragowany, złośliwy liścik, życzący jej powodzenia w noworocznym sezonie.
Rozpoznała pismo od razu. Zbyt wiele listów wymieniła z przebrzydłym Gabrielem, marszandem jednej z nowych, wziętych pod skrzydła La Fantasmagorii baletnic, który przez ostatnie tygodnie uprzykrzał jej życie, by nie rozpoznać równo stawianych liter. Czarodziej ubzdurał sobie, że natrętnymi sugestiami oraz coraz bardziej nieprzyzoitymi zalotami zdoła przekonać do siebie madame Mericourt, notoryczne odmowy przyjmując urażonym ego. Był jeszcze stosunkowo młody, zachłyśnięty własnymi sukcesami, przekonany o tym, że może zabawić się jej kosztem - i właściwie mu się to udało, nikt nie ośmielił się dotąd w taki szczeniacki sposób przykuć jej uwagi. Uczynił to skutecznie, wiedział, że zależało jej na tej książce, na wyjątkowym, ilustrowanym wydaniu Magicznego Baletu Jerome'a, najnowszego periodyku wydawanego w limitowanej liczbie egzemplarzy, prawie niemożliwego do sprowadzenia z zagranicy. Działania wojenne utrudniały przepływ dóbr luksusowych, a do takich bez wątpienia należał przegląd baletowy samego mistrza Jerome'a Sauvassa, który jak nikt potrafił przewidzieć baletowe trendy, wyznaczając własnoręcznie kierunki tanecznych sztuk na kolejne miesiące. Zdobycie aktualnych zbiorów esejów graniczyło z cudem, baletmistrz kopiował je ręcznie, nie przy pomocy magii, rozprowadzając swe cenne przemyślenia wśród znajomych, historyczne egzemplarze miały wartość kolekcjonerską, a o te bieżące - bywało, że dosłownie - ludzie związani z muzyką i baletem potrafili się wręcz zabijać. Deirdre wykorzystała wszystkie swoje znajomości, by otrzymać periodyk, a teraz, przez natrętnego sybarytę o wielkim ego, została pozbawiona tej najcenniejszej strony.
I zamierzała ją odzyskać. Dalej napędzana wściekłością, rozmyła się w czarnej mgle, by godzinę później wkraczać pewnie do luksusowej palarni w drogiej dzielnicy Londynu. Wiedziała, że znajdzie w niej Gabriela, przesiadywał tu wieczorami, pijąc, paląc i przechwalając się sukcesami. Nie myliła się, od razu zobaczyła go siedzącego w jednej z loży, podążającego wzrokiem za odchodzącą, spłonioną rumieńcem kelnerką. Towarzyszyła mu dwójka innych dżentelmenów, ale to nie spłoszyło Deirdre. Ruszyła w stronę loży, bez oczekiwania na zaproszenie zajmując miejsce naprzeciw marszanda. - Musimy porozmawiać. Na osobności - wyartykułowała lodowatym tonem, ignorując pytające pytania obcych mężczyzn, wbijając ostre spojrzenie w twarz zadowolonego z siebie czarodzieja.
Trzynaście sekund po dotarciu do przedostatniego rozdziału Magicznego Baletu Jerome'a do Deirdre dotarło, że nie doczyta go do końca. Ktoś wyrwał ostatnią stronę, najważniejszą, najcenniejszą, upragnioną; to na niej zazwyczaj autor dzieła wypisywał wskazówki baletowe na najbliższy kwartał, warte więcej od diamentu. Madame Mericout jeszcze dłuższą chwilę wpatrywała się wściekłym wzrokiem w poszarpany brzeg oraz wykaligragowany, złośliwy liścik, życzący jej powodzenia w noworocznym sezonie.
Rozpoznała pismo od razu. Zbyt wiele listów wymieniła z przebrzydłym Gabrielem, marszandem jednej z nowych, wziętych pod skrzydła La Fantasmagorii baletnic, który przez ostatnie tygodnie uprzykrzał jej życie, by nie rozpoznać równo stawianych liter. Czarodziej ubzdurał sobie, że natrętnymi sugestiami oraz coraz bardziej nieprzyzoitymi zalotami zdoła przekonać do siebie madame Mericourt, notoryczne odmowy przyjmując urażonym ego. Był jeszcze stosunkowo młody, zachłyśnięty własnymi sukcesami, przekonany o tym, że może zabawić się jej kosztem - i właściwie mu się to udało, nikt nie ośmielił się dotąd w taki szczeniacki sposób przykuć jej uwagi. Uczynił to skutecznie, wiedział, że zależało jej na tej książce, na wyjątkowym, ilustrowanym wydaniu Magicznego Baletu Jerome'a, najnowszego periodyku wydawanego w limitowanej liczbie egzemplarzy, prawie niemożliwego do sprowadzenia z zagranicy. Działania wojenne utrudniały przepływ dóbr luksusowych, a do takich bez wątpienia należał przegląd baletowy samego mistrza Jerome'a Sauvassa, który jak nikt potrafił przewidzieć baletowe trendy, wyznaczając własnoręcznie kierunki tanecznych sztuk na kolejne miesiące. Zdobycie aktualnych zbiorów esejów graniczyło z cudem, baletmistrz kopiował je ręcznie, nie przy pomocy magii, rozprowadzając swe cenne przemyślenia wśród znajomych, historyczne egzemplarze miały wartość kolekcjonerską, a o te bieżące - bywało, że dosłownie - ludzie związani z muzyką i baletem potrafili się wręcz zabijać. Deirdre wykorzystała wszystkie swoje znajomości, by otrzymać periodyk, a teraz, przez natrętnego sybarytę o wielkim ego, została pozbawiona tej najcenniejszej strony.
I zamierzała ją odzyskać. Dalej napędzana wściekłością, rozmyła się w czarnej mgle, by godzinę później wkraczać pewnie do luksusowej palarni w drogiej dzielnicy Londynu. Wiedziała, że znajdzie w niej Gabriela, przesiadywał tu wieczorami, pijąc, paląc i przechwalając się sukcesami. Nie myliła się, od razu zobaczyła go siedzącego w jednej z loży, podążającego wzrokiem za odchodzącą, spłonioną rumieńcem kelnerką. Towarzyszyła mu dwójka innych dżentelmenów, ale to nie spłoszyło Deirdre. Ruszyła w stronę loży, bez oczekiwania na zaproszenie zajmując miejsce naprzeciw marszanda. - Musimy porozmawiać. Na osobności - wyartykułowała lodowatym tonem, ignorując pytające pytania obcych mężczyzn, wbijając ostre spojrzenie w twarz zadowolonego z siebie czarodzieja.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Gabriel de Levelieu wiedział, że było to wyłącznie kwestią czasu. Nikt o zdrowych zmysłach nie odmówiłby sobie ucieszenia oczu ostatnią stronicą najważniejszego z periodyków, znając jego wartość i to, jak wspaniałym pomysłem zdolny był napełniać wyobraźnię; on sam dotarłby do winowajcy, świadom, że Deirdre, westalka la Fantasmagorii, uczyni dokładnie to samo. Ale nie przesiadywał w lokalu pod patronatem lorda Rosiera niczym szczenię spragnione uwagi, och, jego pomysł był zbyt wykwintny, by śledził ją wzrokiem i wyczekiwał nieuniknionego, chociaż... Z pewnym niezadowoleniem myślał o tym, że nie będzie w stanie obserwować jej twarzy, gdy zda sobie sprawę z tego, jak brutalnie pokarał ją za zimną dotychczas oschłość.
Któż by pomyślał, że stanie się to akurat dziś, akurat tu? Odziany w elegancką szatę francuskiego kroju marszand utalentowanych baletnic siedział z nogą założoną na nogę, w dłoni dzierżąc drogie cygaro. Nad zajmowaną lożą unosiła się delikatna chmura tytoniowej szarugi, zaś wokół raz po raz brzmiały salwy męskiego śmiechu; dyskusja zaiste była zabawna, surowo oceniając ostatni sezon spektakli w londyńskich teatrach, z absolutną szczegółowością piętnując każde potknięcie i niedoskonałości scenariusza. Francuz dumnego pochodzenia śmiał twierdzić, że Brytyjczycy dalej nie zgłębili tajników prawdziwej sztuki. W tym newralgicznym świecie klasycyzmu złączonego z awangardą poruszali się jakoby dzieci we mgle, niezdolni stworzyć czegoś, co rzuciłoby europejskie dominium na kolana, ach, jak bardzo należało im współczuć!
Gabriel wymieniał właśnie kolejny z poglądów ze swoimi znamienitymi kompanami, gdy niemal z nicości pojawiła się przed nimi Mericourt. W jej oczach bezbłędnie dostrzegł powód wizyty jeszcze zanim otworzyła usta; wargi pod cienkim wąsem ułożyły się w szarmanckim uśmiechu, lecz nie wstał, by ucałować jej dłoni czy zaoferować miejsca, które wybrała dla siebie bez pytania o pozwolenie. Niewychowana kotka. A podobno była taka dystyngowana i dobrze ułożona.
- Piękna i łagodna jak zawsze - skomentował niemal szyderczo, choć tembr jego głosu znaczyła znana wszystkim uprzejmość. Nie zwykł kpić otwarcie, robił to jednak z zachowaniem przyjaznego wyrazu twarzy i pogodnego uśmiechu. - Przeszkodziłaś nam, madame, więc gdy tylko nasza dyskusja dojdzie do swego epilogu, wtedy porozmawiamy. Zechciej w tym czasie zamówić sobie drinka - rzecz jasna, na mój koszt - mówił fałszywie, dobitnie, zadowolony, że tym jednym razem to on rozdawał karty.
Któż by pomyślał, że stanie się to akurat dziś, akurat tu? Odziany w elegancką szatę francuskiego kroju marszand utalentowanych baletnic siedział z nogą założoną na nogę, w dłoni dzierżąc drogie cygaro. Nad zajmowaną lożą unosiła się delikatna chmura tytoniowej szarugi, zaś wokół raz po raz brzmiały salwy męskiego śmiechu; dyskusja zaiste była zabawna, surowo oceniając ostatni sezon spektakli w londyńskich teatrach, z absolutną szczegółowością piętnując każde potknięcie i niedoskonałości scenariusza. Francuz dumnego pochodzenia śmiał twierdzić, że Brytyjczycy dalej nie zgłębili tajników prawdziwej sztuki. W tym newralgicznym świecie klasycyzmu złączonego z awangardą poruszali się jakoby dzieci we mgle, niezdolni stworzyć czegoś, co rzuciłoby europejskie dominium na kolana, ach, jak bardzo należało im współczuć!
Gabriel wymieniał właśnie kolejny z poglądów ze swoimi znamienitymi kompanami, gdy niemal z nicości pojawiła się przed nimi Mericourt. W jej oczach bezbłędnie dostrzegł powód wizyty jeszcze zanim otworzyła usta; wargi pod cienkim wąsem ułożyły się w szarmanckim uśmiechu, lecz nie wstał, by ucałować jej dłoni czy zaoferować miejsca, które wybrała dla siebie bez pytania o pozwolenie. Niewychowana kotka. A podobno była taka dystyngowana i dobrze ułożona.
- Piękna i łagodna jak zawsze - skomentował niemal szyderczo, choć tembr jego głosu znaczyła znana wszystkim uprzejmość. Nie zwykł kpić otwarcie, robił to jednak z zachowaniem przyjaznego wyrazu twarzy i pogodnego uśmiechu. - Przeszkodziłaś nam, madame, więc gdy tylko nasza dyskusja dojdzie do swego epilogu, wtedy porozmawiamy. Zechciej w tym czasie zamówić sobie drinka - rzecz jasna, na mój koszt - mówił fałszywie, dobitnie, zadowolony, że tym jednym razem to on rozdawał karty.
I show not your face but your heart's desire
Przywykła do wysłuchiwania ironicznych komplementów, tak zazwyczaj bronili się odrzuceni przez nią adoratorzy, potwierdzając tylko słuszność zdystansowania się od ich mniej lub bardziej intensywnych zalotów. Godny uwagi mężczyzna nigdy nie okazywał złości czy pogardy, kiedy otrzymywał negatywne sygnały, zdarzali się i tacy dżentelmeni, jednak coraz rzadziej. Przez większość dotychczasowej kariery w La Fantasmagorii Deirdre chroniła żałobna woalka, lecz minął już ponad rok od śmierci wyidealizowanego męża, co otwierało drogę podobnym do Gabriela aroganckim czarodziejom do… nie, nie do jej serca, a do zamieniania profesjonalnej rutyny w poprzecinaną irytującymi komentarzami gierkę. Już nie mogła zasłaniać się świeżym grobem Bastiena oraz pociągową słabością, a dalsze odmawianie spotkań odbierano często wprost jako niegrzeczne. Nie sądziła jednak, że de Levelieu okaże się aż tak uparty oraz wręcz wulgarny, bawiąc się z nią w gierki rodem z magicznego przedszkola. Wyrwanie ostatniej strony z cennego dzieła, naprawdę, na tylko tyle było go stać? Oczywiście cena była wysoka, dlatego też Mericourt nie ignorowała szczeniackiego zachowania, marnując swój cenny czas na wycieczkę do palarni, przesiąkniętej zapachem dymu, drogiego alkoholu, jeszcze droższych wód kolońskich i samczych feromonów, wręcz dławiących swą intensywnością.
Odwzajemniła uśmiech Gabriela z taką samą intencją, pewna, że jej kokieteryjne wykrzywienie ust w bardziej subtelny sposób przekazuje rozgrzaną do białości wściekłość. Nie lubiła ani tego miejsca, kojarzącego się jej za bardzo z Wenus, ani siedzącego naprzeciwko fircyka, przekonanego, że jest tymczasowym panem świata i okolic. – Nie zajmę ci wiele czasu, Gabrielu, a to bardzo pilna kwestia – odparła z pozornym spokojem, zastanawiając się, czy zdoła zetrzeć spod tego wypomadowanego, wypielęgnowanego wąsa ten cwaniacki grymas. Później zaś zwróciła się do nieznanych mężczyzn, rada, że tego dnia nie zmyła z siebie makijażu wcześniej: ciągle prezentowała się nienagannie, a czerwona, odważna szminka, podkreślająca pełne usta, często działała bardziej przekonująco od dekoltu. – Czy panowie zechcą zostawić nas na moment samych? Dama nie powinna o to dwukrotnie prosić - zwróciła się słodko do towarzyszy marszanda, urocza, łagodna, lecz z ostrzeżeniem lśniącym w kocich oczach. Chyba go nie dostrzegli, bo – po zapewne dwuznacznych komentarzach, wymienianych rozbawionym tonem – powstali z miejsca, idąc ku długiemu, dębowemu blatowi baru, zakrytego prawie zupełnie tytoniowym dymem. Nie obchodziło ją, co sobie myśleli; zapewne, że to jakaś sfrustrowana kochanka przychodzi uprzykrzyć wieczór ich znanemu z rozmiłowania w kobietach przyjacielowi. – Myślałam, że mimo wszystko jesteś ponad głupimi żartami rodem z pierwszego roku Beauxbatons – powróciła wzrokiem do Gabriela, słodki uśmiech zniknął, pozostawała obojętna, trzymając irytację na wodzy. – Długo walczyłam o eseje Jerome’a, są mi niezbędne do planowania noworocznego repertuaru. Oddaj mi tą ostatnią stronę - wyartykułowała lodowato, na razie bez gróźb i próśb, licząc na to, że dojdą do porozumienia jak dorośli, a pechowe wydarzenie stanie się tylko nieprzyjemnym, szybko bladnącym wspomnieniem.
Odwzajemniła uśmiech Gabriela z taką samą intencją, pewna, że jej kokieteryjne wykrzywienie ust w bardziej subtelny sposób przekazuje rozgrzaną do białości wściekłość. Nie lubiła ani tego miejsca, kojarzącego się jej za bardzo z Wenus, ani siedzącego naprzeciwko fircyka, przekonanego, że jest tymczasowym panem świata i okolic. – Nie zajmę ci wiele czasu, Gabrielu, a to bardzo pilna kwestia – odparła z pozornym spokojem, zastanawiając się, czy zdoła zetrzeć spod tego wypomadowanego, wypielęgnowanego wąsa ten cwaniacki grymas. Później zaś zwróciła się do nieznanych mężczyzn, rada, że tego dnia nie zmyła z siebie makijażu wcześniej: ciągle prezentowała się nienagannie, a czerwona, odważna szminka, podkreślająca pełne usta, często działała bardziej przekonująco od dekoltu. – Czy panowie zechcą zostawić nas na moment samych? Dama nie powinna o to dwukrotnie prosić - zwróciła się słodko do towarzyszy marszanda, urocza, łagodna, lecz z ostrzeżeniem lśniącym w kocich oczach. Chyba go nie dostrzegli, bo – po zapewne dwuznacznych komentarzach, wymienianych rozbawionym tonem – powstali z miejsca, idąc ku długiemu, dębowemu blatowi baru, zakrytego prawie zupełnie tytoniowym dymem. Nie obchodziło ją, co sobie myśleli; zapewne, że to jakaś sfrustrowana kochanka przychodzi uprzykrzyć wieczór ich znanemu z rozmiłowania w kobietach przyjacielowi. – Myślałam, że mimo wszystko jesteś ponad głupimi żartami rodem z pierwszego roku Beauxbatons – powróciła wzrokiem do Gabriela, słodki uśmiech zniknął, pozostawała obojętna, trzymając irytację na wodzy. – Długo walczyłam o eseje Jerome’a, są mi niezbędne do planowania noworocznego repertuaru. Oddaj mi tą ostatnią stronę - wyartykułowała lodowato, na razie bez gróźb i próśb, licząc na to, że dojdą do porozumienia jak dorośli, a pechowe wydarzenie stanie się tylko nieprzyjemnym, szybko bladnącym wspomnieniem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Widok złości buzującej pod idealną maską był dla niego czystą przyjemnością. Dlatego ją wybrał - bo była wulkanem, który rozpalał męskie żądze, jednocześnie tak zimna i niedostępna, tańcząca z wyobraźnią, rozpalająca ją choćby jedną iskrą. Wystarczyłaby mu jedna noc z tą kobietą, byle tylko zaspokoić pragnienia, a potem dałby jej spokój - być może. Jednak ona skutecznie odmawiała jego potrzebom, wzbraniała się przed komplementami i odrzucała oferowane dłonie, teraz natomiast miała za swoje. Wykwintnie kotłowała się w tym kalejdoskopie chęci skoczenia mu do gardła i konieczności odpowiedniej prezencji przed światem; to jedynie potęgowało uśmiech Gabriela, choć gdy ponowiła życzenie zostania z nim sam na sam, uniósł brwi w zniecierpliwieniu. Nie powinna stawiać przed nim warunków, nie w takich okolicznościach, a mimo to robiła to z łatwością, wodząc za nos jego drogich kolegów, którzy finalnie powstali ze swoich wygodnych foteli i ruszyli gdzieś dalej. Miała tupet, to jasne. Albo nie mogła już znieść desperacji.
- Rozczarowujesz mnie swoim nietaktem, madame - wtrącił Gabriel, gdy istotnie zostali już sami, jego głos nasączony był teatralną dramaturgią, pod którą czaiło się szyderstwo takie samo jak wcześniej. - Sądziłem, że kobieta twojego pokroju będzie świadoma tego, że rozmawiającym mężczyznom nie wypada przeszkadzać w podobny sposób - ocenił, cmokając z udawanym niezadowoleniem. W rzeczywistości pragnął po prostu sprowokować ją do wybuchu - by widzieć jak skręca się od środka, nie mogąc już wytrzymać jego - cóż - grubiaństwa? Pouczeń? De Levelieu wiedział bowiem doskonale, że nie przywykła do reprymend od marszandów jego pokroju, zazwyczaj potrafiła okręcić ich sobie wokół palca. Ale nie tym razem. Czarodziej parsknął w szczerym rozbawieniu, z ust wypuściwszy kłąb szarego dymu, gdy ona wypowiadała słowa, a on zaciągał się cygarem; pokręcił głową z wyższością, jednocześnie unosząc wolną dłoń do chudego, ułożonego wąsa, którego końcówkę zakręcił na palcu. - Nie wiem o czym mówisz, madame - odpowiedział spokojnie, byle tylko bardziej zagrać tej piękności na nerwach. - Ale z ciekawością posłucham co jesteś w stanie uczynić, by odzyskać tę zagubioną stronę. Słyszałem, że ma w sobie gamę niesamowicie istotnych wiadomości... Byłoby ogromnym żalem, gdyby la Fantasmagorie nie posiadła tej wiedzy przez twoje roztargnienie, prawda? - skontrował.
- Rozczarowujesz mnie swoim nietaktem, madame - wtrącił Gabriel, gdy istotnie zostali już sami, jego głos nasączony był teatralną dramaturgią, pod którą czaiło się szyderstwo takie samo jak wcześniej. - Sądziłem, że kobieta twojego pokroju będzie świadoma tego, że rozmawiającym mężczyznom nie wypada przeszkadzać w podobny sposób - ocenił, cmokając z udawanym niezadowoleniem. W rzeczywistości pragnął po prostu sprowokować ją do wybuchu - by widzieć jak skręca się od środka, nie mogąc już wytrzymać jego - cóż - grubiaństwa? Pouczeń? De Levelieu wiedział bowiem doskonale, że nie przywykła do reprymend od marszandów jego pokroju, zazwyczaj potrafiła okręcić ich sobie wokół palca. Ale nie tym razem. Czarodziej parsknął w szczerym rozbawieniu, z ust wypuściwszy kłąb szarego dymu, gdy ona wypowiadała słowa, a on zaciągał się cygarem; pokręcił głową z wyższością, jednocześnie unosząc wolną dłoń do chudego, ułożonego wąsa, którego końcówkę zakręcił na palcu. - Nie wiem o czym mówisz, madame - odpowiedział spokojnie, byle tylko bardziej zagrać tej piękności na nerwach. - Ale z ciekawością posłucham co jesteś w stanie uczynić, by odzyskać tę zagubioną stronę. Słyszałem, że ma w sobie gamę niesamowicie istotnych wiadomości... Byłoby ogromnym żalem, gdyby la Fantasmagorie nie posiadła tej wiedzy przez twoje roztargnienie, prawda? - skontrował.
I show not your face but your heart's desire
Miała dość udawania grzecznej i wyniosłej, Gabriel przekroczył dość grubą i wyraźną granicę, zza której nie było już powrotu. Znosiła wiele, Wenus nauczyło ją odporności na samcze zachowania, przymykała więc oko na ten cały adoratorski taniec, doskonale wiedząc, że kryło się za nim najniższe pragnienie, ba, starała się nawet nie odmawiać w ten budzący jeszcze większe napięcie sposób. Czarodzieje płci brzydszej i najwidoczniej głupszej kochali zdobywać, jeśli coś przychodziło z trudem, stanowiąc wyzwanie, za punkt honoru stawiali sobie osiagnięcie celu, niezależnie od konsekwencji. Czy Deirdre mogła spętać Gabriela zaklęciem i zamordować w ciemnej uliczce? Oczywiście, że tak, ona jednak rozumiała, że nie mogła mieć wszystkiego, co zechciała. Musiała myśleć i działać logicznie, a baletnica, przebywająca pod skrzydłami pyszałkowatego marszanda była dla La Fantasmagorii więcej niż cenna. Tylko dlatego przeprowadzała tą nietaktowną pogawędkę, zamiast palić jegomościa żywcem w jakimś ciemnym zaułku za luksusowym hotelem, w jakim się zatrzymywał. - Nietaktem jest twoje zachowanie, Gabrielu. Nie wiem, kto wpuścił cię do mojego gabinetu i dlaczego postanowiłeś sprawić mi ten... paskudny żart, ale domagam się jego naprawienia - przemawiała chłodno, wpatrując się w niego bez mrugnięcia, pochylona nieco do przodu nad blatem stolika, tak, by mogli rozmawiać swobodnie, bez wzbudzania sensacji. Nie odsunęła się nawet, gdy w jej stronę pomknął kłąb szarego, intensywnie pachnącego cygarem dymu; mógłby chuchnąć jej nim w twarz, a czarne rzęsy nawet na moment nie przesłoniłyby kocich oczu. Czujnie wbitych w udającego idiotę francuskiego aroganta, widocznie czerpiącego ze swej dominującej pozycji irracjonalną satysfakcję. Budzącą coraz większą wściekłość, zwłaszcza, gdy z taką swobodą zasugerował jej niekompetencję oraz wręcz niedbalstwo. Strzelał na ślepo czy naprawdę przyglądał się jej przez ostatnie tygodnie tak intensywnie, że poznał słabe strony perfekcjonistycznej natury madame Mericourt? Zadziwiające, sądziła, że ten lepki wzrok otula tylko jej sylwetkę, nie sięgając po takie detale charakteru.
Niechętnie przyznawała mu rację, ta strona była cenna, nie miała czasu, by znów próbować odnaleźć wyjątkowy numer pisma, już teraz musiała planować kolejne działania, rezerwować artystów, zanim wyprzedzą ją ci, którzy już dawno przeczytali sekretne wskazania Jerome'a. Na krwawo czerwone usta Deirdre cisnęło się warknięcie - to nie moje roztargnienie, tylko twoje żałosne próby zwrócenia mojej uwagi, głupcze - ale powstrzymała je ostatkiem silnej woli, ciągle utrzymując sztuczny uśmiech. - Bardzo mi zależy na tej stronie, dobrze o tym wiesz. Jest mi niezbędna do dalszej pracy, dlatego proszę, przestańmy bawić się w magiczną ciuciubabkę i zagrajmy w otwarte karty. Gdzie ją masz? Ile za nią chcesz? - kontynuowała nieco łagodniejszym tonem, z trudem wypowiadając rośbę - dalej pozostawała boleśnie konkretna, podświadomie uderzając długimi, bladymi paznokciami lewej dłoni o blat stolika w rytm słów: instynktowne tęsknoty za zaciśnięciem ich na różdżce i włożeniem jej triumfalnie uśmiechniętemu marszandowi do gardła.
Niechętnie przyznawała mu rację, ta strona była cenna, nie miała czasu, by znów próbować odnaleźć wyjątkowy numer pisma, już teraz musiała planować kolejne działania, rezerwować artystów, zanim wyprzedzą ją ci, którzy już dawno przeczytali sekretne wskazania Jerome'a. Na krwawo czerwone usta Deirdre cisnęło się warknięcie - to nie moje roztargnienie, tylko twoje żałosne próby zwrócenia mojej uwagi, głupcze - ale powstrzymała je ostatkiem silnej woli, ciągle utrzymując sztuczny uśmiech. - Bardzo mi zależy na tej stronie, dobrze o tym wiesz. Jest mi niezbędna do dalszej pracy, dlatego proszę, przestańmy bawić się w magiczną ciuciubabkę i zagrajmy w otwarte karty. Gdzie ją masz? Ile za nią chcesz? - kontynuowała nieco łagodniejszym tonem, z trudem wypowiadając rośbę - dalej pozostawała boleśnie konkretna, podświadomie uderzając długimi, bladymi paznokciami lewej dłoni o blat stolika w rytm słów: instynktowne tęsknoty za zaciśnięciem ich na różdżce i włożeniem jej triumfalnie uśmiechniętemu marszandowi do gardła.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dostarczała mu rozrywki. Każdym słowem, każdym oddechem, każdym widokiem krwi pulsującej pod aksamitną skórą, jaką miał ochotę gładzić swoją dłonią i przypalać krańcem swojego cygara, gdy przestanie wreszcie przynosić spełnienie. Ale zamiast tego siedział naprzeciw niej z miną ciosaną z kamienia, niezmienną, uprzejmie wysłuchując oskarżeń, jakie kierowała pod jego adresem. Całkiem słusznych, ale czy musiał przyznawać jej to od razu? Gabriel miał swoją godność, a ponad wszystko pragnął jedynie dłużej utrzymać ją przy sobie. Dłużej się zeń bawić w tę symboliczną grę kota podążającego za myszą. Tylko w podobnym układzie pionów na szachownicy które z nich obejmowało jaką rolę? Tego nie wiedział, jednak i to mu nie przeszkadzało. Tego wieczora był otwarty na każdy scenariusz, przecież to on, Gabriel de Levelieu, nie zaś Deirdre Mericourt, był górą.
- Nie dość, madame, że przerywasz nam rozmowę, to zarzucasz mi włamanie się do twoich prywatnych komnat w siedzibie baletu? Doprawdy, że też owe słowa są ci zdolne przejść przez gardło... Obawiam się, że będę zmuszony dopilnować, by moi przyjaciele marszandzi usłyszeli o tym, jak traktuje się ich w la Fantasmagorie - westchnął niby to rozczarowany, po czym wsunął cygaro między wargi i zaciągnął się nim z błogością, jednocześnie akcentując, iż wcale nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia. Nie w rzeczywistości, a jedynie w zręcznie utrzymywanej fasadzie nienagannego dżentelmena, który nie śmiałby igrać w ten sposób z kruchym sercem rozkochanej w sztuce kobiety. Cieszył go jedynie fakt, że siedziała pochylona w ten sposób. Czarna suknia przyjemnie akcentowała dekolt współgrający z czerwienią szminki podkreślającej pełne usta. Znów wypuścił spomiędzy warg szarawą chmurę, po czym rozsiadł się wygodniej w fotelu, wolną dłoń opierając na rękojeści elegancko wykonanej laski. - Załóżmy jednak, że miałbym ją w swoim posiadaniu. Oczywiście czysto hipotetycznie - zaczął więc rozbawiony. Wiedział, że periodyk bez epilogu był praktycznie bezużyteczny dla kogoś jej pokroju, a to znaczyło, że jakkolwiek głupim i infantylnym uważała jego pomysł, ten jednak spisywał się w swoim założeniu iście doskonale. - Jak sądzisz, madame, trzymałbym ją w zaciszu mojej hotelowej sypialni? Czy może w kieszeni spodni od garnituru? Jesteś gotowa sięgnąć dłonią, by się tego przekonać? - prowokował ją z łatwością, coraz bardziej ciekaw reakcji.
- Nie dość, madame, że przerywasz nam rozmowę, to zarzucasz mi włamanie się do twoich prywatnych komnat w siedzibie baletu? Doprawdy, że też owe słowa są ci zdolne przejść przez gardło... Obawiam się, że będę zmuszony dopilnować, by moi przyjaciele marszandzi usłyszeli o tym, jak traktuje się ich w la Fantasmagorie - westchnął niby to rozczarowany, po czym wsunął cygaro między wargi i zaciągnął się nim z błogością, jednocześnie akcentując, iż wcale nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia. Nie w rzeczywistości, a jedynie w zręcznie utrzymywanej fasadzie nienagannego dżentelmena, który nie śmiałby igrać w ten sposób z kruchym sercem rozkochanej w sztuce kobiety. Cieszył go jedynie fakt, że siedziała pochylona w ten sposób. Czarna suknia przyjemnie akcentowała dekolt współgrający z czerwienią szminki podkreślającej pełne usta. Znów wypuścił spomiędzy warg szarawą chmurę, po czym rozsiadł się wygodniej w fotelu, wolną dłoń opierając na rękojeści elegancko wykonanej laski. - Załóżmy jednak, że miałbym ją w swoim posiadaniu. Oczywiście czysto hipotetycznie - zaczął więc rozbawiony. Wiedział, że periodyk bez epilogu był praktycznie bezużyteczny dla kogoś jej pokroju, a to znaczyło, że jakkolwiek głupim i infantylnym uważała jego pomysł, ten jednak spisywał się w swoim założeniu iście doskonale. - Jak sądzisz, madame, trzymałbym ją w zaciszu mojej hotelowej sypialni? Czy może w kieszeni spodni od garnituru? Jesteś gotowa sięgnąć dłonią, by się tego przekonać? - prowokował ją z łatwością, coraz bardziej ciekaw reakcji.
I show not your face but your heart's desire
A więc dalej chciał utrzymywać pozory. Nieco ją to zdziwiło – musiała to przyznać z niechęcią – przewidywała bowiem, że szybko maska udawanej dezorientacji opadnie z wąsatej twarzy marszanda, obnażając prawdziwy cel szczeniackiego wybryku, uprzykrzającego dzień i przekreślającego zaplanowane działania. Gabriel trzymał się jednak kurczowo obranej strategii, udając głupca – miał w tym przecież niezłą praktykę – co irytowało Deirdre coraz bardziej. Wolałaby już usłyszeć bezpośrednie złośliwe, ba, nawet wulgarne komentarze lub jasno obrażające ją słowa niż dalej miotać się w tej farsie. Zbaczającej na coraz bardziej pechowe tory, gdy de Levelieu sięgnął po broń najcięższego rodzaju, sugerując, że porozsiewa szkodliwe plotki. Do czasu przestąpienia progu Wenus myślała, że to kobiety tworzą wścibskie fikcje najbarwniej, lecz poznała się już na mężczyznach na tyle, by to im oddać pierwszeństwo kreowania szeptanych bzdur. Uwielbiali niszczyć tak reputację czarownic, niezależnie od tego, jak się wobec nich zachowywała. Zdzira, lafirynda, świętoszka, cnotka, arogantka; sądziła jednak, że ryzyko otrzymania tej łatki zniknęło w momencie, gdy stała się madame Mericourt, przenosząc się do artystycznego przybytku, lecz najwidoczniej nawet La Fantasmagoria nie mogła ochronić jej przed szowinizmem. Podłe zachowanie marszanda było tego bolesnym dowodem, rozpuszczone przez niego ohydne plotki mogły faktycznie zachwiać renomą baletu, a na to pozwolić nie mogła.
Miała właściwie, w teorii, tylko dwa wyjścia. Ugiąć się, uśmiechnąć, spuścić wzrok, odegrać rolę przejętej, odpowiedzieć na flirt, pozwolić mu na dotyk, licząc na to, że zakusy nie zajdą za daleko lub przestać traktować go z surową łagodnością, stawiając na ostateczny argument. Tylko to drugie rozwiązanie rozważała, na samą myśl o tym, by znów traktować swoje ciało jako walutę robiło się jej niedobrze, a wyobrażenie sobie lepkich rąk Gabriela na sobie budziło furię. Mężczyzna mógł dostrzec jej zapowiedź w oczach, nagle rozświetlonych dziwnym, niepokojącym blaskiem. Nie skomentowała jego obaw o dopilnowanie, by przyjaciele usłyszeli o haniebnym zachowaniu Mericourt, zaśmiała się za to później, gdy i on kontynuował wypowiedź w rozbawieniu, a jej perlisty, melodyjny i pełen kokieterii śmiech tylko z daleka mógł zachwycać, bowiem w połączeniu z ognistym spojrzeniem budził raczej instynktowne drżenie niepokoju. – Oczywiście, że jestem gotowa – odpowiedziała mrukliwie, zwinnie i szybko przesuwając się wzdłuż stolika po kanapie loży tak, by znaleźć się tuż obok Gabriela. Mogło wydawać mu się, że zmądrzała, że uległa, uśmiechała się bowiem dalej przepięknie, a później sięgnęła ręką pod stolik, ku jego udom, bynajmniej w słodkiej pieszczocie. Zacisnęła dłoń mocno, boleśnie na jego kroczu, wbijając głęboko ostre niczym szpony paznokcie, rozdzierając materiał spodni. Korzystając z dyskrecji gwarantowanej przez blat stołu, odciągnęła rękaw sukni z własnego przedramienia, obnażając Mroczny Znak: tatuaż odcinał się od egzotycznej skóry, przerażał głębią czerni, emanował czymś podłym i okrutnym. I jednoznacznie świadczył o tym, kim była Deirdre, do kogo należała i co potrafiła. Mroczny Znak był już mieszkańcom i stałym bywalcom Anglii, de Levelieu na pewno spoglądał na szmaragdową łunę, znał się też na polityce. - A teraz, grzecznie oddasz mi kartkę, przeprosisz za swoje zachowanie i nigdy więcej nie będziesz mi się naprzykrzał – zaczęła szeptem, owiewając jego twarz ciepłym, świeżym oddechem. – Oczywiście możesz też mi się sprzeciwić, ale zanim zdążysz rozpuścić jakiekolwiek plotki, gdy tylko opuścisz ten budynek, znajdę cię, wypełnię twe płuca dymem, wyłupię oczy, rozetnę ci klatkę piersiową, a potem przywołam szarańcze i inne owady, by zjadały cię żywcem. Wszystko to utrzymując cię w przytomności, byś czuł każda sekundę bólu – kontynuowała miękko, utrzymując kontakt wzrokowy bez ani jednego mrugnięcia.- Właściwie ta druga opcja bardziej mi się podoba, więc…decyzja należy do ciebie – uniosła nieco wyżej lewy kącik ust w uśmieszku, który zachwycał i rozczulał, po czym wyprostowała się, uwalniając rękę. Nie odsunęła się jednak, siedziała tuż przy nim, oczekując finału tej pechowej sytuacji i rozkoszując się wyrazem twarzy Gabriela.
Miała właściwie, w teorii, tylko dwa wyjścia. Ugiąć się, uśmiechnąć, spuścić wzrok, odegrać rolę przejętej, odpowiedzieć na flirt, pozwolić mu na dotyk, licząc na to, że zakusy nie zajdą za daleko lub przestać traktować go z surową łagodnością, stawiając na ostateczny argument. Tylko to drugie rozwiązanie rozważała, na samą myśl o tym, by znów traktować swoje ciało jako walutę robiło się jej niedobrze, a wyobrażenie sobie lepkich rąk Gabriela na sobie budziło furię. Mężczyzna mógł dostrzec jej zapowiedź w oczach, nagle rozświetlonych dziwnym, niepokojącym blaskiem. Nie skomentowała jego obaw o dopilnowanie, by przyjaciele usłyszeli o haniebnym zachowaniu Mericourt, zaśmiała się za to później, gdy i on kontynuował wypowiedź w rozbawieniu, a jej perlisty, melodyjny i pełen kokieterii śmiech tylko z daleka mógł zachwycać, bowiem w połączeniu z ognistym spojrzeniem budził raczej instynktowne drżenie niepokoju. – Oczywiście, że jestem gotowa – odpowiedziała mrukliwie, zwinnie i szybko przesuwając się wzdłuż stolika po kanapie loży tak, by znaleźć się tuż obok Gabriela. Mogło wydawać mu się, że zmądrzała, że uległa, uśmiechała się bowiem dalej przepięknie, a później sięgnęła ręką pod stolik, ku jego udom, bynajmniej w słodkiej pieszczocie. Zacisnęła dłoń mocno, boleśnie na jego kroczu, wbijając głęboko ostre niczym szpony paznokcie, rozdzierając materiał spodni. Korzystając z dyskrecji gwarantowanej przez blat stołu, odciągnęła rękaw sukni z własnego przedramienia, obnażając Mroczny Znak: tatuaż odcinał się od egzotycznej skóry, przerażał głębią czerni, emanował czymś podłym i okrutnym. I jednoznacznie świadczył o tym, kim była Deirdre, do kogo należała i co potrafiła. Mroczny Znak był już mieszkańcom i stałym bywalcom Anglii, de Levelieu na pewno spoglądał na szmaragdową łunę, znał się też na polityce. - A teraz, grzecznie oddasz mi kartkę, przeprosisz za swoje zachowanie i nigdy więcej nie będziesz mi się naprzykrzał – zaczęła szeptem, owiewając jego twarz ciepłym, świeżym oddechem. – Oczywiście możesz też mi się sprzeciwić, ale zanim zdążysz rozpuścić jakiekolwiek plotki, gdy tylko opuścisz ten budynek, znajdę cię, wypełnię twe płuca dymem, wyłupię oczy, rozetnę ci klatkę piersiową, a potem przywołam szarańcze i inne owady, by zjadały cię żywcem. Wszystko to utrzymując cię w przytomności, byś czuł każda sekundę bólu – kontynuowała miękko, utrzymując kontakt wzrokowy bez ani jednego mrugnięcia.- Właściwie ta druga opcja bardziej mi się podoba, więc…decyzja należy do ciebie – uniosła nieco wyżej lewy kącik ust w uśmieszku, który zachwycał i rozczulał, po czym wyprostowała się, uwalniając rękę. Nie odsunęła się jednak, siedziała tuż przy nim, oczekując finału tej pechowej sytuacji i rozkoszując się wyrazem twarzy Gabriela.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Niedopowiedzeniem byłoby uznać, że takiego obrotu spraw Gabriel po prostu się nie spodziewał. Zamruczał z zadowoleniem gdy Deirdre zbliżyła się do niego, dumny, pełen satysfakcji, oczekujący pewnie perwersyjnej przyjemności w publicznej loży eleganckiej palarni; jego oczy zdawały się zachęcać madame Mericourt do tego, by kontynuowała swoją kokieterię jak posłuszna kotka na smyczy swojego nowego pana - ale wtedy jego ciało przeszyło okropne ukłucie bólu. Marszand syknął ostro, skrzywił się w grymasie cierpienia, instynktownie wystrzeliwszy swoją wolną od cygara dłonią ku nadgarstkowi kobiety. Pewnie spróbowałby ją odrzucić, odepchnąć, ale ona skrupulatnie nie odejmowała palców od jego krocza, a de Levelieu miał na tyle oleju w głowie, by nie dodawać sobie boleści. Przynajmniej jeszcze nie.
- Oszalałaś - warknął wściekle, cicho, by potem spojrzeć na wytatuowane przedramię. Znał ten symbol. Każdy rozsądny czarodziej był z nim zaznajomiony, potrafił skojarzyć skąd pochodził, szczególnie obracając się w śmietance towarzyskiej oczyszczonego z mugoli Londynu. Ona? Odpowiadała na wezwania najpotężniejszego czarnoksiężnika wszechczasów? Twarz Gabriela pobladła, jego oczy zalśniły zdumieniem, a wargi rozwarły w próbie wypowiedzenia jakiejś odpowiedzi, zaprzeczenia, wyśmiania jej, czegokolwiek - jednak nie powiedział nic. Zamarł po prostu, słuchał cedzonych przez nią słów, delikatnych, rozkosznych, jednocześnie przedstawiających wizje tak okropne, że niemal zakręciło mu się w głowie. Ależ wpakował się ze swoim pożądaniem - marszand przeklął siarczyście w myślach. Jego oddech drżał niepewnie. I trwało to chwilę, chwilę ciszy, nim sięgnął do swojej marynarki i nieco chwiejną dłonią wyciągnął z wewnętrznej kieszeni równo złożoną stronicę periodyku, to, co po dziś tu przyszła. - Po cóż te nerwy? - odparł w końcu i choć próbował brzmieć pewnie, do tego było mu daleko. - Wy... wybacz mi nietakt, madame - wypowiedział z trudem. Podobne słowa rzadko kiedy przechodziły mu przez gardło, nie przywykł do konieczności przeprosin, ale nie zamierzał tej nocy zdechnąć jak pies za swoim hotelem, spalony na stosie jej gniewu; znak na jej przedramieniu sugerował, że rzeczywiście posiadała w sobie moce zdolne urzeczywistnić szeptane wizje. Gabriel cofnął się na swoim fotelu, poprawił muszkę pod brodą i odchrząknął, oczyściwszy gardło. - Koszmarne nieporozumienie, zupełnie niepotrzebne. Oczywiście, że la Fantasmagorie zasługuje na poznanie tajemnic Jerome'a! - mówił wciąż rozedrgany, niepewny, pozbawiony znajomego gruntu pod nogami. Zachwiała nim z łatwością. Gabriel unikał już jej spojrzenia - nie chciał przecież zadrzeć ze Śmierciożerczynią, z popleczniczką Czarnego Pana, och, słodcy bogowie klasycznej sztuki, jak bardzo tego nie chciał. - Je suis désolé, madame, to... więcej się nie powtórzy - bąknął.
- Oszalałaś - warknął wściekle, cicho, by potem spojrzeć na wytatuowane przedramię. Znał ten symbol. Każdy rozsądny czarodziej był z nim zaznajomiony, potrafił skojarzyć skąd pochodził, szczególnie obracając się w śmietance towarzyskiej oczyszczonego z mugoli Londynu. Ona? Odpowiadała na wezwania najpotężniejszego czarnoksiężnika wszechczasów? Twarz Gabriela pobladła, jego oczy zalśniły zdumieniem, a wargi rozwarły w próbie wypowiedzenia jakiejś odpowiedzi, zaprzeczenia, wyśmiania jej, czegokolwiek - jednak nie powiedział nic. Zamarł po prostu, słuchał cedzonych przez nią słów, delikatnych, rozkosznych, jednocześnie przedstawiających wizje tak okropne, że niemal zakręciło mu się w głowie. Ależ wpakował się ze swoim pożądaniem - marszand przeklął siarczyście w myślach. Jego oddech drżał niepewnie. I trwało to chwilę, chwilę ciszy, nim sięgnął do swojej marynarki i nieco chwiejną dłonią wyciągnął z wewnętrznej kieszeni równo złożoną stronicę periodyku, to, co po dziś tu przyszła. - Po cóż te nerwy? - odparł w końcu i choć próbował brzmieć pewnie, do tego było mu daleko. - Wy... wybacz mi nietakt, madame - wypowiedział z trudem. Podobne słowa rzadko kiedy przechodziły mu przez gardło, nie przywykł do konieczności przeprosin, ale nie zamierzał tej nocy zdechnąć jak pies za swoim hotelem, spalony na stosie jej gniewu; znak na jej przedramieniu sugerował, że rzeczywiście posiadała w sobie moce zdolne urzeczywistnić szeptane wizje. Gabriel cofnął się na swoim fotelu, poprawił muszkę pod brodą i odchrząknął, oczyściwszy gardło. - Koszmarne nieporozumienie, zupełnie niepotrzebne. Oczywiście, że la Fantasmagorie zasługuje na poznanie tajemnic Jerome'a! - mówił wciąż rozedrgany, niepewny, pozbawiony znajomego gruntu pod nogami. Zachwiała nim z łatwością. Gabriel unikał już jej spojrzenia - nie chciał przecież zadrzeć ze Śmierciożerczynią, z popleczniczką Czarnego Pana, och, słodcy bogowie klasycznej sztuki, jak bardzo tego nie chciał. - Je suis désolé, madame, to... więcej się nie powtórzy - bąknął.
I show not your face but your heart's desire
Serce uspokajało rytm, gniew łagodniał, ochładzającą się falą krwi spływając z policzków w dół - uwielbiała obserwować widoczne właśnie na twarzy Gabriela zmiany, znikający natychmiastowo uśmieszek, rozpryskującą się w pył pewność siebie, obnażającą prawdziwe rysy. Nie tchórza, a człowieka po prostu rozsądnego, pojmującego w końcu, że skierował swoje lepkie zapędy w zdecydowanie złą stronę. Jeszcze przez moment nie odejmowała od niego zaciśniętej z całą mocą dłoni, sycąc się widokiem przerażenia rozszerzającego źrenice oczu de Levelieu do zaskakujących rozmiarów: lubiła smak zwycięstwa prawie tak samo, jak krwi, obydwa kojarzyły się jej z odzyskaniem władzy absolutnej. Na nic zdawała się płeć, pochodzenie, bogactwo i wpływy czarodzieja siedzącego tuż obok niej, to wszystko bladło wobec siły czarnej magii oraz roztoczonej nad nią protekcji Czarnego Pana. Wiedziała, że Gabriel się tego nie spodziewał, że zszokowała go, skazując na zapewne niezwykle bolesny przeskok z złośliwego przekonania o własnej wspaniałości i przejęcia całkowitej kontroli nad nastrojem - oraz pracą - madame Mericourt, wprost do dławiącego, panicznego lęku, wypełniającego ściśle każdy chrapliwy oddech, który teraz, mało romantycznie i na pewno sprzecznie z mokrymi marzeniami Gabriela, dzielili.
- Szkoda - podsumowała tylko, zawiedziona decyzją, choć tak naprawdę oszczędziła jej ona sporo czasu. Spełnienie krwawej obietnicy przyniosłoby wiele satysfakcji, ale nie miała ostatnio minuty na przyjemności, skupiona na pracy. A wykradzenie ostatniej strony periodyku Jerome'a i tak zaburzyło harmonogram dzisiejszego dnia. W końcu jednak dorwała go w swoje ręce: odebrała równo złożoną kartkę marszandowi, rozkładając ją jeszcze, by upewnić się, że przerażony czarodziej nie wciska jej przepisu na magiczny bulion albo roznegliżowanej fotografii swojej baletnicy; nie, nie był aż tak głupi, dostała to, co jej odebrał. Schowała wyczerpujące przewidywania francuskiego mistrza do kieszeni sukni, podnosząc po raz ostatni wzrok na spoconego ze strachu Gabriela. Zniknął cały jego czar i wdzięk, już nie dominował w tej sytuacji, pewność siebie rozmyła, pozostawiając go metaforycznie nagim. Bezbronnym. - Jeśli spróbujesz czegoś podobnego ponownie albo w jakikolwiek sposób zaplanujesz zaszkodzenie la Fantasmagorii lub mnie osobiście - spełnię swoją obietnicę - powiedziała jeszcze ostrzegawczo, przesłodzonym, uroczym tonem, po czym puściła do marszanda prawie zawadiackie oczko, a jej głos rozkosznie kontrastował z treścią wypowiedzi. - Poza premierami i niezbędnymi spotkaniami z twoją baletnicą: nie pokazuj mi się na oczy - dorzuciła jeszcze, mrożąc go spojrzeniem, po czym powstała z loży, poprawiając rękawy sukni. Skierowała się ku wyjściu z palarni, z poczuciem, że udało się jej naprawić pechową sytuację. Marnującą sporo cennego czasu i kosztującą ją wiele nerwów, lecz finalnie doprowadziła do unormowania się palącej kwestii.
| ztx2 <3
- Szkoda - podsumowała tylko, zawiedziona decyzją, choć tak naprawdę oszczędziła jej ona sporo czasu. Spełnienie krwawej obietnicy przyniosłoby wiele satysfakcji, ale nie miała ostatnio minuty na przyjemności, skupiona na pracy. A wykradzenie ostatniej strony periodyku Jerome'a i tak zaburzyło harmonogram dzisiejszego dnia. W końcu jednak dorwała go w swoje ręce: odebrała równo złożoną kartkę marszandowi, rozkładając ją jeszcze, by upewnić się, że przerażony czarodziej nie wciska jej przepisu na magiczny bulion albo roznegliżowanej fotografii swojej baletnicy; nie, nie był aż tak głupi, dostała to, co jej odebrał. Schowała wyczerpujące przewidywania francuskiego mistrza do kieszeni sukni, podnosząc po raz ostatni wzrok na spoconego ze strachu Gabriela. Zniknął cały jego czar i wdzięk, już nie dominował w tej sytuacji, pewność siebie rozmyła, pozostawiając go metaforycznie nagim. Bezbronnym. - Jeśli spróbujesz czegoś podobnego ponownie albo w jakikolwiek sposób zaplanujesz zaszkodzenie la Fantasmagorii lub mnie osobiście - spełnię swoją obietnicę - powiedziała jeszcze ostrzegawczo, przesłodzonym, uroczym tonem, po czym puściła do marszanda prawie zawadiackie oczko, a jej głos rozkosznie kontrastował z treścią wypowiedzi. - Poza premierami i niezbędnymi spotkaniami z twoją baletnicą: nie pokazuj mi się na oczy - dorzuciła jeszcze, mrożąc go spojrzeniem, po czym powstała z loży, poprawiając rękawy sukni. Skierowała się ku wyjściu z palarni, z poczuciem, że udało się jej naprawić pechową sytuację. Marnującą sporo cennego czasu i kosztującą ją wiele nerwów, lecz finalnie doprowadziła do unormowania się palącej kwestii.
| ztx2 <3
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 10 maja?
Długo zastanawiał się nad skreśleniem listu do Zabiniego. Nie dlatego, że miał wątpliwości co do jego umiejętności; odkąd po raz pierwszy usłyszał o prowadzonym przez niego interesie, rozpytał o niego dosyć wnikliwie, chcąc upewnić się, że był godny zaufania. Nie miał zamiaru marnować czasu ani galeonów na wysłuchiwanie bezskutecznych rad czy teorii szytych grubymi nićmi, reputacja spirytysty wydawała się jednak nieskażona brakiem kompetencji, poza tym: czarodziej oficjalnie popierał Rycerzy Walpurgii; istniało więc niewielkie prawdopodobieństwo, że spróbuje zadziałać przeciwko niemu.
W palarni pojawił się nieco wcześniej, choć nieprzesadnie; na tyle, by zdążyć nabić tytoniem jedną z rzeźbionych, przywiezionych z podróży fajek i przyjrzeć się przelotnie śpiewającej przy fortepianie blondynce. Z miejsca, w którym się rozsiadł, nie widział jej zbyt dobrze – wybrał jeden ze stolików zlokalizowanych na uboczu, z dwoma wygodnymi fotelami, samemu wybierając ten skierowany w stronę wejścia – dlatego pojawienie się Vergila Zabiniego dostrzegł niemal od razu, w pierwszej, ulotnej myśli stwierdzając, że mężczyzna wyglądał, jakby w istocie tkwił jedną nogą na tamtym świecie. Nienaturalnie wysoki i chudy, z bladą, pozbawioną emocji twarzą, skojarzył się Manannanowi ze zjawą – zwłaszcza, gdy otaczały go szare opary unoszącego się pomiędzy stolikami, tytoniowego dymu. Gdyby ujrzał go na pokładzie statku, wyłaniającego się z porannej, gęstej jak mleko mgły, przetarłby oczy – przekonany, że resztki zagubionego pod powiekami snu płatają figle wyobraźni. – Panie Zabini – przywitał się, kiedy tylko spirytysta znalazł się w zasięgu słuchu. Podniósł się niespiesznie z fotela, przekładając fajkę do lewej, pozbawionej serdecznego palca dłoni, żeby prawą wyciągnąć ku czarodziejowi. – Cieszy mnie, że znalazł pan czas tak szybko – powiedział, na powrót zajmując miejsce przy stoliku i czekając, aż jego rozmówca zajmie miejsce naprzeciwko, w milczeniu zastanawiając się już nad doborem następnych słów, wciąż nie do końca przekonany, że poruszenie tematu podążającego za nim Earwyna było dobrym pomysłem. Obecność obserwującej go (i czasami odzywającej się) zjawy byłego przyjaciela była czymś, do czego przez lata się przyzwyczaił; w samotności zdarzało mu się nawet do niego przemawiać, jak do wiernego kompana albo pozbawionego realnej władzy wroga, i po części czerpał nawet satysfakcję płynącą z faktu, że przeklęty zdrajca nie mógł zrobić niczego poza drażnieniem go zaskakująco trafnymi komentarzami, ale wydarzenia w forcie uświadomiły go, że przylepione do niego przekleństwo naprawdę było właśnie tym: przekleństwem. Pojawiająca się znikąd postać zamordowanego mężczyzny mogła rozproszyć go w najgorszym możliwym momencie, i może właśnie o to chodziło Earwynowi – może to był jego sposób na dokonanie zemsty zza grobu. Myśl była drażniąca, irytująca jak bezwietrzna pogoda, tym bardziej, że odkąd podczas pamiętnej bitwy na własnej skórze doświadczył potęgi ukrytej w zawieszonym na szyi kamieniu, podążający za nim duch zdawał się urosnąć w siłę.
Dzisiaj był nieobecny – być może przepłoszyło go rozluźniające działanie tytoniu – ale Manannan nie zdziwiłby się, gdyby koniec końców się pojawił, gotów do wtrącenia swoich siedmiu knutów do poufnej rozmowy. – Napije się pan czegoś? Mają tu doskonałą whisky Blishena – zaproponował, unosząc ciężką od pierścieni dłoń, żeby przywołać ubranego w elegancką szatę kelnera.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Długo zastanawiał się nad skreśleniem listu do Zabiniego. Nie dlatego, że miał wątpliwości co do jego umiejętności; odkąd po raz pierwszy usłyszał o prowadzonym przez niego interesie, rozpytał o niego dosyć wnikliwie, chcąc upewnić się, że był godny zaufania. Nie miał zamiaru marnować czasu ani galeonów na wysłuchiwanie bezskutecznych rad czy teorii szytych grubymi nićmi, reputacja spirytysty wydawała się jednak nieskażona brakiem kompetencji, poza tym: czarodziej oficjalnie popierał Rycerzy Walpurgii; istniało więc niewielkie prawdopodobieństwo, że spróbuje zadziałać przeciwko niemu.
W palarni pojawił się nieco wcześniej, choć nieprzesadnie; na tyle, by zdążyć nabić tytoniem jedną z rzeźbionych, przywiezionych z podróży fajek i przyjrzeć się przelotnie śpiewającej przy fortepianie blondynce. Z miejsca, w którym się rozsiadł, nie widział jej zbyt dobrze – wybrał jeden ze stolików zlokalizowanych na uboczu, z dwoma wygodnymi fotelami, samemu wybierając ten skierowany w stronę wejścia – dlatego pojawienie się Vergila Zabiniego dostrzegł niemal od razu, w pierwszej, ulotnej myśli stwierdzając, że mężczyzna wyglądał, jakby w istocie tkwił jedną nogą na tamtym świecie. Nienaturalnie wysoki i chudy, z bladą, pozbawioną emocji twarzą, skojarzył się Manannanowi ze zjawą – zwłaszcza, gdy otaczały go szare opary unoszącego się pomiędzy stolikami, tytoniowego dymu. Gdyby ujrzał go na pokładzie statku, wyłaniającego się z porannej, gęstej jak mleko mgły, przetarłby oczy – przekonany, że resztki zagubionego pod powiekami snu płatają figle wyobraźni. – Panie Zabini – przywitał się, kiedy tylko spirytysta znalazł się w zasięgu słuchu. Podniósł się niespiesznie z fotela, przekładając fajkę do lewej, pozbawionej serdecznego palca dłoni, żeby prawą wyciągnąć ku czarodziejowi. – Cieszy mnie, że znalazł pan czas tak szybko – powiedział, na powrót zajmując miejsce przy stoliku i czekając, aż jego rozmówca zajmie miejsce naprzeciwko, w milczeniu zastanawiając się już nad doborem następnych słów, wciąż nie do końca przekonany, że poruszenie tematu podążającego za nim Earwyna było dobrym pomysłem. Obecność obserwującej go (i czasami odzywającej się) zjawy byłego przyjaciela była czymś, do czego przez lata się przyzwyczaił; w samotności zdarzało mu się nawet do niego przemawiać, jak do wiernego kompana albo pozbawionego realnej władzy wroga, i po części czerpał nawet satysfakcję płynącą z faktu, że przeklęty zdrajca nie mógł zrobić niczego poza drażnieniem go zaskakująco trafnymi komentarzami, ale wydarzenia w forcie uświadomiły go, że przylepione do niego przekleństwo naprawdę było właśnie tym: przekleństwem. Pojawiająca się znikąd postać zamordowanego mężczyzny mogła rozproszyć go w najgorszym możliwym momencie, i może właśnie o to chodziło Earwynowi – może to był jego sposób na dokonanie zemsty zza grobu. Myśl była drażniąca, irytująca jak bezwietrzna pogoda, tym bardziej, że odkąd podczas pamiętnej bitwy na własnej skórze doświadczył potęgi ukrytej w zawieszonym na szyi kamieniu, podążający za nim duch zdawał się urosnąć w siłę.
Dzisiaj był nieobecny – być może przepłoszyło go rozluźniające działanie tytoniu – ale Manannan nie zdziwiłby się, gdyby koniec końców się pojawił, gotów do wtrącenia swoich siedmiu knutów do poufnej rozmowy. – Napije się pan czegoś? Mają tu doskonałą whisky Blishena – zaproponował, unosząc ciężką od pierścieni dłoń, żeby przywołać ubranego w elegancką szatę kelnera.
[bylobrzydkobedzieladnie]
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Ostatnio zmieniony przez Manannan Travers dnia 17.12.22 19:43, w całości zmieniany 1 raz
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Twoje ostatnie spotkanie z lordem Traversem można było uznać za udane, biorąc pod uwagę, że pokazałeś się z dobrej perspektywy i nie mogłeś narzekać na to, że był wbrew pozorom dość interesującą jednostką. Tak jak jemu udawało się zdobyć informacje na twój temat, tak ty sam postanowiłeś zaciągnąć więcej informacji. Oprócz bycia szlachcicem, był też korsarzem, a to było coś znacznie innego niż bycie piratem. Piraci niszczyli i rabowali nielegalnie, korsarze... w imię czegoś. Mugolscy korsarze w imię korony władz, a czarodziejscy w... imię czystości krwi? Własnej wolności? Zdobyczy? Tego jeszcze nie rozpracowałeś w jakim celu los pokierował Traversa w morskie odłamy. No, może oprócz tego, że jego ród to urodzeni żeglarze. Ciebie jednak, Zabini, nie interesowało obecnie jego bycie korsarzem, czystość krwi czy fakt, że miał więcej nad tobą władzy. Travers posiadał odpowiedzi na pewne rzeczy, które cię intrygowały od momentu opuszczenia Cromer. Najpierw rozkazywanie samym sobą duszom nieczystym, przeklętym, wręcz plugawym by odeszły, a z innej strony wydawało Ci się, że istniała szansa na to, że ktoś z już nie-tego-świata oglądał was w tamtym momencie. Nigdy tego nie potwierdziłeś. Czy teraz mogła istnieć okazja, żeby lord Travers opowiedział coś więcej o Cromer i być może dowiesz się w jaki sposób możesz pomóc duszy, której wyraźnie nie podobało się wasze przebywanie w tamtym miejscu? A może rozchodziło się o coś bezpośrednio z rodem Travers? Tyle wyrosło nagle pytań, że kiedy dotarł do ciebie list z prośbą od lorda, nie mogłeś skupić się na niczym innym jak na zaaranżowanym spotkaniu, twój list z odpowiedzią był znacznie krótszy niż sama wiadomość korsarza, jednak wiedziałeś co zamierzałeś zrobić.
Zamknąłeś tego dnia Dom Duchów wcześniej, wywieszając notkę, że do końca obecnego dnia nie jest możliwa konsultacja. Chciałeś poświęcić ten czas tylko i wyłącznie lordowi, układając w swojej własnej głowie pytania, które też sam zadasz z własnej ludzkiej ciekawości, a może nawet i nie tylko ludzkiej, bo w końcu, do cholery, byłeś spirytystą. Znalazłeś się w końcu w Palarni w Royal Borough, obserwując w środku każdego i starając się wychwycić osobę, która była tobie już wcześniej znana. Travers jednak wolał ponownie się przedstawić, nie wiesz w sumie czemu, skoro zapamiętałeś go bardzo wyraźnie, ale jedynie potaknąłeś głową na przywitanie, powoli zatapiając się w siedzisku naprzeciw niego. Widziałeś jego mętlik, jakby chciał powiedzieć coś, ale nie do końca wiedział. Postanowił więc zaoferować alkohol, ale ty przecież nie pijesz go. A raczej nie pijesz go za często, a ostatnio odmówiłeś. Może więc wypadało wykorzystać tę okazję i nadrobić to, czego nie było wam dane skosztować w gronie osób z Cromer. — Niech będzie. W końcu jestem winien tej okazji za poprzedni raz. — Poczekałeś więc aż kelner przyjmie od was zamówienie, a może Manannan już go wcześniej poprosił o przybycie? Nie wiedziałeś, nie chciałeś wiedzieć. Potrzebowałeś pytań.
— Przepraszam, że wyrwę się z pytaniami pierwszy, ale... Od tego ostatniego momentu nie udało mi się znaleźć odpowiednich odpowiedzi na to co widziałem... Ty... odrzuciłeś w jakiś sposób te mroczne dusze, albo... anomalie. Nie wiem konkretnie co to było. Więc zapytam się po prostu - co to było i jak to zrobiłeś, lordzie, że to odeszło. Moim zmysłom nie udało się tego uchwycić, więc to raczej nie były duchy. A może... jednak.. W każdym razie, przepraszam. — Zanim jednak otworzyłeś swoją jadaczkę i klepałeś za dużo słów, postanowiłeś rozejrzeć się wokół czy ludzie na pewno nie usłyszą waszej rozmowy. Chciałeś poznać nową, nietypową wiedzę.
Zamknąłeś tego dnia Dom Duchów wcześniej, wywieszając notkę, że do końca obecnego dnia nie jest możliwa konsultacja. Chciałeś poświęcić ten czas tylko i wyłącznie lordowi, układając w swojej własnej głowie pytania, które też sam zadasz z własnej ludzkiej ciekawości, a może nawet i nie tylko ludzkiej, bo w końcu, do cholery, byłeś spirytystą. Znalazłeś się w końcu w Palarni w Royal Borough, obserwując w środku każdego i starając się wychwycić osobę, która była tobie już wcześniej znana. Travers jednak wolał ponownie się przedstawić, nie wiesz w sumie czemu, skoro zapamiętałeś go bardzo wyraźnie, ale jedynie potaknąłeś głową na przywitanie, powoli zatapiając się w siedzisku naprzeciw niego. Widziałeś jego mętlik, jakby chciał powiedzieć coś, ale nie do końca wiedział. Postanowił więc zaoferować alkohol, ale ty przecież nie pijesz go. A raczej nie pijesz go za często, a ostatnio odmówiłeś. Może więc wypadało wykorzystać tę okazję i nadrobić to, czego nie było wam dane skosztować w gronie osób z Cromer. — Niech będzie. W końcu jestem winien tej okazji za poprzedni raz. — Poczekałeś więc aż kelner przyjmie od was zamówienie, a może Manannan już go wcześniej poprosił o przybycie? Nie wiedziałeś, nie chciałeś wiedzieć. Potrzebowałeś pytań.
— Przepraszam, że wyrwę się z pytaniami pierwszy, ale... Od tego ostatniego momentu nie udało mi się znaleźć odpowiednich odpowiedzi na to co widziałem... Ty... odrzuciłeś w jakiś sposób te mroczne dusze, albo... anomalie. Nie wiem konkretnie co to było. Więc zapytam się po prostu - co to było i jak to zrobiłeś, lordzie, że to odeszło. Moim zmysłom nie udało się tego uchwycić, więc to raczej nie były duchy. A może... jednak.. W każdym razie, przepraszam. — Zanim jednak otworzyłeś swoją jadaczkę i klepałeś za dużo słów, postanowiłeś rozejrzeć się wokół czy ludzie na pewno nie usłyszą waszej rozmowy. Chciałeś poznać nową, nietypową wiedzę.
Vergil Zabini
Zawód : Spirytysta, własciciel sklepu spirystycznego
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obserwował go z zaintrygowaniem, z uniesioną w stronę kelnera dłonią czekając na jego odpowiedź. Alkohol rozwiązywał języki, czynił rozmowę płynniejszą, Zabini jednak zdawał się go unikać – a przynajmniej takie wrażenie odniósł podczas ich ostatniego spotkania, kiedy czarodziej wprawnie uchylił się przed jego zaproszeniem, znikając z targu tak szybko, jak szybko się na nim pojawił. Przez to – nadal pozostawał dla Manannana tajemnicą. Nie rozumiał go, nie pojmował – jakie pobudki mogłyby popchnąć kogoś w świat duchów i zjaw, rzeczy niezrozumiałych i niepojętych. Sam Manannan – choć bez zawahania kierował Szaloną Selmę w objęcia szalejących sztormów, żeglując w miejsca, których inni unikali – nie stronił od żeglarskich przesądów, a najbardziej bał się tego, czego nie był w stanie ani objąć umysłem ani logicznie wyjaśnić.
Przytaknął Vergilowi, kiwając głową i odwracając się, żeby zamienić kilka słów z kelnerem – a kiedy ten odszedł, lawirując pomiędzy stolikami i gryzącym dymem w stronę baru, zwrócił się z powrotem ku swojemu towarzyszowi. – Nasz sukces w Cromer zasługuje na uczczenie – zgodził się z nim, pozbycie się sojuszników Zakonu Feniksa z kontrolowanego przez Traversów portu wywołało u Manannana ulgę – i satysfakcję. Świadomość pełzającego po jego uliczkach plugastwa była jak kamień w bucie albo wyjątkowo uporczywa drzazga w palcu – nie niosła co prawda za sobą żadnej poważnej szkody, ale uwierała go nieznośnie. – Jestem wdzięczny za twoją pomoc – dodał, Zabini spisał się wtedy zaskakująco dobrze – wykazując się umiejętnościami, których nie spodziewałby się po czarodzieju pełniącym jego profesję. Jego postura zresztą też nie zdradzała zaprawienia w walce, i nie mógł się nie zastanawiać, gdzie właściwie Vergil nabrał takiej wprawy – wydawało mu się, że duchy były niewrażliwe na ich magię, ale z drugiej strony: nie wiedział o nich zbyt wiele, a snująca się za nim zjawa Earwyna nie była zbyt skora do dzielenia się sekretami zaświatów, skupiając się głównie na wypominaniu mu jego własnych.
Zaciągnął się znów tytoniem, dając sobie sekundę na sformułowanie pierwszego zdania, ale zanim zdążyłby się odezwać – Zabini go uprzedził; zatrzymał się, bardziej zaskoczony niż urażony, unosząc wyżej brwi. Dlaczego pytał akurat o to? Kącik ust drgnął mu lekko, chaotyczność wypowiadanych zdań świadczyła o tym, że spirytysta musiał myśleć o nich wyjątkowo intensywnie. – Za cóż mnie przepraszasz? – podjął, nie oczekiwał jednak odpowiedzi. – Ciekawość nie jest przewiną – dodał, zachowanie Vergila w żaden sposób go nie raziło; na co dzień obracał się wśród marynarzy, przemytników, podróżników; na podkładach okrętów czy w portowych tawernach nie obowiązywały konwenanse i, prawdę mówiąc – Manannan czuł się swobodniej bez nich, ceniąc sobie ludzi, którzy przechodzili od razu do sedna sprawy, bez kwiecisto-dyplomatycznych tańców. Owszem, odebrał stosowne wychowanie i na salonach potrafił się zachować, o ile ciągnące się w nieskończoność konwersacje o kunszcie postawionych w Londynie pomników nie doprowadziły go na skraj cierpliwości. – Obawiam się jednak, że nie jestem w stanie udzielić ci wszystkich odpowiedzi, a już na pewno nie zrobię tego precyzyjnie. – Potyczka w Landguard Fort pozostawiła po sobie więcej pytań niż odpowiedzi; do tej pory nie był pewien, czego właściwie był świadkiem – ale potęga, której wtedy doświadczył, wystarczyła, by omamić umysł, obudzić fascynację. Wersy szeptane w zupełnej ciemności wyryły się w myślach na dobre, wsiąknęły w tkanki; naznaczyły go w sposób, którego nie potrafił opisać, ale który dostrzegły zaprzyjaźnione z rodziną jego matki trytony – musiał więc być realny, prawdziwy; nie wymyślił sobie tego, naprawdę był inny. Wybrany? Przeklęty? Przekleństwo przepowiedziała mu w końcu wiele lat temu wieszczka, czy mogła mieć na myśli właśnie to? – Słyszałeś o walce z mugolskim wojskiem w Suffolku? – zapytał, właściwie: retorycznie; był jednym z nich, wspierał popleczników Czarnego Pana – wieści o tym zwycięstwie nie mogły go ominąć. – Byty, o których mówisz, przemówiły do mnie wtedy. Przywołały ciemności, zmusiły zabitych mugoli do powstania z martwych – i do rozszarpania pozostałych żołnierzy, tych, u których boku wcześniej walczyli. Mnie nie tknęły w żaden sposób – sądziłem, że ty będziesz miał większe szanse odgadnąć, dlaczego. – Czy nie zajmował się badaniem świata niematerialnego? – Odegnanie istot na targu nie było moją zasługą. – Odpędził je Zachary, jemu – tym razem – odmówiły posłuszeństwa. – Ale te, które krążą po Anglii, nie robią mi krzywdy. A przy wystarczająco silnej woli – okazują posłuszeństwo – dodał, Zabini do pewnego stopnia miał rację – był w stanie do nich przemówić, choć sam nie wiedział jeszcze: w jaki sposób. Robił to instynktownie, a może podpowiadał mu zawieszony na szyi odłamek – przesiąknięty mocą kamień.
Zamilkł na moment, biorąc do ręki przyniesioną przez kelnera szklankę. Zakołysał lekko bursztynowym płynem, upił łyk; przyjemnie palił w gardło. – Powiedziałeś wcześniej, że nie uchwyciłeś, czym były cienie – podjął, to stwierdzenie go zaintrygowało. – Czy to oznacza, że duchy potrafisz wyczuć? Ich obecność, to, że znajdują się w pobliżu – nawet jeśli się nie ujawniają? – zapytał, pozornie konwersacyjnym tonem; pytanie miało jednak drugie dno, stanowiło preludium do kwestii, której jeszcze nie poruszył – ale która popchnęła go do napisania listu do Zabiniego.
Przytaknął Vergilowi, kiwając głową i odwracając się, żeby zamienić kilka słów z kelnerem – a kiedy ten odszedł, lawirując pomiędzy stolikami i gryzącym dymem w stronę baru, zwrócił się z powrotem ku swojemu towarzyszowi. – Nasz sukces w Cromer zasługuje na uczczenie – zgodził się z nim, pozbycie się sojuszników Zakonu Feniksa z kontrolowanego przez Traversów portu wywołało u Manannana ulgę – i satysfakcję. Świadomość pełzającego po jego uliczkach plugastwa była jak kamień w bucie albo wyjątkowo uporczywa drzazga w palcu – nie niosła co prawda za sobą żadnej poważnej szkody, ale uwierała go nieznośnie. – Jestem wdzięczny za twoją pomoc – dodał, Zabini spisał się wtedy zaskakująco dobrze – wykazując się umiejętnościami, których nie spodziewałby się po czarodzieju pełniącym jego profesję. Jego postura zresztą też nie zdradzała zaprawienia w walce, i nie mógł się nie zastanawiać, gdzie właściwie Vergil nabrał takiej wprawy – wydawało mu się, że duchy były niewrażliwe na ich magię, ale z drugiej strony: nie wiedział o nich zbyt wiele, a snująca się za nim zjawa Earwyna nie była zbyt skora do dzielenia się sekretami zaświatów, skupiając się głównie na wypominaniu mu jego własnych.
Zaciągnął się znów tytoniem, dając sobie sekundę na sformułowanie pierwszego zdania, ale zanim zdążyłby się odezwać – Zabini go uprzedził; zatrzymał się, bardziej zaskoczony niż urażony, unosząc wyżej brwi. Dlaczego pytał akurat o to? Kącik ust drgnął mu lekko, chaotyczność wypowiadanych zdań świadczyła o tym, że spirytysta musiał myśleć o nich wyjątkowo intensywnie. – Za cóż mnie przepraszasz? – podjął, nie oczekiwał jednak odpowiedzi. – Ciekawość nie jest przewiną – dodał, zachowanie Vergila w żaden sposób go nie raziło; na co dzień obracał się wśród marynarzy, przemytników, podróżników; na podkładach okrętów czy w portowych tawernach nie obowiązywały konwenanse i, prawdę mówiąc – Manannan czuł się swobodniej bez nich, ceniąc sobie ludzi, którzy przechodzili od razu do sedna sprawy, bez kwiecisto-dyplomatycznych tańców. Owszem, odebrał stosowne wychowanie i na salonach potrafił się zachować, o ile ciągnące się w nieskończoność konwersacje o kunszcie postawionych w Londynie pomników nie doprowadziły go na skraj cierpliwości. – Obawiam się jednak, że nie jestem w stanie udzielić ci wszystkich odpowiedzi, a już na pewno nie zrobię tego precyzyjnie. – Potyczka w Landguard Fort pozostawiła po sobie więcej pytań niż odpowiedzi; do tej pory nie był pewien, czego właściwie był świadkiem – ale potęga, której wtedy doświadczył, wystarczyła, by omamić umysł, obudzić fascynację. Wersy szeptane w zupełnej ciemności wyryły się w myślach na dobre, wsiąknęły w tkanki; naznaczyły go w sposób, którego nie potrafił opisać, ale który dostrzegły zaprzyjaźnione z rodziną jego matki trytony – musiał więc być realny, prawdziwy; nie wymyślił sobie tego, naprawdę był inny. Wybrany? Przeklęty? Przekleństwo przepowiedziała mu w końcu wiele lat temu wieszczka, czy mogła mieć na myśli właśnie to? – Słyszałeś o walce z mugolskim wojskiem w Suffolku? – zapytał, właściwie: retorycznie; był jednym z nich, wspierał popleczników Czarnego Pana – wieści o tym zwycięstwie nie mogły go ominąć. – Byty, o których mówisz, przemówiły do mnie wtedy. Przywołały ciemności, zmusiły zabitych mugoli do powstania z martwych – i do rozszarpania pozostałych żołnierzy, tych, u których boku wcześniej walczyli. Mnie nie tknęły w żaden sposób – sądziłem, że ty będziesz miał większe szanse odgadnąć, dlaczego. – Czy nie zajmował się badaniem świata niematerialnego? – Odegnanie istot na targu nie było moją zasługą. – Odpędził je Zachary, jemu – tym razem – odmówiły posłuszeństwa. – Ale te, które krążą po Anglii, nie robią mi krzywdy. A przy wystarczająco silnej woli – okazują posłuszeństwo – dodał, Zabini do pewnego stopnia miał rację – był w stanie do nich przemówić, choć sam nie wiedział jeszcze: w jaki sposób. Robił to instynktownie, a może podpowiadał mu zawieszony na szyi odłamek – przesiąknięty mocą kamień.
Zamilkł na moment, biorąc do ręki przyniesioną przez kelnera szklankę. Zakołysał lekko bursztynowym płynem, upił łyk; przyjemnie palił w gardło. – Powiedziałeś wcześniej, że nie uchwyciłeś, czym były cienie – podjął, to stwierdzenie go zaintrygowało. – Czy to oznacza, że duchy potrafisz wyczuć? Ich obecność, to, że znajdują się w pobliżu – nawet jeśli się nie ujawniają? – zapytał, pozornie konwersacyjnym tonem; pytanie miało jednak drugie dno, stanowiło preludium do kwestii, której jeszcze nie poruszył – ale która popchnęła go do napisania listu do Zabiniego.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Palarnia
Szybka odpowiedź