Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire
Wenlock Edge
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wenlock Edge
Porośnięte soczystą zielenią, przecinające Shropshire od północy na południe strome pasmo nie jest zwyczajnym wybrzuszeniem terenu, a wapienną skarpą, chętnie poddawaną badaniom przez rozmaitych naukowców, poszukujących w wyjątkowym podłożu rzadkich skamielin, minerałów i surowców, a także doskonale czujących się na wapiennym podłożu roślin i ziół, często niespotykanych w innych rejonach Wielkiej Brytanii. Duża część stoków pokryta jest nietkniętym lasem liściastym, u podnóża skarpy płynie rwący, tylko pozornie płytki strumień o zdradzieckim nurcie. W południowej części górującego nad poziomem morza pasma zbudowano wieżę obserwacyjną - ta jednak dostępna jest tylko dla nielicznych, a dzięki specjalnie nałożonym zaklęciom, w oczach pozostałych jest tylko marną ruiną. W pogodne dni można z jej szczytu dostrzec nawet tereny walijskie. Według legendy, jeśli stanie się w ciszy na krawędzi najbardziej stromego zbocza, nieopodal szesnastowiecznego dworku Wilderhope Manor, można usłyszeć niesione przez wiatr przejmujące jęki zmarłego w tym miejscu lorda Fineasa Rowle, którego koń w trakcie szarży na polowaniu na terenach Averych nieszczęśliwie runął w dół przepaści, kończąc żywot zarówno swój, jak i dziedzica Cheshire.
Amelia nie ingerowała w coraz mocniej napiętą atmosferę między Vanity a Carterem, częściowo przez poczucie nadwyrężonej energii magicznej we własnym ciele, a częściowo z zaintrygowania następnym ruchem Septimusa. Po artystycznie wrażliwym muzyku trudno było spodziewać się brutalności, strategicznego sprytu mającego za zadanie zapędzić przeciwnika w ślepy zaułek, z którego jedynym wyjściem było zdanie się na łaskę rodowitego mieszkańca Shropshire, tak walecznie broniącego niepodległości tych ziem od plądrujących go złoczyńców, głodnych, wyziębionych, ale i zdeterminowanych w swoich działaniach. W pierwszym odruchu chciała mu przypomnieć, że przecież zaoferował Charlesowi litość - ale ostatecznie tylko przygryzła dolną wargę, zmierzająca w kierunku drugiego z woźniców.
O jego stanie także nie trzeba było się upewniać, nienaturalnie obrócona głowa i krew obficie sącząca się z nosa były dowodem jego nieszczęśliwego końca, podkreślały, że trójka napastników wyrządziła dostatecznie dużo szkód, by zarzucić pęczniejące w niej wyrzuty sumienia, niepewność własnego kontrataku. Zabili tych dwóch mężczyzn. Planowali okraść hrabstwo i rządzących na jego terenach lordów, a także niewinnych mieszkańców wioski, do jakiej zmierzał konwój, nie byli więc czyści jak łza. Dokonali wyboru, Carter, Sackville i Meadowes. Z tym przeświadczeniem Eberhart patrzyła na spięcie, w którego zawiesinie trwali Septimus i ostatni z przytomnych terrorystów, do jej uszu dochodziły dziwnie pierwotne warknięcia i syknięcia, odgłosy nici rwanych w nadpalonych ubraniach Cartera, zbyt łatwych do poszarpania, wyszarpania, rozszarpania. Potem jej wzrok przeniósł się na porzuconą na ziemi miotłę.
- Reducto - wypowiedziała cicho, zbyt cicho, by odnieść tym jakikolwiek skutek. Do licha. Czyżby straciła zbyt dużo energii na pojedynek? Na korzystanie z uroków, które na co dzień były jej praktycznie obce, nieprzydatne w pracy, ani tym bardziej w zaciszu domowym? Magizoolog skrzywiła się lekko, zanim ponowiła zaklęcie, ale i ono okazało się za słabe. Ledwo smagnęło trzonek magicznego drewna, popchnęło je odrobinę do boku, ale nie zmiażdżyło tak jak powinno, potęgując kiełkujące w piersi niezadowolenie. Dopiero teraz czuła się prawdziwie nieprzydatna, nie dość, że nie rzuciła się Septimusowi na pomoc - chociaż ten wcale nie wyglądał, jakby takowej potrzebował -, to jej predyspozycje zaczynały przypominać charłaczą bezużyteczność jedynie marnującą cenny czas. - Reducto - powtórzyła tym razem z determinacją, inkantację sycąc zarówno magicznym tchnieniem, jak i własną irytacją, natomiast do uszu po chwili dotarł dźwięk łamanego drewna. To, co jeszcze do niedawna było lekko zakrzywionym łukiem miotły pękło w połowie, a rozczapirzony kraniec gałązek eksplodował na drobne kawałki uderzające w zaspy śniegu. - Dość tego - zwróciła się do obu mężczyzn głosem tak zimnym, tak lodowatym jak lutowe powietrze. Carter może i był zajadły w obronnych próbach, ale pojedynek był nierówny, nie pozostawiał złudzeń co do wyłonionego przedwcześnie zwycięzcy, napawając ją póki co ukrytym zadowoleniem; nigdy dotąd nie zastanawiała się nad walecznymi predyspozycjami Septimusa, ale coś w świadomości, że potrafił obronić nie tylko siebie, ale ją i dobra przeznaczone mieszkańcom Shropshire, satysfakcjonowało. Nawet jeśli sięgał przy tym po plugawą magię, ciemną, czarną, liżącą duszę zwęglonym językiem zachłannego wymagania. Zbliżyła się do nich o krok, wdzięczna losowi za to, że mogła patrzeć na bok Cartera, nie wprost w jego twarz dławiącą się własną krwią, jak jeszcze chwilę temu Sackville dusił się czarnym dymem. - Lordowie Avery powinni jak najszybciej się o tym dowiedzieć. Mają jednego ze złodziei, mogą go przesłuchać, dotrzeć do innych i upewnić się, że taka sytuacja więcej się nie powtórzy - zwracała się do Vanity, rozmowa z Charlesem nie miała sensu. - Teleportuj się do domu, wyślij im sowę - Amelia mówiła spokojnie, rozsądnie, chcąca przekierować atencję rozbujałego w adrenalinie dyrygenta na właściwe tory. Przemoc w imię przemocy była właśnie tym - marnotrawstwem energii, czasu, dopuszczeniem do głosu najpodlejszej ludzkiej natury, być może dodatkowo pielęgnowanej przez czarnomagiczne zdolności mężczyzny, o których dowiedziała się dopiero dzisiaj. Ale tego już wystarczy. Więcej widzieć nie chciała. - Ja ich przypilnuję. Tamten trzeci wciąż jest nieprzytomny, teraz też związany - dopiero w ostatniej informacji jej głos zadrżał delikatnie, zdradzając naleciałości stresu, z jakiego istnienia zdała sobie sprawę po zakończonej wymianie zaklęć z wrogami czystej Anglii, którzy wcześniej wydawali się odległą abstrakcją. Czymś, co nie dotyczyło bezpośrednio niej samej. To dotykało ją najbardziej; więc Septimus nie odnalazł w czarownicy potępiającego obrzydzenia ani rozczarowania tym, że przez dziesięć lat - i pięć prób oświadczyn - nie znalazł czasu na wyjawienie jej sekretu swoich umiejętności. Patrzyła na niego, jak sądziła, stoicko, chociaż usta drżały ledwo widocznie od emocji, jakim nawet ona, nieformalna królowa wewnętrznej stabilizacji, nie była w stanie się oprzeć. Nie pomagał fakt odgłosów krztuszenia się wydawanych przez Cartera, bulgoczącej melodii krwi, w jakiej tonął od środka, tkwiący na rozdrożu swojego życia, tyle że wszystkie drogi prowadziły do jednego celu. - Pospiesz się. Chcę już wrócić do Londynu - dodała; trzy dni wystarczyły, by na terenach Shropshire zobaczyła więcej trupów niż w przeciągu ostatnich miesięcy w stolicy.
rzuty
O jego stanie także nie trzeba było się upewniać, nienaturalnie obrócona głowa i krew obficie sącząca się z nosa były dowodem jego nieszczęśliwego końca, podkreślały, że trójka napastników wyrządziła dostatecznie dużo szkód, by zarzucić pęczniejące w niej wyrzuty sumienia, niepewność własnego kontrataku. Zabili tych dwóch mężczyzn. Planowali okraść hrabstwo i rządzących na jego terenach lordów, a także niewinnych mieszkańców wioski, do jakiej zmierzał konwój, nie byli więc czyści jak łza. Dokonali wyboru, Carter, Sackville i Meadowes. Z tym przeświadczeniem Eberhart patrzyła na spięcie, w którego zawiesinie trwali Septimus i ostatni z przytomnych terrorystów, do jej uszu dochodziły dziwnie pierwotne warknięcia i syknięcia, odgłosy nici rwanych w nadpalonych ubraniach Cartera, zbyt łatwych do poszarpania, wyszarpania, rozszarpania. Potem jej wzrok przeniósł się na porzuconą na ziemi miotłę.
- Reducto - wypowiedziała cicho, zbyt cicho, by odnieść tym jakikolwiek skutek. Do licha. Czyżby straciła zbyt dużo energii na pojedynek? Na korzystanie z uroków, które na co dzień były jej praktycznie obce, nieprzydatne w pracy, ani tym bardziej w zaciszu domowym? Magizoolog skrzywiła się lekko, zanim ponowiła zaklęcie, ale i ono okazało się za słabe. Ledwo smagnęło trzonek magicznego drewna, popchnęło je odrobinę do boku, ale nie zmiażdżyło tak jak powinno, potęgując kiełkujące w piersi niezadowolenie. Dopiero teraz czuła się prawdziwie nieprzydatna, nie dość, że nie rzuciła się Septimusowi na pomoc - chociaż ten wcale nie wyglądał, jakby takowej potrzebował -, to jej predyspozycje zaczynały przypominać charłaczą bezużyteczność jedynie marnującą cenny czas. - Reducto - powtórzyła tym razem z determinacją, inkantację sycąc zarówno magicznym tchnieniem, jak i własną irytacją, natomiast do uszu po chwili dotarł dźwięk łamanego drewna. To, co jeszcze do niedawna było lekko zakrzywionym łukiem miotły pękło w połowie, a rozczapirzony kraniec gałązek eksplodował na drobne kawałki uderzające w zaspy śniegu. - Dość tego - zwróciła się do obu mężczyzn głosem tak zimnym, tak lodowatym jak lutowe powietrze. Carter może i był zajadły w obronnych próbach, ale pojedynek był nierówny, nie pozostawiał złudzeń co do wyłonionego przedwcześnie zwycięzcy, napawając ją póki co ukrytym zadowoleniem; nigdy dotąd nie zastanawiała się nad walecznymi predyspozycjami Septimusa, ale coś w świadomości, że potrafił obronić nie tylko siebie, ale ją i dobra przeznaczone mieszkańcom Shropshire, satysfakcjonowało. Nawet jeśli sięgał przy tym po plugawą magię, ciemną, czarną, liżącą duszę zwęglonym językiem zachłannego wymagania. Zbliżyła się do nich o krok, wdzięczna losowi za to, że mogła patrzeć na bok Cartera, nie wprost w jego twarz dławiącą się własną krwią, jak jeszcze chwilę temu Sackville dusił się czarnym dymem. - Lordowie Avery powinni jak najszybciej się o tym dowiedzieć. Mają jednego ze złodziei, mogą go przesłuchać, dotrzeć do innych i upewnić się, że taka sytuacja więcej się nie powtórzy - zwracała się do Vanity, rozmowa z Charlesem nie miała sensu. - Teleportuj się do domu, wyślij im sowę - Amelia mówiła spokojnie, rozsądnie, chcąca przekierować atencję rozbujałego w adrenalinie dyrygenta na właściwe tory. Przemoc w imię przemocy była właśnie tym - marnotrawstwem energii, czasu, dopuszczeniem do głosu najpodlejszej ludzkiej natury, być może dodatkowo pielęgnowanej przez czarnomagiczne zdolności mężczyzny, o których dowiedziała się dopiero dzisiaj. Ale tego już wystarczy. Więcej widzieć nie chciała. - Ja ich przypilnuję. Tamten trzeci wciąż jest nieprzytomny, teraz też związany - dopiero w ostatniej informacji jej głos zadrżał delikatnie, zdradzając naleciałości stresu, z jakiego istnienia zdała sobie sprawę po zakończonej wymianie zaklęć z wrogami czystej Anglii, którzy wcześniej wydawali się odległą abstrakcją. Czymś, co nie dotyczyło bezpośrednio niej samej. To dotykało ją najbardziej; więc Septimus nie odnalazł w czarownicy potępiającego obrzydzenia ani rozczarowania tym, że przez dziesięć lat - i pięć prób oświadczyn - nie znalazł czasu na wyjawienie jej sekretu swoich umiejętności. Patrzyła na niego, jak sądziła, stoicko, chociaż usta drżały ledwo widocznie od emocji, jakim nawet ona, nieformalna królowa wewnętrznej stabilizacji, nie była w stanie się oprzeć. Nie pomagał fakt odgłosów krztuszenia się wydawanych przez Cartera, bulgoczącej melodii krwi, w jakiej tonął od środka, tkwiący na rozdrożu swojego życia, tyle że wszystkie drogi prowadziły do jednego celu. - Pospiesz się. Chcę już wrócić do Londynu - dodała; trzy dni wystarczyły, by na terenach Shropshire zobaczyła więcej trupów niż w przeciągu ostatnich miesięcy w stolicy.
rzuty
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dość tego?
Obrócił się do Amelii ze zmarszczonymi brwiami i wciąż ściskając w dłoniach różdżkę, chociaż widząc determinację na jej twarzy, momentalnie podniósł je do standardowej pozycji, wręcz przepraszająco. Przez krótki moment można było nawet pomyśleć, że Septimus zapomniał o obecności kobiety w pobliżu, nie myślał o możliwych skutkach psychicznych swojej… Prawie narzeczonej. Czuł, że gdyby nie ci cholerni idioci, udałoby mu się, Amelia nie patrzyłaby na niego tak jak teraz. Z tą swoją okrutnie beznamiętną miną, ze swoimi ostrymi słowami, które pętały jego mordercze zapędy i trzymały na uwięzi. Amelia, gdyby tylko chciała, mogłaby traktować go jak psa, a on wykonywałby każde jej polecenie. Wystarczyło jedno szczerzej wymienione spojrzenie, by mogła to poczuć.
Carter wykrwawiał się za ich plecami. Septimus próbował udawać, że tego nie słyszy, chociaż przez myśl przeszło mu nawet unieprzytomnienie mężczyzny w jakiś sposób, by mógł odejść mniej bolesną śmiercią. Teraz było jednak za późno – dłonie dyrygenta schowały się kieszeniach, a on sam przyjął minę raczej zbitego psa, niż groźnego czarnoksiężnika, chociaż tak właśnie go nazywano. Głos rozsądku, słodka Amelia, trzymająca jego rozdygotane niczym kieliszki emocje w ryzach, sprowadzająca go na ziemię… Jak mógłby żyć bez niej? I jak do tej pory mógł żyć bez niej? Może gdyby znali się wcześniej, nigdy nie wpadłby w wir wydarzeń, które nauczyły go czynności tajemnych, o których ta teraz się dowiadywała? Pomimo aury śmierci, która ich otaczała, Septimus wciąż nie mógł nadziwić się temu, jak bardzo potrafił kochać jej każde zachowanie.
I jak bardzo zbawienna dla emocji aura Eberhart wpływa też na jego poziom adrenaliny, powoli spływającej na zbrukaną krwią ziemię. Wszystko w końcu było dobrze, dopóki nie zdołał przemyśleć swoich poprzednich uczynków… Bardziej na chłodno. Obrona hrabstwa, obrona Amelii, obrona własnych interesów – to dostateczne powody by zrobić to, co zrobił. Wychowany na ziemiach kontrolowanych przez Averych, wiedział, że siła drzemie w strachu, a przeżuty i wypluty przez berlińskie ulice, zdobył odpowiednie umiejętności.
Szkoda tylko, że patrząc w oczy Amelii wątpił we wszystko. Zawiódł ją dzisiaj. Tym razem odkupi swoje winy.
- Odeślę różdżki ich wszystkich – i tych patałachów, i każdego z furmanów. Tamten napalony… Ten największy… Masz rację, powinien trafić do Lordów. Oni zrozumieją każde środki, cokolwiek by nie powiedział… – mruknął Septimus, próbując udawać, że pomyślał o tym jeszcze nim Amelia to zaproponowała, gdy faktycznie… Pewnie ubiłby każdego co do jednego. – Nie wrócisz do Londynu, nie teraz. Wrócę po ciebie, a potem przeniesiemy się do domu. Musimy porozmawiać.
Sam dziwił się, że potrafił być tak stanowczy, aż w duszy uśmiechnął się do siebie. Czy to krew tak działała na jego zapędy? Czuł się niczym w cudzej skórze, pokazując na zewnątrz ten nędzny zew dominacji, gdy wewnątrz zawodził nad brakiem możliwości wymazywania wspomnienia z własnej głowy. Ostatni raz spojrzał ku pobojowisku, a potem ku Amelii.
- Podaj mi ich różdżki – poprosił, a kiedy ta oddała je – gotów był faktycznie użyć nieco magicznych sił i ostatnich kropli koncentracji na przeniesienie się bezpośrednio do własnego pokoju. List posłany Lordowi lokalnych ziem zawierał w sobie niezbędna treść – przedstawienie siebie jako uniżonego sługi, potem przedstawienie sowich działań jako troski o bezpieczeństwo i chęci ukarania braku szacunku zarówno do lokalnych ziem, jak i Lordów… Różdżki należące do każdego z nich, ale powiązane odpowiednimi wstążkami z przypiskiem, zostały doręczone razem z listem. Jedna z nich należała do kogoś, kto wciąż utrzymywał się przy życiu, a czyj los został oddany w ręce szlachetnych władających.
Towary, te które oczywiście przeżyły zamach, miały trafić tam, gdzie zaleci to władca, a reszta ciał posprzątana. Zapewnił w końcu, że może się tym zająć. Nie dodał oczywiście ani słowa o doświadczeniu. Wystarczyło już to, że jedyny pozostawiony przy życiu najchętniej opiewał go mianem czarnoksiężnika.
zt x2
Obrócił się do Amelii ze zmarszczonymi brwiami i wciąż ściskając w dłoniach różdżkę, chociaż widząc determinację na jej twarzy, momentalnie podniósł je do standardowej pozycji, wręcz przepraszająco. Przez krótki moment można było nawet pomyśleć, że Septimus zapomniał o obecności kobiety w pobliżu, nie myślał o możliwych skutkach psychicznych swojej… Prawie narzeczonej. Czuł, że gdyby nie ci cholerni idioci, udałoby mu się, Amelia nie patrzyłaby na niego tak jak teraz. Z tą swoją okrutnie beznamiętną miną, ze swoimi ostrymi słowami, które pętały jego mordercze zapędy i trzymały na uwięzi. Amelia, gdyby tylko chciała, mogłaby traktować go jak psa, a on wykonywałby każde jej polecenie. Wystarczyło jedno szczerzej wymienione spojrzenie, by mogła to poczuć.
Carter wykrwawiał się za ich plecami. Septimus próbował udawać, że tego nie słyszy, chociaż przez myśl przeszło mu nawet unieprzytomnienie mężczyzny w jakiś sposób, by mógł odejść mniej bolesną śmiercią. Teraz było jednak za późno – dłonie dyrygenta schowały się kieszeniach, a on sam przyjął minę raczej zbitego psa, niż groźnego czarnoksiężnika, chociaż tak właśnie go nazywano. Głos rozsądku, słodka Amelia, trzymająca jego rozdygotane niczym kieliszki emocje w ryzach, sprowadzająca go na ziemię… Jak mógłby żyć bez niej? I jak do tej pory mógł żyć bez niej? Może gdyby znali się wcześniej, nigdy nie wpadłby w wir wydarzeń, które nauczyły go czynności tajemnych, o których ta teraz się dowiadywała? Pomimo aury śmierci, która ich otaczała, Septimus wciąż nie mógł nadziwić się temu, jak bardzo potrafił kochać jej każde zachowanie.
I jak bardzo zbawienna dla emocji aura Eberhart wpływa też na jego poziom adrenaliny, powoli spływającej na zbrukaną krwią ziemię. Wszystko w końcu było dobrze, dopóki nie zdołał przemyśleć swoich poprzednich uczynków… Bardziej na chłodno. Obrona hrabstwa, obrona Amelii, obrona własnych interesów – to dostateczne powody by zrobić to, co zrobił. Wychowany na ziemiach kontrolowanych przez Averych, wiedział, że siła drzemie w strachu, a przeżuty i wypluty przez berlińskie ulice, zdobył odpowiednie umiejętności.
Szkoda tylko, że patrząc w oczy Amelii wątpił we wszystko. Zawiódł ją dzisiaj. Tym razem odkupi swoje winy.
- Odeślę różdżki ich wszystkich – i tych patałachów, i każdego z furmanów. Tamten napalony… Ten największy… Masz rację, powinien trafić do Lordów. Oni zrozumieją każde środki, cokolwiek by nie powiedział… – mruknął Septimus, próbując udawać, że pomyślał o tym jeszcze nim Amelia to zaproponowała, gdy faktycznie… Pewnie ubiłby każdego co do jednego. – Nie wrócisz do Londynu, nie teraz. Wrócę po ciebie, a potem przeniesiemy się do domu. Musimy porozmawiać.
Sam dziwił się, że potrafił być tak stanowczy, aż w duszy uśmiechnął się do siebie. Czy to krew tak działała na jego zapędy? Czuł się niczym w cudzej skórze, pokazując na zewnątrz ten nędzny zew dominacji, gdy wewnątrz zawodził nad brakiem możliwości wymazywania wspomnienia z własnej głowy. Ostatni raz spojrzał ku pobojowisku, a potem ku Amelii.
- Podaj mi ich różdżki – poprosił, a kiedy ta oddała je – gotów był faktycznie użyć nieco magicznych sił i ostatnich kropli koncentracji na przeniesienie się bezpośrednio do własnego pokoju. List posłany Lordowi lokalnych ziem zawierał w sobie niezbędna treść – przedstawienie siebie jako uniżonego sługi, potem przedstawienie sowich działań jako troski o bezpieczeństwo i chęci ukarania braku szacunku zarówno do lokalnych ziem, jak i Lordów… Różdżki należące do każdego z nich, ale powiązane odpowiednimi wstążkami z przypiskiem, zostały doręczone razem z listem. Jedna z nich należała do kogoś, kto wciąż utrzymywał się przy życiu, a czyj los został oddany w ręce szlachetnych władających.
Towary, te które oczywiście przeżyły zamach, miały trafić tam, gdzie zaleci to władca, a reszta ciał posprzątana. Zapewnił w końcu, że może się tym zająć. Nie dodał oczywiście ani słowa o doświadczeniu. Wystarczyło już to, że jedyny pozostawiony przy życiu najchętniej opiewał go mianem czarnoksiężnika.
zt x2
Dear,
I never want to fall asleep, within our dreams the weight we saw. Not all the answers are the same, yet we still play thе game
Burza, która końcem lipca przetoczyła się przez zachodnią część kraju, odbiła się wśród mieszkańców Shropshire szerokim echem – mówiono, że purpurowo-czarne chmury, oświetlone niezwykłym blaskiem widocznej na niebie komety, przez trzy dni wisiały tak nisko, że niemal sunęły po ziemi – sprawiając, że zarówno za dnia jak i w nocy panowały prawie zupełne ciemności. Ulewy, które towarzyszyły głośnym wyładowaniom, spowodowały gwałtowne wezbranie rzek i potoków; wiele dróg stało się nieprzejezdnych, a czarodzieje i czarownice musieli zaklęciami radzić sobie z wodą wdzierającą się do ich domów. Wieczory były ciemne, niespokojne, wypełnione obecnością cienistych, rogatych istot – obecne zwłaszcza w górzystych i zalesionych terenach, stały się śmiertelnym niebezpieczeństwem dla samotnych wędrowców, a kilkakrotnie zdarzyło im się zapuścić również i do wiosek, gdzie mieszkańcy przezornie zaczęli ryglować drzwi i rozpalać w paleniskach mimo wysokich, letnich temperatur. Niektórzy twierdzili, że w ostatni dzień burzy z nieba spadły krwawe krople, choć większość uznała to za plotki i wytwór wybujałej wyobraźni; prawdą jednak było, że nocą od strony gór dało się słyszeć niepokojące uderzanie, jakby lawina skał sunęła zboczem. Hałasy ucichły dopiero rankiem, rozpraszając się wraz z ciemnymi chmurami. Gorejąca na niebie kometa znów stała się doskonale widoczna, wisząc ponad Shropshire niczym drugie słońce – ale chociaż powrót dobrej pogody pozwolił mieszkańcom odetchnąć z ulgą, to nie był to koniec ich problemów.
Niedługo po ustaniu burzowych wyładowań, ludzie z okolicznych wiosek i miasteczek zaczęli znikać bez śladu. Niektórzy wychodzili po sprawunki i nigdy nie docierali na miejsce, inni zdawali się wyparowywać wprost z własnych domów – lub wymykać się z nich niepostrzeżenie, z jakiegoś powodu nie informując o tym domowników. Ludzie, po których zaginął słuch, sprawiali wrażenie całkowicie ze sobą niepowiązanych: pochodzili z różnych mieścin, trudnili się odmiennymi zawodami; byli wśród nich tak kobiety, jak i mężczyźni, a nawet znalazło się pomiędzy nimi kilkoro dzieci, które dopiero niedawno zamanifestowały magiczne zdolności. Zrozpaczeni rodzice i małżonkowie wywieszali na słupach plakaty z podobiznami swoich bliskich, wysłano też kilka ekip poszukiwawczych, ale trop w większości urywał się w pobliżu zalesionych wzgórz na terenie Wenlock Edge. Region, będący jednym z ulubionych miejsc polowań rządzącego tymi ziemiami rodu Averych, już od dawna owiany tajemniczymi legendami, po raz kolejny znalazł się na ustach wszystkich; większość zaczęła omijać go szerokim łukiem – zwłaszcza, gdy wśród mieszkańców rozniosła się wieść, że niemal codziennie rozlegają się tam przeraźliwe, niesione wiatrem jęki snującego się wśród górskich ścieżek ducha. Jedynie sami lordowie oraz poszukiwacze przygód nie przejmowali się póki co tymi przesądami, twierdząc, że niepokojące dźwięki były spowodowane wyciem przeciskającego się przez ruiny wiatru, a zaginieni zwyczajnie zagubili drogę pośród krętych, zdradliwych ścieżek.
Tymczasem żałosne nawoływanie rozległo się znowu, tym razem jednak – nie przypominało wcale odległego głosu z zaświatów; krzyk, przepełniony bólem i strachem, zdawał się być do złudzenia ludzki. Na porośniętą gęstą trawą polanę przywiał go wiejący od gór podmuch wiatru, zniekształcony, błądził pomiędzy drzewami, ale brzmiał tak, jakby wołający znajdował się niedaleko – kilkadziesiąt, może kilkaset metrów w głąb iglastego lasu.
Mistrz gry nie prowadzi rozgrywki, ale się nią opiekuje i może zainterweniować w trakcie (na prośbę graczy - lub jeśli uzna to za potrzebne). Wątek nie zagraża życiu i zdrowiu biorących w nim udział postaci, może jednak zmienić rangę na skutek podjętych przez nie działań.
Wszelkie pytania lub wątpliwości należy kierować do Williama.
26 VII 1958
Z przyjemnością, choć również pewnym trudem wyczyściła swój kalendarz, aby spełnić prośby swego małżonka. Co prawda jej kariera wciąż nabierała tempa, zdawała się nie chcieć zatrzymać — wciąż nowe propozycje, piętrzące się spotkania z najwybitniejszymi przedstawicielami magicznej socjety muzycznej, nieustające w trudach dbanie o urodę oraz opieka nad ich córką, wszystko to zajmowało jej dni nad wyraz dobrze, nie pozwalając nawet na chwilę wytchnienia. Nawet pomimo potwierdzonych wieści o stanie błogosławionym, Valerie nie mogła, nie chciała zwolnić. Chciała korzystać z czasu, póki jeszcze go mieli. Wiedziała, że Cornelius dawał jej swoisty kredyt zaufania, wierząc, że skoro przeżyła już jedną ciążę, będzie wiedziała, czego spodziewać się w drugiej i jak się prowadzić. Nie mogła jednakże dać po sobie poznać owej nowiny za wcześnie, a nagłe wstrzymanie koncertów mogłoby mieć taki właśnie skutek. Niemniej jednak każdy dzień, który mogła spędzić w przyjemnym towarzystwie, jakim niewątpliwie było towarzystwo lordów i lady Avery, świętując urodziny bratanka lorda nestora, lorda Augustusa.
Zgodnie z prośbą, czy też poleceniem męża na tę okazję zakupiła zupełnie nową suknię — wystawny obiad połączony z polowaniem był idealną okazją, aby zadbać o zakup nowej sukni, bardziej wpasowującej się w standardy angielskie, nie tak bardzo przylegającej do sylwetki, jak te, które zwykła nosić na modłę niemiecką. Kreacja w kolorze karminu, jednej z barw nie tylko rodu Avery, ale także będących im wierni przez wieki Sallowów, sprawiała wrażenie, jakby materiał naprawdę płynął, w rytm wykonywanych przez Valerie kroków lub w zgodzie z gestami. Brzuch ciążowy dopiero się zaokrąglał, nim będzie zupełnie widoczny minie jeszcze trochę czasu — Valerie dbała przy tym o odpowiednią dietę, zgodnie z zaleceniami prowadzącego ją uzdrowiciela. Przez kilka tygodni nikt nie powinien dostrzec u niej fizycznych oznak brzemienności.
Na uroczystym obiedzie zajęła się przede wszystkim rozmową z usadzoną niedaleko, młodziutką lady Avery. Cornelius zazwyczaj wykorzystywał podobne okazje do zacieśniania więzi, a ona sama nie chciała pozostawać w tyle. Młoda dama pozytywnie ją zaskoczyła, wskazując swą sporą, jak na ten wiek, wiedzę o muzyce i operze, dlatego rozmowa z nią była samą przyjemnością. Słodyczą, która pomogła znieść wymianę wina, czy Toujours Pur lanego zazwyczaj przy podobnych okazjach do kielicha na wodę. Zapytana o powód takiej decyzji, odpowiedziała pytającemu z urokliwym uśmiechem, że wino niezbyt dobrze wpływa na rekonwalescencję gardła po intensywnym występie. Nie omieszkała się także zaprosić tak młodej damy, jak i towarzyszącego jej, a pytającego o wino brata na kolejny spektakl z jej udziałem w Hampshire, tym razem już nie Tristana i Izoldę. Baudelaire musiał odpocząć, ta kometa zrobiła z nim coś niezrozumiałego.
Nim wyruszyli do Wenlock Edge, zbłądziła w kierunku stajni, w której przygotowywano konie na tę specjalną okazję. Nie bała się wspomnieć o tym, że nie potrafiła jeździć konno. Wręcz przeciwnie, uczyniła to z właściwym sobie urokiem, zwracając się do brata tej samej lady Avery z szerokim uśmiechem skrytym za dłonią odzianą w rękawiczkę.
— Och, muszę koniecznie nadrobić te zaległości, w istocie rzeczy — słodki jak miód szczebiot musiał zwrócić uwagę Corneliusa, jeżeli znajdował się wystarczająco blisko, by go dosłyszeć. Doskonale znał ten ton swej żony, wiedział, że używa go wtedy, gdy swym urokiem próbuje przykryć brak jakiejś umiejętności. — Całe szczęście, że po remoncie Sallow Coppice i przeprowadzce z Londynu będę miała ku temu więcej okazji. Jeździectwo, z tego, co słyszałam, jest sportem szczególnie dobrze działającym na zdrowie ciała, a nie ma krajobrazów bliższych mej duszy niż te, które rozciągają się po lordowskich ziemiach — skłoniła lekko głowę w szacunku, dłoń składając zgodnie z manierami na wysokości serca. Sielanka trwałaby dalej, gdyby nie kilku chłopców stajennych, którzy najwyraźniej kłócili się o coś, lecz Valerie dosłyszeć mogła jedynie strzępki rozmowy.
— Trzeciego dnia... burza i deszcz... krople wielkie jak krew — mówił jeden z nich, brzmiąc na bardzo przejętego. — Ludzie z domów poznikali... Bestie pod dom... Szkoda gadać z tą kometą...
Zaciekawiona Valerie na moment zwróciła swe oczy w kierunku rozmówców, a zauważywszy to i wsłuchawszy się dokładniej w wymianę zdań, młody lord Avery machnął na to zamaszyście ręką.
— Madame nie słucha tych głupot, im najwyraźniej wszystko, a nie praca w głowie. Długo będziecie kazać czekać naszym gościom? — i choć nie podniósł głosu, jego słowa smakowały jak stal. Niosły w sobie wystarczający ładunek uśpionego gniewu, niekrytej groźby, że stajenni natychmiast zjawili się obok Valerie, pomagając jej wsiąść na konia. Następnie jeden z nich, poinstruowany wcześniej, że kobieta nie potrafi jeździć konno, złapał za uzdy i począł prowadzić konia śpiewaczki.
W Wenlock Edge, na miejscu startu polowania znaleźli się jakiś czas później. Valerie poprosiła, by stajenny poprowadził ją do jej męża. Gdy tak się stało, wychyliła się ostrożnie z siodła, korzystając z ćwiczonego latami zmysłu równowagi.
— Powodzenia, najdroższy — szepnęła, składając w kąciku jego ust drobny, a jednak przekorny pocałunek. Wyraz miłości i czułości, którym go darzyła, mógł im zostać wybaczony, wciąż jeszcze byli przecież nowożeńcami. Wszystkie życzenia pomyślności pod adresem Corneliusa były zresztą wskazane. Nie pamiętała, aby jej mąż kiedykolwiek wykazywał się chęcią do uprawiania jakiegokolwiek sportu, może poza szachami czarodziejów. Jak poradzi sobie na polowaniu?
Na tę odpowiedź może jeszcze poczekają.
Względnie ciche i spokojne powietrze Wenlock Edge przecięte zostało przez krzyk. Ludzki, przepełniony bólem, alarmujący. Mięśnie Valerie spięły się w pierwszym ostrzeżeniu, dłoń, którą złożyła na ramieniu męża dla asekuracji, zacisnęła się, palce wbiły w elegancką szatę, a oczy — szeroko otwarte, szukały jego spojrzenia, pragnęły odpowiedzi, zapewnienia, że wszystko dobrze. Ale czy mógł jej to darować?
Zgromadzenie szykujące się do polowania również się wzburzyło. Kilkoro koni zarżało w panice, kobiety wstrzymywały oddech, aby powstrzymać się przed stłumionymi strachem krzykami. Każdy spoglądał w jednym kierunku — w kierunku lasu, z którego wydawało się, że głos nadchodzi.
— Czy myślisz, że to...? — nie dokończyła. To mogło być wszystko. Od rebeliantów podchodzących zbyt pewnie do ziem Averych, przez ofiary rebeliantów, ludzi oszalałych od tej dziwnej komety wiszącej na niebie (zauważyła artykuł w Horyzontach Magii, gdy do domu przyniósł je Cornelius, ale omiotła go tylko wzrokiem, czytując coś o szaleństwie i konsekwencjach). Kto mógł wiedzieć, co mogło się stać, jeżeli nie jej mąż? Był wszak wojennym bohaterem, człowiekiem wielkich słów, wielkich czynów, a dla niej — także wielkiej mądrości.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pierwszy raz usłyszał o zniknięciach od matki, przy prędkiej kolacji, którą wyjątkowo jedli bez zaprzątanej obowiązkami w Londynie Valerie. Przybył do domu rodziców tylko na chwilę, by porozmawiać z ojcem o kosztach potencjalnego remontu - ale matka nalegała, by został dłużej, więc nie miał serca jej odmawiać. Pożałował, że nie odmówił, gdy nieobecnym głosem powiedziała coś o purpurowym deszczu i o potworach wykradających dzieci z wiosek. Zacisnął mocno zęby, by podchwycić z ojcem kontakt wzrokowy - czy to znowu jakaś popaprana metafora na utratę Solasa, czy znów nie brała swoich eliksirów, czy uzdrowiciel nie mógłby jej skuteczniej uspokoić? Tym razem ojciec nie odwzajemnił jednak porozumiewawczego spojrzenia, a w stalowych oczach nie mignął gniew (kiedyś Cornelius nie widział w nich gniewu, kiedyś zawsze zdawały mu się obojętne - ale potem zaczął sprawdzać emocje ojca za pomocą legilimencji na tyle często, że wreszcie nauczył się ledwo dostrzegalnych rys w jego posągowej mimice). Zmienili prędko temat, a po kolacji spytał ojca, gdzie matka usłyszała te chore historie, bo przecież ich nie zmyśliła - jedyną podejrzaną była krawcowa, Cornelius wysyczał by zmienili krawcową, ale ojciec nie wydawał się przekonany i był jak na siebie dziwnie nieobecny, nieświadomie utwierdzając młodszego Sallowa w przekonaniu, że się starzeje.
Niedługo potem otrzymał list od lorda nestora Avery i, niezmiernie usatysfakcjonowany i upojony dumą, zapomniał o niepokojach w rodzinnym hrabstwie. Odpisał z fałszywą skromnością, zostawił Valerie notatkę by wyczyściła kalendarz i jak najprędzej udał się do stadniny w pobliżu Londynu aby przekonać się, czy pamięta cokolwiek z branych w dzieciństwie lekcji jazdy konno. Nie pamiętał nic (Dirk też nie, ku jego rozczarowaniu, ale jemu nikt nie dawał lekcji), ale przynajmniej miał kilka dni aby ambitnie i niechętnie poćwiczyć - czego zaprzestał, gdy dostał zakwasów.
Podczas uroczystego obiadu zajął się rozmową z samym nestorem oraz z innymi lordami, chętnie dzieląc się opowieściami z Londynu i z innych zakątków kraju. Jego srebrna mowa i ogłada nie robiła tutaj wrażenia, Averym imponowało co innego - starając się więc, by damy nie słyszały, opowiedział o tym, co mogło zainteresować ich najbardziej. O tym, jak spłonęło Bury St. Edmunds (był dobrym aktorem, choć widziane w Suffolk pozostałości Szatańskiej Pożogi go przerażały, nie dał tego po sobie poznać), popieląc w ogniu mugoli; o tym jak panicznie uciekali rebelianci z targu w Cromer; o tym, jak żałuje, że podczas Brón Trogain nie będą mogli spalić w Wiklinowym Człowieku prawdziwego mugola (jeden z młodszych lordów pokiwał gorliwie głową, jego oczy zalśniły niepokojąco) i wreszcie o tym jak wielkim tchórzem (podkoloryzował to nieco) jest Archibald Prewett. Usłyszał wtedy od jednego z najmłodszych Averych, gorliwego osiemnastolatka, nieco kłopotliwe pytanie dlaczego nie zabił ryżego zdrajcy już na miejscu, ale na szczęście mógł odpowiedzieć coś o woli Czarnego Pana i zmienić temat na ważność tradycji. Przypiął do szaty wojenne medale, zdał sobie sprawę, że inni z ciekawością słuchają o jego walkach w dalszych zakątkach kraju, uśmiechał się skromnie, a wewnątrz kwitł z dumy. Przez wieki Sallowowie pomagali tuszować grzechy Averych, teraz zdawało mu się, że role się nieco odwróciły, że to on miał wreszcie w zanadrzu pikantne opowieści o rzeczach niespotykanych i o ludzkim okrucieństwie.
Żona znakomicie radziła sobie w rozmowie, kątem oka dostrzegł też, jak kokietuje rozmówców, mówiąc o jeździe konno. Zdławił uczucie zazdrości, domyślając się, co chce osiągnąć. Samemu postarał się o to samo, choć inaczej - w trakcie obiadu Dirk (niezaproszony na obiad, ale mający towarzyszyć Corneliusowi na polowaniu) wręczył stajennym drobną łapówkę za najpotulniejsze konia dla Corneliusa i Valerie, potulnego konia dla siebie i baczenie na bezpieczną drogę pana Sallow. Z jednej strony łapówka nie była wygórowana, z drugiej - Cornelius zapłacił ostatnio niewiele mniej za jeden świstoklik, dla stajennego mogła być smakowita.
Po drodze do Wenlock Edge minęli plakaty z informacjami o zaginionych i Cornelius zmarszczył nagle brwi, przypominając sobie opowieści własnej matki, dziwny wyraz twarzy ojca.
Z jednego z plakatów patrzył na niego znajomy rzemieślnik, jubiler, u którego zamówił pierścionek dla Valerie. Pamiętał, że mężczyzna - przeszedłszy na emeryturę i sprzedający swoje wyroby w Shrewsbury - mieszkał w jednej ze wsi, która znajdowała się na ich drodze.
Potem zobaczył więcej plakatów, kobiety, dzieci. Zagaił o to jednego z lordów, ale usłyszał wymijającą odpowiedź. Taktycznie nie odpowiedział nic, ale poczuł ukłucie niepokoju. To naturalne, że lordowie bagatelizują cokolwiek się działo, znał Averych i ich dumę, i ich odwagę, ale ludność wydawała się przestraszona. Może mógłby przekonać ich do działania, w swoim czasie. Na przykład porozmawiać z kimś podczas postoju we wsi - przejeżdżali przez jedną po drodze do Wenlock Edge, ale na razie nie zatrzymali się na dłużej, kierując się na polanę na skraju lasu. Mocniej chwycił wodze, nerwowo obejrzał się na Dirka, a gdy konie stanęły - z ulgą, korzystając z pomocy stajennego, zsiadł z własnego. Rozprostować nogi, nie chciał być na tym grzbiecie dłużej, niż to konieczne - ale na twarz miał przylepiony uśmiech, udając entuzjazm do nadchodzącego polowania. Uśmiechnął się nawet do życzącej mu powodzenia żony, próbując nie zdradzić przed nią nerwowości.
Jeszcze tylko kilka godzin i...
...wtedy rozległ się krzyk.
Zmarszczył lekko brwi, usiłując przypomnieć sobie, kiedy był w tym miejscu po raz ostatni - i czy słyszał wtedy potępionego ducha.
-To chyba nie brzmi, jak zwyczajowe zawodzenie Rowle'a? - zagaił ze sztuczną nonszalancją jednego ze stojących obok synów Juliusa Avery. Prawdę mówiąc, nie był nawet pewny jak powinno brzmieć, ale legendy nie mówiły o jękach tak głośnych, dziwnie niepokojących. Prawdę mówiąc, chciał jedynie wydobyć od lorda jakąś reakcję, jakieś podejrzenia.
Wtedy na jego ramieniu zacisnęły się palce Valerie, obejrzał się przez ramię, dostrzegł jej pobladłą twarz.
-Może powinnaś tu poczekać, najdroższa. Albo we wsi. - zaproponował ściszonym głosem, ale nie mógł podjąć tej decyzji bez udziału gospodarzy polowania - i jeszcze nie zdecydował, czy powinien nalegać.
Dirk, stojący obok, rozglądał się czujnie, marszcząc brwi - jakby nasłuchiwał, albo usiłował skojarzyć ten dźwięk z jakimiś własnymi doświadczeniami. Czuł się w Shropshire trochę obco, ale spędzał tutaj niegdyś każde wakacje - też kojarzył legendy o duchach w Wenlock Edge.
-15 PM łapówki dla stajennego, odpisane ze skrytki
ekwipunek we wsiąkiewce, wziąłem postać zależną (Dirk Doge)
Niedługo potem otrzymał list od lorda nestora Avery i, niezmiernie usatysfakcjonowany i upojony dumą, zapomniał o niepokojach w rodzinnym hrabstwie. Odpisał z fałszywą skromnością, zostawił Valerie notatkę by wyczyściła kalendarz i jak najprędzej udał się do stadniny w pobliżu Londynu aby przekonać się, czy pamięta cokolwiek z branych w dzieciństwie lekcji jazdy konno. Nie pamiętał nic (Dirk też nie, ku jego rozczarowaniu, ale jemu nikt nie dawał lekcji), ale przynajmniej miał kilka dni aby ambitnie i niechętnie poćwiczyć - czego zaprzestał, gdy dostał zakwasów.
Podczas uroczystego obiadu zajął się rozmową z samym nestorem oraz z innymi lordami, chętnie dzieląc się opowieściami z Londynu i z innych zakątków kraju. Jego srebrna mowa i ogłada nie robiła tutaj wrażenia, Averym imponowało co innego - starając się więc, by damy nie słyszały, opowiedział o tym, co mogło zainteresować ich najbardziej. O tym, jak spłonęło Bury St. Edmunds (był dobrym aktorem, choć widziane w Suffolk pozostałości Szatańskiej Pożogi go przerażały, nie dał tego po sobie poznać), popieląc w ogniu mugoli; o tym jak panicznie uciekali rebelianci z targu w Cromer; o tym, jak żałuje, że podczas Brón Trogain nie będą mogli spalić w Wiklinowym Człowieku prawdziwego mugola (jeden z młodszych lordów pokiwał gorliwie głową, jego oczy zalśniły niepokojąco) i wreszcie o tym jak wielkim tchórzem (podkoloryzował to nieco) jest Archibald Prewett. Usłyszał wtedy od jednego z najmłodszych Averych, gorliwego osiemnastolatka, nieco kłopotliwe pytanie dlaczego nie zabił ryżego zdrajcy już na miejscu, ale na szczęście mógł odpowiedzieć coś o woli Czarnego Pana i zmienić temat na ważność tradycji. Przypiął do szaty wojenne medale, zdał sobie sprawę, że inni z ciekawością słuchają o jego walkach w dalszych zakątkach kraju, uśmiechał się skromnie, a wewnątrz kwitł z dumy. Przez wieki Sallowowie pomagali tuszować grzechy Averych, teraz zdawało mu się, że role się nieco odwróciły, że to on miał wreszcie w zanadrzu pikantne opowieści o rzeczach niespotykanych i o ludzkim okrucieństwie.
Żona znakomicie radziła sobie w rozmowie, kątem oka dostrzegł też, jak kokietuje rozmówców, mówiąc o jeździe konno. Zdławił uczucie zazdrości, domyślając się, co chce osiągnąć. Samemu postarał się o to samo, choć inaczej - w trakcie obiadu Dirk (niezaproszony na obiad, ale mający towarzyszyć Corneliusowi na polowaniu) wręczył stajennym drobną łapówkę za najpotulniejsze konia dla Corneliusa i Valerie, potulnego konia dla siebie i baczenie na bezpieczną drogę pana Sallow. Z jednej strony łapówka nie była wygórowana, z drugiej - Cornelius zapłacił ostatnio niewiele mniej za jeden świstoklik, dla stajennego mogła być smakowita.
Po drodze do Wenlock Edge minęli plakaty z informacjami o zaginionych i Cornelius zmarszczył nagle brwi, przypominając sobie opowieści własnej matki, dziwny wyraz twarzy ojca.
Z jednego z plakatów patrzył na niego znajomy rzemieślnik, jubiler, u którego zamówił pierścionek dla Valerie. Pamiętał, że mężczyzna - przeszedłszy na emeryturę i sprzedający swoje wyroby w Shrewsbury - mieszkał w jednej ze wsi, która znajdowała się na ich drodze.
Potem zobaczył więcej plakatów, kobiety, dzieci. Zagaił o to jednego z lordów, ale usłyszał wymijającą odpowiedź. Taktycznie nie odpowiedział nic, ale poczuł ukłucie niepokoju. To naturalne, że lordowie bagatelizują cokolwiek się działo, znał Averych i ich dumę, i ich odwagę, ale ludność wydawała się przestraszona. Może mógłby przekonać ich do działania, w swoim czasie. Na przykład porozmawiać z kimś podczas postoju we wsi - przejeżdżali przez jedną po drodze do Wenlock Edge, ale na razie nie zatrzymali się na dłużej, kierując się na polanę na skraju lasu. Mocniej chwycił wodze, nerwowo obejrzał się na Dirka, a gdy konie stanęły - z ulgą, korzystając z pomocy stajennego, zsiadł z własnego. Rozprostować nogi, nie chciał być na tym grzbiecie dłużej, niż to konieczne - ale na twarz miał przylepiony uśmiech, udając entuzjazm do nadchodzącego polowania. Uśmiechnął się nawet do życzącej mu powodzenia żony, próbując nie zdradzić przed nią nerwowości.
Jeszcze tylko kilka godzin i...
...wtedy rozległ się krzyk.
Zmarszczył lekko brwi, usiłując przypomnieć sobie, kiedy był w tym miejscu po raz ostatni - i czy słyszał wtedy potępionego ducha.
-To chyba nie brzmi, jak zwyczajowe zawodzenie Rowle'a? - zagaił ze sztuczną nonszalancją jednego ze stojących obok synów Juliusa Avery. Prawdę mówiąc, nie był nawet pewny jak powinno brzmieć, ale legendy nie mówiły o jękach tak głośnych, dziwnie niepokojących. Prawdę mówiąc, chciał jedynie wydobyć od lorda jakąś reakcję, jakieś podejrzenia.
Wtedy na jego ramieniu zacisnęły się palce Valerie, obejrzał się przez ramię, dostrzegł jej pobladłą twarz.
-Może powinnaś tu poczekać, najdroższa. Albo we wsi. - zaproponował ściszonym głosem, ale nie mógł podjąć tej decyzji bez udziału gospodarzy polowania - i jeszcze nie zdecydował, czy powinien nalegać.
Dirk, stojący obok, rozglądał się czujnie, marszcząc brwi - jakby nasłuchiwał, albo usiłował skojarzyć ten dźwięk z jakimiś własnymi doświadczeniami. Czuł się w Shropshire trochę obco, ale spędzał tutaj niegdyś każde wakacje - też kojarzył legendy o duchach w Wenlock Edge.
-15 PM łapówki dla stajennego, odpisane ze skrytki
ekwipunek we wsiąkiewce, wziąłem postać zależną (Dirk Doge)
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Atmosfera panująca na polanie mogła wydać się wam niespokojna, chociaż lordowie Avery nie zdradzali zaniepokojenia, najwyraźniej czując się na swoich ziemiach pewnie i swobodnie. Nerwowe nastroje towarzyszyły za to służbie – stajenny, który przez cały czas szedł u boku Valerie, prowadząc jej wierzchowca i pilnując, by droga od zamku do Wenlock Edge minęła jej bezpiecznie – raz po raz rozglądał się na boki, ponurym spojrzeniem obrzucając mijane przez was plakaty. Konie również sprawiały wrażenie zaniepokojonych, w gorącym, dusznym, lipcowym powietrzu dało się słyszeć ich rżenie, od czasu do czasu mocniej uderzały też kopytami o ziemię – mimo że, zgodnie z życzeniem, oboje otrzymaliście wierzchowce doskonale ułożone, o spokojnym usposobieniu. Mimo wysokiej temperatury, pogoda była burzowa: na niebie wisiały ciężkie, nabrzmiałe od wilgoci chmury. Zbierało się na deszcz, ale póki co ani jedna kropla nie spadła na ziemię.
Wycie, które potoczyło się po polanie, dotarło do wszystkich – sprawiając, że przygotowujący się do polowania czarodzieje zamarli na moment, to spoglądając po sobie, to rozglądając się jakby w poszukiwaniu źródła hałasu. Krzyk poniósł się echem, nieco zniekształcony, wydawał się należeć do mężczyzny; zarówno wyczulony na ludzkie emocje Cornelius, jak i obdarzona doskonałym słuchem Valerie, mogli wychwycić w nim mieszaninę przerażenia i bólu.
Stojący obok Corneliusa lord spojrzał na niego, wzruszając ramieniem. – Kto wie, może stary wuj poszerzył repertuar – odparł, starając się brzmieć nonszalancko, choć w jego głosie czaiła się niewypowiedziana niepewność.
A później – krzyk poniósł się znowu, po czym umilkł nagle, urywając się tak gwałtownie, jak tkanina ucięta nożem – i kilka rzeczy stało się jednocześnie.
Znad drzew tworzących otaczający polanę las poderwało się stado czarnych ptaków – trzepocząc głośno skrzydłami, połączyły się w powietrzu w ciemną, zwartą chmarę, po czym zaczęły krążyć nad okolicą, jakby nie chciały zbliżyć się do ziemi. Od gór, poruszając liśćmi drzew, zawiał wiatr; biorąc się znikąd, targając niewzruszonym do tej pory powietrzem, przetoczył się również przez polanę, a kiedy to zrobił – wszyscy mogliście odnieść wrażenie, że słyszycie w nim dziwne dźwięki, jakby szepty, tak jednak subtelne, że można było pomylić je ze szmerem wysokiej trawy. Ludzie rozejrzeli się z niepokojem, a konie – na sekundę zamarłszy w miejscu – zerwały się do ucieczki.
Reakcja była tak nagła, że nikt nie zdążył jej powstrzymać – zgromadzone na polanie wierzchowce, jeden po drugim, spróbowały rzucić się do galopu, rozbiegając się we wszystkich kierunkach; niektóre, których uprzęże trzymały silne dłonie wprawionych w jeździe konnej lordów, udało się zatrzymać w miejscu, ale nadal wierzgały i szarpały łbami, za wszelką cenę próbując się uwolnić. Koń, z którego ledwie chwilę wcześniej zsiadł Cornelius, wyrwał się do przodu, chwilę potem znikając pomiędzy drzewami, para innych zrobiła to samo, zabierając ze sobą swoich jeźdźców, którzy bezskutecznie starali się odzyskać kontrolę nad zwierzętami. Valerie, która w momencie uderzenia wiatru także znajdowała się jeszcze na grzbiecie wierzchowca – również poczuła, jak koń szarpie się gwałtownie, i tylko wyrobione gimnastycznymi ćwiczeniami poczucie równowagi pozwoliło jej nie zsunąć się z pochylonego grzbietu. Nie była jednak w stanie zapanować nad zwierzęciem, które – wyrwawszy uprząż z rąk stajennego chłopca, natychmiast rzucającego się za nim w pogoń – pognało do przodu, przecinając polanę, mijając próbujących zatrzymać go czarodziejów i kierując się między drzewa.
Mistrz gry wita was serdecznie i będzie kontynuował rozgrywkę.
W kolejnej kolejce możecie wykonać dowolną (rozsądną) ilość akcji, nie możecie jednak założyć sukcesu żadnej z nich.
W razie pytań - zapraszam.
Wycie, które potoczyło się po polanie, dotarło do wszystkich – sprawiając, że przygotowujący się do polowania czarodzieje zamarli na moment, to spoglądając po sobie, to rozglądając się jakby w poszukiwaniu źródła hałasu. Krzyk poniósł się echem, nieco zniekształcony, wydawał się należeć do mężczyzny; zarówno wyczulony na ludzkie emocje Cornelius, jak i obdarzona doskonałym słuchem Valerie, mogli wychwycić w nim mieszaninę przerażenia i bólu.
Stojący obok Corneliusa lord spojrzał na niego, wzruszając ramieniem. – Kto wie, może stary wuj poszerzył repertuar – odparł, starając się brzmieć nonszalancko, choć w jego głosie czaiła się niewypowiedziana niepewność.
A później – krzyk poniósł się znowu, po czym umilkł nagle, urywając się tak gwałtownie, jak tkanina ucięta nożem – i kilka rzeczy stało się jednocześnie.
Znad drzew tworzących otaczający polanę las poderwało się stado czarnych ptaków – trzepocząc głośno skrzydłami, połączyły się w powietrzu w ciemną, zwartą chmarę, po czym zaczęły krążyć nad okolicą, jakby nie chciały zbliżyć się do ziemi. Od gór, poruszając liśćmi drzew, zawiał wiatr; biorąc się znikąd, targając niewzruszonym do tej pory powietrzem, przetoczył się również przez polanę, a kiedy to zrobił – wszyscy mogliście odnieść wrażenie, że słyszycie w nim dziwne dźwięki, jakby szepty, tak jednak subtelne, że można było pomylić je ze szmerem wysokiej trawy. Ludzie rozejrzeli się z niepokojem, a konie – na sekundę zamarłszy w miejscu – zerwały się do ucieczki.
Reakcja była tak nagła, że nikt nie zdążył jej powstrzymać – zgromadzone na polanie wierzchowce, jeden po drugim, spróbowały rzucić się do galopu, rozbiegając się we wszystkich kierunkach; niektóre, których uprzęże trzymały silne dłonie wprawionych w jeździe konnej lordów, udało się zatrzymać w miejscu, ale nadal wierzgały i szarpały łbami, za wszelką cenę próbując się uwolnić. Koń, z którego ledwie chwilę wcześniej zsiadł Cornelius, wyrwał się do przodu, chwilę potem znikając pomiędzy drzewami, para innych zrobiła to samo, zabierając ze sobą swoich jeźdźców, którzy bezskutecznie starali się odzyskać kontrolę nad zwierzętami. Valerie, która w momencie uderzenia wiatru także znajdowała się jeszcze na grzbiecie wierzchowca – również poczuła, jak koń szarpie się gwałtownie, i tylko wyrobione gimnastycznymi ćwiczeniami poczucie równowagi pozwoliło jej nie zsunąć się z pochylonego grzbietu. Nie była jednak w stanie zapanować nad zwierzęciem, które – wyrwawszy uprząż z rąk stajennego chłopca, natychmiast rzucającego się za nim w pogoń – pognało do przodu, przecinając polanę, mijając próbujących zatrzymać go czarodziejów i kierując się między drzewa.
W kolejnej kolejce możecie wykonać dowolną (rozsądną) ilość akcji, nie możecie jednak założyć sukcesu żadnej z nich.
W razie pytań - zapraszam.
Nie mogła nie skupić się na zachowaniu stajennego prowadzącego jej konia. Rozglądał się nerwowo na boki, a przez to pod skórą Valerie zalęgło się poczucie, że powinna zrobić to samo; i choć trzymała dobrą minę do złej gry — uśmiechając się urzekająco, ciepło i wdzięcznie do każdego, kto tylko zwrócił ku niej swe oczy — nie mogła powstrzymać się przed myślami, które podpowiadały jej, że coś jest nie tak, jak być powinno. Dopiero teraz w pełni mogła docenić zimny spokój, który bił z lic wszystkich o nazwisku Avery. Odruchowo szukała wzrokiem swego męża — przy jego boku, naturalnie, czując się najbezpieczniej. Wydawało się jednak, że wszystko było pod kontrolą. Może to po prostu przewrażliwienie związane z rozwijającym się pod jej sercem dzieckiem? Nawet nie zauważyła, gdy odruchowo ułożyła lewą dłoń na podbrzuszu.
Skup się na czymś innym, szeptała sobie w głowie. Skoro prowadził ją stajenny, mogła przenieść myśli gdzieś indziej — na przykład na niebo, zanosiło się na burzę. O tak, niebo było zdecydowanie lepszym miejscem do skupienia wzroku, twarze spoglądające z plakatów i rozpaczliwe notatki pozostawione przez rodziny zaginionych wyciskały zdecydowanie za dużo emocji od i tak naturalnie wrażliwej artystki.
Krzyk przeciął powietrze. Męski, tak się wydawało, przepełniony bólem i strachem. Valerie wyprostowała plecy, napięła wszystkie mięśnie w wyrazie zaskoczenia, spoglądając najpierw w kierunku Corneliusa, otwierając już potraktowane czerwoną szminką usta, aby odpowiedzieć, że chętnie zostanie w wiosce i poczeka, ale los... Och, los przecież miał na nią inne plany.
Gdy w powietrze wzbiły się ptaki, tworząc czarne zamieszanie wśród niebios, przestraszona Valerie skuliła się nieco. Ramiona uniosły się do góry, chowając między siebie szyję, w dodatku zacisnęła powieki. Zamarła w tej pozycji na kilka sekund, kilka sekund, które mogła poświęcić na zejście z konia, ale wśród narastającego zgiełku, wycia wiatru, które coraz bardziej niepokojąco przypominało szepty, chyba szepty, nie zdążyła się poruszyć tak, jakby tego chciała.
Poczuła nagłe szarpnięcie, zachwianie równowagi. Ciało zareagowało samo, umysł nie rozumiał, że właśnie znalazła się w niebezpieczeństwie, że koń, do tej pory naprawdę spokojny i poddany woli stajennego, ruszył przed siebie, podobnie swoim pobratymcom. Uda zacisnęły się mocniej po obu bokach konia, a tułów pochylił się do przodu. W desperackiej próbie utrzymania się na koniu ułożyła się na szyi zwierzęcia, obejmując ją prawą, silniejszą ręką. Lewą próbowała pochwycić lejce, może spróbować w jakiś sposób zmusić zwierzę do zatrzymania się.
— Stój! Zatrzymaj się! — krzyknęła do zwierzęcia, mając nadzieję, że jakimś cudem będzie w stanie jej wysłuchać. Czy ktokolwiek widział, jak jej koń zerwał się do biegu? Czy ktokolwiek ruszył za nią w pogoń?
Serce uderzało w jej piersi coraz bardziej panicznie. Musiała przede wszystkim zadbać o to, by nie spaść z konia. A nawet jeżeli — próbować ochronić nie siebie, a dziecko. Przede wszystkim jej drogie, kochane i wyczekiwane maleństwo. Musiała sprawić, by Cornelius wiedział, gdzie jej szukać. Przecież musiał, musiał ruszyć za nią w pościg. Przynajmniej posłać Dirka.
Na moment przerwała próby chwycenia wodzy. Tym razem objęła konia lewą ręką, wciąż przylegając górną częścią tułowia do szyi zwierzęcia. Prawą ręką sięgnęła do schowanej między fałdami wyjściowej sukni różdżki. Panika podpowiadała jej wyłącznie jedno zaklęcie.
— Sonorus! — skierowała różdżkę na siebie, mając nadzieję, że zaklęcie się powiedzie. Niezależnie od efektu, od razu zaczęła raz jeszcze krzyczeć. — Pomocy! Pomocy, tutaj jestem! Nie mogę się zatrzymać!
Skup się na czymś innym, szeptała sobie w głowie. Skoro prowadził ją stajenny, mogła przenieść myśli gdzieś indziej — na przykład na niebo, zanosiło się na burzę. O tak, niebo było zdecydowanie lepszym miejscem do skupienia wzroku, twarze spoglądające z plakatów i rozpaczliwe notatki pozostawione przez rodziny zaginionych wyciskały zdecydowanie za dużo emocji od i tak naturalnie wrażliwej artystki.
Krzyk przeciął powietrze. Męski, tak się wydawało, przepełniony bólem i strachem. Valerie wyprostowała plecy, napięła wszystkie mięśnie w wyrazie zaskoczenia, spoglądając najpierw w kierunku Corneliusa, otwierając już potraktowane czerwoną szminką usta, aby odpowiedzieć, że chętnie zostanie w wiosce i poczeka, ale los... Och, los przecież miał na nią inne plany.
Gdy w powietrze wzbiły się ptaki, tworząc czarne zamieszanie wśród niebios, przestraszona Valerie skuliła się nieco. Ramiona uniosły się do góry, chowając między siebie szyję, w dodatku zacisnęła powieki. Zamarła w tej pozycji na kilka sekund, kilka sekund, które mogła poświęcić na zejście z konia, ale wśród narastającego zgiełku, wycia wiatru, które coraz bardziej niepokojąco przypominało szepty, chyba szepty, nie zdążyła się poruszyć tak, jakby tego chciała.
Poczuła nagłe szarpnięcie, zachwianie równowagi. Ciało zareagowało samo, umysł nie rozumiał, że właśnie znalazła się w niebezpieczeństwie, że koń, do tej pory naprawdę spokojny i poddany woli stajennego, ruszył przed siebie, podobnie swoim pobratymcom. Uda zacisnęły się mocniej po obu bokach konia, a tułów pochylił się do przodu. W desperackiej próbie utrzymania się na koniu ułożyła się na szyi zwierzęcia, obejmując ją prawą, silniejszą ręką. Lewą próbowała pochwycić lejce, może spróbować w jakiś sposób zmusić zwierzę do zatrzymania się.
— Stój! Zatrzymaj się! — krzyknęła do zwierzęcia, mając nadzieję, że jakimś cudem będzie w stanie jej wysłuchać. Czy ktokolwiek widział, jak jej koń zerwał się do biegu? Czy ktokolwiek ruszył za nią w pogoń?
Serce uderzało w jej piersi coraz bardziej panicznie. Musiała przede wszystkim zadbać o to, by nie spaść z konia. A nawet jeżeli — próbować ochronić nie siebie, a dziecko. Przede wszystkim jej drogie, kochane i wyczekiwane maleństwo. Musiała sprawić, by Cornelius wiedział, gdzie jej szukać. Przecież musiał, musiał ruszyć za nią w pościg. Przynajmniej posłać Dirka.
Na moment przerwała próby chwycenia wodzy. Tym razem objęła konia lewą ręką, wciąż przylegając górną częścią tułowia do szyi zwierzęcia. Prawą ręką sięgnęła do schowanej między fałdami wyjściowej sukni różdżki. Panika podpowiadała jej wyłącznie jedno zaklęcie.
— Sonorus! — skierowała różdżkę na siebie, mając nadzieję, że zaklęcie się powiedzie. Niezależnie od efektu, od razu zaczęła raz jeszcze krzyczeć. — Pomocy! Pomocy, tutaj jestem! Nie mogę się zatrzymać!
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Valerie Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Uśmiechnął się uprzejmie, tak jak wypadało w odpowiedzi na jakąkolwiek dowcipną uwagę z ust lorda. Nawet niezabawną i wymuszoną. Był w takich sytuacjach niezłym aktorem, ale zdawało mu się, że lord tylko udaje nonszalancję - podobnie jak on sam. Echo krzyku nadal dźwięczało mu w uszach, uniemożliwiając prędkie znalezienie równie dowcipnej riposty, napawając nieokreślonym niepokojem. Słyszał czasem duchy, ostatnio jego martwa ciotka zawodziła nawet w rodzinnej krypcie po tym, jak intruz rozbił urnę z prochami jej ulubionego kota (wreszcie!). Nigdy nie słyszał jednak, by duch brzmiał tak. Podobnie brzmiały za to protesty ludzi do których umysłów się włamywał lub krzyki słyszane w ich wspomnieniach, przesycone przerażeniem i bólem.
Tak krzyczeli ci, którym zależało na życiu.
Krzyk rozbrzmiał jeszcze raz, wzmacniając w Corneliusie te złe przeczucia. Choć niewiele rzeczy było w stanie go przerazić, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach - a cisza, która zapadła, wcale nie przyniosła ulgi i zdawała się dziwnie głucha.
Powiał wiatr, szmer brzmiał jak szepty...
...a może faktycznie słyszał szepty? Wiedziony irracjonalną ciekawością spróbował wyłowić pojedyncze słowa - nie wiedząc jeszcze, że za chwilę będzie żałował tej sekundy zwłoki. Nagły ruch, może rżenie konia - i instynktownie podniósł wzrok, instynktownie (za późno, za późno) szukając spojrzeniem żony.
-Valerie...! - własny głos dobiegł do niego jak z oddali, gdy serce podeszło mu do gardła, gdy zobaczył jak żona chwieje się w siodle i wyobraźnia podpowiedziała mu najgorsze scenariusze.
Bywał tchórzliwy, unikał niebezpieczeństwa, ale chełpił się ostrożnością i trzeźwym myśleniem - jeszcze nigdy nie sparaliżował go strach, nigdy nie doświadczył w rzeczywistości tak okropnego, obezwładniającego uczucia. Miłość była słabością, miłość była zdolna zniewolić człowieka strachem - wiedział to od ojca, zawsze się tego obawiał, doświadczył już czegoś podobnego, ale w cudzych wspomnieniach.
Tak czuła się Jade, gdy pod nogami Solasa buchnął ogień, na jej oczach.
Nigdy nie zapomniał wspomnienia szwagierki, oddanego mu dobrowolnie. Było chyba jedynym wspomnieniem, którego doświadczenia żałował.
A teraz podobny strach ogarniał go w jego życiu, Valerie, dziecko, koń zrywający się do galopu prędko, zbyt prędko, nie był na polowaniach tak dawno, że chyba zapomniał jak prędkie potrafią być konie - i nie wiedział, jak bardzo spowalnia myśli ten rodzaj strachu. Gdy podniósł różdżkę, szukając w myślach inkantacji zdolnej zatrzymać zwierzęcia bez szkody dla jeźdźca - wierzchowiec zniknął już między drzewami.
Uświadomił sobie, że jego koń też uciekł, widział go kątem oka - nie potrafił go zatrzymać, nie potrafiłby nad nim zapanować, koń się zresztą nie liczył, choć w tyle umysłu pojawiła się upokarzająca myśl że nie ma jak jej ścigać. Choć na koniu i tak nie wiedziałby jak, nie sam.
Obok wciąż stał Dirk, równie zszokowany zniknięciem pani Sallow. Bliżej drzew widać było plecy biegnącego stajennego.
Cornelius poczuł uderzenie złości na myśl, że młody chłopak wyrwał się do przodu prędzej niż jego własny ochroniarz (i on sam).
-Za nią! - warknął do Doge'a. Za wszelką cenę - chciał dodać, ale pomimo trzymania ciąży żony w tajemnicy pochwalił się Dirkowi perspektywą dziedzica (Doge był jedyną osobą, w której dyskrecję wierzył).
Ochroniarz musiał widzieć jak Sallow patrzy na żonę, musiał wiedzieć, że muszą ją znaleźć za wszelką cenę - bo nie czekając na dalsze rozkazy, krzyknął od razu:
-Ascendio! - nie znając się na koniach, Dirk postanowił sięgnąć po magię, którą znał najlepiej, chcąc by różdżka pociągnęła go jak najbliżej drzew i gotów w razie konieczności powtórzyć zaklęcie, powtarzać je do skutku. Widział, w którą stronę uciekł koń Valerie, ale po pierwszym Ascendio przyszło mu do głowy by nie rzucać na ślepo - i przytomniej dodał -Homenum Revelio! - by utkwić czujny wzrok w dali, chcąc oszacować efekty zaklęcia bądź spróbować zlokalizować Valerie i bez niego, szukając śladów lub nasłuchując krzyków o pomoc.
Cornelius próbował się skupić, odegnać natrętne wspomnienie o plakatach z zaginionymi. Nie pozwoli by jego żona i dziecię zostały kolejnymi z nich, ale czuł się wściekle bezsilny, pokonany przez durnego konia. Konia, na którym nie umiał jeździć - ale ktoś z obecnych umiał.
Odszukał wzrokiem lorda na koniu*, podbiegł bliżej, by utkwić w arystokracie zdeterminowane spojrzenie. Zdawał sobie sprawę, że pomimo statusu bohatera wojennego proszenie o pilną przysługę lordów Avery nie jest proste i wymaga taktu, że musi na moment powściągnąć panikę - ale wiedział, jak rozmawiać z arystokratami z rodzinnych stron, wiedział jak dobierać słowa, wiedział też jaki argument może ich poruszyć. W razie potrzeby wiedział też, jak udawać emocje - ale dzisiaj nie musiał grać. Przerażenie i napięcie były szczere.
-Sir, moja żona - jej wierzchowiec pognał tam. Nie jeździ dobrze konno, jest sama i brzemienna - od ślubu minęły dwa miesiące, w teorii mógł wiedzieć, ale w praktyce tego nie kalkulował. Bezpieczeństwo Valerie było ważniejsze od utrzymywania jej stanu w pewnej dyskrecji, a argument o dziecku, czystokrwistym dziedzicu, mógł pomóc arystokracie zrozumieć determinację proszącego. -Boję się myśleć, co może się jej stać - słyszeli upiorny krzyk, ale nawet jeśli lord wolał go bagatelizować, to sam upadek z konia brzemiennej kobiety powinien być wystarczającym powodem do pośpiechu. -Mój koń uciekł, błagam o pomoc, muszę za nią jechać - a doświadczenie lorda w siodle jest nieporównywalnie większe od mojego. - mówił w pośpiechu, ale pamiętał by zamiast przyznać się do bezsilności - wpleść w słowa komplement. Chciał wejść na konia, dzielić go z lordem - jeśli mu pozwoli. Nie znał się na koniach, nie wiedział, czy arystokrata potrafi go okiełznać i czy pościg jest możliwy, ale liczył w tej kwestii na zdanie doświadczonego jeźdźca, licząc że utrzyma się w jego siodle. W razie odmowy był gotów biec, ale wybrał pewniejsze swoim zdaniem wyjście, zwłaszcza że Dirk puścił się już w pościg.
-Co jest za drzewami...? - wyrwało mu się jeszcze, arystokrata znał te tereny.
Dirk:
1. Ascendio
2. Homenum Revelio
3. Spostrzegawczość
Cornelius:
perswazja & wsiadam na konia albo biegnę za Dirkiem
*prawdopodobnie to lord, z którym Cornelius właśnie rozmawiał jeśli jego koń nie uciekł - ale jeśli uciekł (bo lord stał) to Cornelius przytomnie spróbował wybrać kogoś, kto był w siodle i zapanował nad własnym wierzchowcem
Tak krzyczeli ci, którym zależało na życiu.
Krzyk rozbrzmiał jeszcze raz, wzmacniając w Corneliusie te złe przeczucia. Choć niewiele rzeczy było w stanie go przerazić, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach - a cisza, która zapadła, wcale nie przyniosła ulgi i zdawała się dziwnie głucha.
Powiał wiatr, szmer brzmiał jak szepty...
...a może faktycznie słyszał szepty? Wiedziony irracjonalną ciekawością spróbował wyłowić pojedyncze słowa - nie wiedząc jeszcze, że za chwilę będzie żałował tej sekundy zwłoki. Nagły ruch, może rżenie konia - i instynktownie podniósł wzrok, instynktownie (za późno, za późno) szukając spojrzeniem żony.
-Valerie...! - własny głos dobiegł do niego jak z oddali, gdy serce podeszło mu do gardła, gdy zobaczył jak żona chwieje się w siodle i wyobraźnia podpowiedziała mu najgorsze scenariusze.
Bywał tchórzliwy, unikał niebezpieczeństwa, ale chełpił się ostrożnością i trzeźwym myśleniem - jeszcze nigdy nie sparaliżował go strach, nigdy nie doświadczył w rzeczywistości tak okropnego, obezwładniającego uczucia. Miłość była słabością, miłość była zdolna zniewolić człowieka strachem - wiedział to od ojca, zawsze się tego obawiał, doświadczył już czegoś podobnego, ale w cudzych wspomnieniach.
Tak czuła się Jade, gdy pod nogami Solasa buchnął ogień, na jej oczach.
Nigdy nie zapomniał wspomnienia szwagierki, oddanego mu dobrowolnie. Było chyba jedynym wspomnieniem, którego doświadczenia żałował.
A teraz podobny strach ogarniał go w jego życiu, Valerie, dziecko, koń zrywający się do galopu prędko, zbyt prędko, nie był na polowaniach tak dawno, że chyba zapomniał jak prędkie potrafią być konie - i nie wiedział, jak bardzo spowalnia myśli ten rodzaj strachu. Gdy podniósł różdżkę, szukając w myślach inkantacji zdolnej zatrzymać zwierzęcia bez szkody dla jeźdźca - wierzchowiec zniknął już między drzewami.
Uświadomił sobie, że jego koń też uciekł, widział go kątem oka - nie potrafił go zatrzymać, nie potrafiłby nad nim zapanować, koń się zresztą nie liczył, choć w tyle umysłu pojawiła się upokarzająca myśl że nie ma jak jej ścigać. Choć na koniu i tak nie wiedziałby jak, nie sam.
Obok wciąż stał Dirk, równie zszokowany zniknięciem pani Sallow. Bliżej drzew widać było plecy biegnącego stajennego.
Cornelius poczuł uderzenie złości na myśl, że młody chłopak wyrwał się do przodu prędzej niż jego własny ochroniarz (i on sam).
-Za nią! - warknął do Doge'a. Za wszelką cenę - chciał dodać, ale pomimo trzymania ciąży żony w tajemnicy pochwalił się Dirkowi perspektywą dziedzica (Doge był jedyną osobą, w której dyskrecję wierzył).
Ochroniarz musiał widzieć jak Sallow patrzy na żonę, musiał wiedzieć, że muszą ją znaleźć za wszelką cenę - bo nie czekając na dalsze rozkazy, krzyknął od razu:
-Ascendio! - nie znając się na koniach, Dirk postanowił sięgnąć po magię, którą znał najlepiej, chcąc by różdżka pociągnęła go jak najbliżej drzew i gotów w razie konieczności powtórzyć zaklęcie, powtarzać je do skutku. Widział, w którą stronę uciekł koń Valerie, ale po pierwszym Ascendio przyszło mu do głowy by nie rzucać na ślepo - i przytomniej dodał -Homenum Revelio! - by utkwić czujny wzrok w dali, chcąc oszacować efekty zaklęcia bądź spróbować zlokalizować Valerie i bez niego, szukając śladów lub nasłuchując krzyków o pomoc.
Cornelius próbował się skupić, odegnać natrętne wspomnienie o plakatach z zaginionymi. Nie pozwoli by jego żona i dziecię zostały kolejnymi z nich, ale czuł się wściekle bezsilny, pokonany przez durnego konia. Konia, na którym nie umiał jeździć - ale ktoś z obecnych umiał.
Odszukał wzrokiem lorda na koniu*, podbiegł bliżej, by utkwić w arystokracie zdeterminowane spojrzenie. Zdawał sobie sprawę, że pomimo statusu bohatera wojennego proszenie o pilną przysługę lordów Avery nie jest proste i wymaga taktu, że musi na moment powściągnąć panikę - ale wiedział, jak rozmawiać z arystokratami z rodzinnych stron, wiedział jak dobierać słowa, wiedział też jaki argument może ich poruszyć. W razie potrzeby wiedział też, jak udawać emocje - ale dzisiaj nie musiał grać. Przerażenie i napięcie były szczere.
-Sir, moja żona - jej wierzchowiec pognał tam. Nie jeździ dobrze konno, jest sama i brzemienna - od ślubu minęły dwa miesiące, w teorii mógł wiedzieć, ale w praktyce tego nie kalkulował. Bezpieczeństwo Valerie było ważniejsze od utrzymywania jej stanu w pewnej dyskrecji, a argument o dziecku, czystokrwistym dziedzicu, mógł pomóc arystokracie zrozumieć determinację proszącego. -Boję się myśleć, co może się jej stać - słyszeli upiorny krzyk, ale nawet jeśli lord wolał go bagatelizować, to sam upadek z konia brzemiennej kobiety powinien być wystarczającym powodem do pośpiechu. -Mój koń uciekł, błagam o pomoc, muszę za nią jechać - a doświadczenie lorda w siodle jest nieporównywalnie większe od mojego. - mówił w pośpiechu, ale pamiętał by zamiast przyznać się do bezsilności - wpleść w słowa komplement. Chciał wejść na konia, dzielić go z lordem - jeśli mu pozwoli. Nie znał się na koniach, nie wiedział, czy arystokrata potrafi go okiełznać i czy pościg jest możliwy, ale liczył w tej kwestii na zdanie doświadczonego jeźdźca, licząc że utrzyma się w jego siodle. W razie odmowy był gotów biec, ale wybrał pewniejsze swoim zdaniem wyjście, zwłaszcza że Dirk puścił się już w pościg.
-Co jest za drzewami...? - wyrwało mu się jeszcze, arystokrata znał te tereny.
Dirk:
1. Ascendio
2. Homenum Revelio
3. Spostrzegawczość
Cornelius:
perswazja & wsiadam na konia albo biegnę za Dirkiem
*prawdopodobnie to lord, z którym Cornelius właśnie rozmawiał jeśli jego koń nie uciekł - ale jeśli uciekł (bo lord stał) to Cornelius przytomnie spróbował wybrać kogoś, kto był w siodle i zapanował nad własnym wierzchowcem
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 6
--------------------------------
#2 'k100' : 53
--------------------------------
#3 'k100' : 25
#1 'k100' : 6
--------------------------------
#2 'k100' : 53
--------------------------------
#3 'k100' : 25
Wierzchowiec Valerie gnał przed siebie, nie zwracając uwagi na jej nawoływania ani ramiona kurczowo zaciśnięte wokół szyi; spłoszony wbiegł pomiędzy drzewa, bardzo szybko odnajdując biegnącą pomiędzy nimi ścieżkę. Valerie widziała drobnie kamienie i fragmenty kory uciekające mu spod kopyt, a wraz z każdym pokonywanym metrem coraz trudniej było jej utrzymać się na grzbiecie zwierzęcia; czuła pieczenie ramion, a gdy sięgnęła po różdżkę, przez moment mogła być pewna, że za chwilę zsunie się na ziemię – jednak rzucone zaklęcie okazało się wyjątkowo celne, niemal natychmiast zwiększając siłę jej głosu. Jej przepełniony strachem krzyk poniósł się dookoła wyraźnie, z pewnością docierając daleko – czy jednak wystarczająco, by sięgnąć pozostałych na polanie czarodziejów? Tego Valerie nie mogła być pewna, trudno było jej ocenić, jaką odległość pokonała na grzbiecie uciekającego na oślep konia, nie miała zresztą czasu się nad tym zastanawiać – bo jej uszy wypełniło nagle głośne rżenie, po czym wierzchowiec zatrzymał się gwałtownie i szarpnął się, unosząc w górę przednie nogi. Przytrzymująca się go tylko jedną ręką czarownica nie miała szans utrzymać się w siodle, poczuła, jak traci równowagę, jak jej ciało niekontrolowanie przechyla się najpierw do tyłu, a później w prawo, bezwładnie lecąc w stronę ziemi. Leśna ściółka tylko odrobinę zamortyzowała uderzenie, Valerie upadła – najpierw na prawy bark i plecy, do których sekundę później dołączyła reszta ciała. Ostry ból rozlał się wzdłuż jej łopatki, biegnąc w dół kręgosłupa, z płuc na krótką chwilę uciekło powietrze, ale artystce szczęśliwie udało się uniknąć uderzenia tyłem głowy o ścieżkę. Była w stanie dźwignąć się do pozycji siedzącej, a jeśli to zrobiła – dostrzegła najpierw, jak jej wierzchowiec zrywa się do biegu i znika pomiędzy drzewami, a później: co go spłoszyło.
Na ścieżce, kilka metrów przed nią, stała istota utkana z cienia – tak czarna, że zdawała się pochłaniać światło z otoczenia, a spoglądając w jej kierunku miało się wrażenie, że patrzy się prosto w głęboką studnię. Stała na dwóch chudych, długich nogach, kształtem przypominając człowieka – choć człowiekiem z pewnością nie była; kościste, zakończone trzema wygiętymi szponami ramiona były zbyt długie, ze zgarbionych pleców wystawało coś podobnego do kolców, a z łysej czaszki wyrastało imponujące, powyginane, przypominające leśne gałęzie poroże. Słysząc krzyk Valerie, istota obróciła się w jej kierunku, przez przerażająco długą chwilę spoglądając prosto na nią, krzyżując z nią oczy w kolorze szkarłatu – jednak coś za plecami czarownicy musiało ją spłoszyć, bo w końcu odwróciła się, pochyliła niczym atakujące zwierzę i pognała pomiędzy drzewa – w chwili zagłębiania się w rzucany przez nie cień zamieniając się w strzęp czarnej mgły.
Ochroniarzowi Corneliusa nie trzeba było dwa razy wydawać polecenia – w reakcji na okrzyk rzucił się w stronę drzew od razu, ale wyciągnięta różdżka nie pociągnęła go do przodu. Bez względu na to – oraz pomimo faktu, że pieszo nie miał szans dogonić uciekającego wierzchowca – biegł dalej. Rzucone zaklęcie pozwoliło mu na dostrzeżenie znajdujących się najbliżej sylwetek, a chociaż Valerie szybko znalazła się poza zasięgiem wykrywającej magii, to ta okazała się niepotrzebna – bo jej wzmocniony głos poniósł się po polanie, ułatwiając podążenie jej śladem.
Arystokrata, do którego podbiegł Cornelius, przez dłuższą chwilę sam był w tarapatach – spłoszony koń szarpał się i rżał, w widoczny sposób próbując zrzucić z siebie jeźdźca, i tylko determinacja i doświadczenie pozwoliły Avery’emu na utrzymanie się w siodle. Gdy podmuch wiatru przemknął po polanie, wreszcie ustając, a niesione nim szepty ucichły, zwierzę natychmiast się uspokoiło, pozwalając lordowi na wysłuchanie napiętych słów Corneliusa. Skinął głową, wyciągając w jego stronę rękę, żeby pomóc mu wdrapać się na koński grzbiet. – Prędko – powiedział jedynie, a gdy tylko czarodziej zajął miejsce za jego plecami, zacisnął mocniej dłonie na wodzach i pogonił wierzchowca, kierując go między drzewa – dokładnie w miejsce, w którym zniknęła Valerie. – Las ciągnie się przez kilkaset metrów, wzdłuż jeziora – później ścieżka odbija w stronę przełęczy – odpowiedział, nie odwracając się za siebie i nie odrywając skupionego spojrzenia od trasy. Nie zareagował też, mijając biegnącego z wyciągniętą różdżką Dirka, zmuszając konia do zatrzymania się dopiero, gdy ścieżka rozlała się szerzej – choć po chwili stało się jasne, że to nie zmiana w terenie popchnęła go do tej decyzji. Wychylając się zza pleców arystokraty, Cornelius mógł dostrzec leżącą na ziemi czarownicę, szczęśliwie – wyglądającą na przytomną, nawet jeśli przerażoną. Ani Sallow, ani Avery nie widzieli cienistej istoty, unosząc spojrzenie zauważyli jednak coś innego – coś, co sprawiło, że stało się jasne, skąd pochodził wcześniejszy, potępieńczy krzyk.
Przybitego do drzewa człowieka Valerie dostrzegła dokładnie w tym samym momencie, w którym zrobili to Cornelius i lord Avery. Mężczyzna, nieprzytomny lub martwy, wisiał kilka metrów od niej, w pobliżu miejsca, w którym wcześniej widziała istotę. Jego klatkę piersiową przebito na wylot ostrą, ułamaną gałęzią, na której następnie zawisło ciało; z rany wypływała krew, przesiąkając przez materiał jasnej, rozchełstanej na piersi koszuli. Głowa mężczyzny skierowana była do dołu, zwisając bezwładnie, a dłuższe włosy zasłaniały policzki, uniemożliwiając dostrzeżenie jego twarzy. Na stopach nie miał butów i nie było widać ich nigdzie w okolicy.
Valerie - 180/220 (-5) (30 - stłuczony bark i plecy, 10 - psychiczne)
Możecie uznać, że Dirk dobiegnie do was pod koniec obecnie trwającej tury.
Mistrz gry będzie kontynuował rozgrywkę.
Na ścieżce, kilka metrów przed nią, stała istota utkana z cienia – tak czarna, że zdawała się pochłaniać światło z otoczenia, a spoglądając w jej kierunku miało się wrażenie, że patrzy się prosto w głęboką studnię. Stała na dwóch chudych, długich nogach, kształtem przypominając człowieka – choć człowiekiem z pewnością nie była; kościste, zakończone trzema wygiętymi szponami ramiona były zbyt długie, ze zgarbionych pleców wystawało coś podobnego do kolców, a z łysej czaszki wyrastało imponujące, powyginane, przypominające leśne gałęzie poroże. Słysząc krzyk Valerie, istota obróciła się w jej kierunku, przez przerażająco długą chwilę spoglądając prosto na nią, krzyżując z nią oczy w kolorze szkarłatu – jednak coś za plecami czarownicy musiało ją spłoszyć, bo w końcu odwróciła się, pochyliła niczym atakujące zwierzę i pognała pomiędzy drzewa – w chwili zagłębiania się w rzucany przez nie cień zamieniając się w strzęp czarnej mgły.
Ochroniarzowi Corneliusa nie trzeba było dwa razy wydawać polecenia – w reakcji na okrzyk rzucił się w stronę drzew od razu, ale wyciągnięta różdżka nie pociągnęła go do przodu. Bez względu na to – oraz pomimo faktu, że pieszo nie miał szans dogonić uciekającego wierzchowca – biegł dalej. Rzucone zaklęcie pozwoliło mu na dostrzeżenie znajdujących się najbliżej sylwetek, a chociaż Valerie szybko znalazła się poza zasięgiem wykrywającej magii, to ta okazała się niepotrzebna – bo jej wzmocniony głos poniósł się po polanie, ułatwiając podążenie jej śladem.
Arystokrata, do którego podbiegł Cornelius, przez dłuższą chwilę sam był w tarapatach – spłoszony koń szarpał się i rżał, w widoczny sposób próbując zrzucić z siebie jeźdźca, i tylko determinacja i doświadczenie pozwoliły Avery’emu na utrzymanie się w siodle. Gdy podmuch wiatru przemknął po polanie, wreszcie ustając, a niesione nim szepty ucichły, zwierzę natychmiast się uspokoiło, pozwalając lordowi na wysłuchanie napiętych słów Corneliusa. Skinął głową, wyciągając w jego stronę rękę, żeby pomóc mu wdrapać się na koński grzbiet. – Prędko – powiedział jedynie, a gdy tylko czarodziej zajął miejsce za jego plecami, zacisnął mocniej dłonie na wodzach i pogonił wierzchowca, kierując go między drzewa – dokładnie w miejsce, w którym zniknęła Valerie. – Las ciągnie się przez kilkaset metrów, wzdłuż jeziora – później ścieżka odbija w stronę przełęczy – odpowiedział, nie odwracając się za siebie i nie odrywając skupionego spojrzenia od trasy. Nie zareagował też, mijając biegnącego z wyciągniętą różdżką Dirka, zmuszając konia do zatrzymania się dopiero, gdy ścieżka rozlała się szerzej – choć po chwili stało się jasne, że to nie zmiana w terenie popchnęła go do tej decyzji. Wychylając się zza pleców arystokraty, Cornelius mógł dostrzec leżącą na ziemi czarownicę, szczęśliwie – wyglądającą na przytomną, nawet jeśli przerażoną. Ani Sallow, ani Avery nie widzieli cienistej istoty, unosząc spojrzenie zauważyli jednak coś innego – coś, co sprawiło, że stało się jasne, skąd pochodził wcześniejszy, potępieńczy krzyk.
Przybitego do drzewa człowieka Valerie dostrzegła dokładnie w tym samym momencie, w którym zrobili to Cornelius i lord Avery. Mężczyzna, nieprzytomny lub martwy, wisiał kilka metrów od niej, w pobliżu miejsca, w którym wcześniej widziała istotę. Jego klatkę piersiową przebito na wylot ostrą, ułamaną gałęzią, na której następnie zawisło ciało; z rany wypływała krew, przesiąkając przez materiał jasnej, rozchełstanej na piersi koszuli. Głowa mężczyzny skierowana była do dołu, zwisając bezwładnie, a dłuższe włosy zasłaniały policzki, uniemożliwiając dostrzeżenie jego twarzy. Na stopach nie miał butów i nie było widać ich nigdzie w okolicy.
Możecie uznać, że Dirk dobiegnie do was pod koniec obecnie trwającej tury.
Mistrz gry będzie kontynuował rozgrywkę.
Kurczowo trzymając się szyi zwierzęcia, próbowała podejmować kolejne próby zapanowania nad sytuacją, lecz te przypominały fragmenty kory i kamyki uciekające spod kopyt przerażonego zwierzęcia. Nic nie warte, miałkie, wyrzucane w powietrze siłą kogoś — czegoś — silniejszego. Jakże mogła odnieść sukces, uspokoić zwierzę, jeżeli sama nie potrafiła się uspokoić? Panika płynęła w żyłach wartko i chętnie, odbierając jej twarzy cały koloryt, bo większość sił poczęła wkładać w zdesperowane nawoływania, czując, jak jej ramiona odmawiają posłuszeństwa. Była kobietą drobnej budowy, delikatną, ale niezupełnie wiotką. Bez umiejętności jazdy konnej i tak cudem utrzymywała się na grzbiecie zwierzęcia, ale czuła, z każdą kolejną sekundą, że jej chwile na nim są policzone.
Rżenie swym hałasem przeszyło jej całe ciało. To już, zdążyła pomyśleć, szykując się na najgorsze. Nie była co prawda pewna, co może się stać, nie miała doświadczenia, ze zwierzętami, ale niedawne wspomnienie ryku zwierząt, które zakończyło się paniczną ucieczką także jej wierzchowca, nie mogło ją nastrajać pozytywnie. Nie dała rady nabrać tchu, gdy koń poderwał się znowu, stanął dęba, a ona nie dała rady utrzymać się w miejscu. Ciało zjechało do tyłu, później przechyliło się w prawo, ręce — a na pewno jedna ręka — wciąż desperacko szukały czegokolwiek, czego mogłyby się chwycić, lecz palce prześlizgnęły się po końskiej grzywie, a ona sama poczuła na ułamek sekundy, że pozostaje bez wsparcia. Resztę sił przełożyła na to, by upewnić się, że upadnie na plecy. Tylko nie na brzuch, tylko nie na brzuch.
Nie spodziewała się, jak mocne będzie to uderzenie — myślała, że leśna ściółka przyjmie ją raczej miękko, lecz prawa łopatka zapiekła ostrym bólem, który rozlał się dalej, w dół kręgosłupa. Pierwszy krzyk nie wybrzmiał — wyleciał z jej ust razem z resztką powietrza z płuc, zupełnie lichy, jak nie jej. Odruchowo uniosła głowę do góry, w kolejnej próbie uratowania się od najgorszego. Jej jasne oczy prędko zaszły jednak łzami, nie była tylko nieprzyzwyczajona do bólu, ale także przerażona, zupełnie sama w lesie, bez żadnego punktu orientacyjnego. W okolicy działo się na pewno coś złego, coś, co teraz zagrażało i jej samej.
Klatka piersiowa poruszyła się nagle, równocześnie z pierwszym, niekontrolowanym przez Valerie szlochem. Łzy popłynęły po policzkach, parzyły wręcz delikatną skórę swą bezsilnością. Powinna była posłuchać się Corneliusa, zostać w tamtej wiosce, byłaby — byliby bezpieczni. Naraziła, co z tego, że nieświadomie, na krzywdę swoje własne, wyczekiwane maleństwo, przyszłość rodziny Sallow. Jeżeli coś mu się stanie... Jak ona spojrzy w oczy Corneliusowi?
Pragnęła przekręcić się na lewy bok, oderwać bolącą, prawą część ciała od ziemi. Zaczęła właśnie od tego, od przewrócenia się, lecz niedługo później, wciąż łkając, podniosła się na lewej, drżącej dłoni do siadu. Gdzieś między drzewami znikał jej wierzchowiec, nie miała teraz chyba nawet siły rzucić na niego jakieś zaklęcie, może coś bardziej użytecznego od Sonorusa. Ale czy mogła myśleć klarownie w takiej sytuacji? Raczej nie.
Zwłaszcza że jej wzrok przesunął się obok, na ścieżkę rozciągającą się kilka metrów przed nią.
Kolejny ból, tym razem nie pleców. Coś, co przypominało cięcie serca przez ostrze z lodu. Drżące wargi Valerie rozchyliły się nieco, a ona sama, choć jej wzrok przyciągany był przez przerażającą istotę z cienia, poczęła kręcić przecząco głową. Pochłaniała wszystkie szczegóły budowy tego stworzenia z rosnącą trwogą. Kiedy ostatni raz się tak czuła? Gdy Franz przykładał jej ostrze do szyi, gdy naciął delikatną skórę, przez co posiadała w tym miejscu bliznę? Nie, chyba nawet wtedy strach nie był tak silny, tak mocny, wtedy nie cofała się — jak teraz — po ścieżce, na siedząco, po leśnej ściółce, za nic mając sobie kosztowną kreację, którą właśnie brudziła. Lewa dłoń odruchowo sięgnęła do brzucha, zasłaniając go, prawa wciąż trzymała różdżkę, ale drżała tak bardzo, że Valerie o zdrowych zmysłach nie ryzykowałaby chyba rzucaniem zaklęć. Pragnęła tylko nabrać dystansu do tego czegoś, nie odrywając wzroku od czerwieni oczu, w obawie, że jeżeli chociaż na moment zajmie myśli czymś innym, to coś zaatakuje, nie dając jej szans. Szpony dosięgną jej ciała, rogi wbiją się w miękką tkankę i taki będzie jej koniec.
Ale pomimo paniki, która ją ogarnęła, musiała mieć jakieś szczęście. Choć gdy stworzenie wykonało gwałtowne ruchy — odwracając się i pochylając jak dzikie zwierzę, wrzasnęła w przerażeniu, to czymkolwiek było to coś, odbiegło, uciekło.
Dało jej spokój.
Chwilę na oddech.
Chwilę na zebranie w sobie.
Gdy dosłyszała stukot kopyt, akurat przesuwała dłonią po bolącym miejscu na łopatce. Syknęła donośnie, cofając dłoń. Teraz wszystko w jej oczach urosłoby do rangi tragedii, ale musiała zmusić się do siły, do walki, jeżeli to ją niesie tętent kopyt. Zeszklone spojrzenie uniosła w kierunku, z którego wzmagał się dźwięk, lecz jeździec, jeden z lordów Avery, nie był sam. Tuż za nim znajdował się Cornelius, jej mąż, człowiek, którego bała się, że już nigdy więcej nie zobaczy. I choć powinna ucieszyć się na jego widok, serce ścisnęło się w piersi jeszcze mocniej, a ona — walcząc ze sobą, oparła się wreszcie o pobliskie drzewo, uniosła z trudem na obie, chyboczące się nogi i rozpłakała jeszcze rzewniej; dla kogoś, kto nie przywykł do wyczuwania cudzych emocji ciężko było stwierdzić, czy płakała z bólu, żalu, smutku czy strachu. Cornelius jednak znał swoją żonę na tyle, by wiedzieć, że nie zwykła płakać w żadnym wypadku. A teraz klarowne było, po tym jak napięte do tej pory mięśnie poczęły się rozluźniać, że Valerie wreszcie poczęła płakać z ulgi.
— Najmilszy... — wyciągnęła drżącą dłoń w kierunku Corneliusa, na moment zostawiając lorda Avery gdzieś poza granicą świadomości. Jej głos brzmiał niezwykle słabo, jakby wciąż nie docierało do niej jeszcze to, co się wydarzyło.
Ale to przecież nie koniec niespodzianek.
Kątem oka zauważyła coś jeszcze. Coś, co do tej pory wydawało jej się być czymś skrajnie niedorzecznym, niemożliwym do bycia prawdą.
Popełniła kolejny błąd. Odwróciła głowę w kierunku obrazu masakry, tak poruszającego bestialstwem, że niemal nierealnym. Przez kilka długich sekund milczała, stojąc nieruchomo przy drzewie ze wciąż wyciągniętą w kierunku Corneliusa dłonią, aż wreszcie, jej krzyk raz jeszcze przerwał ciszę — głuchą, m a r t w ą ciszę.
— T—tu... Tu coś było... I jest gdzieś, w tym lesie... — wydusiła z siebie wreszcie, mając wrażenie, że chyba dochodzi do granicy szaleństwa. Czy ktokolwiek uwierzy w jej słowa, gdy wyglądała teraz jak obdartus i zachowywała się panicznie? — Jakieś... zwierzę, stworzenie... Całe czarne, jakby z cienia, o oczach czerwonych jak rubiny i porożu wystającym z czaszki... I szponami, uciekło, ale poluje... Co jak to wróci...? — nie panowała nad tym, co mówiła. Była zupełnie przerażona i w tej chwili pragnęła tylko znaleźć się znów obok Corneliusa, w jego ramionach. Czuć się bezpieczna, żeby to nieznośne pulsowanie w plecach się skończyło.
Intuicja podpowiadała jej jednak — może także karmiona paniką — że to jedynie początek.
Rżenie swym hałasem przeszyło jej całe ciało. To już, zdążyła pomyśleć, szykując się na najgorsze. Nie była co prawda pewna, co może się stać, nie miała doświadczenia, ze zwierzętami, ale niedawne wspomnienie ryku zwierząt, które zakończyło się paniczną ucieczką także jej wierzchowca, nie mogło ją nastrajać pozytywnie. Nie dała rady nabrać tchu, gdy koń poderwał się znowu, stanął dęba, a ona nie dała rady utrzymać się w miejscu. Ciało zjechało do tyłu, później przechyliło się w prawo, ręce — a na pewno jedna ręka — wciąż desperacko szukały czegokolwiek, czego mogłyby się chwycić, lecz palce prześlizgnęły się po końskiej grzywie, a ona sama poczuła na ułamek sekundy, że pozostaje bez wsparcia. Resztę sił przełożyła na to, by upewnić się, że upadnie na plecy. Tylko nie na brzuch, tylko nie na brzuch.
Nie spodziewała się, jak mocne będzie to uderzenie — myślała, że leśna ściółka przyjmie ją raczej miękko, lecz prawa łopatka zapiekła ostrym bólem, który rozlał się dalej, w dół kręgosłupa. Pierwszy krzyk nie wybrzmiał — wyleciał z jej ust razem z resztką powietrza z płuc, zupełnie lichy, jak nie jej. Odruchowo uniosła głowę do góry, w kolejnej próbie uratowania się od najgorszego. Jej jasne oczy prędko zaszły jednak łzami, nie była tylko nieprzyzwyczajona do bólu, ale także przerażona, zupełnie sama w lesie, bez żadnego punktu orientacyjnego. W okolicy działo się na pewno coś złego, coś, co teraz zagrażało i jej samej.
Klatka piersiowa poruszyła się nagle, równocześnie z pierwszym, niekontrolowanym przez Valerie szlochem. Łzy popłynęły po policzkach, parzyły wręcz delikatną skórę swą bezsilnością. Powinna była posłuchać się Corneliusa, zostać w tamtej wiosce, byłaby — byliby bezpieczni. Naraziła, co z tego, że nieświadomie, na krzywdę swoje własne, wyczekiwane maleństwo, przyszłość rodziny Sallow. Jeżeli coś mu się stanie... Jak ona spojrzy w oczy Corneliusowi?
Pragnęła przekręcić się na lewy bok, oderwać bolącą, prawą część ciała od ziemi. Zaczęła właśnie od tego, od przewrócenia się, lecz niedługo później, wciąż łkając, podniosła się na lewej, drżącej dłoni do siadu. Gdzieś między drzewami znikał jej wierzchowiec, nie miała teraz chyba nawet siły rzucić na niego jakieś zaklęcie, może coś bardziej użytecznego od Sonorusa. Ale czy mogła myśleć klarownie w takiej sytuacji? Raczej nie.
Zwłaszcza że jej wzrok przesunął się obok, na ścieżkę rozciągającą się kilka metrów przed nią.
Kolejny ból, tym razem nie pleców. Coś, co przypominało cięcie serca przez ostrze z lodu. Drżące wargi Valerie rozchyliły się nieco, a ona sama, choć jej wzrok przyciągany był przez przerażającą istotę z cienia, poczęła kręcić przecząco głową. Pochłaniała wszystkie szczegóły budowy tego stworzenia z rosnącą trwogą. Kiedy ostatni raz się tak czuła? Gdy Franz przykładał jej ostrze do szyi, gdy naciął delikatną skórę, przez co posiadała w tym miejscu bliznę? Nie, chyba nawet wtedy strach nie był tak silny, tak mocny, wtedy nie cofała się — jak teraz — po ścieżce, na siedząco, po leśnej ściółce, za nic mając sobie kosztowną kreację, którą właśnie brudziła. Lewa dłoń odruchowo sięgnęła do brzucha, zasłaniając go, prawa wciąż trzymała różdżkę, ale drżała tak bardzo, że Valerie o zdrowych zmysłach nie ryzykowałaby chyba rzucaniem zaklęć. Pragnęła tylko nabrać dystansu do tego czegoś, nie odrywając wzroku od czerwieni oczu, w obawie, że jeżeli chociaż na moment zajmie myśli czymś innym, to coś zaatakuje, nie dając jej szans. Szpony dosięgną jej ciała, rogi wbiją się w miękką tkankę i taki będzie jej koniec.
Ale pomimo paniki, która ją ogarnęła, musiała mieć jakieś szczęście. Choć gdy stworzenie wykonało gwałtowne ruchy — odwracając się i pochylając jak dzikie zwierzę, wrzasnęła w przerażeniu, to czymkolwiek było to coś, odbiegło, uciekło.
Dało jej spokój.
Chwilę na oddech.
Chwilę na zebranie w sobie.
Gdy dosłyszała stukot kopyt, akurat przesuwała dłonią po bolącym miejscu na łopatce. Syknęła donośnie, cofając dłoń. Teraz wszystko w jej oczach urosłoby do rangi tragedii, ale musiała zmusić się do siły, do walki, jeżeli to ją niesie tętent kopyt. Zeszklone spojrzenie uniosła w kierunku, z którego wzmagał się dźwięk, lecz jeździec, jeden z lordów Avery, nie był sam. Tuż za nim znajdował się Cornelius, jej mąż, człowiek, którego bała się, że już nigdy więcej nie zobaczy. I choć powinna ucieszyć się na jego widok, serce ścisnęło się w piersi jeszcze mocniej, a ona — walcząc ze sobą, oparła się wreszcie o pobliskie drzewo, uniosła z trudem na obie, chyboczące się nogi i rozpłakała jeszcze rzewniej; dla kogoś, kto nie przywykł do wyczuwania cudzych emocji ciężko było stwierdzić, czy płakała z bólu, żalu, smutku czy strachu. Cornelius jednak znał swoją żonę na tyle, by wiedzieć, że nie zwykła płakać w żadnym wypadku. A teraz klarowne było, po tym jak napięte do tej pory mięśnie poczęły się rozluźniać, że Valerie wreszcie poczęła płakać z ulgi.
— Najmilszy... — wyciągnęła drżącą dłoń w kierunku Corneliusa, na moment zostawiając lorda Avery gdzieś poza granicą świadomości. Jej głos brzmiał niezwykle słabo, jakby wciąż nie docierało do niej jeszcze to, co się wydarzyło.
Ale to przecież nie koniec niespodzianek.
Kątem oka zauważyła coś jeszcze. Coś, co do tej pory wydawało jej się być czymś skrajnie niedorzecznym, niemożliwym do bycia prawdą.
Popełniła kolejny błąd. Odwróciła głowę w kierunku obrazu masakry, tak poruszającego bestialstwem, że niemal nierealnym. Przez kilka długich sekund milczała, stojąc nieruchomo przy drzewie ze wciąż wyciągniętą w kierunku Corneliusa dłonią, aż wreszcie, jej krzyk raz jeszcze przerwał ciszę — głuchą, m a r t w ą ciszę.
— T—tu... Tu coś było... I jest gdzieś, w tym lesie... — wydusiła z siebie wreszcie, mając wrażenie, że chyba dochodzi do granicy szaleństwa. Czy ktokolwiek uwierzy w jej słowa, gdy wyglądała teraz jak obdartus i zachowywała się panicznie? — Jakieś... zwierzę, stworzenie... Całe czarne, jakby z cienia, o oczach czerwonych jak rubiny i porożu wystającym z czaszki... I szponami, uciekło, ale poluje... Co jak to wróci...? — nie panowała nad tym, co mówiła. Była zupełnie przerażona i w tej chwili pragnęła tylko znaleźć się znów obok Corneliusa, w jego ramionach. Czuć się bezpieczna, żeby to nieznośne pulsowanie w plecach się skończyło.
Intuicja podpowiadała jej jednak — może także karmiona paniką — że to jedynie początek.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przez kilka strasznych sekund czekał w napięciu na to, czy arystokrata okiełzna swego konia - dorastał w tym hrabstwie, widywał polowania i niektórych lordów niemalże wychowanych w siodle. Intuicyjnie wierzył chyba w to, że nie do pomyślenia by lord Avery stracił kontrolę - ale w ciągu minionego roku ujrzał wiele rzeczy niemożliwych, więc próbował ułożyć w głowie zapasowy plan, ale zamiast trzeźwych myśli napotykał na przerażenie i pustkę. Valerie, dziecko, daleko. Nie czuł się wcześniej, chełpił się wszak możliwością zachowania trzeźwego umysłu. (Może raz, może raz czuł się podobnie, gdy Layla powitała go w drzwiach mieszkania cała przerażona i zapłakana i myślał, że coś się stało i nie wiedział co powiedzieć ani co zrobić, ale stał się tylko wybuch magii dziecięcej i strach szybko zastąpiła duma, a on nie lubił już wracać do tamtego wspomnienia).
Na szczęście, podmuch wiatru minął, a arystokrata wyciągnął do niego rękę. Prędko przyjął pomoc, najpierw wsiadając na siodło i dopiero potem (w normalnej sytuacji odwróciłby kolejność) się odzywając:
-Dziękuję. - powiedział z powagą, z wdzięcznością. Ostatni raz był całkowicie zdany na łaskę kogoś innego w Derbyshire, ale nawet wtedy - przy nieznajomym - nie czuł się tak niepewnie. Bo wtedy w niebezpieczeństwie był on sam, a nie ona.
Pognali, a Sallow nie mówił już nic, skupiony na utrzymaniu się w siodle, choć rejestrował słowa arystokraty - jezioro, przełęcz, czy koń mógł ją tam ponieść? Na szczęście lord Avery pognał pewnie tuż za jej koniem. Po drodze minęli Dirka, Cornelius zaklął w myślach - Ascendio zawiodło go teraz? Czemu jeszcze nic nie wymyślił? (Możliwe, że miał w głowie równą pustkę jak przez kilka sekund Sallow, ale wobec innych Cornelius nie był tak wyrozumiały) - ale skupił się na drodze, nie potrzebował teraz ochroniarza, potrzebował Valerie. Wtem dostrzegł jasne włosy, chyba chciał krzyknąć, ale arystokrata zwolnił konia. Musiał ją zobaczyć...
...albo zobaczył coś innego. Cornelius zarejestrował wzrokiem upiorny widok, mężczyznę przybitego do drzewa, zakrwawioną koszulę, ale przez miesiące wojny oswoił się z krwią i posoką, a legilimencja znieczuliła go na cudze cierpienie. O wiele bardziej przeraził go fakt, że żona siedziała na ziemi, że p ł a k a ł a, czy spadła z konia? Ulga, że ją znaleźli mieszała się z lękiem.
-Valerie! - krzyknął Sallow, by zasygnalizować jej, że tu jest i arystokracie, że zsiada. Spróbował zsunąć się z konia, z pomocą lub bez - pośpiesznie, ale nie nazbyt pośpiesznie, wrodzona ostrożność w kwestiach wymagających zwinności fizycznej podpowiadała mu, że bardziej przyda się żonie na dwóch zdrowych nogach. Gdy znalazł się na ziemi, dopadł do jej boku.
-Jestem, jestem! - gdyby był przytomniejszy, kazałby jej nie wstawać, ale już próbowała podnieść się na nogi - więc chwycił ją za dłonie, pomógł jej wstać, przez chwilę chciał ją spontanicznie (!) do siebie przyciągnąć i przytulić, ale Valerie nie uczyniła tego sama z siebie, a jemu przemknęła przez głowę straszna myśl, że skoro jest na ziemi to spadła z konia, że może jest ranna, że może dziecko...
-Jesteś ranna...? Dziecko...? - szepnął gorączkowo, próbując napotkać jej spojrzenie, przebić się przez łzy, czemu jej głos był tak słaby? Choć bał się przycisnąć ją do piersi, instynktownie przyciągnął ją bliżej siebie - gdy upewnił się, że jest żywa, na własnych nogach przypomniał sobie o trupie za własnymi plecami. Chciał ją odgrodzić od makabrycznego widoku, obejrzał się kontrolnie przez ramię. Zauważył brak butów, zmarszczył lekko brwi, przesunął wzrok na twarz, ale ta jak na złość była zasłonięta włosami. Człowiek przybity do drzewa, podobna kara byłaby fantazyjnym spektaklem gdyby lordów Avery naszła okrutna pomysłowość - Cornelius pomógł już Maghnusowi Bulstrode z równie okrutną egzekucją, straszył również torturami złodziejaszków w Preen Manor, na żądanie swoich lordów pomógłby im nawet wymyślić coś takiego - ale nie spodziewał się takiego widoku w środku lasu, niespodziewanie, z gałęzią zamiast narzędzia morderstwa. Czy rebelianci powracali do Shropshire niczym uparte karaluchy, czy to oni ukradli mu buty? Tak, to do nich pasowało, ukraść komuś buty. Ale cała reszta nie.
Czy to zasadzka?
Jeśli tak i jeśli byłby tutaj ze stajennym - już ewakuowałby się z żoną do bezpiecznego miejsca. Nosił wszak przy sobie świstoklik zamówiony przed spotkaniem z Prewettem. Chwila, czy to w ogóle zdrowe, czy taka podróż nie pogorszyłaby jej stanu? Tak czy siak, powstrzymała go myśl o arystokracie - wielu ludzi zostawiłby bez skrupułów za sobą, ale nie lorda na jego własnych ziemiach, nie w Shropshire, nie po tym jak opowiadał mu o własnym bohaterstwie wojennym.
Valerie odezwała się ponownie. Widziała coś? Kogoś? Zbrodniarza?
-Co było...? Morderca...? - podsunął jej, ale mówiła dalej, mówiła na pozór bez sensu, ale...
Rozszerzył lekko oczy, potem zmarszczył brwi. Widział kiedyś stworzenie z cienia, choć inne - psa bez poroża, o nietoperzych skrzydłach, na targu w Cromer. Odegnał go lord Shafiq, ale jak? Cornelius oddałbywszystko wiele (przed chwilą, zgubiwszy z oczu Valerie, zrozumiał, że są osoby, których by nie poświęcił), by posiąść tą wiedzę i umiejętność, by zrozumieć i zaczynał żałować, że nie spytał go od razu by nie psuć atmosfery zwycięstwa.
Ale czy to mogło być to? Równie dobrze Valerie mogła być przerażona, widzieć inną marę.
-Spokojnie, najdroższa. Trzymaj się blisko mnie. - szepnął, splatając ich palce razem. Odwrócił się w stronę drzewa, spojrzał na lorda.
-Żyje? - czy arystokrata podjechał już bliżej, czy zdążył się mu przyjrzeć?
Wolną ręką sięgnął po różdżkę - cokolwiek lub ktokolwiek się tu czaił, nie zamierzał być bezbronny.
-Homenum Revelio. - gdzie był Dirk, gdy Cornelius go potrzebował? Nie był równie biegły jak Doge w magii defensywnej, ale podstawowe zaklęcia znał. Wiedział, że to pokaże istoty żywe, być może pozwalając rozeznać się w funkcjach życiowych mężczyzny przy drzewie bez podchodzenia bliżej (co wiązałoby się z koniecznością zostawienia za sobą Valerie lub pójściem z nią do drzewa i narażeniem jej na ohydny widok i zapach), a przy okazji powie mu czy w okolicy faktycznie coś się czai, czy może nie, czy może mógłby uspokoić żonę, nic tu nie ma, najdroższa. Może mógłby też skłamać, ale wolałby nie - wiedział, że sylwetki arystokraty i Valerie rozświetlą się jeśli zaklęcie się uda.
Dirk wreszcie wyłonił się zza drzew, zziajany i wyraźnie zestresowany - ale jego wzrok złagodniał, gdy zobaczył stojących obok siebie Valerie i Corneliusa. Potem przeniósł wzrok na trupa i uniósł lekko brwi. Różdżkę miał w dłoni, w pogotowiu.
rzucam na zaklęcie, Dirk na razie nie podejmuje akcji bo biegł
Na szczęście, podmuch wiatru minął, a arystokrata wyciągnął do niego rękę. Prędko przyjął pomoc, najpierw wsiadając na siodło i dopiero potem (w normalnej sytuacji odwróciłby kolejność) się odzywając:
-Dziękuję. - powiedział z powagą, z wdzięcznością. Ostatni raz był całkowicie zdany na łaskę kogoś innego w Derbyshire, ale nawet wtedy - przy nieznajomym - nie czuł się tak niepewnie. Bo wtedy w niebezpieczeństwie był on sam, a nie ona.
Pognali, a Sallow nie mówił już nic, skupiony na utrzymaniu się w siodle, choć rejestrował słowa arystokraty - jezioro, przełęcz, czy koń mógł ją tam ponieść? Na szczęście lord Avery pognał pewnie tuż za jej koniem. Po drodze minęli Dirka, Cornelius zaklął w myślach - Ascendio zawiodło go teraz? Czemu jeszcze nic nie wymyślił? (Możliwe, że miał w głowie równą pustkę jak przez kilka sekund Sallow, ale wobec innych Cornelius nie był tak wyrozumiały) - ale skupił się na drodze, nie potrzebował teraz ochroniarza, potrzebował Valerie. Wtem dostrzegł jasne włosy, chyba chciał krzyknąć, ale arystokrata zwolnił konia. Musiał ją zobaczyć...
...albo zobaczył coś innego. Cornelius zarejestrował wzrokiem upiorny widok, mężczyznę przybitego do drzewa, zakrwawioną koszulę, ale przez miesiące wojny oswoił się z krwią i posoką, a legilimencja znieczuliła go na cudze cierpienie. O wiele bardziej przeraził go fakt, że żona siedziała na ziemi, że p ł a k a ł a, czy spadła z konia? Ulga, że ją znaleźli mieszała się z lękiem.
-Valerie! - krzyknął Sallow, by zasygnalizować jej, że tu jest i arystokracie, że zsiada. Spróbował zsunąć się z konia, z pomocą lub bez - pośpiesznie, ale nie nazbyt pośpiesznie, wrodzona ostrożność w kwestiach wymagających zwinności fizycznej podpowiadała mu, że bardziej przyda się żonie na dwóch zdrowych nogach. Gdy znalazł się na ziemi, dopadł do jej boku.
-Jestem, jestem! - gdyby był przytomniejszy, kazałby jej nie wstawać, ale już próbowała podnieść się na nogi - więc chwycił ją za dłonie, pomógł jej wstać, przez chwilę chciał ją spontanicznie (!) do siebie przyciągnąć i przytulić, ale Valerie nie uczyniła tego sama z siebie, a jemu przemknęła przez głowę straszna myśl, że skoro jest na ziemi to spadła z konia, że może jest ranna, że może dziecko...
-Jesteś ranna...? Dziecko...? - szepnął gorączkowo, próbując napotkać jej spojrzenie, przebić się przez łzy, czemu jej głos był tak słaby? Choć bał się przycisnąć ją do piersi, instynktownie przyciągnął ją bliżej siebie - gdy upewnił się, że jest żywa, na własnych nogach przypomniał sobie o trupie za własnymi plecami. Chciał ją odgrodzić od makabrycznego widoku, obejrzał się kontrolnie przez ramię. Zauważył brak butów, zmarszczył lekko brwi, przesunął wzrok na twarz, ale ta jak na złość była zasłonięta włosami. Człowiek przybity do drzewa, podobna kara byłaby fantazyjnym spektaklem gdyby lordów Avery naszła okrutna pomysłowość - Cornelius pomógł już Maghnusowi Bulstrode z równie okrutną egzekucją, straszył również torturami złodziejaszków w Preen Manor, na żądanie swoich lordów pomógłby im nawet wymyślić coś takiego - ale nie spodziewał się takiego widoku w środku lasu, niespodziewanie, z gałęzią zamiast narzędzia morderstwa. Czy rebelianci powracali do Shropshire niczym uparte karaluchy, czy to oni ukradli mu buty? Tak, to do nich pasowało, ukraść komuś buty. Ale cała reszta nie.
Czy to zasadzka?
Jeśli tak i jeśli byłby tutaj ze stajennym - już ewakuowałby się z żoną do bezpiecznego miejsca. Nosił wszak przy sobie świstoklik zamówiony przed spotkaniem z Prewettem. Chwila, czy to w ogóle zdrowe, czy taka podróż nie pogorszyłaby jej stanu? Tak czy siak, powstrzymała go myśl o arystokracie - wielu ludzi zostawiłby bez skrupułów za sobą, ale nie lorda na jego własnych ziemiach, nie w Shropshire, nie po tym jak opowiadał mu o własnym bohaterstwie wojennym.
Valerie odezwała się ponownie. Widziała coś? Kogoś? Zbrodniarza?
-Co było...? Morderca...? - podsunął jej, ale mówiła dalej, mówiła na pozór bez sensu, ale...
Rozszerzył lekko oczy, potem zmarszczył brwi. Widział kiedyś stworzenie z cienia, choć inne - psa bez poroża, o nietoperzych skrzydłach, na targu w Cromer. Odegnał go lord Shafiq, ale jak? Cornelius oddałby
Ale czy to mogło być to? Równie dobrze Valerie mogła być przerażona, widzieć inną marę.
-Spokojnie, najdroższa. Trzymaj się blisko mnie. - szepnął, splatając ich palce razem. Odwrócił się w stronę drzewa, spojrzał na lorda.
-Żyje? - czy arystokrata podjechał już bliżej, czy zdążył się mu przyjrzeć?
Wolną ręką sięgnął po różdżkę - cokolwiek lub ktokolwiek się tu czaił, nie zamierzał być bezbronny.
-Homenum Revelio. - gdzie był Dirk, gdy Cornelius go potrzebował? Nie był równie biegły jak Doge w magii defensywnej, ale podstawowe zaklęcia znał. Wiedział, że to pokaże istoty żywe, być może pozwalając rozeznać się w funkcjach życiowych mężczyzny przy drzewie bez podchodzenia bliżej (co wiązałoby się z koniecznością zostawienia za sobą Valerie lub pójściem z nią do drzewa i narażeniem jej na ohydny widok i zapach), a przy okazji powie mu czy w okolicy faktycznie coś się czai, czy może nie, czy może mógłby uspokoić żonę, nic tu nie ma, najdroższa. Może mógłby też skłamać, ale wolałby nie - wiedział, że sylwetki arystokraty i Valerie rozświetlą się jeśli zaklęcie się uda.
Dirk wreszcie wyłonił się zza drzew, zziajany i wyraźnie zestresowany - ale jego wzrok złagodniał, gdy zobaczył stojących obok siebie Valerie i Corneliusa. Potem przeniósł wzrok na trupa i uniósł lekko brwi. Różdżkę miał w dłoni, w pogotowiu.
rzucam na zaklęcie, Dirk na razie nie podejmuje akcji bo biegł
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Lord Avery obserwował was przez chwilę, trzymając się na dystans - odwracając wzrok, gdy Cornelius zbliżył się do Valerie, pozwalając jej wesprzeć się na swoim ramieniu, starając się zapewnić wam odrobinę prywatności. Płynnym ruchem zsunął się z końskiego grzbietu, nie wypuścił jednak z rąk wodzy, razem z wierzchowcem zbliżając się do drzewa - żeby spojrzeć w górę, na wisielca. - To jeden z zaginionych - powiedział. Przyglądał mu się spokojnie, wzrok miał czujny - ale nie wzdrygnął się na widok przesiąkającej przez koszulę krwi. Jego spojrzenie na moment zatrzymało się na bosych stopach mężczyzny, ale nic nie powiedział na ich temat. - Krew jest świeża - odpowiedział Corneliusowi, odwracając się przez ramię. - Możliwe, że jeszcze dycha - dodał, zaraz potem milknąc - gdy z ust czarodzieja padła wykrywająca inkantacja.
Różdżka Corneliusa zadrżała lekko tuż po wypowiedzeniu zaklęcia, a on sam od razu zorientował się, że magia go usłuchała; sylwetka stojącej obok niego Valerie oblekła się złotą poświatą jako pierwsza, zaraz potem w ten sam sposób rozbłysła postać arystokraty i Dirka, który - dysząc ciężko - dobiegł na miejsce. Sallowowi przez moment mogło się wydawać, że to było wszystko - ale unosząc wzrok na wiszącego na drzewie mężczyznę dostrzegł słabą, ledwie zauważalną, jasną mgiełkę. Przebity gałęzią człowiek żył - ale spoglądając na wątłe światło Cornelius mógł bez zawahania stwierdzić, że jego chwile były policzone; od śmierci najprawdopodobniej dzieliły go minuty.
- Panie Sallow - odezwał się po paru sekundach lord Avery, mocniej ściskając w dłoni wodze. - Wydaje mi się, że powinniśmy zabrać pańską małżonkę z powrotem do zamku - zasugerował, decyzję pozostawiając jednak w rękach Corneliusa. - Przeszukamy las, jeśli to... stworzenie znajduje się w pobliżu, to je znajdziemy - dodał, słowa Valerie najwidoczniej mu nie umknęły.
Mistrz gry najmocniej przeprasza za poślizg i obiecuje, że takie opóźnienia się już nie powtórzą.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Różdżka Corneliusa zadrżała lekko tuż po wypowiedzeniu zaklęcia, a on sam od razu zorientował się, że magia go usłuchała; sylwetka stojącej obok niego Valerie oblekła się złotą poświatą jako pierwsza, zaraz potem w ten sam sposób rozbłysła postać arystokraty i Dirka, który - dysząc ciężko - dobiegł na miejsce. Sallowowi przez moment mogło się wydawać, że to było wszystko - ale unosząc wzrok na wiszącego na drzewie mężczyznę dostrzegł słabą, ledwie zauważalną, jasną mgiełkę. Przebity gałęzią człowiek żył - ale spoglądając na wątłe światło Cornelius mógł bez zawahania stwierdzić, że jego chwile były policzone; od śmierci najprawdopodobniej dzieliły go minuty.
- Panie Sallow - odezwał się po paru sekundach lord Avery, mocniej ściskając w dłoni wodze. - Wydaje mi się, że powinniśmy zabrać pańską małżonkę z powrotem do zamku - zasugerował, decyzję pozostawiając jednak w rękach Corneliusa. - Przeszukamy las, jeśli to... stworzenie znajduje się w pobliżu, to je znajdziemy - dodał, słowa Valerie najwidoczniej mu nie umknęły.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 21.04.23 23:05, w całości zmieniany 2 razy
Wenlock Edge
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire