Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire
Wenlock Edge
AutorWiadomość
Wenlock Edge
Porośnięte soczystą zielenią, przecinające Shropshire od północy na południe strome pasmo nie jest zwyczajnym wybrzuszeniem terenu, a wapienną skarpą, chętnie poddawaną badaniom przez rozmaitych naukowców, poszukujących w wyjątkowym podłożu rzadkich skamielin, minerałów i surowców, a także doskonale czujących się na wapiennym podłożu roślin i ziół, często niespotykanych w innych rejonach Wielkiej Brytanii. Duża część stoków pokryta jest nietkniętym lasem liściastym, u podnóża skarpy płynie rwący, tylko pozornie płytki strumień o zdradzieckim nurcie. W południowej części górującego nad poziomem morza pasma zbudowano wieżę obserwacyjną - ta jednak dostępna jest tylko dla nielicznych, a dzięki specjalnie nałożonym zaklęciom, w oczach pozostałych jest tylko marną ruiną. W pogodne dni można z jej szczytu dostrzec nawet tereny walijskie. Według legendy, jeśli stanie się w ciszy na krawędzi najbardziej stromego zbocza, nieopodal szesnastowiecznego dworku Wilderhope Manor, można usłyszeć niesione przez wiatr przejmujące jęki zmarłego w tym miejscu lorda Fineasa Rowle, którego koń w trakcie szarży na polowaniu na terenach Averych nieszczęśliwie runął w dół przepaści, kończąc żywot zarówno swój, jak i dziedzica Cheshire.
| 24 kwietnia
Ciche strzyknięcie przed drzwiami niewielkiego domku nie zakłóciło spokoju unoszącego się w powietrzu, płynącego przed siebie razem z zachodnim wiatrem, w swoich pędzie nieco targającym za włosy. Drzewa szumiały podejrzliwie, jakby próbowały po raz kolejny zadecydować, czy kolejny nagły zryw niesie deszcz, czy może ocieplenie. Według Eileen zanosiło się na ulewę.
Gdy nieśmiało przekroczyła próg, do jej uszu dotarła muzyka, z charakterystycznym chrząkaniem wydobywająca się ze stojącego w salonie starego gramofonu rodziców. Poczuła się młodsza o kilka lat, a myśli powędrowały do czasów, gdy naburmuszona tańczyła z ojcem do nut płynących z wnętrza tego starego, zabytkowego urządzenia. Dom. Dźwięki obijające się z chrypą o ściany właśnie z tym jej się kojarzyły. Z domem. Ale to nie był już dom, chociaż zdawał się nim być. Już nie.
Nie chciała robić szumu wobec swoich nagłych odwiedzin. Miała zamiar tylko wziąć swoje książki, szczególną uwagę zwrócić na te o alchemii, zabrać kilka ostatnich rzeczy, które tylko niepotrzebnie kurzyły się w jej starym, pustym pokoju, i odejść. Bezszelestnie, bezproblemowo, bez jakichkolwiek oznak swojej obecności.
Już jakiś czas temu przekonała się, że została sama; że gdzieś po drodze zniknął niegdyś dobry kontakt z matką; że nić porozumienia z ojcem, o którą przez tak długi czas dbała, pękła. Głośno, przy akompaniamencie kłótni i pretensji, przy niekończących się oskarżeniach i próbach udowodnienia swojej racji.
Czwarty stopień od góry znów zaskrzypiał, gdy Eileen wspinała się po schodach na piętro, ale nie zwróciła na to uwagi, jakby jej wyuczone odruchy, choć tak zasłonięte świeżymi doświadczeniami z zupełnie innego rejonu Anglii, wciąż były w niej żywe. Stanęła w progu, rozglądając się po pomieszczeniu.
Oprócz delikatnej warstewki kurzu na każdym meblu, zagnieździło się tu zbyt wiele wspomnień. Stare zdjęcia w ramkach istniały obok tych wszystkich tragedii, niewrażliwe na ból i uciszany przez poduszkę płacz. Łóżko było schludnie pościelone, nakryte wielobarwną, kwiecistą kapą. Na czystym biurku stał błękitny wazonik z bukietem świeżych, polnych kwiatów. Dobrze znała ten rytuał, ale… do tej pory matka dopełniała go w kuchni. Tam, gdzie gromadzi się rodzina, by zjeść razem obiad.
Odwróciła się. Jej obecność była dla niej wyczuwalna, choć nie słyszała kroków na schodach.
- Wybacz, że tak bez słowa.
Obróciła się w jej stronę, poniekąd zmuszając swoje usta do wygięcia się w łuk łagodnego uśmiechu. Nie przewidywała rozmów. Chciała tylko wziąć książki i stąd wyjść.
- Dobrze cię widzieć, mamo. Całą i zdrową.
Przewidywania nie miały tu już jednak najmniejszego znaczenia.
Ciche strzyknięcie przed drzwiami niewielkiego domku nie zakłóciło spokoju unoszącego się w powietrzu, płynącego przed siebie razem z zachodnim wiatrem, w swoich pędzie nieco targającym za włosy. Drzewa szumiały podejrzliwie, jakby próbowały po raz kolejny zadecydować, czy kolejny nagły zryw niesie deszcz, czy może ocieplenie. Według Eileen zanosiło się na ulewę.
Gdy nieśmiało przekroczyła próg, do jej uszu dotarła muzyka, z charakterystycznym chrząkaniem wydobywająca się ze stojącego w salonie starego gramofonu rodziców. Poczuła się młodsza o kilka lat, a myśli powędrowały do czasów, gdy naburmuszona tańczyła z ojcem do nut płynących z wnętrza tego starego, zabytkowego urządzenia. Dom. Dźwięki obijające się z chrypą o ściany właśnie z tym jej się kojarzyły. Z domem. Ale to nie był już dom, chociaż zdawał się nim być. Już nie.
Nie chciała robić szumu wobec swoich nagłych odwiedzin. Miała zamiar tylko wziąć swoje książki, szczególną uwagę zwrócić na te o alchemii, zabrać kilka ostatnich rzeczy, które tylko niepotrzebnie kurzyły się w jej starym, pustym pokoju, i odejść. Bezszelestnie, bezproblemowo, bez jakichkolwiek oznak swojej obecności.
Już jakiś czas temu przekonała się, że została sama; że gdzieś po drodze zniknął niegdyś dobry kontakt z matką; że nić porozumienia z ojcem, o którą przez tak długi czas dbała, pękła. Głośno, przy akompaniamencie kłótni i pretensji, przy niekończących się oskarżeniach i próbach udowodnienia swojej racji.
Czwarty stopień od góry znów zaskrzypiał, gdy Eileen wspinała się po schodach na piętro, ale nie zwróciła na to uwagi, jakby jej wyuczone odruchy, choć tak zasłonięte świeżymi doświadczeniami z zupełnie innego rejonu Anglii, wciąż były w niej żywe. Stanęła w progu, rozglądając się po pomieszczeniu.
Oprócz delikatnej warstewki kurzu na każdym meblu, zagnieździło się tu zbyt wiele wspomnień. Stare zdjęcia w ramkach istniały obok tych wszystkich tragedii, niewrażliwe na ból i uciszany przez poduszkę płacz. Łóżko było schludnie pościelone, nakryte wielobarwną, kwiecistą kapą. Na czystym biurku stał błękitny wazonik z bukietem świeżych, polnych kwiatów. Dobrze znała ten rytuał, ale… do tej pory matka dopełniała go w kuchni. Tam, gdzie gromadzi się rodzina, by zjeść razem obiad.
Odwróciła się. Jej obecność była dla niej wyczuwalna, choć nie słyszała kroków na schodach.
- Wybacz, że tak bez słowa.
Obróciła się w jej stronę, poniekąd zmuszając swoje usta do wygięcia się w łuk łagodnego uśmiechu. Nie przewidywała rozmów. Chciała tylko wziąć książki i stąd wyjść.
- Dobrze cię widzieć, mamo. Całą i zdrową.
Przewidywania nie miały tu już jednak najmniejszego znaczenia.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio zmieniony przez Eileen Wilde dnia 25.04.17 0:43, w całości zmieniany 1 raz
Gramofon grał, a ona krzątała się po domu, jakby w rytm melodii, która roznosiła się po pustych ścianach. Była pogodna, bo przecież wszystko pozostawało w najlepszym porządku. Nie tylko chciała w to wierzyć. Po prostu w to uwierzyła, kilka tygodni temu. Jeśli ludzie mówią, że rzeczy utraconych bliskich przynoszą im ukojenie — kłamią okrutnie. Ona w ten sposób nie potrafiła. Za każdym razem, gdy po śmierci Rossy patrzyła na jej zdjęcia lub brała w ręce jej rzeczy, serce pękało jej wpół. Wąchała jej ubrania, ściskała w dłoniach jej grzebień, słała pościel na jej dawnym łóżku, myśląc tylko o tym, że już nigdy więcej się w nim nie położy, a ona nie przysiądzie na skraju późnym wieczorem i w matczyny, czuły sposób nie pogładzi jej po włosach.
Próbowała się trzymać, bo nie była sama. Wciąż miała drugą córkę, która nie pozwalała jej zapomnieć o tym jak straszliwa ciemność wypełniała jej trzewia po śmierci dziecka. Wciąż miała dla kogo żyć, wciąż miała komu ofiarować swoją matczyną troskę. Lecz i to uległo zmianie, zgodnie z prawem serii. Stojąc w obliczu konfliktu nie uczyniła nic, by ich powstrzymać. Jako obserwator stała z boku i dygocąc z nerwów oczekiwała dalszego rozwoju sytuacji. Nie pluła sobie w brodę. Wiedziała, że nie powzięła żadnych kroków z powodu paraliżującej obawy, że znów kogoś straci. Nie chciała wybierać, stawać po którejkolwiek stronie. I straciła ją. Nie na zawsze, nie tak dosłownie, lecz i Eileen opuściła mury ich wspólnego domu pełna żalu i niechęci, a ona musiała z tym żyć.
Zmieniła swoje przyzwyczajenia. Zdjęcia Rossandry pochowała do szuflady, nie zostawiając po niej żadnego skrawka pamięci. Bo tak było jej łatwiej zapomnieć o bólu, z jakim nie umiała sobie poradzić, jakiego nigdy nikomu nie wyjawiła, próbując zachować siłę i dumę dla swojej rodziny. Kwiaty, które niegdyś stwiała w kuchni przeniosła do sypialni Eileen, nie mogąc pozbyć się złudnej nadziei, że gdyby tam była, pokochałaby je. Zawsze widziała w kwiatach coś więcej niż oni wszyscy. Zawsze potrafiła je zrozumieć. Dlatego pragnęła, by te zebrane dzisiejszego ranka z okolicy wypełniły swoim świeżym zapachem jej pokój — jak niegdyś, zostając żywą pamiątką po małej Eileen.
Skrzypienie schodów przebiło się przez subtelne dźwięki płynące z gramofonu. Chwyciła mocniej szmatkę i wyprostowała się, spoglądając w tamtym kierunku z niepokojem. Czasy, które nastały nie były dla nich przychylne, lecz nie wierzyła, by ktokolwiek miał szukać w ich domu czegoś cennego. A gdyby tylko postanowił ją zabić, zrobiłby to od razu. Dlatego trąc ręce w materiał wolnym krokiem ruszyła za gościem, dostrzegając u szczytu schodów znajomą sylwetkę, gdy znalazła się u ich podstawy.
— Nie musisz przepraszać. To również twój dom — odpowiedziała od razu, patrząc na nią przez chwilę w bezruchu, gdy stała w progu sypialni córki. Jej widok pogorszył jej humor i samopoczucie, przywołał wspomnienie pustki jaką próbowała wypełnić wszystkim innym. A jednak jej serce zabiło mocniej na samo brzmienie jej pięknego głosu. Nie zdawała sobie nawet sprawy, że tak bardzo za nią tęskniła. Wyparła to wszystko ze świadomości.
— Ledwie zaparzyłam herbaty — skłamała lekkomyślnie, nie odrywając od niej spojrzenia. — Napijmy się. Opowiesz mi, co u ciebie się działo.— Zupełnie tak, jakbyśmy były najlepszymi przyjaciółkami, a to wszystko nigdy nie miało miejsca.
Próbowała się trzymać, bo nie była sama. Wciąż miała drugą córkę, która nie pozwalała jej zapomnieć o tym jak straszliwa ciemność wypełniała jej trzewia po śmierci dziecka. Wciąż miała dla kogo żyć, wciąż miała komu ofiarować swoją matczyną troskę. Lecz i to uległo zmianie, zgodnie z prawem serii. Stojąc w obliczu konfliktu nie uczyniła nic, by ich powstrzymać. Jako obserwator stała z boku i dygocąc z nerwów oczekiwała dalszego rozwoju sytuacji. Nie pluła sobie w brodę. Wiedziała, że nie powzięła żadnych kroków z powodu paraliżującej obawy, że znów kogoś straci. Nie chciała wybierać, stawać po którejkolwiek stronie. I straciła ją. Nie na zawsze, nie tak dosłownie, lecz i Eileen opuściła mury ich wspólnego domu pełna żalu i niechęci, a ona musiała z tym żyć.
Zmieniła swoje przyzwyczajenia. Zdjęcia Rossandry pochowała do szuflady, nie zostawiając po niej żadnego skrawka pamięci. Bo tak było jej łatwiej zapomnieć o bólu, z jakim nie umiała sobie poradzić, jakiego nigdy nikomu nie wyjawiła, próbując zachować siłę i dumę dla swojej rodziny. Kwiaty, które niegdyś stwiała w kuchni przeniosła do sypialni Eileen, nie mogąc pozbyć się złudnej nadziei, że gdyby tam była, pokochałaby je. Zawsze widziała w kwiatach coś więcej niż oni wszyscy. Zawsze potrafiła je zrozumieć. Dlatego pragnęła, by te zebrane dzisiejszego ranka z okolicy wypełniły swoim świeżym zapachem jej pokój — jak niegdyś, zostając żywą pamiątką po małej Eileen.
Skrzypienie schodów przebiło się przez subtelne dźwięki płynące z gramofonu. Chwyciła mocniej szmatkę i wyprostowała się, spoglądając w tamtym kierunku z niepokojem. Czasy, które nastały nie były dla nich przychylne, lecz nie wierzyła, by ktokolwiek miał szukać w ich domu czegoś cennego. A gdyby tylko postanowił ją zabić, zrobiłby to od razu. Dlatego trąc ręce w materiał wolnym krokiem ruszyła za gościem, dostrzegając u szczytu schodów znajomą sylwetkę, gdy znalazła się u ich podstawy.
— Nie musisz przepraszać. To również twój dom — odpowiedziała od razu, patrząc na nią przez chwilę w bezruchu, gdy stała w progu sypialni córki. Jej widok pogorszył jej humor i samopoczucie, przywołał wspomnienie pustki jaką próbowała wypełnić wszystkim innym. A jednak jej serce zabiło mocniej na samo brzmienie jej pięknego głosu. Nie zdawała sobie nawet sprawy, że tak bardzo za nią tęskniła. Wyparła to wszystko ze świadomości.
— Ledwie zaparzyłam herbaty — skłamała lekkomyślnie, nie odrywając od niej spojrzenia. — Napijmy się. Opowiesz mi, co u ciebie się działo.— Zupełnie tak, jakbyśmy były najlepszymi przyjaciółkami, a to wszystko nigdy nie miało miejsca.
I show not your face but your heart's desire
Coraz więcej znaków na niebie i na ziemi mówiło jej, że życiu jej rodziny zmieniało się zbyt wiele. Utracili jeden z elementów całości – najstarszą córkę, której od początku przysługiwało miano tej pierwszej, przecierającej szlaki. A takie całości miały to do siebie, że jeśli ubywała jedna z cząstek ją budujących, wszystko rozsypywało się w niekontrolowanym pędzie. Każde z nich – czy to sama Eileen, czy matka, czy ojciec – odnalazło swoje własne miejsce w domu i to właśnie tam chciało przeżyć to odłączenie się od całokształtu ich rodzinnej twórczości. W samotności, w ciszy, w nostalgii dawnych dni. Eileen zamknęła się w sobie, tkwiąc między granicą tego, co było przed nią, a tego, co czernią malowało się za nią. Nie chciała iść naprzód, bo wiedziała, że nie będzie w stanie pogodzić przymusu podejmowania nowych, świeżych decyzji z drętwiejącą w kościach tęsknotą za siostrą, a to… to na trzy miesiące przykuło ją do jednego miejsca, jednego łóżka, jednego krzesła i jednego biurka. Jednego kawałka podłogi.
Ojciec zdawał radzić sobie lepiej – całkiem oddał się pracy, zostając w niej z początku godzinę dłużej, potem przedłużając swoją nieobecność w domu do kilku godzin, po północy po kryjomu zamykając drzwi frontalne tak, by nikogo nie obudzić. Matka ukrywała się w pokoju Rossy, przekładając jej sukienki i bezszelestnie wsuwając do szafy rozłożone wcześniej na łóżku jej swetry. Eileen zaglądała tylko przez framugę, powstrzymując ostatnimi siłami napływające do oczu łzy, przyglądając się szczupłej posturze swojej matki, która brała w dłonie miękki materiał i unosiła go do nozdrzy, by jeszcze raz przypomnieć sobie zapach konwalii i białych frezji.
Wtedy, jeszcze te kilka miesięcy temu, każde z nich płynęło po orbicie w sobie tylko znanym kierunku… i to chyba jeszcze się nie zmieniło. A może jednak? Tylko zmiana wyszła na gorsze – oddalili się od siebie jeszcze bardziej.
Wzięła głębszy wdech, przyglądając się zatroskanej twarzy matki. Jej ciemnobrązowe, przywodzące na myśl barwę gorzkiej czekolady włosy przetkane były srebrno-białymi kosmykami. Jej oczy, niegdyś lśniące, zielone, teraz naznaczone były zmęczeniem i wciąż tłukącą się po wnętrzu tęsknotą za córką. Zmarszczki, meandrujące po jej skórze, pogłębiły się, mogłaby przysiąc.
Nie ściągnęła delikatnego uśmiechu ze swoich ust, nie przy matce. Tęskniła za domem. Za wieczorami spędzonymi przy podniszczonym kominku, który ojciec miał jutro naprawić, ale ostatecznie nigdy nie znalazł na to czasu. Za wspólnymi posiłkami, których harmonogramu uparcie się trzymali. Za powietrzem przesiąkniętymi zapachem pościeli wietrzonej na zewnątrz. Za nią. Za jej ciepłym głosem i radami.
- Chciałam tylko wziąć… - odmówisz jej? Coś nakazało jej ugryźć się w policzek, zanim wypowiedziała którekolwiek z grzecznych słów, które nie zgadzały się na postawione warunki. Chciała tak zrobić, miała taki plan. Wziąć książki i wyjść, cholera, nie było niczego prostszego. Los znów dał jej dowód na to, że nie potrafi – nie potrafi odejść tak po prostu, bez pożegnania, bez rozmowy, bez pocałunku. Najpierw Barty, teraz ona. – Wziąć książki i iść, ale… zostanę – kąciki jej warg drgnęły ku górze. – Wypijemy herbatę, ale może najpierw pomożesz mi je znaleźć? Szukam tych o alchemii.
Ledwo w jej głosie zamajaczyła kropka kończąca zdanie, jak Eileen wyszła do przodu i oplotła ciepłą sylwetkę matki swoimi ramionami. Zamknęła oczy.
- Przepraszam, mamo. – za wszystko? – Tęskniłam.
Ojciec zdawał radzić sobie lepiej – całkiem oddał się pracy, zostając w niej z początku godzinę dłużej, potem przedłużając swoją nieobecność w domu do kilku godzin, po północy po kryjomu zamykając drzwi frontalne tak, by nikogo nie obudzić. Matka ukrywała się w pokoju Rossy, przekładając jej sukienki i bezszelestnie wsuwając do szafy rozłożone wcześniej na łóżku jej swetry. Eileen zaglądała tylko przez framugę, powstrzymując ostatnimi siłami napływające do oczu łzy, przyglądając się szczupłej posturze swojej matki, która brała w dłonie miękki materiał i unosiła go do nozdrzy, by jeszcze raz przypomnieć sobie zapach konwalii i białych frezji.
Wtedy, jeszcze te kilka miesięcy temu, każde z nich płynęło po orbicie w sobie tylko znanym kierunku… i to chyba jeszcze się nie zmieniło. A może jednak? Tylko zmiana wyszła na gorsze – oddalili się od siebie jeszcze bardziej.
Wzięła głębszy wdech, przyglądając się zatroskanej twarzy matki. Jej ciemnobrązowe, przywodzące na myśl barwę gorzkiej czekolady włosy przetkane były srebrno-białymi kosmykami. Jej oczy, niegdyś lśniące, zielone, teraz naznaczone były zmęczeniem i wciąż tłukącą się po wnętrzu tęsknotą za córką. Zmarszczki, meandrujące po jej skórze, pogłębiły się, mogłaby przysiąc.
Nie ściągnęła delikatnego uśmiechu ze swoich ust, nie przy matce. Tęskniła za domem. Za wieczorami spędzonymi przy podniszczonym kominku, który ojciec miał jutro naprawić, ale ostatecznie nigdy nie znalazł na to czasu. Za wspólnymi posiłkami, których harmonogramu uparcie się trzymali. Za powietrzem przesiąkniętymi zapachem pościeli wietrzonej na zewnątrz. Za nią. Za jej ciepłym głosem i radami.
- Chciałam tylko wziąć… - odmówisz jej? Coś nakazało jej ugryźć się w policzek, zanim wypowiedziała którekolwiek z grzecznych słów, które nie zgadzały się na postawione warunki. Chciała tak zrobić, miała taki plan. Wziąć książki i wyjść, cholera, nie było niczego prostszego. Los znów dał jej dowód na to, że nie potrafi – nie potrafi odejść tak po prostu, bez pożegnania, bez rozmowy, bez pocałunku. Najpierw Barty, teraz ona. – Wziąć książki i iść, ale… zostanę – kąciki jej warg drgnęły ku górze. – Wypijemy herbatę, ale może najpierw pomożesz mi je znaleźć? Szukam tych o alchemii.
Ledwo w jej głosie zamajaczyła kropka kończąca zdanie, jak Eileen wyszła do przodu i oplotła ciepłą sylwetkę matki swoimi ramionami. Zamknęła oczy.
- Przepraszam, mamo. – za wszystko? – Tęskniłam.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Jej widok zrodził w niej złudną nadzieję, że pustka, o której próbowała nie pamiętać jest do zastąpienia.
Próbowała zatracić się w porządkach, przygotowaniu do nadchodzącej wiosny, każdego dnia rozpoczynając swój rytuał od nowa. Kurz nie miał prawa osadzić się na nieustannie sprzątanej powierzchni. Później sięgnęła po alkohol, wierząc, że otępienie pozwoli jej zapomnieć o bólu i braku, który jej doskwierał. Ale przesypiane dnie i bezsenne nocy nie przyniosły jej upragnionego ukojenia. Jej mąż coraz mniej czasu spędzał w domu, szukajac coraz więcej wymówek o tego, by się w nim w ogóle nie pojawiać, ale nigdy nie protestowała. Wiedziała, że to był jego sposób na radzenie sobie ze śmiercią dziecka i pozwalała mu na przechodzenie żałoby w sposób, jakiego potrzebował najbardziej. Może powinna coś zrobić, zareagować. Jej obowiązkiem było trzymać rodzinę w kupie nawet wtedy, gdy okrutny los odebrał im ukochaną osobę. Pomimo bólu powinna zacisnąć zęby i pomóc im się podnieść, bo wciąż mieli siebie. Ale nie zrobiła tego. Patrzyła z boku na powolny rozkład tego, co nazywali kiedyś rodziną, aż któregoś dnia stwierdziła, ze szansa na znalezienie środków zaradczych zupełnie zniknęła.
Teraz pojawiła się przed nią nadzieja na wypełnienie czymś pustki. Nią. Stała tu przecież tak realna i prawdziwa jak jeszcze nigdy wcześniej. Rzeczywista, żywa, choć jej skóra wydawała się nienaturalnie blada, a oczy przygasły. Czy była chora? Czy troski tak bardzo zaprzątały jej głowę? Czy może dźwigała na swoich barkach cięższe brzemię niż mogłaby przypuszczać? Miała do niej tak wiele pytań, a bała się zadać najprostszego: czy wszystko u niej w porządku. Bała się odpowiedzi i ciężaru matczynego obowiązku, który wraz z nim na nią spadnie. Obawiała się, ze nie podobał, ze nie będzie w stanie jej pomóc, choć tak bardzo pragnęła. Nie mogła jej zawieść po raz kolejny.
Jej twarz się rozpromieniła, gdy zgodziła się zostać. Nie mogła sobie wymarzyć piękniejszej niespodzianki.
— Oczywiście, Kochanie — odparła łagodnie, uśmiechając się szerzej. Nie chciała dać po sobie poznać, że jej obecność ją cieszy i boli jednocześnie. Że swoim spojrzeniem przypomina jej Rossę, że brzmienie jej głosu przywodzi ją na myśl, a jej wyjście złamie jej serce, bo nie mogła pozbyć się świadomości, że prędko tu nie wróci. Czy mogła ją prosić by... została na zawsze? A przynajmniej póki się nie zestarzeje? Mogłyby być szczęśliwe. Naprawiłyby wszystko to, czego nie była w stanie uratować sama. Eileen była wyjątkowa. Uparta i zdecydowana. Wiedziała, że pomoże jej poskładać tę rodzinę i tchnąć w nią życie.
Pachniała świeżymi ziołami. Jej skóra była ciepła i miękka. Nie walczyła ze sobą długo, odruchowo wzięła ją w ramiona, zaciskając mocno zęby, aby się nie rozpłakać. Była jej promyczkiem, jej kwiatuszkiem. Niech zostanie już na dobre.. Niech jej nie opuszcza więcej.
— Ja... — Zająknęła się, przymykając oczy. Wiedziała, co musi powiedzieć, ale czy starczy jej odwagi? — Ja.. To ja przepraszam, Eileen. Przepraszam za te wszystkie kłamstwa. — Przecież już wiedziała, że zrobili to po to, by ją chronić. Czy to było aż takie trudne? — Przepraszam, że nie wierzyłam w ciebie. Sądziliśmy, że tak będzie...— Łatwiej?— Lepiej. Po prostu... — Znamy cię i wiedzieliśmy, że nie odpuścisz. — Chcieliśmy abyś była bezpieczna i... — Nie szukała tego zła. — pogodziła się z jej śmiercią... — Choć nam się i tak nie udało, jak widać. — Tata też za tobą tęskni.
Spojrzała na nią, mrugając szybko, by pozbyć się cisnących do oczu łez. Szybko ją puściła, gdy przegrywała walkę z samą sobą i zaczęła poszukiwania książki, choć przecież doskonale wiedziała, gdzie była. Mamy miały to do siebie, ze wiedziały, gdzie co leży. Zawsze.
— Będzie tu niedługo. Ucieszy się, że przyjechałaś. — Chciała, by wszystko wróciło do normalności. Mogli zapomnieć o wszystkich niesnaskach i niezgodzie i wrócić do normalnego życia.
Próbowała zatracić się w porządkach, przygotowaniu do nadchodzącej wiosny, każdego dnia rozpoczynając swój rytuał od nowa. Kurz nie miał prawa osadzić się na nieustannie sprzątanej powierzchni. Później sięgnęła po alkohol, wierząc, że otępienie pozwoli jej zapomnieć o bólu i braku, który jej doskwierał. Ale przesypiane dnie i bezsenne nocy nie przyniosły jej upragnionego ukojenia. Jej mąż coraz mniej czasu spędzał w domu, szukajac coraz więcej wymówek o tego, by się w nim w ogóle nie pojawiać, ale nigdy nie protestowała. Wiedziała, że to był jego sposób na radzenie sobie ze śmiercią dziecka i pozwalała mu na przechodzenie żałoby w sposób, jakiego potrzebował najbardziej. Może powinna coś zrobić, zareagować. Jej obowiązkiem było trzymać rodzinę w kupie nawet wtedy, gdy okrutny los odebrał im ukochaną osobę. Pomimo bólu powinna zacisnąć zęby i pomóc im się podnieść, bo wciąż mieli siebie. Ale nie zrobiła tego. Patrzyła z boku na powolny rozkład tego, co nazywali kiedyś rodziną, aż któregoś dnia stwierdziła, ze szansa na znalezienie środków zaradczych zupełnie zniknęła.
Teraz pojawiła się przed nią nadzieja na wypełnienie czymś pustki. Nią. Stała tu przecież tak realna i prawdziwa jak jeszcze nigdy wcześniej. Rzeczywista, żywa, choć jej skóra wydawała się nienaturalnie blada, a oczy przygasły. Czy była chora? Czy troski tak bardzo zaprzątały jej głowę? Czy może dźwigała na swoich barkach cięższe brzemię niż mogłaby przypuszczać? Miała do niej tak wiele pytań, a bała się zadać najprostszego: czy wszystko u niej w porządku. Bała się odpowiedzi i ciężaru matczynego obowiązku, który wraz z nim na nią spadnie. Obawiała się, ze nie podobał, ze nie będzie w stanie jej pomóc, choć tak bardzo pragnęła. Nie mogła jej zawieść po raz kolejny.
Jej twarz się rozpromieniła, gdy zgodziła się zostać. Nie mogła sobie wymarzyć piękniejszej niespodzianki.
— Oczywiście, Kochanie — odparła łagodnie, uśmiechając się szerzej. Nie chciała dać po sobie poznać, że jej obecność ją cieszy i boli jednocześnie. Że swoim spojrzeniem przypomina jej Rossę, że brzmienie jej głosu przywodzi ją na myśl, a jej wyjście złamie jej serce, bo nie mogła pozbyć się świadomości, że prędko tu nie wróci. Czy mogła ją prosić by... została na zawsze? A przynajmniej póki się nie zestarzeje? Mogłyby być szczęśliwe. Naprawiłyby wszystko to, czego nie była w stanie uratować sama. Eileen była wyjątkowa. Uparta i zdecydowana. Wiedziała, że pomoże jej poskładać tę rodzinę i tchnąć w nią życie.
Pachniała świeżymi ziołami. Jej skóra była ciepła i miękka. Nie walczyła ze sobą długo, odruchowo wzięła ją w ramiona, zaciskając mocno zęby, aby się nie rozpłakać. Była jej promyczkiem, jej kwiatuszkiem. Niech zostanie już na dobre.. Niech jej nie opuszcza więcej.
— Ja... — Zająknęła się, przymykając oczy. Wiedziała, co musi powiedzieć, ale czy starczy jej odwagi? — Ja.. To ja przepraszam, Eileen. Przepraszam za te wszystkie kłamstwa. — Przecież już wiedziała, że zrobili to po to, by ją chronić. Czy to było aż takie trudne? — Przepraszam, że nie wierzyłam w ciebie. Sądziliśmy, że tak będzie...— Łatwiej?— Lepiej. Po prostu... — Znamy cię i wiedzieliśmy, że nie odpuścisz. — Chcieliśmy abyś była bezpieczna i... — Nie szukała tego zła. — pogodziła się z jej śmiercią... — Choć nam się i tak nie udało, jak widać. — Tata też za tobą tęskni.
Spojrzała na nią, mrugając szybko, by pozbyć się cisnących do oczu łez. Szybko ją puściła, gdy przegrywała walkę z samą sobą i zaczęła poszukiwania książki, choć przecież doskonale wiedziała, gdzie była. Mamy miały to do siebie, ze wiedziały, gdzie co leży. Zawsze.
— Będzie tu niedługo. Ucieszy się, że przyjechałaś. — Chciała, by wszystko wróciło do normalności. Mogli zapomnieć o wszystkich niesnaskach i niezgodzie i wrócić do normalnego życia.
I show not your face but your heart's desire
Obraz wokół niej wydawał się nieco prościej zarysowany, gdy patrzył na matkę, wtedy też zdawała sobie sprawę, że faktycznie tęsknota za domem wciąż tliła się w niej, gotowa na podmuch ożywiającego te iskry wiatru. Gdy jednak patrzyła w innym kierunku – na parapet zastawiony wypełnionymi po brzegi ziemią doniczkami albo na stare, dębowe biurko, które znało jeszcze czasy szkolnej beztroski – ta pewność znikała. Szybko uświadamiała sobie, że ten dom to już tylko odległa wyspa, przy której nie powinna cumować; że ten dom to tylko miejsce, gdzie gnieździły się uśpione ból i cierpienie; że tym domem wciąż „władał” jej ojcem, który najwyraźniej nie zamierzał przyznawać córce racji i trwać z nią w wieczności posyłania sobie wrogich spojrzeń. Kiedy próbowała nadać wspomnieniom z dzieciństwa nieco żywszą, cieplejszą barwę, strzepując z nich tony kurzu, nie potrafiła odnaleźć w nich ani grama złości i zgorzknienia, które kumulowały się (jak teraz jej się zdawało) w ojcu. Zmienił się – a może to wcale nie była zmiana, tylko okazyjne odkopanie z głębin podświadomości dawno skrywanej ujmy? Może śmierć Rossy zniszczyła w nim tę miłość, którą zawsze okazywał swojej rodzinie, mimo że od początku, od czasu, gdy Weasleyowie wydziedziczyli Renolda, nie grzeszyli majątkiem?
Matka zmieniła się nieco mniej.
Była nieco bardziej strachliwa i nieco bardziej kryła się w cieniu, ale Eileen zganiała to na pęd niedalekich doświadczeń, które huraganem przeszły po ich świecie, zasiewając w sercach obawę i niepewność. Twarz nosiła ślady nadmiernego zmęczenia, a oczy i usta zmatowiały, w niemym przekazie dając do zrozumienia, że ich właścicielka nosi na swoich barkach wielki ciężar.
I… przez chwilę Eileen sądziła, że mogłaby temu zaradzić. Zostałaby do późnego wieczoru, pomogłaby matce przygotować kolację, powiedziałaby jej o tym, że w końcu ktoś odwzajemnił jej uczucia, a los przestał być tylko nieczułą istotą o skłonnościach do nasyłania na nią przeciwności. Przez chwilę.
Potem jej matka zaczęła mówić. Puściła ją, z pogłębiającym się uczuciem niesprawiedliwości przyglądając się jej oczom. Mogłaby przysiąc, że zalśniły. Od łez.
Rozumiała ten dziurawy monolog aż za dobrze, przez krótki moment pragnęła być chorą na umyśle czarownicą, dla której słowa nie mają sensu. Bo… zaufała jej. Matce. Ufała jej bezgranicznie, jak jeszcze nikomu na świecie i w ułamku sekundy to zaufanie dosłownie runęło, rozsypało się w drobny mak.
Jej oczy też zalśniły. Też od łez.
- Wiedziałaś – szepnęła tylko, płynąc za jej sylwetką spojrzeniem jasnych, przypominających barwą burzowe chmury tęczówek. – Dlaczego to przede mną ukrywałaś? Ojca jeszcze zrozumiem, ale ty… mamo, dlaczego to przede mną ukrywałaś? Ojciec wie więcej? Ty wiesz więcej? Litości, odpowiedz!
Nie ruszyła się z miejsca, ale obserwowała ją cały czas, jakby bała się, że zaraz ucieknie. W jednej chwili wszystko nabrało znaczenia. Porzucone listy, zakamuflowane adresy i słowa, ukryte w szalach naszyjniki.
Matka zmieniła się nieco mniej.
Była nieco bardziej strachliwa i nieco bardziej kryła się w cieniu, ale Eileen zganiała to na pęd niedalekich doświadczeń, które huraganem przeszły po ich świecie, zasiewając w sercach obawę i niepewność. Twarz nosiła ślady nadmiernego zmęczenia, a oczy i usta zmatowiały, w niemym przekazie dając do zrozumienia, że ich właścicielka nosi na swoich barkach wielki ciężar.
I… przez chwilę Eileen sądziła, że mogłaby temu zaradzić. Zostałaby do późnego wieczoru, pomogłaby matce przygotować kolację, powiedziałaby jej o tym, że w końcu ktoś odwzajemnił jej uczucia, a los przestał być tylko nieczułą istotą o skłonnościach do nasyłania na nią przeciwności. Przez chwilę.
Potem jej matka zaczęła mówić. Puściła ją, z pogłębiającym się uczuciem niesprawiedliwości przyglądając się jej oczom. Mogłaby przysiąc, że zalśniły. Od łez.
Rozumiała ten dziurawy monolog aż za dobrze, przez krótki moment pragnęła być chorą na umyśle czarownicą, dla której słowa nie mają sensu. Bo… zaufała jej. Matce. Ufała jej bezgranicznie, jak jeszcze nikomu na świecie i w ułamku sekundy to zaufanie dosłownie runęło, rozsypało się w drobny mak.
Jej oczy też zalśniły. Też od łez.
- Wiedziałaś – szepnęła tylko, płynąc za jej sylwetką spojrzeniem jasnych, przypominających barwą burzowe chmury tęczówek. – Dlaczego to przede mną ukrywałaś? Ojca jeszcze zrozumiem, ale ty… mamo, dlaczego to przede mną ukrywałaś? Ojciec wie więcej? Ty wiesz więcej? Litości, odpowiedz!
Nie ruszyła się z miejsca, ale obserwowała ją cały czas, jakby bała się, że zaraz ucieknie. W jednej chwili wszystko nabrało znaczenia. Porzucone listy, zakamuflowane adresy i słowa, ukryte w szalach naszyjniki.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Wiedziała, że powrót do tematu będzie najgorszą z możliwych opcji, a jednak kiedy usłyszała jej przeprosiny nie mogła pozostawić ich bez echa. Nie była w stanie przemilczeć tego, co ciążyło jej na wątrobie od bardzo dawna. Nie mogła jednak żałować swoich szczerych przeprosin, choć opanował ją potworny strach przed tym, co nieuniknione, tym bardziej, że zabrakło jej pomysłów na wybrnięcie z trudnej sytuacji. Dlatego uśmiechnęła się, przekładając książki z prawej na lewą, w poszukiwaniu tej właściwej, choć stale miała ją w zasięgu wzroku. Leżała płasko za kilkoma innymi, przykryta dwoma zwojami pergaminu, które ukrywały przed bystrym spojrzeniem poszukiwaną okładkę. Odwlekała to, co nieuniknione, łudząc się, że jest w stanie uciec od odpowiedzialności.
— Daj spokój, kochanie, to już przeszłość — odparła ciepło, odszukując w sobie ostatnie pokłady odwagi, które miały uspokoić jej wrzenie. Nie musiała patrzeć na córkę, aby wiedzieć, że powoli wszystkie emocje brały górę. Najpierw to typowe drżenie w jej głosie, a później podniesiony ton, który już nie tylko wskazywał na złość, a wręcz ją wyrażał. Nie patrzyła na nią, błądząc wzrokiem po księgach zupełnie bez sensu, przekładając je z miejsca na miejsce i udając zaabsorbowaną tym, co robiła, choć w myślach błagała samą siebie o ratunek i mądrość, która pozwoli jej rozwiązać ten problem bez szkody dla kogokolwiek.
— Skończ już, Eileen — odparła w końcu sucho, zaciskając zęby. Coraz bardziej nerwowo zaczęła szukać książki, aż w końcu po nią sięgnęła, siląc się na odkrywczy wyraz twarzy. — Tu jest!
Tam właśnie była. Otrzepała ja z nieistniejącego kurzu i wręczyła córce, niechętnie unosząc na nią na chwilę spojrzenie. Eileen wciąż nie wiedziała wszystkiego, lecz przecież obiecali sobie z mężem, że nie dowie się od nich prawdy.
— Zrobiłam to po to, żeby cię chronić — odpowiedziała od razu, dotknięta jej oskarżycielskim tonem — To jak została zamordowana cię nie dotyczyło i nie powinnaś szukać odpowiedzi, których nigdy nie znajdziesz, Eileen! — Poczuła jak robi jej się momentalnie gorąco, od napływających emocji, lecz nie przestawała. — Nie stracimy drugiego dziecka, a właśnie do tego doprowadzisz, szukając prawdy! Mogliśmy tego uniknąć, mogliśmy ją ocalić. Nie popełnię tego samego błędu po raz drugi, zrozum to w końcu!— krzyknęła i chwyciła ją za przedramiona. — Odpuść.
— Daj spokój, kochanie, to już przeszłość — odparła ciepło, odszukując w sobie ostatnie pokłady odwagi, które miały uspokoić jej wrzenie. Nie musiała patrzeć na córkę, aby wiedzieć, że powoli wszystkie emocje brały górę. Najpierw to typowe drżenie w jej głosie, a później podniesiony ton, który już nie tylko wskazywał na złość, a wręcz ją wyrażał. Nie patrzyła na nią, błądząc wzrokiem po księgach zupełnie bez sensu, przekładając je z miejsca na miejsce i udając zaabsorbowaną tym, co robiła, choć w myślach błagała samą siebie o ratunek i mądrość, która pozwoli jej rozwiązać ten problem bez szkody dla kogokolwiek.
— Skończ już, Eileen — odparła w końcu sucho, zaciskając zęby. Coraz bardziej nerwowo zaczęła szukać książki, aż w końcu po nią sięgnęła, siląc się na odkrywczy wyraz twarzy. — Tu jest!
Tam właśnie była. Otrzepała ja z nieistniejącego kurzu i wręczyła córce, niechętnie unosząc na nią na chwilę spojrzenie. Eileen wciąż nie wiedziała wszystkiego, lecz przecież obiecali sobie z mężem, że nie dowie się od nich prawdy.
— Zrobiłam to po to, żeby cię chronić — odpowiedziała od razu, dotknięta jej oskarżycielskim tonem — To jak została zamordowana cię nie dotyczyło i nie powinnaś szukać odpowiedzi, których nigdy nie znajdziesz, Eileen! — Poczuła jak robi jej się momentalnie gorąco, od napływających emocji, lecz nie przestawała. — Nie stracimy drugiego dziecka, a właśnie do tego doprowadzisz, szukając prawdy! Mogliśmy tego uniknąć, mogliśmy ją ocalić. Nie popełnię tego samego błędu po raz drugi, zrozum to w końcu!— krzyknęła i chwyciła ją za przedramiona. — Odpuść.
I show not your face but your heart's desire
W głowie miała chaos. Regały ułożonych myśli rozpadły się, czyniąc w jej głowie okrutny bałagan, którego uporządkowanie zajmie jej więcej niż chwila, którą zazwyczaj poświęca się na to fizyczne, realne przywrócenie porządku. Poczuła się zdradzona. Zdradzona niczym małe dziecko, od którego odpycha się wszystko, co złe, bo to wszystko może rzucić się na jego przyszłość, zamazać jej klarowny, czysty kształt, poukładać na nowo priorytety. A taki był przecież świat – pełen zła i dobra – od nas tylko zależało, któremu z nich będziemy hołdować. Nie chciała zemsty, nigdy. Chciała tylko znać genezę śmierci siostry, bo teraz fakt, że nie umarła przez przypadek, zagnieździł się w jej wyobraźni na dobre.
Patrzyła na nią, nie mogąc dalej mówić, bo drżąca broda jej na to nie pozwalała. To już przeszłość. Czyli tak chcieli działać. Oboje. Moment, w którym Eileen dowiedziała się o śmierci Rossy z pazurów hipogryfa, był najgorszy, bo skumulowały się w nim emocje, nad którymi ani matka, ani ojciec, ani nawet sama Eileen, nie mogli zapanować, a teraz? Teraz już było po wszystkim, to była przeszłość, więc można było o tym zapomnieć, odsunąć to w cień, przecież teraz to było takie nieważne.
- Chronić przed czym? – spytała, krzywiąc się z narastającym obrzydzeniem. – Przed prawdą? Mam trzydzieści lat, a ty wciąż chcesz mnie bronić przed światem, jakbym miała pięć. Mamo… - wzięła głębszy wdech, drżący jak grzmiące przed deszczem chmury. – Ja rozumiem, że samą siebie chciałaś przed tym uchronić i zasłonić się mną, bo tak dla ciebie było łatwiej, ale… ale to tak nie działa. Jej śmierć mnie dotyczyła, bo była moją siostrą, jedyną, jaką miałam.
Była wściekła przed chwilą, ale kiedy patrzyła na nią, tak złożoną złością jak drobne origami, zmiękła. Może gdyby rozmawiałaby z kimś obcym, nie ugięłaby się, ale… to była jej matka. Ta, która nauczyła wszystkiego o rosnących w ogrodzie ziołach. Ta, która czytała na dobra mugolskie bajki, po cichu, tak, żeby ojciec nie słyszał, bo okrutnie tego nie lubił. Tak, która tak cieszyła się, kiedy Eileen została profesorem w Hogwarcie. Była jej najbliższa, niczym drobna, ususzona stokrotka noszona za uchem, na szczęście.
Pociągnęła nosem i otarła łzy. Zgięła się jak patyczek pod naporem najlżejszego z dotyków. Na litość samego Merlina…
- Odpuszczę, kiedy poznam prawdę do końca. Za chwilę. – odparła, patrząc na nią. Na jej usiane zmarszczkami policzki, na zmartwienie przeplatające się w tęczówkach razem z desperacją i dziwną, matczyną determinacją. – Ale nie będę szukała zemsty, przysięgam.
Na chwilę straciła rezon i zapomniała, po co tu tak naprawdę przyszła.
Patrzyła na nią, nie mogąc dalej mówić, bo drżąca broda jej na to nie pozwalała. To już przeszłość. Czyli tak chcieli działać. Oboje. Moment, w którym Eileen dowiedziała się o śmierci Rossy z pazurów hipogryfa, był najgorszy, bo skumulowały się w nim emocje, nad którymi ani matka, ani ojciec, ani nawet sama Eileen, nie mogli zapanować, a teraz? Teraz już było po wszystkim, to była przeszłość, więc można było o tym zapomnieć, odsunąć to w cień, przecież teraz to było takie nieważne.
- Chronić przed czym? – spytała, krzywiąc się z narastającym obrzydzeniem. – Przed prawdą? Mam trzydzieści lat, a ty wciąż chcesz mnie bronić przed światem, jakbym miała pięć. Mamo… - wzięła głębszy wdech, drżący jak grzmiące przed deszczem chmury. – Ja rozumiem, że samą siebie chciałaś przed tym uchronić i zasłonić się mną, bo tak dla ciebie było łatwiej, ale… ale to tak nie działa. Jej śmierć mnie dotyczyła, bo była moją siostrą, jedyną, jaką miałam.
Była wściekła przed chwilą, ale kiedy patrzyła na nią, tak złożoną złością jak drobne origami, zmiękła. Może gdyby rozmawiałaby z kimś obcym, nie ugięłaby się, ale… to była jej matka. Ta, która nauczyła wszystkiego o rosnących w ogrodzie ziołach. Ta, która czytała na dobra mugolskie bajki, po cichu, tak, żeby ojciec nie słyszał, bo okrutnie tego nie lubił. Tak, która tak cieszyła się, kiedy Eileen została profesorem w Hogwarcie. Była jej najbliższa, niczym drobna, ususzona stokrotka noszona za uchem, na szczęście.
Pociągnęła nosem i otarła łzy. Zgięła się jak patyczek pod naporem najlżejszego z dotyków. Na litość samego Merlina…
- Odpuszczę, kiedy poznam prawdę do końca. Za chwilę. – odparła, patrząc na nią. Na jej usiane zmarszczkami policzki, na zmartwienie przeplatające się w tęczówkach razem z desperacją i dziwną, matczyną determinacją. – Ale nie będę szukała zemsty, przysięgam.
Na chwilę straciła rezon i zapomniała, po co tu tak naprawdę przyszła.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Dla niej jako dla matki nigdy nie istniały złe i dobre decyzje. Wszystkie decyzje musiały być odpowiednie, lepsze od innych, gdy w grę wchodziło dobro ich córek — a teraz córki, jednej jedynej, która jej pozostała. Tkwiąc na szczycie schodów świata, w którym rodzice podejmowali najważniejsze decyzje, ważące na losie ich dzieci, miała sobie wiele do zarzucenia. Popełniła wiele błędów, odniosła osobistą porażkę, ale nigdy nie przyznałaby, że chciała ją skrzywdzić. Każde kłamstwo — choć złe, czyniła w imię dobra swojego dziecka i po to by je chronić. Eileen tego nie rozumiała, a to sprawiało, że serce pękało jej w pół. Tak bardzo pragnęła, aby chociaż próbowała ją zrozumieć przez chwilę. Nie chciała. Wydawała wyrok skazujący na podstawie prostej palety kolorów: białej i czarnej. Świat jednak był skąpany w wielu odcieniach szarości.
Wydawało jej się, że jest dorosła i ma prawo poznać prawdę, ale rodzice byli na tym świecie od tego, by chronić dzieci przed tym, co mogło je skrzywdzić. Chciała chronić Eileen nawet jeśli tego nie rozumiała, nawet jeśli miała patrzeć jej prosto w oczy i obwiniać ją o najgorsze krzywdy, jakie przeżywała. Zaciskała zęby i prosiła, aby ze wszystkich okrutnych uśmiechów losu to były te najgorsze, najczarniejsze scenariusze. Była gotowa wziąć na siebie ciężar cierpienia, gdy nadzieja na to, że jej żyjąca córka będzie szczęśliwa pozostawała żywa i realna. Mogła być tą znienawidzoną i okrutną, jeśli tylko to były najprzykrzejsze doświadczenia, jakie tylko Eileen mogła w życiu przejść. Patrzyła jej w oczy i pragnęła wziąć na siebie wszystkie jej troski, cały ból i żal, nawet za cenę ich relacji.
— Nie rozumiesz! — powiedziała w końcu, zaciskając mocno wargi, dzięki czemu jej twarz zastygła na moment. Płacz, którym miała ochotę wybuchnąć został sprowadzony do błyszczącej powłoki na wielkich jak dwa galeony oczach, ostatecznie spływajac po rozgrzanych policzkach kobiety. — Zawsze będę cię chronić, czy będziesz mieć trzydzieści, czy pięćdziesiąt lat! — wyrzuciła z siebie głośno, spoglądajac jej w oczy. Nie mogła pogodzić się z tym, że Eillen nawet nie starała się jej zrozumieć, obwiniając ją o swój ból, przed którym tylko pragnęła ją chronić. Mogłaby go odebrać, jeśli to dałoby jej wrażenie szczęścia, ale teraz obie pozostały z niczym.
— Zasłonić tobą...— powtórzyła głucho, czując, że nie da rady temu sprostać. Odwróciła wzrok, a łzy powoli skapywały po jej twarzy na dekolt, chociaż jej twarz wydawała się niewzruszona.
— Twoja siostra została zamordowana — odparła hardo, ciężko znosząc jej spojrzeie, chociaż nawet nie patrzyła w jej kierunku. — Bestialsko zamordowana, przez jakiegoś czrnoksiężnika, Eileen. Przez czarodzieja, który parał się złą magią. To niesprawiedliwe. Nie musiała cierpieć, nie musiałą tego przechodzić. Gdyby tylko... — wyrzuciła, zanosząc się szlochem, ale odwróciła się od niej plecami. — Była twoją jedyną siostrą, a ty jesteś moją jedyną córką, jedynym dzieciem jakie mam. I sprawiasz, że tracę je bezpowrotnie. Jeśli uważasz, że jestem temu winna to będę— odparła, zostawiając ją w swoim pokoju.
Wytarła twarz drżącymi dłońmi, lewie powstrzymując się przed histerycznym płaczem. Wiedzieli — oboje wiedzieli prawie od samego początku, ale nie chcieli jej powiedzieć prawdy. Niczego nie była w stanie zmienić, Rosa nie żyła, a prawda podsyciłaby żądzę zemsty, lub głupią walkę o sprawiedliwość. Nie chciała tego dla niej. Pragnęła spokoju, szczęścia takiego jak wszędzie wokół. Życzyła jej, aby zaznała spokoju w trudnych czasach i odnalazła radość z kimś, kto utrzyma ją na nogach, kiedy inni nie potrafili.
Wydawało jej się, że jest dorosła i ma prawo poznać prawdę, ale rodzice byli na tym świecie od tego, by chronić dzieci przed tym, co mogło je skrzywdzić. Chciała chronić Eileen nawet jeśli tego nie rozumiała, nawet jeśli miała patrzeć jej prosto w oczy i obwiniać ją o najgorsze krzywdy, jakie przeżywała. Zaciskała zęby i prosiła, aby ze wszystkich okrutnych uśmiechów losu to były te najgorsze, najczarniejsze scenariusze. Była gotowa wziąć na siebie ciężar cierpienia, gdy nadzieja na to, że jej żyjąca córka będzie szczęśliwa pozostawała żywa i realna. Mogła być tą znienawidzoną i okrutną, jeśli tylko to były najprzykrzejsze doświadczenia, jakie tylko Eileen mogła w życiu przejść. Patrzyła jej w oczy i pragnęła wziąć na siebie wszystkie jej troski, cały ból i żal, nawet za cenę ich relacji.
— Nie rozumiesz! — powiedziała w końcu, zaciskając mocno wargi, dzięki czemu jej twarz zastygła na moment. Płacz, którym miała ochotę wybuchnąć został sprowadzony do błyszczącej powłoki na wielkich jak dwa galeony oczach, ostatecznie spływajac po rozgrzanych policzkach kobiety. — Zawsze będę cię chronić, czy będziesz mieć trzydzieści, czy pięćdziesiąt lat! — wyrzuciła z siebie głośno, spoglądajac jej w oczy. Nie mogła pogodzić się z tym, że Eillen nawet nie starała się jej zrozumieć, obwiniając ją o swój ból, przed którym tylko pragnęła ją chronić. Mogłaby go odebrać, jeśli to dałoby jej wrażenie szczęścia, ale teraz obie pozostały z niczym.
— Zasłonić tobą...— powtórzyła głucho, czując, że nie da rady temu sprostać. Odwróciła wzrok, a łzy powoli skapywały po jej twarzy na dekolt, chociaż jej twarz wydawała się niewzruszona.
— Twoja siostra została zamordowana — odparła hardo, ciężko znosząc jej spojrzeie, chociaż nawet nie patrzyła w jej kierunku. — Bestialsko zamordowana, przez jakiegoś czrnoksiężnika, Eileen. Przez czarodzieja, który parał się złą magią. To niesprawiedliwe. Nie musiała cierpieć, nie musiałą tego przechodzić. Gdyby tylko... — wyrzuciła, zanosząc się szlochem, ale odwróciła się od niej plecami. — Była twoją jedyną siostrą, a ty jesteś moją jedyną córką, jedynym dzieciem jakie mam. I sprawiasz, że tracę je bezpowrotnie. Jeśli uważasz, że jestem temu winna to będę— odparła, zostawiając ją w swoim pokoju.
Wytarła twarz drżącymi dłońmi, lewie powstrzymując się przed histerycznym płaczem. Wiedzieli — oboje wiedzieli prawie od samego początku, ale nie chcieli jej powiedzieć prawdy. Niczego nie była w stanie zmienić, Rosa nie żyła, a prawda podsyciłaby żądzę zemsty, lub głupią walkę o sprawiedliwość. Nie chciała tego dla niej. Pragnęła spokoju, szczęścia takiego jak wszędzie wokół. Życzyła jej, aby zaznała spokoju w trudnych czasach i odnalazła radość z kimś, kto utrzyma ją na nogach, kiedy inni nie potrafili.
I show not your face but your heart's desire
Może faktycznie nie rozumiała. Nie rozumiała powodów, które prowadziły matką, gdy zatajała przed nią prawdę o śmierci Ross. Patrzyła na drogowskaz, który miał stać przed jej rodzicielką i nie rozumiała, dlaczego poszła dokładnie w tym kierunku, dlaczego zdecydowała się wziąć stronę ojca, dlaczego w jakiś sposób zdradziła je obie. Więc nie rozumiała. Bo sama nie była matką, bo nie miała o kogo się troszczyć tak bardzo, że aż do bólu, tak desperacko, że aż po rękach strugami spływała krew, a z oczu lały się łzy. Miała trzydzieści lat, a tymczasem wiedziała o życiu tyle samo, co dziecko, które chce bardzo szybko dorosnąć, chociaż wcale nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji tych pragnień. Nie potrafiła jednak w tej sytuacji wykazać się empatią i chociaż spróbować postawić się w miejscu matki. Nie potrafiła być dzieckiem, bo nie oszukujmy się, dla rodziców zawsze nim będzie, które umiało jej współczuć.
Kiedy sobie to uświadomiła, zgubiła jakikolwiek sens. Nie wiedziała, czemu tu stoi i czemu w jej oczach szklą się łzy; nie wiedziała, dlaczego patrzy na matkę z tak wielką mieszaniną irracjonalnego strachu, żalu i pretensji. W czasie, gdy wyobrażała sobie Merlin sam wie co w związku z rodzicami, którzy ukrywali przed nią całą tajemnicę, matka po prostu starała się ją chronić. Przecież to tak naturalne, prawda? Tak proste i logiczne.
A jednak bolało.
I nagle, gdy prawda została ujawniona, zabolało jeszcze mocniej, chociaż podświadomie doskonale zdawała sobie z tego sprawę, chociaż już odkryła, co tak naprawdę się stało. Została zamordowana. Przez czarodzieja, który parał się złą magią. Coś w niej puściło. Czuła się, jakby ktoś przeciął gdzieś w jej duszy sieć i wypuścił wszystkie złapane ryby znów do wody; jakby wzięła pierwszy, głęboki oddech po długim, obciążającym całe ciało wysiłku.
Wyciągnęła dłoń w jej kierunku. Powoli, niepewnie, bojąc się, że kiedy dotknie jej ramienia, odepchnie ja po tym, co powiedziała. Zależało jej na matce jak na nikim innym. Bo była jej ostoją, jej trwałym fundamentem, na którym budowała swoje życie. Nie był tym Zakon, chociaż oddawała organizacji wszystkie swoje siły i ambicje; nie był tym też Barty, choć kochała go nad życie; nie była tym dalsza rodzina – żaden kuzyn i kuzynka.
- Nie jesteś – powiedziała i ruszyła zaraz za nią, niemal mimowolnie chwytając w dłonie znalezioną wcześniej książkę. – Przepraszam. Nie powinnam… nie powinnam tak reagować. Byłam po prostu wściekła i… wciąż za nią tęsknię. Jak ty. – wzięła głęboki wdech, rozedrgany od emocji, ciężki. – Przepraszam, mamo. Możemy… możemy po prostu posiedzieć przy herbacie? Zostanę, jak długo tylko będę mogła.
Nie patrząc na nic, po prostu się w nią wtuliła. Nie przytuliła jej do siebie, tylko przylgnęła do niej, skracając dystans, który utworzył się między nimi w tak krótkim czasie, do minimum.
Kiedy sobie to uświadomiła, zgubiła jakikolwiek sens. Nie wiedziała, czemu tu stoi i czemu w jej oczach szklą się łzy; nie wiedziała, dlaczego patrzy na matkę z tak wielką mieszaniną irracjonalnego strachu, żalu i pretensji. W czasie, gdy wyobrażała sobie Merlin sam wie co w związku z rodzicami, którzy ukrywali przed nią całą tajemnicę, matka po prostu starała się ją chronić. Przecież to tak naturalne, prawda? Tak proste i logiczne.
A jednak bolało.
I nagle, gdy prawda została ujawniona, zabolało jeszcze mocniej, chociaż podświadomie doskonale zdawała sobie z tego sprawę, chociaż już odkryła, co tak naprawdę się stało. Została zamordowana. Przez czarodzieja, który parał się złą magią. Coś w niej puściło. Czuła się, jakby ktoś przeciął gdzieś w jej duszy sieć i wypuścił wszystkie złapane ryby znów do wody; jakby wzięła pierwszy, głęboki oddech po długim, obciążającym całe ciało wysiłku.
Wyciągnęła dłoń w jej kierunku. Powoli, niepewnie, bojąc się, że kiedy dotknie jej ramienia, odepchnie ja po tym, co powiedziała. Zależało jej na matce jak na nikim innym. Bo była jej ostoją, jej trwałym fundamentem, na którym budowała swoje życie. Nie był tym Zakon, chociaż oddawała organizacji wszystkie swoje siły i ambicje; nie był tym też Barty, choć kochała go nad życie; nie była tym dalsza rodzina – żaden kuzyn i kuzynka.
- Nie jesteś – powiedziała i ruszyła zaraz za nią, niemal mimowolnie chwytając w dłonie znalezioną wcześniej książkę. – Przepraszam. Nie powinnam… nie powinnam tak reagować. Byłam po prostu wściekła i… wciąż za nią tęsknię. Jak ty. – wzięła głęboki wdech, rozedrgany od emocji, ciężki. – Przepraszam, mamo. Możemy… możemy po prostu posiedzieć przy herbacie? Zostanę, jak długo tylko będę mogła.
Nie patrząc na nic, po prostu się w nią wtuliła. Nie przytuliła jej do siebie, tylko przylgnęła do niej, skracając dystans, który utworzył się między nimi w tak krótkim czasie, do minimum.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Była gotowa znieść siłę żalu płynącego z jej oczu. Była gotowa udźwignąć ciężar pretensji i roszczeń, choć wiedziała również, że gdy tylko Eileen opuści ten dom to szybko, może nawet nigdy już nie wróci. Będą nią targać przeróżne emocje, przez które nigdy nie wybaczy jej sterty kłamstw, którymi ją z ojcem faszerowali. Była dorosła, zasługiwała na prawdę, była dostatecznie silna, aby się z nią zmierzyć, lecz zadecydowali za nią, jak za małą dziewczynkę, której nie ufali dostatecznie, by uwierzyć, że nie pogna za sprawiedliwością, pakując się tym samym w kłopoty. Oboje wierzyli, że jej niewiedza zapewni jej bezpieczeństwo. Nie postanowi dowieść prawdy, nie narazi się czarnoksiężnikowi, który dopuścił się tego potwornego mordu i pozostanie w cieniu, głupia, naiwna, lecz bezpieczna.
Milczała, słuchając jej słów uważnie. Nie musiała jej przepraszać. Nie musiała okazywać wobec niej litości, wiedziała, że wciąż była na nią zła, choć jej matczyny szloch i wyraz bólu odmalowany na jej dziwnie pomarszczonej twarzy wzbudził w niej wszystko, co najlepsze. Zatrzymała się w końcu, wycierając twarz z łez. Nie żałowała, że zataiła przed nią prawdę, nie mogła. Była wciąż przekonana, że zrobiła to, co musiała i żadne łzy i smutek, który teraz rzewnie wylewał się z niej nie mógł tego ukryć.
— Zasługiwałaś na prawdę, ale... ale nie mogliśmy tego zrobić. Musisz być bezpieczna, musisz obiecać mi, że nie zrobisz w tym kierunku nic, by się na razić. I obiecaj mi, że nie zdradzisz ojcu, że ci powiedziałam — poprosiła, odwracając się do niej gwałtownie, gdy ta nagła myśl spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Nie mógł się dowiedzieć.
Od razu, mimowolnie przygarnęła ją do siebie, ciesząc się z tej krótkiej chwili, która im jeszcze została. Miała dziwne przeczucie, że długo nie ujrzy jej uśmiechniętej twarzy. Pogłaskała ją po włosach, pocałowała w skroń, jak dawniej. Była jej, tylko i wyłącznie; tylko ona jej została. Mądra, zdolna i wypełniona złością walczącą z resztkami? miłości jakie do niej żywiła. Jej włosy pachniały jak dawniej, przelewały jej się pomiędzy palcami, mieniąc najpiękniejszymi odcieniami, jakie w życiu widziała.
— Wszyscy za nią tęsknimy, kochanie — szepnęła, teraz drugą ręką głaszcząc ją po plecach; jak małą dziewczynkę, którą w jej oczach wciąż była. Miała trzydzieści lat, a dla niej nie zmieniła się wcale odkąd skończyła pięć. I być może nigdy się nie zmieni. — Chodźmy — zaproponowała w końcu, ocierając gromadzące się w kącikach własne łzy. Odchrząknęła znacząco, przeprostowała pomięte ubranie, jakby ta mała poprawka mogła sprawić, że będzie wyglądać lepiej, po czym chwyciła ją za rękę i pociągnęła w stronę kuchni. — Skoro już cię tu mam to nie wypuszczę, póki nie powiesz mi, czy masz na oku już jakiegoś przystojnego kawalera i kiedy zostanę babcią...
Milczała, słuchając jej słów uważnie. Nie musiała jej przepraszać. Nie musiała okazywać wobec niej litości, wiedziała, że wciąż była na nią zła, choć jej matczyny szloch i wyraz bólu odmalowany na jej dziwnie pomarszczonej twarzy wzbudził w niej wszystko, co najlepsze. Zatrzymała się w końcu, wycierając twarz z łez. Nie żałowała, że zataiła przed nią prawdę, nie mogła. Była wciąż przekonana, że zrobiła to, co musiała i żadne łzy i smutek, który teraz rzewnie wylewał się z niej nie mógł tego ukryć.
— Zasługiwałaś na prawdę, ale... ale nie mogliśmy tego zrobić. Musisz być bezpieczna, musisz obiecać mi, że nie zrobisz w tym kierunku nic, by się na razić. I obiecaj mi, że nie zdradzisz ojcu, że ci powiedziałam — poprosiła, odwracając się do niej gwałtownie, gdy ta nagła myśl spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Nie mógł się dowiedzieć.
Od razu, mimowolnie przygarnęła ją do siebie, ciesząc się z tej krótkiej chwili, która im jeszcze została. Miała dziwne przeczucie, że długo nie ujrzy jej uśmiechniętej twarzy. Pogłaskała ją po włosach, pocałowała w skroń, jak dawniej. Była jej, tylko i wyłącznie; tylko ona jej została. Mądra, zdolna i wypełniona złością walczącą z resztkami? miłości jakie do niej żywiła. Jej włosy pachniały jak dawniej, przelewały jej się pomiędzy palcami, mieniąc najpiękniejszymi odcieniami, jakie w życiu widziała.
— Wszyscy za nią tęsknimy, kochanie — szepnęła, teraz drugą ręką głaszcząc ją po plecach; jak małą dziewczynkę, którą w jej oczach wciąż była. Miała trzydzieści lat, a dla niej nie zmieniła się wcale odkąd skończyła pięć. I być może nigdy się nie zmieni. — Chodźmy — zaproponowała w końcu, ocierając gromadzące się w kącikach własne łzy. Odchrząknęła znacząco, przeprostowała pomięte ubranie, jakby ta mała poprawka mogła sprawić, że będzie wyglądać lepiej, po czym chwyciła ją za rękę i pociągnęła w stronę kuchni. — Skoro już cię tu mam to nie wypuszczę, póki nie powiesz mi, czy masz na oku już jakiegoś przystojnego kawalera i kiedy zostanę babcią...
I show not your face but your heart's desire
Tonęli w kłamstwie. Jedno łgarstwo poganiało kolejne, ciągnąc ich coraz bardziej na dno. A oni nic z tym nie robili. "Nie mów ojcu", poprosiła matka, poniekąd zmuszając córkę do poddania się jej słowom. Byłby wściekły, wiedziała o tym. Nie był czarodziejem impulsywnym, ale ostatnimi czasy stał się drażliwy i wrażliwy na każdy niesprzyjający bodziec. Jakby chciał schować śmierć Rossy tylko dla siebie, prezentując matce i swojej drugiej córce tylko te fakty, o których musiały wiedzieć. Że zginęła, że tak naprawdę nie zabił jej hipogryf, że winien jej śmierci był czarodziej parający się czarną magią. Do Eileen przychodziły kolejne pytania, ale próbowała je zagłuszać, bo kolejność dzisiejszych wydarzeń, wypowiedzianych słów i wylanych łez nie pozwalała jej na prowokowanie matki do kolejnyh wybuchów złości. Sama dojdzie do odpowiedzi, których tak brakowało jej w całej układance. Czy Rossa mówiła komukolwiek o swoich planach? Spotykała się z kimś? Ktoś miał w niej wroga?
Złapała się na tym, że zgubiła gdzieś po drodze dla niej jakąkolwiek litość. Sama wpełzła w to bagno, sama oddała swoje talenty ludziom, którym za nic nie należało ufać i była świadoma, że podjęte przez nią decyzje miały swoje konsekwencje.
Gdyby Rossa żyła, Eileen patrzyłaby na nią teraz z istną pogardą.
Zacisnęła z ulgą powieki, gdy poczuła na sobie miękki, pachnący domem uścisk matki. Jej ubranie przesiąknęło aromatem lubczyku i mięty, których w tej niewielkiej chatce nigdy nie mogło zabraknąć. Ostrożnie sobie przebaczyły, pozostawiając jednak pewien margines błędu. Śmierć najstarszej córki i siostry znów wstrząsnęła ich światem w posadach, a reszta rodziny znów musiała sobie z tym jakoś poradzić.
- Obiecuję - odpowiedziała, w duchu karcąc się za szczerze brzmiący głos, ale nieszczere myśli. Dopóki obie miały jeszcze czym oddychać, gdy na chwilę wypływały z tego morza kłamstw, dopóty mogły brnąć w to dalej.
Po jej ustach przemknął cień uśmiechu, gdy matka chwyciła ją za dłoń. Ściskała jej palce swoimi, tak samo ciepłymi, choć znacznie mniej utrudzonymi doświadczeniem i minionymi latami. Poszła za nią do kuchni, rozglądając się po niej z tęsknotą. Ta sama woń pieczonego na ziołach mięsa, ta sama wilgoć wyczuwana pod palcami, gdy przetarło się nimi blat. Delikatne drobinki kurzu leniwie tańczące na smugach swiatła płynącego z okna. Prorok Codzienny piętrzący się na dolnej półce pod parapetem.
- Ma na imię Hereward - mimo twardego brzmienia, jego imię wypłynęło z jej ust niezwykle miękko, ciepło. Z miłością. - Hereward Bartius. Profesor transmutacji w Hogwarcie. Właściwie znamy się już kilka lat. - wzięła do dłoni niewielką sosjerkę, której dzióbek i zdobienia przypominały złożony w pół liść dębu. Pogładziła porcelanową krawędź opuszką palca serdecznego, na którym lśniła obrączka Zakonu. - To... dobry czarodziej. Pełen empatii i zrozumienia. Jest Szkotem - obróciła się do niej z lekkim uśmiechem. - Czasami się zapomina i mówi z typowym akcentem, którego ni w ząb nie rozumiem. Poza tym czuję się przy nim bezpiecznie.
Co miała jej jeszcze powiedzieć? Wiesz, mamo, oboje należymy do Zakonu Feniksa i walczymy o wolność, ryzykując przy tym swoim życiem. Przepraszam, ale nie wiem, czy kiedykolwiek doczekasz się wnuka, bo wtedy stanę się dla Herewarda matką jego dziecka, osobą równie ważną jak Zakon, a nie mogę do tego dopuścić. Bo on już dokonał wyboru. Za nas oboje. Został Gwardzistą.
- Półkrwi czarodziej - mruknęła bardziej do siebie niż do matki. Odłożyła na półkę porcelanową sosjerkę i podeszła do stołu, gdzie lśniły już dwa kubki z parującą, pachnącą herbatą. Znała je jeszcze z dzieciństwa, kiedy matka sadzała je obie przy stole i poiła ciepłym kakao przed snem. Sięgnęła do jej dłoni, zamykając ją w swoich, troskliwie gładząc jej skórę kciukiem.
- Policja antymugolska do was nie pisała? - spytała, z uwagą przyglądając się jej twarzy. - Nie nagabywali was? Tata rzucił na dom zaklęcia ochronne, nie miał problemów w Ministerstwie?
To był też jej problem, nie tylko ze względu na to, że byli jej rodzicami, aleteż przede wszystkim dlatego, bo należała do Zakonu Feniksa, który z wszelką niesprawiedliwości wobec "gorszych" (kolejne łgarstwo, tym razem globalne) krwi starał się walczyć.
Powiedz mi, mamo. Powiedz, czy jesteś bezpieczna tak samo, jak ja jestem bezpieczna przy Herewardzie.
Złapała się na tym, że zgubiła gdzieś po drodze dla niej jakąkolwiek litość. Sama wpełzła w to bagno, sama oddała swoje talenty ludziom, którym za nic nie należało ufać i była świadoma, że podjęte przez nią decyzje miały swoje konsekwencje.
Gdyby Rossa żyła, Eileen patrzyłaby na nią teraz z istną pogardą.
Zacisnęła z ulgą powieki, gdy poczuła na sobie miękki, pachnący domem uścisk matki. Jej ubranie przesiąknęło aromatem lubczyku i mięty, których w tej niewielkiej chatce nigdy nie mogło zabraknąć. Ostrożnie sobie przebaczyły, pozostawiając jednak pewien margines błędu. Śmierć najstarszej córki i siostry znów wstrząsnęła ich światem w posadach, a reszta rodziny znów musiała sobie z tym jakoś poradzić.
- Obiecuję - odpowiedziała, w duchu karcąc się za szczerze brzmiący głos, ale nieszczere myśli. Dopóki obie miały jeszcze czym oddychać, gdy na chwilę wypływały z tego morza kłamstw, dopóty mogły brnąć w to dalej.
Po jej ustach przemknął cień uśmiechu, gdy matka chwyciła ją za dłoń. Ściskała jej palce swoimi, tak samo ciepłymi, choć znacznie mniej utrudzonymi doświadczeniem i minionymi latami. Poszła za nią do kuchni, rozglądając się po niej z tęsknotą. Ta sama woń pieczonego na ziołach mięsa, ta sama wilgoć wyczuwana pod palcami, gdy przetarło się nimi blat. Delikatne drobinki kurzu leniwie tańczące na smugach swiatła płynącego z okna. Prorok Codzienny piętrzący się na dolnej półce pod parapetem.
- Ma na imię Hereward - mimo twardego brzmienia, jego imię wypłynęło z jej ust niezwykle miękko, ciepło. Z miłością. - Hereward Bartius. Profesor transmutacji w Hogwarcie. Właściwie znamy się już kilka lat. - wzięła do dłoni niewielką sosjerkę, której dzióbek i zdobienia przypominały złożony w pół liść dębu. Pogładziła porcelanową krawędź opuszką palca serdecznego, na którym lśniła obrączka Zakonu. - To... dobry czarodziej. Pełen empatii i zrozumienia. Jest Szkotem - obróciła się do niej z lekkim uśmiechem. - Czasami się zapomina i mówi z typowym akcentem, którego ni w ząb nie rozumiem. Poza tym czuję się przy nim bezpiecznie.
Co miała jej jeszcze powiedzieć? Wiesz, mamo, oboje należymy do Zakonu Feniksa i walczymy o wolność, ryzykując przy tym swoim życiem. Przepraszam, ale nie wiem, czy kiedykolwiek doczekasz się wnuka, bo wtedy stanę się dla Herewarda matką jego dziecka, osobą równie ważną jak Zakon, a nie mogę do tego dopuścić. Bo on już dokonał wyboru. Za nas oboje. Został Gwardzistą.
- Półkrwi czarodziej - mruknęła bardziej do siebie niż do matki. Odłożyła na półkę porcelanową sosjerkę i podeszła do stołu, gdzie lśniły już dwa kubki z parującą, pachnącą herbatą. Znała je jeszcze z dzieciństwa, kiedy matka sadzała je obie przy stole i poiła ciepłym kakao przed snem. Sięgnęła do jej dłoni, zamykając ją w swoich, troskliwie gładząc jej skórę kciukiem.
- Policja antymugolska do was nie pisała? - spytała, z uwagą przyglądając się jej twarzy. - Nie nagabywali was? Tata rzucił na dom zaklęcia ochronne, nie miał problemów w Ministerstwie?
To był też jej problem, nie tylko ze względu na to, że byli jej rodzicami, ale
Powiedz mi, mamo. Powiedz, czy jesteś bezpieczna tak samo, jak ja jestem bezpieczna przy Herewardzie.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Nie myślała o tym, że prosząc ją o dyskrecję zmusza ją tym samym do zakręcenia się dalej w samonapędzającej spirali kłamstw. Nie chciała, by jej mąż wiedział, wściekłby się, że powiedziała Eileen, że naraziła ją na niebezpieczeństwo, że postawiła ich w tej idiotycznej sytuacji — jako rodziców oszustów, którzy trzymali dorosłą córkę w niewiedzy, nawet jeśli ich intencje były dobre. Renold był dobrym człowiekiem i choć wciąż tworzyli jedno, znajdował się dalej niż kiedykolwiek. Nie zrozumiałby tej sytuacji, nie pojąłby co czuła, kiedy córka patrzyła na nią w ten sposób, nie dając jej żadnego wyboru. Kochała ją przecież, kochała jak nikogo na świecie. Przyłapała się na myśleniu, że powiedzenie jej prawdy wcale nie wyszło z niej przypadkiem. Egoistyczny, skryty w podświadomości plan zatrzymania jej na dłużej przy sobie, zwrócenia jej uwagi na starą, nieco osamotnioną matkę. I wszystko wskazywało na to, że się udało.
Od razu zabrała się za przygotowywanie naparu. Wyciągnęła z szafki dwa kubki, zaparzyła herbaty.
— Hereward — powtórzyła po niej, odwracając się w jej stronę twarzą. Jej głos zdradzał uczucie, jakie wobec niego żywiła, chciała się jedynie upewnić, że w jej oczach zauważy to samo. — Profesor — znów jej zawtórowała, choć z nieco mniejszym entuzjazmem. — Zawód nauczyciela to ciężki kawałek chleba w tych czasach. — Niechętnie powróciła wspomnieniami do lat swojej wczesnej młodości, gdy nieszczęśliwie zauroczyła się w jednym z profesorów. Pamiętała również palący i przyprawiający o łzy ból palców, gdy zdzielił jej drobne dłonie, przyłapawszy ją na kreśleniu serduszek na pergaminie. Źle wspominała tamten okres, miała nadzieję, że profesor Eileen jest milszy. Szybko się zreflektowała i posłała jej serdeczny uśmiech. — Cieszę się, że trafiłaś na dobrego człowieka, jeszcze bardziej się cieszę, że czujesz się przy nim bezpiecznie. Mam nadzieję, że to prawda, że będzie cię chronił, skarbie, że nie pozwoli aby stało ci się coś złego, aby... — zawiesiła się. Zagalopowała się ze swoimi rozmyślaniami, Eileen przecież nie spotka los siostry.
Dzbanek z wrzącą wodą zaczął piszczeć w odpowiednim momencie, przerywając krótką chwilę ciszy, jaka nastąpiła, kiedy Roana się zacięła. Machnęła różdżką zalewając suszone liście wrzątkiem, licząc w duchu, że córka myślami o swym ukochanym nie zwróci większej uwagi na ten nietakt. Cieszyła się jej szczęściem.
— Ojciec mi nic nie mówi — poskarżyła się od razu, zajmując miejsce przy stole. Spojrzała na chwilę w okno i westchnęła.— Przychodzą listy, ale nie pozwala mi ich od śmierci Rossy otwierać, jakby sądził, że ten morderca napisze z przeprosinami, jakby tylko on miał do tego prawo. — Nie była zła, rozumiała jego ból i stratę, nie miała też sił się z nim kłócić. Wygładziła włosy dłonią, orientując się, że druga zaczęła ją parzyć od kubka, którego dotykała. Pospiesznie chwyciła zimną łyżeczkę. — Wiem, że to się nie skończy dobrze, ale nie mówmy o złych sprawach, nie mamy wpływu na to, co się dzieje. Nie mamy wpływu na nic, możemy tylko stać i patrzeć, jak rujnują ten świat. — Wzruszyła lekko ramionami, nie mając pojęcia, że tuż przed nią, w ciele jej pięknego dziecka spoczywa waleczny duch, który w przeciwieństwie do niej nie tkwi biernie z boku, a walczy o dobro i sprawiedliwość. — Jak w szkole?— A miało nie być złych tematów. Spięła usta i przeniosła wzrok na kubek i powróciła do poprzedniego tematu. — Czy z Herewardem to coś poważnego?
Od razu zabrała się za przygotowywanie naparu. Wyciągnęła z szafki dwa kubki, zaparzyła herbaty.
— Hereward — powtórzyła po niej, odwracając się w jej stronę twarzą. Jej głos zdradzał uczucie, jakie wobec niego żywiła, chciała się jedynie upewnić, że w jej oczach zauważy to samo. — Profesor — znów jej zawtórowała, choć z nieco mniejszym entuzjazmem. — Zawód nauczyciela to ciężki kawałek chleba w tych czasach. — Niechętnie powróciła wspomnieniami do lat swojej wczesnej młodości, gdy nieszczęśliwie zauroczyła się w jednym z profesorów. Pamiętała również palący i przyprawiający o łzy ból palców, gdy zdzielił jej drobne dłonie, przyłapawszy ją na kreśleniu serduszek na pergaminie. Źle wspominała tamten okres, miała nadzieję, że profesor Eileen jest milszy. Szybko się zreflektowała i posłała jej serdeczny uśmiech. — Cieszę się, że trafiłaś na dobrego człowieka, jeszcze bardziej się cieszę, że czujesz się przy nim bezpiecznie. Mam nadzieję, że to prawda, że będzie cię chronił, skarbie, że nie pozwoli aby stało ci się coś złego, aby... — zawiesiła się. Zagalopowała się ze swoimi rozmyślaniami, Eileen przecież nie spotka los siostry.
Dzbanek z wrzącą wodą zaczął piszczeć w odpowiednim momencie, przerywając krótką chwilę ciszy, jaka nastąpiła, kiedy Roana się zacięła. Machnęła różdżką zalewając suszone liście wrzątkiem, licząc w duchu, że córka myślami o swym ukochanym nie zwróci większej uwagi na ten nietakt. Cieszyła się jej szczęściem.
— Ojciec mi nic nie mówi — poskarżyła się od razu, zajmując miejsce przy stole. Spojrzała na chwilę w okno i westchnęła.— Przychodzą listy, ale nie pozwala mi ich od śmierci Rossy otwierać, jakby sądził, że ten morderca napisze z przeprosinami, jakby tylko on miał do tego prawo. — Nie była zła, rozumiała jego ból i stratę, nie miała też sił się z nim kłócić. Wygładziła włosy dłonią, orientując się, że druga zaczęła ją parzyć od kubka, którego dotykała. Pospiesznie chwyciła zimną łyżeczkę. — Wiem, że to się nie skończy dobrze, ale nie mówmy o złych sprawach, nie mamy wpływu na to, co się dzieje. Nie mamy wpływu na nic, możemy tylko stać i patrzeć, jak rujnują ten świat. — Wzruszyła lekko ramionami, nie mając pojęcia, że tuż przed nią, w ciele jej pięknego dziecka spoczywa waleczny duch, który w przeciwieństwie do niej nie tkwi biernie z boku, a walczy o dobro i sprawiedliwość. — Jak w szkole?— A miało nie być złych tematów. Spięła usta i przeniosła wzrok na kubek i powróciła do poprzedniego tematu. — Czy z Herewardem to coś poważnego?
I show not your face but your heart's desire
Ciekawa była, czy matka była tak samo świadoma jak ona, że całą ich rodzinę toczyła choroba. Powoli zatruwała ich miłość, tę bezgraniczną, najprostszą, niewymagającą poświęceń, pełną uśmiechów i spokoju. Zapuszczała coraz głębiej swoje macki, zmuszając ich do opowiadania kłamstw, których opowiadać nie chcieli, do sztucznych gestów otoczonych wrażeniem troski, do dystansu, który ułatwiał życie w samotności. Łatwiej było złożyć siebie samego i wszystkie swoje sprawy w całość, kiedy słyszało się tylko swoje myśli, widziało się tylko swoje dłonie i swój niewielki kawałek świata. Robiło się zdecydowanie ciężej, kiedy na scenę wkraczały zmęczone oczy matki, zasępione spojrzenie ojca, zimny wiatr hulający w salonie, bo ktoś zapomniał z tego wszystkiego zwyczajnie zamknąć okno.
Ale może taka już była kolej rzeczy.
Dlatego cieszyła się, że miała obok siebie Barty’ego i cały Zakon Feniksa. Tam wszyscy byli świadomi zadania, którego się podjęli, nosili więc wzajemnie swoje ciężary, dochodząc do pewnej intymnej relacji, gdzie żartowanie z całkiem trywialnych rzeczy współgrało z troską o Anglię, w której niezmiennie ktoś podkładał ogień. W domu to nie było możliwe. Tragedia tak ich dotknęła, że teraz mogli tylko egzystować w próżni, modląc się, by ich ciała wytrzymały presję.
Spojrzała na matkę z miękkością w swoim spojrzeniu. Tęczówki nabrały faktury ciepłego, miękkiego, z pieczołowitością wyszytego z wełny błękitnego swetra. Kąciki ust napięły łagodnie jasną skórę na policzkach.
- Nie pozwoli, mamo – instynktownie trafiła na moment, gdy głos matki zawisł w niewypowiedzianych słowach. Świadoma była, o co tak naprawdę chodziło, i chociaż nie wiedziała, czy jej zapewnienie miało sens, nie chciała sprawiać matce więcej bólu i przykrości. Powinna być pewna, że Eileen była bezpieczna – nieważne, w jak pokrętny i niepewny sposób, po prostu była bezpieczna.
Wzrokiem potoczyła za lewitującym, parującym dzbankiem, który za chwilę w całkiem kontrolowanym geście zalał gorącą wodą herbaciany susz w dwóch kubkach. Aromat poniósł się niemal natychmiast, kolorując przejrzyste, kuchenne powietrze na mleczny kolor, który za chwilę matowiał i rozpływał się w oka mgnieniu. Poczuła się młodsza o kilka lat, bliższa dzieciństwa, choć na jej barkach wciąż tkwiły te same zmartwienia.
Chowane przez ojca listy zaalarmowały ją cicho. A więc jednak Ministerstwo dopraszało się uwagi. Do tej pory nie szukające zupełnie obojętnych im czarownic, teraz wysyłające im ponaglające listy. Dobrze wiedziała, jak wyglądała domowa korespondencja zanim jeszcze ktoś zapalił polityczną iskrę w zamkniętym świecie czarodziejów – znikome listy docierały raz na jakiś czas, częściej były to świąteczne, poruszające się pocztówki od ciotek od strony matki i informacyjne biuletyny ministerialne reklamujące nowe kociołki albo zestawy do polerowania różdżek i impregnowania mioteł dla ojca. Ot, prosta poczta, nikomu niepotrzebna. Intensyfikacja tajemniczej korespondencji nie napełniała Eileen spokojem.
- Nie otwieraj obcym ludziom drzwi, mamo – powiedziała tylko, gładząc kciukiem jej utkaną drobnymi pajęczynkami żyłek dłoń. – Jeśli ojciec nie odpisuje na te listy, to dobrze. Dba o ciebie. W dość dziwny sposób, to prawda, ale próbuje cię chronić.
Uśmiechnęła się delikatnie, smutno, gdy matka urwała temat szkoły, zastępując go innym pytaniem. Była jej za to wdzięczna, bo nie wiedziała, o czym miałaby jej opowiadać. O Zakazanym Lesie i rannych hipogryfach? Chciała zobaczyć na jej ustach uśmiech, odepchnąć od niej te niepokojące myśli i zamglone wizje.
- Chciałabym, żeby tak było – rozpoczęła niewinną wizję, którą czasami lubiła karmić się przed snem. – Marzy mi się niewielki dom gdzieś w Szkocji albo Kornwalii, mielibyśmy niedaleko do was. Pojawialibyśmy się u was czasami na obiedzie… może nie sami. Ucieszyłabyś się na widok wnuków? Rudych i piegowatych dokładnie tak, jak ojciec. – niesamowite jak gładko jej usta nadawały realny kształt nierealnym myślom. Mogła tylko marzyć, bo wiedziała, że te obrazki były tylko iluzjami. A przecież powiadają, że marzenia nikt nie karze. – Polubiłabyś go.
Ale może taka już była kolej rzeczy.
Dlatego cieszyła się, że miała obok siebie Barty’ego i cały Zakon Feniksa. Tam wszyscy byli świadomi zadania, którego się podjęli, nosili więc wzajemnie swoje ciężary, dochodząc do pewnej intymnej relacji, gdzie żartowanie z całkiem trywialnych rzeczy współgrało z troską o Anglię, w której niezmiennie ktoś podkładał ogień. W domu to nie było możliwe. Tragedia tak ich dotknęła, że teraz mogli tylko egzystować w próżni, modląc się, by ich ciała wytrzymały presję.
Spojrzała na matkę z miękkością w swoim spojrzeniu. Tęczówki nabrały faktury ciepłego, miękkiego, z pieczołowitością wyszytego z wełny błękitnego swetra. Kąciki ust napięły łagodnie jasną skórę na policzkach.
- Nie pozwoli, mamo – instynktownie trafiła na moment, gdy głos matki zawisł w niewypowiedzianych słowach. Świadoma była, o co tak naprawdę chodziło, i chociaż nie wiedziała, czy jej zapewnienie miało sens, nie chciała sprawiać matce więcej bólu i przykrości. Powinna być pewna, że Eileen była bezpieczna – nieważne, w jak pokrętny i niepewny sposób, po prostu była bezpieczna.
Wzrokiem potoczyła za lewitującym, parującym dzbankiem, który za chwilę w całkiem kontrolowanym geście zalał gorącą wodą herbaciany susz w dwóch kubkach. Aromat poniósł się niemal natychmiast, kolorując przejrzyste, kuchenne powietrze na mleczny kolor, który za chwilę matowiał i rozpływał się w oka mgnieniu. Poczuła się młodsza o kilka lat, bliższa dzieciństwa, choć na jej barkach wciąż tkwiły te same zmartwienia.
Chowane przez ojca listy zaalarmowały ją cicho. A więc jednak Ministerstwo dopraszało się uwagi. Do tej pory nie szukające zupełnie obojętnych im czarownic, teraz wysyłające im ponaglające listy. Dobrze wiedziała, jak wyglądała domowa korespondencja zanim jeszcze ktoś zapalił polityczną iskrę w zamkniętym świecie czarodziejów – znikome listy docierały raz na jakiś czas, częściej były to świąteczne, poruszające się pocztówki od ciotek od strony matki i informacyjne biuletyny ministerialne reklamujące nowe kociołki albo zestawy do polerowania różdżek i impregnowania mioteł dla ojca. Ot, prosta poczta, nikomu niepotrzebna. Intensyfikacja tajemniczej korespondencji nie napełniała Eileen spokojem.
- Nie otwieraj obcym ludziom drzwi, mamo – powiedziała tylko, gładząc kciukiem jej utkaną drobnymi pajęczynkami żyłek dłoń. – Jeśli ojciec nie odpisuje na te listy, to dobrze. Dba o ciebie. W dość dziwny sposób, to prawda, ale próbuje cię chronić.
Uśmiechnęła się delikatnie, smutno, gdy matka urwała temat szkoły, zastępując go innym pytaniem. Była jej za to wdzięczna, bo nie wiedziała, o czym miałaby jej opowiadać. O Zakazanym Lesie i rannych hipogryfach? Chciała zobaczyć na jej ustach uśmiech, odepchnąć od niej te niepokojące myśli i zamglone wizje.
- Chciałabym, żeby tak było – rozpoczęła niewinną wizję, którą czasami lubiła karmić się przed snem. – Marzy mi się niewielki dom gdzieś w Szkocji albo Kornwalii, mielibyśmy niedaleko do was. Pojawialibyśmy się u was czasami na obiedzie… może nie sami. Ucieszyłabyś się na widok wnuków? Rudych i piegowatych dokładnie tak, jak ojciec. – niesamowite jak gładko jej usta nadawały realny kształt nierealnym myślom. Mogła tylko marzyć, bo wiedziała, że te obrazki były tylko iluzjami. A przecież powiadają, że marzenia nikt nie karze. – Polubiłabyś go.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Nie była świadoma. Nie podejrzewała nawet, że chcąc czynić dobrze, wciąż popełnia błędy, tak jak wtedy, gdy skłamała o śmierci córki, wszak intencje miała dobre. Wierzyła, że miłość matki do dzieci jest czysta i bezinteresowna, pokonuje wszelakie trudności i nie ma barier. Czyny, których się dopuszczała wpisywały się w poświęcenie, jakiego musiała doświadczać i wybieranie mniejszego zła, które winno być wybaczone. Cokolwiek się działo, czuła się usprawiedliwiona, jednocześnie karmiąc głód egoizmu, który domagał się kolejnej dawki kontaktu z dzieckiem.
Niegdyś jej obowiązkiem było zapewnienie dzieciom pożywienia, dbanie o schludny ubiór córek, aby ich kołnierze zawsze lśniły bielą, a sukienki były idealnie wykrochmalone. Miała dbać o to, by uczyły się pilnie i chłonęły wiedzę niezbędną do poznania otaczającego ich świata, nawet tego, który wykraczał poza czarodziejskie wyobrażenia. Kiedy dziewczęta opuściły mury rodzinnego domu nastała w nim cisza i pustka, która stała się uciążliwa i przygnębiająca. Nie tylko była czymś na wzór straty, choć przecież obie miały się dobrze; była też pełna tęsknoty za czymś, co pozostawało na wyciągnięcie ręki. Dlatego popołudnie takie jak to traktowała jak dar, karmiąc matczyne stworzenie łaknące odrobiny uwagi. Nie podejrzewała córkę o uczestnictwo w misji ratowania świata. Patrzyła na jej puszyste włosy, które pachniały zapewne lasem i widziała w niej swoje ukochane dziecko, nieświadome — jakże błędne było jej myślenie — niebezpieczeństw, które czekają na nią za drzwiami tego domu. Była też gajową, zaklinaczką roślin, rozmawiającą z bzem podczas czerwcowych nocy i słuchająca śpiewu płaczących wierzb; była dobrym człowiekiem i utalentowaną czarownicą, ale nigdy nie żołnierzem stającym do walki o wolność i sprawiedliwość.
Uśmiechnęła się do niej wdzięcznie, dziękując za refleks, dziękując za to, że pragnęła ją uspokoić. Wiedziała, że każda zakochana powtórzyłaby to samo, ale musiała wierzyć, że człowiek, na którego trafiła był jej godzien i zapewni jej wszystko, czego będzie potrzebować.
—Obyś miała rację — powiedziała po niej już ciszej, obdarzając ją szerokim, choć wciąż pełnym troski uśmiechem. Sięgnęła ręką do jej twarzy, aby wygładzić jej włosy, a zaraz po tym ująć ją za podbródek i spojrzeć wyżej, w blasku wdzierającego się przez kuchenne okno słońca, w błękitne oczy. — Jesteś taka śliczna. — Jakby nie widziała ja wieki, a może to kompromis do jakiego nieświadomie doszły, lub próba zaprzestania dalszych walk sprawiły, że poczuła się jak starucha, której dawno nie odwiedzały dzieci. Upiła łyk gorącej herbaty i westchnęła, a zamyślony, romantyczny uśmiech pozostał na jej twarzy na dłużej. Wyobrażała go sobie, dokładnie takim, jak go opisywała Eileen, ignorując wypowiedziane wcześniej ostrzeżenie. Wiedziała o nadchodzących czasach i złu, jakie ich spotka, przeczuwała, że to nie koniec zmartwień, że wydarzy się coś złego. Myśli zajęła swym przyszłym zięciem i wizją wnucząt. Najlepiej całej gromady, aby ten dom znów rozświetlił się uśmiechami, rozbrzmiał śmiechem i piskami niewinnych dzieci.
— Oczywiście, że bym się ucieszyła — spiorunowała ją wzrokiem błyskawicznie. — Mam nadzieję, że nie karzecie mi zbyt długo czekać. Nie jestem już najmłodsza, z każdym rokiem będę miała coraz trudniej zabawić wnuki. Po co im taka niedołężna babka! — żachnęła i pokręciła głową z dezaprobatą. — Posłuchaj — wpadła na genialny plan. Nachyliła się w jej kierunku konspiracyjnie i ściszyła głos, choć poza nimi dwiema nie było nikowo więcej w tym pustym domu. — Znam pewną alchemiczkę, za niewielką zapłatę uwarzy dla ciebie, a raczej… dla niego odpowiedni eliksir. Na pewno postawi go… na nogi, doda trochę krzepy.— Pokiwała głową i na powrót się wyprostowała, upijając przy tym łyk gorącego naparu. — Przyprowadź go tu następnym razem. A może zaproszę was na obiad? Przyśpieszymy nieco urodziny ojca, zrobimy je w pierwszą niedzielę maja, co ty na to? Będzie już ciepło, po obiedzie siądziemy wszyscy w ogrodzie, jak kiedyś. Znajdziecie czas?— Było już za późno, była zbyt podekscytowana swoim pomysłem. Jej wzrok uciekł do kuchennych szafek, w myślach zastanawiając się nad jadłospisem.
Niegdyś jej obowiązkiem było zapewnienie dzieciom pożywienia, dbanie o schludny ubiór córek, aby ich kołnierze zawsze lśniły bielą, a sukienki były idealnie wykrochmalone. Miała dbać o to, by uczyły się pilnie i chłonęły wiedzę niezbędną do poznania otaczającego ich świata, nawet tego, który wykraczał poza czarodziejskie wyobrażenia. Kiedy dziewczęta opuściły mury rodzinnego domu nastała w nim cisza i pustka, która stała się uciążliwa i przygnębiająca. Nie tylko była czymś na wzór straty, choć przecież obie miały się dobrze; była też pełna tęsknoty za czymś, co pozostawało na wyciągnięcie ręki. Dlatego popołudnie takie jak to traktowała jak dar, karmiąc matczyne stworzenie łaknące odrobiny uwagi. Nie podejrzewała córkę o uczestnictwo w misji ratowania świata. Patrzyła na jej puszyste włosy, które pachniały zapewne lasem i widziała w niej swoje ukochane dziecko, nieświadome — jakże błędne było jej myślenie — niebezpieczeństw, które czekają na nią za drzwiami tego domu. Była też gajową, zaklinaczką roślin, rozmawiającą z bzem podczas czerwcowych nocy i słuchająca śpiewu płaczących wierzb; była dobrym człowiekiem i utalentowaną czarownicą, ale nigdy nie żołnierzem stającym do walki o wolność i sprawiedliwość.
Uśmiechnęła się do niej wdzięcznie, dziękując za refleks, dziękując za to, że pragnęła ją uspokoić. Wiedziała, że każda zakochana powtórzyłaby to samo, ale musiała wierzyć, że człowiek, na którego trafiła był jej godzien i zapewni jej wszystko, czego będzie potrzebować.
—Obyś miała rację — powiedziała po niej już ciszej, obdarzając ją szerokim, choć wciąż pełnym troski uśmiechem. Sięgnęła ręką do jej twarzy, aby wygładzić jej włosy, a zaraz po tym ująć ją za podbródek i spojrzeć wyżej, w blasku wdzierającego się przez kuchenne okno słońca, w błękitne oczy. — Jesteś taka śliczna. — Jakby nie widziała ja wieki, a może to kompromis do jakiego nieświadomie doszły, lub próba zaprzestania dalszych walk sprawiły, że poczuła się jak starucha, której dawno nie odwiedzały dzieci. Upiła łyk gorącej herbaty i westchnęła, a zamyślony, romantyczny uśmiech pozostał na jej twarzy na dłużej. Wyobrażała go sobie, dokładnie takim, jak go opisywała Eileen, ignorując wypowiedziane wcześniej ostrzeżenie. Wiedziała o nadchodzących czasach i złu, jakie ich spotka, przeczuwała, że to nie koniec zmartwień, że wydarzy się coś złego. Myśli zajęła swym przyszłym zięciem i wizją wnucząt. Najlepiej całej gromady, aby ten dom znów rozświetlił się uśmiechami, rozbrzmiał śmiechem i piskami niewinnych dzieci.
— Oczywiście, że bym się ucieszyła — spiorunowała ją wzrokiem błyskawicznie. — Mam nadzieję, że nie karzecie mi zbyt długo czekać. Nie jestem już najmłodsza, z każdym rokiem będę miała coraz trudniej zabawić wnuki. Po co im taka niedołężna babka! — żachnęła i pokręciła głową z dezaprobatą. — Posłuchaj — wpadła na genialny plan. Nachyliła się w jej kierunku konspiracyjnie i ściszyła głos, choć poza nimi dwiema nie było nikowo więcej w tym pustym domu. — Znam pewną alchemiczkę, za niewielką zapłatę uwarzy dla ciebie, a raczej… dla niego odpowiedni eliksir. Na pewno postawi go… na nogi, doda trochę krzepy.— Pokiwała głową i na powrót się wyprostowała, upijając przy tym łyk gorącego naparu. — Przyprowadź go tu następnym razem. A może zaproszę was na obiad? Przyśpieszymy nieco urodziny ojca, zrobimy je w pierwszą niedzielę maja, co ty na to? Będzie już ciepło, po obiedzie siądziemy wszyscy w ogrodzie, jak kiedyś. Znajdziecie czas?— Było już za późno, była zbyt podekscytowana swoim pomysłem. Jej wzrok uciekł do kuchennych szafek, w myślach zastanawiając się nad jadłospisem.
I show not your face but your heart's desire
Wenlock Edge
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire