Zaczarowany młyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zaczarowany młyn
Klasyczny diabelski młyn znajduje się u progu wejścia do zaczarowanego wesołego miasteczka. W jednym wagoniku zmieszczą się najwyżej trzy osoby. Oprócz zwyczajnej przejażdżki można wziąć udział w konkursie. Wysoko nad ziemią, na wysokości szczytowego punktu młyna znajduje się zawieszona w powietrzu tarcza. Kiedy trafi się ją zaklęciem Diffindo (sukces zależy od rzutu kością k100), na niebie pojawią się czarodziejskie fajerwerki, które przybiorą kształty różnych magicznych stworzeń takich jak smoki, hipogryfy czy feniksy. Niektórzy zarzekają się, że ich znajomy dopatrzył się nawet sklątki tylnowybuchowej.
Lokacja zawiera kostki
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:01, w całości zmieniany 1 raz
Jakie kłamstwo była w stanie wymyślić? Jak długo by zajęło, jak bardzo pozwoliłoby jej brnąć dalej, jak wiele musiała powiedzieć, by puścił ją wolno?
Starała się uspokoić oddech i wciąż dziko trzepoczące serce, znaleźć racjonalne wyjście, wymyślić jakąkolwiek, wiarygodną wymówkę – ale pod osłoną nocy, z błyskającym raz po raz, zwisającym z dłoni obcego mężczyzny łańcuszkiem z krzyżykiem, nie potrafiła myśleć logicznie.
Coś co miało ją chronić, w kilku następnych momentach sprowadziło na nią zgubę – był jeszcze sens modlić się po cichu wewnątrz własnych myśli?
Wciągnęła powietrze z cichym sykiem, wciąż na niego patrząc; zaraz potem wzrok zawędrował w dół, gdzie wbiła go w ziemię, starając się skupić na opowieści, którą musiała prędko wymyślić i przedstawić.
– Nie mam ojca, zginął gdy byłam mała – powiedziała prawdę, choć miała to być część nieprawdziwej opowieści – Mieszkam z matką i braćmi, kiedyś prowadziliśmy gospodarstwo, mamy rękę do magicznych roślin – wyrzuciła krótko, podnosząc wreszcie spojrzenie wciąż szeroko otwartych oczu na mężczyznę. Dlaczego zaproponował jej donos? Kim był, co tutaj robił? Naprawdę miała tak ogromnego pecha, by trafić na funkcjonariusza patrolu?
Kiedy wisiorek z krzyżykiem zniknął w odmętach jego kieszeni, miała wrażenie, że opuszcza ją wszelka nadzieja. Musiała radzić sobie sama.
Zmarszczyła brwi, kiedy wybrzmiało słowo adres – przez moment nie wiedziała, o jaki pyta, ale kiedy wspomniał o ciotce, nie do końca wiedziała co powinna teraz czuć. Ulgę? Nie chciał zaciągać jej do samego ministerstwa, przyjął krótką bajkę o tym, że mieszkała w okolicy; problemem był fakt, że zamierzał iść z nią. Do miejsca, które nie istniało.
– Ja... to nie będzie konieczne – wymamrotała, rozglądając się odruchowo po okolicy, jak gdyby chciała oszacować, jak wiele dzieli ją od zniknięcia w ciemnych lasach i wysokich łąkach otulających okolicę. Prędko jednak zastygła w ów oględzinach, po raz kolejny marszcząc brwi i przenosząc na niego spojrzenie.
– Poza tym nie mam pojęcia kim pan jest. Z całym szacunkiem, ale nie przedstawił pan...swojej legitymacji – kiedyś widziała, że funkcjonariusze faktycznie się taką legitymują; przed przechodniami, nigdy brudnymi dzieciakami błąkającymi się po ulicach. Ale to nie było teraz istotne.
– Naprawdę muszę już iść – dodała zaraz potem, zerkając przez moment na wysunięte w jej stronę ramię. Naprawdę mogła udawać urazę, schować strach i zachowywać się jak dziewczyna, za jaką się podawała?
– Wood – rzuciła krótko, nie zastanawiająco się długo – Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, proszę przyjść rano. To nie jest odpowiednia pora na taką rozmowę. Mieszkamy za tym lasem, na wschód – głos drżał nieco, choć zadzierając podbródek w górę starała się brzmieć wiarygodnie – Nie chcę nabawić się nieprzyjemności z pana powodu. Do widzenia więc. Proszę sobie zachować ten... naszyjnik. Skoro to... mugolski symbol. Nie wiedziałam – musiała wmówić sobie, że to tylko kawałek metalu. Że nic dla niej nie znaczy.
Tylko tak mogła stąd odejść żywa.
Bez zbędnego słowa odwróciła się na pięcie i ruszyła znów przed siebie, walcząc z chęcią – potrzebą – puszczenia się biegiem w mroki spokojnej okolicy.
Starała się uspokoić oddech i wciąż dziko trzepoczące serce, znaleźć racjonalne wyjście, wymyślić jakąkolwiek, wiarygodną wymówkę – ale pod osłoną nocy, z błyskającym raz po raz, zwisającym z dłoni obcego mężczyzny łańcuszkiem z krzyżykiem, nie potrafiła myśleć logicznie.
Coś co miało ją chronić, w kilku następnych momentach sprowadziło na nią zgubę – był jeszcze sens modlić się po cichu wewnątrz własnych myśli?
Wciągnęła powietrze z cichym sykiem, wciąż na niego patrząc; zaraz potem wzrok zawędrował w dół, gdzie wbiła go w ziemię, starając się skupić na opowieści, którą musiała prędko wymyślić i przedstawić.
– Nie mam ojca, zginął gdy byłam mała – powiedziała prawdę, choć miała to być część nieprawdziwej opowieści – Mieszkam z matką i braćmi, kiedyś prowadziliśmy gospodarstwo, mamy rękę do magicznych roślin – wyrzuciła krótko, podnosząc wreszcie spojrzenie wciąż szeroko otwartych oczu na mężczyznę. Dlaczego zaproponował jej donos? Kim był, co tutaj robił? Naprawdę miała tak ogromnego pecha, by trafić na funkcjonariusza patrolu?
Kiedy wisiorek z krzyżykiem zniknął w odmętach jego kieszeni, miała wrażenie, że opuszcza ją wszelka nadzieja. Musiała radzić sobie sama.
Zmarszczyła brwi, kiedy wybrzmiało słowo adres – przez moment nie wiedziała, o jaki pyta, ale kiedy wspomniał o ciotce, nie do końca wiedziała co powinna teraz czuć. Ulgę? Nie chciał zaciągać jej do samego ministerstwa, przyjął krótką bajkę o tym, że mieszkała w okolicy; problemem był fakt, że zamierzał iść z nią. Do miejsca, które nie istniało.
– Ja... to nie będzie konieczne – wymamrotała, rozglądając się odruchowo po okolicy, jak gdyby chciała oszacować, jak wiele dzieli ją od zniknięcia w ciemnych lasach i wysokich łąkach otulających okolicę. Prędko jednak zastygła w ów oględzinach, po raz kolejny marszcząc brwi i przenosząc na niego spojrzenie.
– Poza tym nie mam pojęcia kim pan jest. Z całym szacunkiem, ale nie przedstawił pan...swojej legitymacji – kiedyś widziała, że funkcjonariusze faktycznie się taką legitymują; przed przechodniami, nigdy brudnymi dzieciakami błąkającymi się po ulicach. Ale to nie było teraz istotne.
– Naprawdę muszę już iść – dodała zaraz potem, zerkając przez moment na wysunięte w jej stronę ramię. Naprawdę mogła udawać urazę, schować strach i zachowywać się jak dziewczyna, za jaką się podawała?
– Wood – rzuciła krótko, nie zastanawiająco się długo – Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, proszę przyjść rano. To nie jest odpowiednia pora na taką rozmowę. Mieszkamy za tym lasem, na wschód – głos drżał nieco, choć zadzierając podbródek w górę starała się brzmieć wiarygodnie – Nie chcę nabawić się nieprzyjemności z pana powodu. Do widzenia więc. Proszę sobie zachować ten... naszyjnik. Skoro to... mugolski symbol. Nie wiedziałam – musiała wmówić sobie, że to tylko kawałek metalu. Że nic dla niej nie znaczy.
Tylko tak mogła stąd odejść żywa.
Bez zbędnego słowa odwróciła się na pięcie i ruszyła znów przed siebie, walcząc z chęcią – potrzebą – puszczenia się biegiem w mroki spokojnej okolicy.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
-Przykro mi. - rzucił mimochodem, bo wypadało. Zmrużył oczy i przechylił lekko głowę, niczym drapieżnik, który obserwuje swoją ofiarę. Nieruchome spojrzenie nie przystawało do serdecznego uśmiechu - Cornelius Sallow nadal utrzymywał wszak swoją uprzejmą fasadę.
A w wygięciu kącików ust było coś znajomego. Anne znała kogoś, kto uśmiechał się równie sympatycznie i wesoło. Całym sobą - choć w przypadku Corneliusa była to jedynie idealnie wyćwiczona gra.
-Czasy są ciężkie. - dodał ze współczuciem, gdy usłyszał o gospodarstwie. Magiczne rośliny? Trwała zima stulecia. -Słyszałaś o nowym ministerialnym programie? Znajdź męża, zostań matką, a dostaniesz zasiłek od państwa. Za czystą krew. - spojrzał jej prosto w oczy, ciekaw reakcji. Oburzenia, zaskoczenia, strachu? Tym razem nie sprawdzi tego magią - wystarczy obserwacja.
Bawił się wyśmienicie.
-Proszę wybaczyć, myślałem, że jestem wśród obywateli bardziej rozpoznawalny. Nie czyta panienka "Walczącego Maga"? - skłonił się lekko, jakby byli na balu, a nie zaśnieżonej alejce.
-Cornelius Sallow. - mógłby wyrecytować, że jest Rzecznikiem Ministra Magii, że przemawiał na zimowym jarmarku i udzielał wywiadów do gazet, ale wolał aby domyśliła się sama.
Albo nie. Jeśli naprawdę nie kojarzy jego nazwiska, to da mu to do myślenia.
-Och. Oczywiście. Jeśli nie boi się panienka samotnych spacerów. - zmarszczył brwi, z lekką troską, i teatralnie aż położył dłoń na sercu. -Proszę wybaczyć. Nie chciałem cię speszyć, mogłabyś być moją córką. - wytknął, choć w miękkim głosie zgrzytnęła niebezpieczna nuta.
Wyprostował się, myśląc, że lord Albert Rowle nieprędko zaprosi go na kolejną libację.
-Zatrzymam zatem ten... dowód zbrodni, choć pomogłoby, gdybyś przypomniała sobie adres tej kamienicy. - zaproponował z naciskiem. -Wygląda na to, że prawdziwa z ciebie patriotka - lekka ironia, szerszy uśmiech -i miła i śliczna dziewczyna. Napisz do mnie, jakbyś chciała dorobić, panno Wood. Płacimy za informacje i... nie tylko. - o mężów nie jest łatwo, pójdą na pobór w wojsku, a Cornelius Sallow miał elegancką sypialnię, pełną spiżarnię i sentyment do blondynek.
Ile zrobiłabyś, by pomóc swojej rodzinie, panno Wood?
-Do widzenia. - pozostał jeszcze chwilę na alejce, obserwując jej plecy.
Nie powinna odwracać się do nieznajomych plecami. Łatwy cel. Drętwota i po sprawie.
Dziś był jednak w nastroju na bardziej wyrafinowaną zabawę.
Wyjął różdżkę i wycelował dyskretnie pomiędzy drzewa.
Panno. - zaprzątnięty kontemplowaniem figury panny Wood, nie skupił się jednak dosatecznie na pożądanej iluzji. Wziął głębszy oddech. Jeszcze raz. Zaklęcie było nieskomplikowane, ale niewerbalna inkantancja wymagała pełnego skupienia.
Panno. - wyobraził sobie policjanta w mundurze, patrolującego alejkę, w którą zaraz miała skręcić panna Wood.
Za kilkanaście sekund jej oczom ukaże się sylwetka mundurowego. Co wtedy zrobi, wróci prosto w objęcia samozwańczego protektora, a może zda się na własny spryt i ucieknie?
A może naprawdę nie miała nic do ukrycia?
rzut
A w wygięciu kącików ust było coś znajomego. Anne znała kogoś, kto uśmiechał się równie sympatycznie i wesoło. Całym sobą - choć w przypadku Corneliusa była to jedynie idealnie wyćwiczona gra.
-Czasy są ciężkie. - dodał ze współczuciem, gdy usłyszał o gospodarstwie. Magiczne rośliny? Trwała zima stulecia. -Słyszałaś o nowym ministerialnym programie? Znajdź męża, zostań matką, a dostaniesz zasiłek od państwa. Za czystą krew. - spojrzał jej prosto w oczy, ciekaw reakcji. Oburzenia, zaskoczenia, strachu? Tym razem nie sprawdzi tego magią - wystarczy obserwacja.
Bawił się wyśmienicie.
-Proszę wybaczyć, myślałem, że jestem wśród obywateli bardziej rozpoznawalny. Nie czyta panienka "Walczącego Maga"? - skłonił się lekko, jakby byli na balu, a nie zaśnieżonej alejce.
-Cornelius Sallow. - mógłby wyrecytować, że jest Rzecznikiem Ministra Magii, że przemawiał na zimowym jarmarku i udzielał wywiadów do gazet, ale wolał aby domyśliła się sama.
Albo nie. Jeśli naprawdę nie kojarzy jego nazwiska, to da mu to do myślenia.
-Och. Oczywiście. Jeśli nie boi się panienka samotnych spacerów. - zmarszczył brwi, z lekką troską, i teatralnie aż położył dłoń na sercu. -Proszę wybaczyć. Nie chciałem cię speszyć, mogłabyś być moją córką. - wytknął, choć w miękkim głosie zgrzytnęła niebezpieczna nuta.
Wyprostował się, myśląc, że lord Albert Rowle nieprędko zaprosi go na kolejną libację.
-Zatrzymam zatem ten... dowód zbrodni, choć pomogłoby, gdybyś przypomniała sobie adres tej kamienicy. - zaproponował z naciskiem. -Wygląda na to, że prawdziwa z ciebie patriotka - lekka ironia, szerszy uśmiech -i miła i śliczna dziewczyna. Napisz do mnie, jakbyś chciała dorobić, panno Wood. Płacimy za informacje i... nie tylko. - o mężów nie jest łatwo, pójdą na pobór w wojsku, a Cornelius Sallow miał elegancką sypialnię, pełną spiżarnię i sentyment do blondynek.
Ile zrobiłabyś, by pomóc swojej rodzinie, panno Wood?
-Do widzenia. - pozostał jeszcze chwilę na alejce, obserwując jej plecy.
Nie powinna odwracać się do nieznajomych plecami. Łatwy cel. Drętwota i po sprawie.
Dziś był jednak w nastroju na bardziej wyrafinowaną zabawę.
Wyjął różdżkę i wycelował dyskretnie pomiędzy drzewa.
Panno. - zaprzątnięty kontemplowaniem figury panny Wood, nie skupił się jednak dosatecznie na pożądanej iluzji. Wziął głębszy oddech. Jeszcze raz. Zaklęcie było nieskomplikowane, ale niewerbalna inkantancja wymagała pełnego skupienia.
Panno. - wyobraził sobie policjanta w mundurze, patrolującego alejkę, w którą zaraz miała skręcić panna Wood.
Za kilkanaście sekund jej oczom ukaże się sylwetka mundurowego. Co wtedy zrobi, wróci prosto w objęcia samozwańczego protektora, a może zda się na własny spryt i ucieknie?
A może naprawdę nie miała nic do ukrycia?
rzut
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Starała się na niego nie patrzeć; nie spoglądać na lisi uśmiech, który przypominał bardziej mróz szczypiący policzki niźli gest dobrej woli. Uniesienie kącików ust było niemalże śliskie, niepasujące do oczu, którymi wciąż przyglądał się jej badawczo. Uwierzył w historyjkę o gospodarstwie? Czy sama uwierzyłaby w coś tak głupiego?
Wzrok wciąż utrzymywała w podłożu, aż do momentu, w którym wspomniał o jakimś planie; i zdecydowanie chciałaby jeszcze dłużej unikać jego spojrzenia, ale słowa, o których wspominał, prawie wywróciły jej żołądek do góry nogami. Tak naprawdę teraz wyglądało to państwo?
– Cóż, może kiedyś, za kilka lat... – wymamrotała cicho, bo wizja małżeństwa i dziecka była jakimś całkowicie odległym bytem; fakt, że łączył to ze służbą Ministerstwu sprawiał, że momentalnie zrobiło jej się niedobrze. Równie szybko skrzyżowała z nim spojrzenie, na granicy niedowierzania i szoku, równie prędko spuściła je znów w okolice podłoża. Nie widział, że była nastolatką?
Kątem oka obserwowała jak się kłania; lepiej trafić nie mogła – fanatyczny służbista, łowca po godzinach, funkcjonariusz nocnej zmiany? Nie chciała zadawać jakichkolwiek pytań, chciała stąd zniknąć jak najszybciej – Ach, tak, może faktycznie obiło mi się o uszy... – mruknęła, przywołując lichą atrapę uśmiechu, kiedy wspomniał o tym idiotycznym szmatławcu, który zatruwał ludziom umysły wybujałymi historiami i propagandą pełną nienawiści.
Mogłaby być jego córką; nawet to nie powstrzymało go od złożenia kolejnej propozycji. Donosicielstwo było obrzydliwe, ale insynuacje które popłynęły później zjeżyły włoski na jej karku, sprawiając, że była bliska porzucenia nadziei, że faktycznie pozwoli jej odejść.
– Zapamiętam – wymamrotała tylko cicho, darując sobie kolejną bajkę o ciężkiej pracy w gospodarstwie, które nie istniało. Nie spojrzała już na niego, wbiła wzrok w pokrytą śniegiem ziemię, niedługo później odwracając się i pospiesznym krokiem idąc przed siebie, walcząc z odwróceniem się przez ramię i upewnieniem, że za nią nie idzie.
I choć dłoń niemalże paliła ją w potrzebie sięgnięcia po różdżkę, wciąż tego nie zrobiła, błagając w duchu, by pozwolił jej odejść.
W odpowiednim momencie skręciła w prawo, gdzie wydeptana alejka prowadziła do przejścia w lesie; mrok wieczora ograniczał pole widzenia, więc wyciągnęła w końcu cyprysową różdżkę, niedużym lumos oświetlając sobie drogę.
I sprowadzając na siebie kolejne niebezpieczeństwo.
Różdżka zgasła równie prędko się zapaliła, kiedy Annie dostrzegła na szlaku następną sylwetkę. A na sylwetce charakterystyczny mundur.
Bez minimalnego zastanowienia uskoczyła w bok, w gęsto porośnięty las, kilka kolejnych głośnych kroków później, przylegając do szerokiego drzewa.
Nie mogła tędy przejść.
Nie mogła wrócić.
Wybrała bieg – desperacki, przez naznaczoną śniegiem ziemię, wystające korzenie, skrzypiące pod nogami gałęzie; nie zważała na to, że któryś z mężczyzn mógł ją usłyszeć i zauważyć. I tak nie mogła już nic ugrać.
Biegła więc przed siebie szybko, zatrzymując się dopiero na kolejnym rozwidleniu; stając przy wysokim murze odgradzającym alejkę od kolejnego punktu wesołego miasteczka postanowiła się deportować, desperacko pragnąc skupić się na tyle, by dotrzeć do Doliny w jednym kawałku.
zt
Wzrok wciąż utrzymywała w podłożu, aż do momentu, w którym wspomniał o jakimś planie; i zdecydowanie chciałaby jeszcze dłużej unikać jego spojrzenia, ale słowa, o których wspominał, prawie wywróciły jej żołądek do góry nogami. Tak naprawdę teraz wyglądało to państwo?
– Cóż, może kiedyś, za kilka lat... – wymamrotała cicho, bo wizja małżeństwa i dziecka była jakimś całkowicie odległym bytem; fakt, że łączył to ze służbą Ministerstwu sprawiał, że momentalnie zrobiło jej się niedobrze. Równie szybko skrzyżowała z nim spojrzenie, na granicy niedowierzania i szoku, równie prędko spuściła je znów w okolice podłoża. Nie widział, że była nastolatką?
Kątem oka obserwowała jak się kłania; lepiej trafić nie mogła – fanatyczny służbista, łowca po godzinach, funkcjonariusz nocnej zmiany? Nie chciała zadawać jakichkolwiek pytań, chciała stąd zniknąć jak najszybciej – Ach, tak, może faktycznie obiło mi się o uszy... – mruknęła, przywołując lichą atrapę uśmiechu, kiedy wspomniał o tym idiotycznym szmatławcu, który zatruwał ludziom umysły wybujałymi historiami i propagandą pełną nienawiści.
Mogłaby być jego córką; nawet to nie powstrzymało go od złożenia kolejnej propozycji. Donosicielstwo było obrzydliwe, ale insynuacje które popłynęły później zjeżyły włoski na jej karku, sprawiając, że była bliska porzucenia nadziei, że faktycznie pozwoli jej odejść.
– Zapamiętam – wymamrotała tylko cicho, darując sobie kolejną bajkę o ciężkiej pracy w gospodarstwie, które nie istniało. Nie spojrzała już na niego, wbiła wzrok w pokrytą śniegiem ziemię, niedługo później odwracając się i pospiesznym krokiem idąc przed siebie, walcząc z odwróceniem się przez ramię i upewnieniem, że za nią nie idzie.
I choć dłoń niemalże paliła ją w potrzebie sięgnięcia po różdżkę, wciąż tego nie zrobiła, błagając w duchu, by pozwolił jej odejść.
W odpowiednim momencie skręciła w prawo, gdzie wydeptana alejka prowadziła do przejścia w lesie; mrok wieczora ograniczał pole widzenia, więc wyciągnęła w końcu cyprysową różdżkę, niedużym lumos oświetlając sobie drogę.
I sprowadzając na siebie kolejne niebezpieczeństwo.
Różdżka zgasła równie prędko się zapaliła, kiedy Annie dostrzegła na szlaku następną sylwetkę. A na sylwetce charakterystyczny mundur.
Bez minimalnego zastanowienia uskoczyła w bok, w gęsto porośnięty las, kilka kolejnych głośnych kroków później, przylegając do szerokiego drzewa.
Nie mogła tędy przejść.
Nie mogła wrócić.
Wybrała bieg – desperacki, przez naznaczoną śniegiem ziemię, wystające korzenie, skrzypiące pod nogami gałęzie; nie zważała na to, że któryś z mężczyzn mógł ją usłyszeć i zauważyć. I tak nie mogła już nic ugrać.
Biegła więc przed siebie szybko, zatrzymując się dopiero na kolejnym rozwidleniu; stając przy wysokim murze odgradzającym alejkę od kolejnego punktu wesołego miasteczka postanowiła się deportować, desperacko pragnąc skupić się na tyle, by dotrzeć do Doliny w jednym kawałku.
zt
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
-Nie ma co zwlekać. Trwa wojna, trzeba chłonąć życie. - uśmiechnął się promiennie, a potem powoli przesunął wzrokiem od jej twarzy, po smukłą szyję i obojczyki, przez kibić i biodra. -Masz biodra odpowiednie do rodzenia dzieci. - skomplementował, jak gdyby nigdy nic. Uśmiechnął się z lekkim przekąsem, chyba oczekując oburzenia albo speszenia. Nigdy nie odzywałby się tak do damy z porządnej rodziny, ale nie znał żadnych wartych znajomości Woodów, a ta gra pozorów - pomiędzy zatroskanym obywatelem, dżentelmenem w wieku jej ojca, oraz człowiekiem, który chwyciłby ją za włosy i zaciągnął do spiżarni - sprawiała mu szczerą przyjemność.
Nie była dla niego nastolatką, była młodziutką kobietą. W ciemności nie ocenił precyzyjnie jej wieku, ale Layla była niewiele starsza, gdy ją poznał.
Kojarzyła go i zapamięta jego propozycję. Doskonale. Błysnął bielą zębów, zastanawiając się, czy kiedyś dziewczyna faktycznie napisze. Czy głód i desperacja ją do tego przycisną? Czy też może trafnie odczytał jej strach i kłamstwa, może jest półkrwi i lęka się policji, może nawet ktoś z jej rodziny używał tego krzyżyka?
Mógłby ją za to aresztować - za brak papierów, za krzyżyk. Ale nie lubił brudzić sobie rąk, prawdziwej policji nie było w pobliżu, godzina policyjna jeszcze się nie rozpoczęła, a tak było zabawniej.
Odprowadził ją wzrokiem, pewien, że zaraz natrafi na jego sprytną iluzję. Zaczął iść do przodu, chcąc dojść do zakrętu i choćby z daleka stać się świadkiem tej porywającej sceny.
Zgodnie z jego przewidywaniami - zatrzymała się z lękiem, a potem uciekła.
Parsknął cichym śmiechem, a potem machnął różdżką i pomyślał prędkie Finite Incantatem. Iluzoryczny policjant rozpłynął się w powietrzu, a Cornelius z namysłem spojrzał w stronę, w którą uciekła dziewczyna.
O ile mu wiadomo, nie było tam żadnych domów.
Ciekawe.
Sięgnął do kieszeni, otworzył dłoń i jeszcze raz przyjrzał się srebrnemu krzyżykowi, lśniącemu w świetle księżyca. Przywołał wspomnienia Layli i te świeższe - informacje o katedrze w St. Bury's, którą Rycerze planowali zniszczyć.
Westchnął cicho, myśląc sobie, że obrał już stronę. Powinien rzucić ten krzyżyk w śnieg, ale znów schował go do kieszeni.
Nie miał po Layli żadnych pamiątek. Może zachować chociaż ten przedmiot, który mu ją przypominał. Ukryje go dobrze, w głębokiej szufladzie biurka.
/zt
Nie była dla niego nastolatką, była młodziutką kobietą. W ciemności nie ocenił precyzyjnie jej wieku, ale Layla była niewiele starsza, gdy ją poznał.
Kojarzyła go i zapamięta jego propozycję. Doskonale. Błysnął bielą zębów, zastanawiając się, czy kiedyś dziewczyna faktycznie napisze. Czy głód i desperacja ją do tego przycisną? Czy też może trafnie odczytał jej strach i kłamstwa, może jest półkrwi i lęka się policji, może nawet ktoś z jej rodziny używał tego krzyżyka?
Mógłby ją za to aresztować - za brak papierów, za krzyżyk. Ale nie lubił brudzić sobie rąk, prawdziwej policji nie było w pobliżu, godzina policyjna jeszcze się nie rozpoczęła, a tak było zabawniej.
Odprowadził ją wzrokiem, pewien, że zaraz natrafi na jego sprytną iluzję. Zaczął iść do przodu, chcąc dojść do zakrętu i choćby z daleka stać się świadkiem tej porywającej sceny.
Zgodnie z jego przewidywaniami - zatrzymała się z lękiem, a potem uciekła.
Parsknął cichym śmiechem, a potem machnął różdżką i pomyślał prędkie Finite Incantatem. Iluzoryczny policjant rozpłynął się w powietrzu, a Cornelius z namysłem spojrzał w stronę, w którą uciekła dziewczyna.
O ile mu wiadomo, nie było tam żadnych domów.
Ciekawe.
Sięgnął do kieszeni, otworzył dłoń i jeszcze raz przyjrzał się srebrnemu krzyżykowi, lśniącemu w świetle księżyca. Przywołał wspomnienia Layli i te świeższe - informacje o katedrze w St. Bury's, którą Rycerze planowali zniszczyć.
Westchnął cicho, myśląc sobie, że obrał już stronę. Powinien rzucić ten krzyżyk w śnieg, ale znów schował go do kieszeni.
Nie miał po Layli żadnych pamiątek. Może zachować chociaż ten przedmiot, który mu ją przypominał. Ukryje go dobrze, w głębokiej szufladzie biurka.
/zt
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Godzina policyjna rozpoczęła codzienne spacery patroli po opuszczonych ulicach, ale znali ich trasy dość dobrze, znali też ścieżki, którymi mogli się względnie bezpiecznie poruszać tak, by nie natknąć się na funkcjonariuszy. Czasem zdarzało się, że i oni je odkrywali, dlatego musieli się przygotować. Trasę, którą tej nocy obrali zbadali dokładnie z Marcelem dwa dni wcześniej, upewniając się, że nie była uczęszczana przez innych, którzy mogliby ściągnąć na nich dodatkowe kłopoty. Zbadali dokładnie przejścia, uprzątnęli przeszkody i trochę gruzu, który mógłby utrudnić im późniejszą ewakuację, gdyby musieli wracać tą samą drogą. Wpierw zamkniętymi tunelami metra, później przez połączone piwnice zniszczonych podczas nocy spadających gwiazd kamienic, dalej alejką równoległą do tej, na której mieścił się klub jazzowy, a potem już po cichu prosto do wesołego miasteczka pod osłoną nocy, w cieniu posępnych, opuszczonych budynków. Swoją świecę oddał Cecilowi, wiedząc, że u niego będzie bezpieczna, sam został na tyłach, pozwalając Marcelowi prowadzić, bo to właśnie on znał Londyn najlepiej i potrafił rozpoznać każdy szmer i każdą nieprawidłowość.
Na sobie miał ciemny płaszcz z kapturem narzuconym na głowę, na twarzy chustkę naciągniętą pod same oczy. Zasłaniała część twarzy, ale tym razem nie przytwierdził jej zaklęciem, nie sądził, by mieli stanąć w bezpośrednim starciu z kimkolwiek, kto mógłby mu ją zerwać, a jeśli natkną się na jakieś mroczne siły jego tożsamość będzie całkiem bez znaczenia. Dłonie skryte były pod rękawiczkami o śliskim wykończeniu, które zawsze pomagały mu w trudnych sytuacjach wymagających precyzji — wierzył, że gdyby miał je na sobie na tamtym jarmarku zimowym w Londynie, uniknąłby sytuacji, do której doszło, a jego dłoń wślizgująca się do kieszeni tamtego jegomościa zniknęłaby z niej niezauważona. W kieszeni miał sakiewkę, na supeł przywiązaną do szlufki spodni, by nie wypadła, w niej delikatnie owinięte w chusteczkę kryształki, choć nie był pewien, co do ich skuteczności i czy rzeczywiście miały wielką moc, wziął wszystkie, wierząc, że mogłyby im ocalić życie tak jak jemu uratował w Brenyn. Wysokie buty miał związane mocno, były wygodne i sprawdzone, o podeszwie, która pozwalał mu się nie poślizgnąć na niepewnych powierzchniach, a ponieważ zakładał, że być może przyjdzie im się wspinać, musiał być pewien, że przypadkiem nie straci równowagi, co mogłoby go kosztować życie. Różdżka spoczywała bezpiecznie w uchwycie z lewej strony na szelkach, pod rozpiętym płaszczem, łatwo do wyciągnięcia jednym ruchem — w trakcie drogi wyciąganie jej było jednak zbędne, potrzebował wolnych rąk.
Wesołe Miasteczko było zamknięte, a wysoka brama wejściowa zamknięta na ciężką kłódkę. Wiedzieli o tym wcześniej, byli tu, by się rozejrzeć zarówno za dnia, by zobaczyć na własne oczy to, z czym przyjdzie im się mierzyć, jak i nocą, nie przekraczając jednak ogrodzenia. Wielki Młyn znajdował się tuż przy wejściu, a ciemne masy kłębiły się u jego szczytu. Choć w wesołym miasteczku nie było nikogo, obracał się raz w jedną raz w drugą stronę, a każdej zmianie kierunku towarzyszyło cichej choć nieprzyjemne skrzypienie mechanizmu. Noc utrudniała zobaczenie rozmaitych kształtów, które były widoczne za dnia. Wiedzieli jednak, że to właśnie na szczycie młyna znajduje się cel ich dzisiejszej misji.
Rozejrzał się dookoła, zerkając na Marcela i Cecila — byli sami, tylko we trzech. Wokół przez tą chwilę nie było nikogo, a przynajmniej tak mu się zdawało. Klęknął przed bramą i nie zdejmując rękawiczek wyciągnął z kieszeni magiczne wytrychy. Delikatny materiał leżał na palcach jak druga skóra, idealnie, dzięki czemu świetnie czuł każde drgnięcie i każdą wibrację, gdy końcówka wytrychu wsunęła się w dziurę i zetknęła z chłodnym, wyrobionym metalem wewnątrz. Zaraz potem wsunął drugi wytrych i poruszał ostrożnie, próbując wyczuć rejestr, którego wyrżnięcia powinny odpowiadać budowie klucza. Niezbyt skomplikowana kłódka powinna być łatwa do sforsowania, zarówno sprężyna jak i rygiel powinny z łatwością się odblokować, umożliwiając im szybkie przejście do środka. W skupieniu manewrował palcami, robił to nie po raz pierwszy, ale mimo to nie spieszył się, choć samo przyjście tutaj ze świadomością tego, co na nich czekało, budziło w nim grozę i nerwowość.
| Mistrzu Gry, mam ze sobą wszystko co wpisane w ekwipunku we wsiąkiewce; rzucam na zręczne dłonie;
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
Nie spał całą noc poprzedzającą wyprawę do wesołego miasteczka. Był tu kiedyś z rodzicami, jako uśmiechnięte i beztroskie dziecko. Dzisiejsza misja tylko trochę przypominała wycieczkę sprzed lat. W obu serce Caradoga rozbijało się w jego piersiach tak mocno, że bał się, że połamie mu żebra. Przy obu okazjach był niewyspany. Tylko że o ile kiedyś powodem jego stanu była ekscytacja, obecnie odpowiadały za wszystko nerwy, strach i niepokój. Nie potrafił sobie z nimi poradzić. Odkąd w Króliczej Łapce usłyszał o czekającym go zadaniu, nie mógł nawet usiedzieć w miejscu. Tydzień, który powinien był spędzić na przygotowaniach, przeleciał mu między palcami, kiedy rozpaczliwie szukał zajęć mających odwrócić jego myśli od nadchodzącej próby. Łapał się wszystkiego. Zakopywał się w książkach. I wpatrywał w świecę i pióro położone na uprzątniętym biurku, na którym nie zagościło nic więcej. Żaden fragment papieru, żadna kropla tuszu. Cecil zaprzestał pisania wierszy. Prawie zaprzestał jedzenia. Niemalże zaprzestał spania. I oto wreszcie nadszedł wielki dzień, kiedy to przybył na miejsce. Ze świecą swoją i tą, którą odebrał od Jamesa.
Podążał za Marcelem, zdając się w pełni na jego ekspertyzę w zakresie poruszania się po Londynie. Bo chociaż mieszkał w nim przez większość życia, to nigdy nie poznał ulic miasta od podszewki. A tego wieczoru okolica wydawała się wyjątkowo obca. Drzewa rozciągały swoje pokraczne ramiona w niebezpiecznym tańcu, cienie łypały na nich nieprzychylnie, a kamienie odbijały się od bruku pustym echem. Cecil miał wrażenie, że wszystko było nie tak. I każdy jeden odgłos coraz bardziej potęgował w nim chęć ucieczki. Mimo tego parł jednak naprzód, celowo wyprzedzając Jamesa, chcąc mieć za plecami kogoś, kto zatrzyma go jeśli jednak instynkty wezmą górę nad siłą woli.
To nie perspektywa walki i niebezpieczeństwo było najgorsze, a wyczekiwanie na nie. Caradog był pewny, że kiedy wreszcie pojawi się zagrożenie, będzie wiedział co robić. Różdżka sama odnajdzie cel, zaklęcia przetną powietrze świetlistymi smugami. Zacznie się dziać zbyt dużo, by mógł myśleć. Ale teraz jeszcze nie był ten moment. Teraz wciąż czekali. Wciąż szli. Nieważne ile książek przeczytał przed dzisiejszym dniem, ile nocy zarwał, ilu historii wysłuchał i ilu modlitw do Merlina nie wzniósł, nie było takich, które mogły przygotować go na wyczekiwanie. Na pozornie niegroźny spacer po ulicach opustoszałego godziną policyjną miasta, na zachowanie spokoju, kiedy nie widać było zagrożenia, na przemykanie przez cienie pomału, kiedy serce pędziło jak lecący hipogryf. Tylko plecy Marcela przed nim i kroki Jamesa za jego plecami utrzymywały go przy zdrowych zmysłach.
Miał ze sobą chustkę. Ciemną, starą, zabraną z dziadkowej szuflady, do której stary Blishiwck od dawna nie zaglądał. Zawiązał ją sobie na twarzy zakrywając jej dolną część. Nie chciał zostać złapany na włóczeniu się po miejscu, w którym nie powinno go być. Przez przypadek zauważony i połączony z... Z czymkolwiek się tu dzisiaj wydarzy. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, że może nie tylko jego życie i bezpieczeństwo kładzie na szali. Kiedy James majstrował przy zamku bramy, Cecil wyciągnął różdżkę i skierował ją na siebie:
- Semper fidelis - pomyślał inkantację bojąc się wydawać nawet najcichszego, niepotrzebnego szeptu spomiędzy spierzchniętych ust.
Serce waliło mu w piersiach.
| Szczegółowy ekwipunek pojawi się w kolejnym poście, zgodnie z ustaleniem z MG.
Podążał za Marcelem, zdając się w pełni na jego ekspertyzę w zakresie poruszania się po Londynie. Bo chociaż mieszkał w nim przez większość życia, to nigdy nie poznał ulic miasta od podszewki. A tego wieczoru okolica wydawała się wyjątkowo obca. Drzewa rozciągały swoje pokraczne ramiona w niebezpiecznym tańcu, cienie łypały na nich nieprzychylnie, a kamienie odbijały się od bruku pustym echem. Cecil miał wrażenie, że wszystko było nie tak. I każdy jeden odgłos coraz bardziej potęgował w nim chęć ucieczki. Mimo tego parł jednak naprzód, celowo wyprzedzając Jamesa, chcąc mieć za plecami kogoś, kto zatrzyma go jeśli jednak instynkty wezmą górę nad siłą woli.
To nie perspektywa walki i niebezpieczeństwo było najgorsze, a wyczekiwanie na nie. Caradog był pewny, że kiedy wreszcie pojawi się zagrożenie, będzie wiedział co robić. Różdżka sama odnajdzie cel, zaklęcia przetną powietrze świetlistymi smugami. Zacznie się dziać zbyt dużo, by mógł myśleć. Ale teraz jeszcze nie był ten moment. Teraz wciąż czekali. Wciąż szli. Nieważne ile książek przeczytał przed dzisiejszym dniem, ile nocy zarwał, ilu historii wysłuchał i ilu modlitw do Merlina nie wzniósł, nie było takich, które mogły przygotować go na wyczekiwanie. Na pozornie niegroźny spacer po ulicach opustoszałego godziną policyjną miasta, na zachowanie spokoju, kiedy nie widać było zagrożenia, na przemykanie przez cienie pomału, kiedy serce pędziło jak lecący hipogryf. Tylko plecy Marcela przed nim i kroki Jamesa za jego plecami utrzymywały go przy zdrowych zmysłach.
Miał ze sobą chustkę. Ciemną, starą, zabraną z dziadkowej szuflady, do której stary Blishiwck od dawna nie zaglądał. Zawiązał ją sobie na twarzy zakrywając jej dolną część. Nie chciał zostać złapany na włóczeniu się po miejscu, w którym nie powinno go być. Przez przypadek zauważony i połączony z... Z czymkolwiek się tu dzisiaj wydarzy. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, że może nie tylko jego życie i bezpieczeństwo kładzie na szali. Kiedy James majstrował przy zamku bramy, Cecil wyciągnął różdżkę i skierował ją na siebie:
- Semper fidelis - pomyślał inkantację bojąc się wydawać nawet najcichszego, niepotrzebnego szeptu spomiędzy spierzchniętych ust.
Serce waliło mu w piersiach.
| Szczegółowy ekwipunek pojawi się w kolejnym poście, zgodnie z ustaleniem z MG.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Caradog Blishwick' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
- Semper fidelis - Inkantację wywołał jeszcze nim trafił na przyjaciół, oczekując ich na umówionym miejscu; zaklęcie miało pomóc umieścić chustkę, z której zwykle korzystał, na twarzy, w taki sposób, by zasłaniała większość twarzy - od szyi po oczy, ciemnozielony materiał był starą chustą będącą nieznaczącym elementem jednego z jego dawnych scenicznych strojów. Głowę, czoło, złote kosmyki włosów schował w naciągniętym na głowę kapturze kurtki. Wyglądał podejrzanie, lecz w półmroku ulic spowitych nocną ciszą podejrzanie wyglądał każdy, ich zadaniem było przemknąć prosto do wesołego miasteczka, omijając miejsca, którymi chadzały psy Ministerstwa Magii; nic trudnego, ich ścieżki wydawały się powtarzalne, jak powtarzalne były klucze mknących po niebie ptaków. Przeskoczyli kilka płotów, przeszli przez kilka pustostanów, trzymali się obrzeży, czujnie reagując na najsłabiej wyczuwalny szmer; nie mogli położyć misji tak głupio, nie mogli zawieźć jeszcze nim wyruszą w bój. Pamiętał zwątpienie podczas spotkania Zakonu Feniksa i wiedział, że nie chciał pozwolić temu zwątpieniu rozprzestrzenić się mocniej. Jeśli chciał, żeby w niego uwierzyli, musiał ich przekonać, że był tego warty - a wiedział już, że był.
Miał na nogach buty, które przyjaciele przygotowali mu na minione urodziny, były już nieco znoszone, miały przecież rok, a on ich nie oszczędzał, ale podszyte skórą kelpii czyniły jego krok jeszcze lżejszym. Talizman, który pobłyskiwał na jego szyi podobnie był przy nim zawsze, królicza łąpka już nie raz przyniosła mu szczęście - oby przyniosła je i tym razem. Kilka fiolek z eliksirami ukrytych w wewnętrznej kieszeni kurtki mogło ocalić im życie, lub zaważyć o powodzeniu tej misji - kiedy zabierał je ze sobą, traktował je z dużą ostrożnością. Świecę ukrył pod połami, podobnie jak eliksiry. Wiedział, że jeśli choćby przypadkiem miną patrole, nie mogli im podpaść, a tym bardziej ściągnąć niechcianej uwagi na coś, co miało pozostać sekretem. W kieszeni spodni - na tylnej kieszeni - ukrył pióro, które miało zakrzesić ogień.
Na razie okolica wydawała się cicha, na razie wydawało się, że nie zwrócili niczyjej uwagi - czy były to tylko pozory, tego wiedzieć nie mogli. Nie patrzył Jamesowi na ręce, kiedy majstrował przy zamku, wiedząc, że świetnie sobie z nim poradzi - stanął pół kroku od przyjaciół, spoglądając w gęstą noc. Czarną otchłań przerzedzał blask gwiazd, lecz mimo to ruch trudniej było dostrzec, niż za dnia. Musieli być czujni. Nie mogli tej czujności utracić. Serce biło mocno, pulsowało szybkim, ale harmonijnym rytmem, lubił zapach miasta nocą, lubił smak adrenaliny tańczącej we krwi. Baczna obserwacja okolicy miała pomóc mu wychwycić zagrożenie zanim to upatrzy ich sobie jako pierwsze, a zgodnie ze słowami Ministra - mogli spodziewać się tu wszystkiego.
Spojrzenie przemknęło z ulic w kierunku diabelskiego młyna dumnie górującego nad lunaparkiem. Lubił go. Pozwalał ujrzeć naprawdę piękną panoramę miasta, ale czuł, że dziś nie przyjdzie im podziwiać tego widoku. Cokolwiek jednak miało się dzisiaj wydarzyć, byli gotowi. Upewnił się, spoglądając wpierw na Cecila, potem na Jima.
- Masz to? - zagaił szeptem, spoglądając na zamek bramy.
zaklęcie, jeśli mogę to rzucam jeszcze na spostrzegawczość
Miał na nogach buty, które przyjaciele przygotowali mu na minione urodziny, były już nieco znoszone, miały przecież rok, a on ich nie oszczędzał, ale podszyte skórą kelpii czyniły jego krok jeszcze lżejszym. Talizman, który pobłyskiwał na jego szyi podobnie był przy nim zawsze, królicza łąpka już nie raz przyniosła mu szczęście - oby przyniosła je i tym razem. Kilka fiolek z eliksirami ukrytych w wewnętrznej kieszeni kurtki mogło ocalić im życie, lub zaważyć o powodzeniu tej misji - kiedy zabierał je ze sobą, traktował je z dużą ostrożnością. Świecę ukrył pod połami, podobnie jak eliksiry. Wiedział, że jeśli choćby przypadkiem miną patrole, nie mogli im podpaść, a tym bardziej ściągnąć niechcianej uwagi na coś, co miało pozostać sekretem. W kieszeni spodni - na tylnej kieszeni - ukrył pióro, które miało zakrzesić ogień.
Na razie okolica wydawała się cicha, na razie wydawało się, że nie zwrócili niczyjej uwagi - czy były to tylko pozory, tego wiedzieć nie mogli. Nie patrzył Jamesowi na ręce, kiedy majstrował przy zamku, wiedząc, że świetnie sobie z nim poradzi - stanął pół kroku od przyjaciół, spoglądając w gęstą noc. Czarną otchłań przerzedzał blask gwiazd, lecz mimo to ruch trudniej było dostrzec, niż za dnia. Musieli być czujni. Nie mogli tej czujności utracić. Serce biło mocno, pulsowało szybkim, ale harmonijnym rytmem, lubił zapach miasta nocą, lubił smak adrenaliny tańczącej we krwi. Baczna obserwacja okolicy miała pomóc mu wychwycić zagrożenie zanim to upatrzy ich sobie jako pierwsze, a zgodnie ze słowami Ministra - mogli spodziewać się tu wszystkiego.
Spojrzenie przemknęło z ulic w kierunku diabelskiego młyna dumnie górującego nad lunaparkiem. Lubił go. Pozwalał ujrzeć naprawdę piękną panoramę miasta, ale czuł, że dziś nie przyjdzie im podziwiać tego widoku. Cokolwiek jednak miało się dzisiaj wydarzyć, byli gotowi. Upewnił się, spoglądając wpierw na Cecila, potem na Jima.
- Masz to? - zagaił szeptem, spoglądając na zamek bramy.
zaklęcie, jeśli mogę to rzucam jeszcze na spostrzegawczość
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32, 61
'k100' : 32, 61
Londyn tego wieczoru wyglądał na uśpiony. Przemykając dobrze znanymi ścieżkami w stronę zamkniętego na cztery spusty zaczarowanego miasteczka, nie napotkaliście niemal nikogo - nie licząc pojedynczego patrolu, złożonego z dwóch funkcjonariuszy magicznej policji, którzy nie wydawali się jednak przykładać do swojej pracy szczególnie mocno. Wyminęliście ich bez trudu, a kiedy zimny wiatr przyniósł do was ich słowa, mogliście wywnioskować, że są wyjątkowo niezadowoleni z dzisiejszego przydziału - większość pracowników Ministerstwa Magii spędzała Święto Duchów na przyjęciu wyprawionym w centrum miasta. Do waszych uszu dotarło kilka wyjątkowo barwnych inwektyw na temat komendanta magicznej policji, Arnolda Montague, ale nie zdążyliście usłyszeć całego ich zestawu - bo niedługo później czarodzieje zniknęli za rogiem wysokiej kamienicy, a ich głosy - i kroki - ucichły.
Dokładnie tak, jak przewidział James, brama wesołego miasteczka była zamknięta na cztery spusty - żelazne, dwuskrzydłowe wrota spięto łańcuchem, na którym kołysała się ciężka kłódka. Sama okolica sprawiała wrażenie opuszczonej i ponurej; chociaż po Nocy Tysiąca Gwiazd częściowo ją uprzątnięto, to ziemię wciąż znaczyły głębsze i płytsze kratery po meteorytach, a majaczące w świetle księżyca kolejki i budki z przekąskami pokrywał szary pył. Wydawało się, że oprócz was nikt się tutaj nie zapuszczał - od paru minut nie słyszeliście niczego poza zawodzeniem wiatru, który poruszając poluzowanym szyldem zapraszającym do zabawy w zaczarowanym miasteczku, wypełniał przestrzeń metodycznym, przenikliwym stukaniem metalu o metal. Zawiązane na twarzach chusty chroniły was przed wiatrem i ewentualnymi spojrzeniami; ta należąca do Marceliusa przylgnęła solidnie do jego skóry zaraz po rzuceniu zaklęcia. Cecil również zdecydował się na magiczne przymocowanie swojej, a gdy tylko wypowiedział inkantację, poczuł jak drewno różdżki przyjemnie rozgrzewa się pod jego palcami. Tkanina osłaniająca jego usta zafalowała lekko i znieruchomiała, a sekundę później jego nos wypełnił świeży, otrzeźwiający zapach, z całą pewnością pochodzący z chusty. Młodzieniec poczuł dziwny przypływ pewności siebie, a jego zmysły zdawały się wyostrzyć. Myśli miał jaśniejsze, różdżka pewniej leżała w dłoni.
James, który w tym czasie zajął się rozbrojeniem kłódki, wprawnie rozprawił się z mechanizmem, wychwytując moment, w którym ten znalazł się we właściwym położeniu. Metalowy łuk odskoczył, łańcuch opadł, jedno ze skrzydeł bramy - pchnięte wiatrem? czy magią? - uchyliło się do środka, wydając z siebie przeciągłe, zawodzące skrzypienie, które rozdardło panującą dookoła ciszę niczym zardzewiały nóż. Zaczarowane miasteczko stało przed wami otworem.
Pomimo braku oświetlenia, czarodziejski młyn mogliście dostrzec od razu - usytuowany zaraz przy wejściu, stanowił najwyższy punkt w waszym polu widzenia, a światło księżyca odbijało się od wilgotnych boków rozkołysanych wiatrem wagoników. Marcelius, który poświęcił dłuższą chwilę na rozejrzenie się, w pierwszym momencie nie dostrzegł niczego odbiegającego od normy - ale gdy jęk bramy spłoszył siedzące na ogrodzeniu ptaki, czujne spojrzenie Sallowa podążyło za nimi instynktownie. Młodzieniec widział, jak czarne skrzydlate sylwetki wznoszą się ku niebu, mkną ku owalnej konstrukcji młyna, po czym znikają - w czarnej, słabo dostrzegalnej na tle nocy plamie mroku, kłębiącego się niemal dokładnie pośrodku metalowego koła.
Koła, które nagle - jak popchnięte zaklęciem, którego żaden z was nie rzucił - ruszyło z miejsca, wypełniając powietrze szczękiem metalu i stukotaniem kolorowych wagoników. Zaczarowany młyn zaczął się obracać, początkowo powoli - z każdą chwilą coraz szybciej; jednocześnie w twarze uderzył was wiatr, mocny podmuch wziął się znikąd, wznosząc chmurę osiadającego wcześniej dookoła pyłu i zrywając z twarzy Jamesa chustę - poleciała w górę, wirując w ciemnym powietrzu. Kłębiąca się przy młynie czerń, którą póki co dokładnie zlokalizować był w stanie tylko Marcelius, napęczniała - i poruszyła się, wypluwając z siebie podłużny, czarny jak noc kształt. Utkana z mroku wstęga oplotła stalową ramę, a później wystrzeliła znów, nabierając kształtu; w srebrzystym blasku odbijającym się od konstrukcji mogliście wypatrzeć ostre rogi, biegnące wzdłuż grzbietu kolce i długie kły potężnego, morskiego węża.
Czarodziejski młyn znów przyspieszył, w tym samym momencie cienisty gad zapikował w dół - za cel obierając sobie Caradoga. Nim młodzieniec zdążyłby unieść rózdżkę, sięgnął go jeden z długich, cienistych kłów; lewy bok zapiekł go przenikliwie, kolana ugięły się pod nim na moment; ubranie pozostało nienaruszone, ale pod przyklejoną do ciała koszulką rozlał się gorąc, gdy z podłużnej rany wypłynęła krew. W tym samym czasie wszyscy poczuliście drżenie przekazanych wam przez Harolda Longbottoma świec. Drżała też czerń - powietrze pośrodku wielkiego koła pulsowało, gięło się, odkształcało; nie mieliście wątpliwości, że to właśnie tam znajdowało się źródło silnej energii. Wysoko w powietrzu, oddzielone od was stalową konstrukcją, po której wspinaczka wydawała się szaleństwem - i strażnikiem w postaci cienistej istoty, która co prawda mogła atakować tylko jeden cel jednocześnie - ale z którą stacie mogło okazać się śmiertelne.
Do północy zostało zaledwie parę minut.
Mistrz gry wita was serdecznie i (póki co) nie kontynuuje rozgrywki.
Waszym zadaniem w tej części wydarzenia, jest zapalenie przekazanych wam przez Harolda Longbottoma świec, zgodnie z wytycznymi otrzymanymi na spotkaniu Zakonu Feniksa - co rozegrać możecie w sposób dowolny, uwzględniając zarysowane w poście okoliczności. Możecie w tym celu napisać dowolną ilość postów, dowolnie ustalając między sobą kolejkę odpisów. Po napisaniu postów, w których przynajmniej jedna świeca zostaje rozpalona, wyślijcie stosowną informację do mistrza gry i zaczekajcie na posta z oceną waszych działań i dalszymi wskazówkami.
Mistrz gry może (nie musi) pojawić się ponownie w wątku wcześniej. W razie ewentualnych pytań, pozostaję do dyspozycji, aczkolwiek do 16 września włącznie - z uwagi na mój wyjazd - tylko na discordzie i w ograniczonym zakresie.
Caradog, ze względu na wyrzucenie krytycznego sukcesu, otrzymujesz bonus +20 do dwóch kolejnych wykonanych akcji, bonus +10 do trzeciej i czwartej, oraz bonus +5 do piątej.
Powodzenia!
Dokładnie tak, jak przewidział James, brama wesołego miasteczka była zamknięta na cztery spusty - żelazne, dwuskrzydłowe wrota spięto łańcuchem, na którym kołysała się ciężka kłódka. Sama okolica sprawiała wrażenie opuszczonej i ponurej; chociaż po Nocy Tysiąca Gwiazd częściowo ją uprzątnięto, to ziemię wciąż znaczyły głębsze i płytsze kratery po meteorytach, a majaczące w świetle księżyca kolejki i budki z przekąskami pokrywał szary pył. Wydawało się, że oprócz was nikt się tutaj nie zapuszczał - od paru minut nie słyszeliście niczego poza zawodzeniem wiatru, który poruszając poluzowanym szyldem zapraszającym do zabawy w zaczarowanym miasteczku, wypełniał przestrzeń metodycznym, przenikliwym stukaniem metalu o metal. Zawiązane na twarzach chusty chroniły was przed wiatrem i ewentualnymi spojrzeniami; ta należąca do Marceliusa przylgnęła solidnie do jego skóry zaraz po rzuceniu zaklęcia. Cecil również zdecydował się na magiczne przymocowanie swojej, a gdy tylko wypowiedział inkantację, poczuł jak drewno różdżki przyjemnie rozgrzewa się pod jego palcami. Tkanina osłaniająca jego usta zafalowała lekko i znieruchomiała, a sekundę później jego nos wypełnił świeży, otrzeźwiający zapach, z całą pewnością pochodzący z chusty. Młodzieniec poczuł dziwny przypływ pewności siebie, a jego zmysły zdawały się wyostrzyć. Myśli miał jaśniejsze, różdżka pewniej leżała w dłoni.
James, który w tym czasie zajął się rozbrojeniem kłódki, wprawnie rozprawił się z mechanizmem, wychwytując moment, w którym ten znalazł się we właściwym położeniu. Metalowy łuk odskoczył, łańcuch opadł, jedno ze skrzydeł bramy - pchnięte wiatrem? czy magią? - uchyliło się do środka, wydając z siebie przeciągłe, zawodzące skrzypienie, które rozdardło panującą dookoła ciszę niczym zardzewiały nóż. Zaczarowane miasteczko stało przed wami otworem.
Pomimo braku oświetlenia, czarodziejski młyn mogliście dostrzec od razu - usytuowany zaraz przy wejściu, stanowił najwyższy punkt w waszym polu widzenia, a światło księżyca odbijało się od wilgotnych boków rozkołysanych wiatrem wagoników. Marcelius, który poświęcił dłuższą chwilę na rozejrzenie się, w pierwszym momencie nie dostrzegł niczego odbiegającego od normy - ale gdy jęk bramy spłoszył siedzące na ogrodzeniu ptaki, czujne spojrzenie Sallowa podążyło za nimi instynktownie. Młodzieniec widział, jak czarne skrzydlate sylwetki wznoszą się ku niebu, mkną ku owalnej konstrukcji młyna, po czym znikają - w czarnej, słabo dostrzegalnej na tle nocy plamie mroku, kłębiącego się niemal dokładnie pośrodku metalowego koła.
Koła, które nagle - jak popchnięte zaklęciem, którego żaden z was nie rzucił - ruszyło z miejsca, wypełniając powietrze szczękiem metalu i stukotaniem kolorowych wagoników. Zaczarowany młyn zaczął się obracać, początkowo powoli - z każdą chwilą coraz szybciej; jednocześnie w twarze uderzył was wiatr, mocny podmuch wziął się znikąd, wznosząc chmurę osiadającego wcześniej dookoła pyłu i zrywając z twarzy Jamesa chustę - poleciała w górę, wirując w ciemnym powietrzu. Kłębiąca się przy młynie czerń, którą póki co dokładnie zlokalizować był w stanie tylko Marcelius, napęczniała - i poruszyła się, wypluwając z siebie podłużny, czarny jak noc kształt. Utkana z mroku wstęga oplotła stalową ramę, a później wystrzeliła znów, nabierając kształtu; w srebrzystym blasku odbijającym się od konstrukcji mogliście wypatrzeć ostre rogi, biegnące wzdłuż grzbietu kolce i długie kły potężnego, morskiego węża.
Czarodziejski młyn znów przyspieszył, w tym samym momencie cienisty gad zapikował w dół - za cel obierając sobie Caradoga. Nim młodzieniec zdążyłby unieść rózdżkę, sięgnął go jeden z długich, cienistych kłów; lewy bok zapiekł go przenikliwie, kolana ugięły się pod nim na moment; ubranie pozostało nienaruszone, ale pod przyklejoną do ciała koszulką rozlał się gorąc, gdy z podłużnej rany wypłynęła krew. W tym samym czasie wszyscy poczuliście drżenie przekazanych wam przez Harolda Longbottoma świec. Drżała też czerń - powietrze pośrodku wielkiego koła pulsowało, gięło się, odkształcało; nie mieliście wątpliwości, że to właśnie tam znajdowało się źródło silnej energii. Wysoko w powietrzu, oddzielone od was stalową konstrukcją, po której wspinaczka wydawała się szaleństwem - i strażnikiem w postaci cienistej istoty, która co prawda mogła atakować tylko jeden cel jednocześnie - ale z którą stacie mogło okazać się śmiertelne.
Do północy zostało zaledwie parę minut.
Waszym zadaniem w tej części wydarzenia, jest zapalenie przekazanych wam przez Harolda Longbottoma świec, zgodnie z wytycznymi otrzymanymi na spotkaniu Zakonu Feniksa - co rozegrać możecie w sposób dowolny, uwzględniając zarysowane w poście okoliczności. Możecie w tym celu napisać dowolną ilość postów, dowolnie ustalając między sobą kolejkę odpisów. Po napisaniu postów, w których przynajmniej jedna świeca zostaje rozpalona, wyślijcie stosowną informację do mistrza gry i zaczekajcie na posta z oceną waszych działań i dalszymi wskazówkami.
Mistrz gry może (nie musi) pojawić się ponownie w wątku wcześniej. W razie ewentualnych pytań, pozostaję do dyspozycji, aczkolwiek do 16 września włącznie - z uwagi na mój wyjazd - tylko na discordzie i w ograniczonym zakresie.
Caradog, ze względu na wyrzucenie krytycznego sukcesu, otrzymujesz bonus +20 do dwóch kolejnych wykonanych akcji, bonus +10 do trzeciej i czwartej, oraz bonus +5 do piątej.
Powodzenia!
Od dawna nie słyszał niczego równie upiornego, jak to ponure skrzypienie szyldu, niegdyś wesoło zapraszającego do wesołego miasteczka. Dziś tylko straszyło, ukazując jak bardzo ich świat się zmienił w tak krótkim czasie. Ten dźwięk go deprymował. Sprawiał, że na jego karku włosy stawały dęba nastroszone, a poniżej pomimo okrycia, gęsia skórka walczyła naprzemian z dreszczem. Kłódka była prosta w obsłudze, nawet dziecko z minimalnymi zdolnościami by ją otwarło, więc nie zaskoczyło go ciche puknięcie wewnątrz niej, które odblokowało rygiel i pozwoliło mu zdjąć ją z ciężkiego łańcucha otaczającego połączone bliźniacze połówki bramy. Nim jednak otworzył przyjaciołom wrota, te otwarły się przed nimi samoistnie, jedynie pogłębiając uczucie niepokoju i uciszanego przerażenia. I pomimo oporów i niechęci przejawiającej się w ciężkich jak kamienne bloki stopach, ruszył pierwszy, przelotnie spoglądając na dwóch zamaskowanych przyjaciół.
—Tam? — spytał cicho, spoglądając w kierunku górującego nad innymi atrakcjami wielkiego młyna. Niechętnie szedł, lecz kiedy atrakcja ruszyła, a koło zaczęło się kręcić, odskoczył w bok, oddychając ciężko. Zdusił w sobie siarczyste przekleństwo. Szlag! Psia jego mąć! Mógł to przewidzieć, a jednak nie potrafił zapanować nad pełzającym mu po plecach strachem. Wiatr dmuchnął w nich równie niespodziewanie zdzierając z jego twarzy chustę. Próba osłonięcia się dłonią była bezsensowna. Chłostające go powietrze sprawiło, że nie dostrzegł zagrożenia, nim nie znalazło się tuż nad nimi. Nie było już czasu żeby krzyknąć, odskoczyć, czy zasłonić się rękami. Istota utkana z cienia już tu była. — Spudłował? Co to było? Musimy dostać się na górę. Szybko — powiedział na jednym wdechu, zadzierając brodę wyżej, szukając cienistego stwora. Nie miał wątpliwości, że lada moment zaatakuje znów. — Możemy odpalić je już tu? Możemy wspiąć się z nimi na górę jak będą płonąć? — To one mogły pomóc im odgonić te potworę. — Nie damy temu rady, musimy go odciągnąć od młyna. Dałbyś się radę wspiąć? — spojrzał na Marcela; był z nich najsprytniejszy i najlepiej obeznany z wysokością. — Będziemy cię asekurować, spróbujemy go jakoś od ciebie odciągnąć. Na zmianę — Nie liczył, że walka z tą istotą okaże się skuteczna. Nie wierzył, że ją przeżyją. Mogli spróbować ją zwieść, oszukać, podczas, gdy Marcel niepostrzeżenie, o ile to było możliwe, będzie wspinał się w górę. Czy zaklęcie Kameleona ją zwiedzie, czy wszystko było na nic, a jedyne co mogli zrobić to służyć jako żywy cel? Popatrzył prędko na Caradoga, nieświadom tego, że cienisty gad już go miał. — Cecil?— spytał niepewnie.
—Tam? — spytał cicho, spoglądając w kierunku górującego nad innymi atrakcjami wielkiego młyna. Niechętnie szedł, lecz kiedy atrakcja ruszyła, a koło zaczęło się kręcić, odskoczył w bok, oddychając ciężko. Zdusił w sobie siarczyste przekleństwo. Szlag! Psia jego mąć! Mógł to przewidzieć, a jednak nie potrafił zapanować nad pełzającym mu po plecach strachem. Wiatr dmuchnął w nich równie niespodziewanie zdzierając z jego twarzy chustę. Próba osłonięcia się dłonią była bezsensowna. Chłostające go powietrze sprawiło, że nie dostrzegł zagrożenia, nim nie znalazło się tuż nad nimi. Nie było już czasu żeby krzyknąć, odskoczyć, czy zasłonić się rękami. Istota utkana z cienia już tu była. — Spudłował? Co to było? Musimy dostać się na górę. Szybko — powiedział na jednym wdechu, zadzierając brodę wyżej, szukając cienistego stwora. Nie miał wątpliwości, że lada moment zaatakuje znów. — Możemy odpalić je już tu? Możemy wspiąć się z nimi na górę jak będą płonąć? — To one mogły pomóc im odgonić te potworę. — Nie damy temu rady, musimy go odciągnąć od młyna. Dałbyś się radę wspiąć? — spojrzał na Marcela; był z nich najsprytniejszy i najlepiej obeznany z wysokością. — Będziemy cię asekurować, spróbujemy go jakoś od ciebie odciągnąć. Na zmianę — Nie liczył, że walka z tą istotą okaże się skuteczna. Nie wierzył, że ją przeżyją. Mogli spróbować ją zwieść, oszukać, podczas, gdy Marcel niepostrzeżenie, o ile to było możliwe, będzie wspinał się w górę. Czy zaklęcie Kameleona ją zwiedzie, czy wszystko było na nic, a jedyne co mogli zrobić to służyć jako żywy cel? Popatrzył prędko na Caradoga, nieświadom tego, że cienisty gad już go miał. — Cecil?— spytał niepewnie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wąż morski, który powstał z cienia sunął w ich kierunku z prędkością, której chyba żaden się nie spodziewał. Caradog nie zdążył zrobić nic poza pomyśleniem bardzo krótkiego przekleństwa, za które babcia z pewnością złoiłaby mu skórę chochlą, kiedy jeden z kłów rozciął jego bok. Rozciął? - Zastanawiał się, kiedy uginały się pod nim kolana i próbował obejrzeć ranę. Jego koszula była nienaruszona, płaszcz też, ale ból był prawdziwy. Jakby coś rzeczywiście go zraniło. Pod palcami poczuł coś ciepłego, przesiąkającego przez ubrania i zbladł.
- Chyba nie spudłował - odpowiedział Jamesowi próbując samemu dojrzeć czy to, co wyczuł to była jego krew, czy może jeszcze coś innego, coś dużo gorszego.
- To wygląda jak wąż morski - odpowiedział na pytanie Jamesa bardziej z przyzwyczajenia niż rzeczywistego poczucia opisywania tego, co przecież wszyscy widzieli. - Cholerny wąż morski z cienia - dodał blednąc.
Wobec braku lepszych pomysłów chwycił za różdżkę. To nie tak, że nie chciał wdrapywać się na młyn, który kręcił się w sposób całkowicie niekontrolowany i dużo za szybki żeby było to bezpieczne, ale pomysł, że ma na niego wejść Marcel wydał mu się dużo rozsądniejszy.
- Tak, spróbujemy go odciągnąć - powtórzył zapewnienie Jamesa, chociaż wcale nie wiedział jeszcze jak mieli to zrobić. Skup się Caradog.
Podniósł swoją różdżkę i spojrzał na akrobatę, którego wysyłali właśnie na spotkanie z przeklętym młynem i uzbrajali w jedną świeczkę. (Ale magiczną! - Dodał szybko w myślach.)
- Cito maxima - wyszeptał inkantację przez ściśnięte gardło. Nie mógł pozwolić żeby Marcel ruszył naprzód bez żadnej pomocy, oni z Jamesem będą mieli siebie, żeby poradzić sobie z wężem. - Powodzenia - uśmiechnął się niewesoło, ale z determinacją, zapominając, że spod idealnie przytwierdzonej do twarzy chustki nie widać jego ust.
- To dobry pomysł - zwrócił się już do Jamesa, oddalając się od dwójki przyjaciół, wykorzystując fakt, że to jego wąż upatrzył sobie jako pierwszego. - Spróbuję go odciągnąć, a potem ty, jak Marcel już będzie dalej - i puścił się biegiem próbując wyprzedzić swój strach.
- HEEEEJ WĘŻU, NIE DORWAŁEŚ MNIE WCALEEE - kiedy oddalił się dość zaczął wymachiwać rękami i krzyczeć, mając nadzieję, że istoty z cienia reagują na głośnych idiotów tak samo jak normalne potwory. I rzucają się w ich kierunku bez oglądania na potencjalne, inne ofiary.
|+20 do rzutu
+20 +20 +10 +10 +5
- Chyba nie spudłował - odpowiedział Jamesowi próbując samemu dojrzeć czy to, co wyczuł to była jego krew, czy może jeszcze coś innego, coś dużo gorszego.
- To wygląda jak wąż morski - odpowiedział na pytanie Jamesa bardziej z przyzwyczajenia niż rzeczywistego poczucia opisywania tego, co przecież wszyscy widzieli. - Cholerny wąż morski z cienia - dodał blednąc.
Wobec braku lepszych pomysłów chwycił za różdżkę. To nie tak, że nie chciał wdrapywać się na młyn, który kręcił się w sposób całkowicie niekontrolowany i dużo za szybki żeby było to bezpieczne, ale pomysł, że ma na niego wejść Marcel wydał mu się dużo rozsądniejszy.
- Tak, spróbujemy go odciągnąć - powtórzył zapewnienie Jamesa, chociaż wcale nie wiedział jeszcze jak mieli to zrobić. Skup się Caradog.
Podniósł swoją różdżkę i spojrzał na akrobatę, którego wysyłali właśnie na spotkanie z przeklętym młynem i uzbrajali w jedną świeczkę. (Ale magiczną! - Dodał szybko w myślach.)
- Cito maxima - wyszeptał inkantację przez ściśnięte gardło. Nie mógł pozwolić żeby Marcel ruszył naprzód bez żadnej pomocy, oni z Jamesem będą mieli siebie, żeby poradzić sobie z wężem. - Powodzenia - uśmiechnął się niewesoło, ale z determinacją, zapominając, że spod idealnie przytwierdzonej do twarzy chustki nie widać jego ust.
- To dobry pomysł - zwrócił się już do Jamesa, oddalając się od dwójki przyjaciół, wykorzystując fakt, że to jego wąż upatrzył sobie jako pierwszego. - Spróbuję go odciągnąć, a potem ty, jak Marcel już będzie dalej - i puścił się biegiem próbując wyprzedzić swój strach.
- HEEEEJ WĘŻU, NIE DORWAŁEŚ MNIE WCALEEE - kiedy oddalił się dość zaczął wymachiwać rękami i krzyczeć, mając nadzieję, że istoty z cienia reagują na głośnych idiotów tak samo jak normalne potwory. I rzucają się w ich kierunku bez oglądania na potencjalne, inne ofiary.
|+20 do rzutu
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Caradog Blishwick' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
Z przerażeniem uniósł spojrzenie ku kłębiącej się pośrodku młyna czerni. Dostrzegał ją, widział w niej to, czego widzieć nie chciał, widział w niej śmierć, może to zasługa czarnych ptaków, może czarnej nocy, a może po prostu słów samego ministra, ale otaczająca ich ciemność zdawała się kryć więcej strachów, niż kiedykolwiek wcześniej. - Tam - Wyciągnął dłoń, chcąc zwrócić uwagę przyjaciół na ciemność czarniejszą od pozostałej, lecz było już za późno. Gwałtownie obejrzał się przez ramię za chustą Jamesa, którą porwał wiatr; myślał o tym, że musieli ją złapać, że jej brak mógł okazać się dramatyczny, że Jim musiał się ukryć, lecz nim wypowiedział choć słowo, z czerni wyszła istota straszliwsza od wszystkiego, o czym słyszał. Imponująca kształtem i rozmiarem, z pewnością, jak mieli sobie z nią poradzić?
- Wiatr zdmuchnie ogień - zmartwił się, choć też to czuł, wibracje biegnącą od świec. Pokiwał głową, potakując Jimowi. Wspinaczka będzie trudna - koło się kręciło - ale nie niemożliwa, poradzi sobie, musiał sobie poradzić. Czy ten cienisty gad nie zje go w trakcie, nie wiedział, czy nie pożre jego przyjaciół, tego też nie wiedział. Plan wydawał się szalony, ale lepszego nie mieli. - Przywołam resztę świec, kiedy będę przy ciemności. Może... może ten ogień go zatrzyma. Zniszczy. - Czy mógł zatrzymać? Nie wiedział, nikt nie mógł wiedzieć, co wydarzy się w Noc Duchów. Minister ich przestrzegał, słuchał uważnie. - Załatwimy tę rybę. - Wziął głębszy oddech, dla uspokojenia oddechu. Czy jeśli będą w to bardzo wierzyć, czy wtedy pójdzie łatwiej? Zaklęcie Cecila chyba zawiodło - ale na więcej nie mieli czasu. - Cecil! - sapnął szeptem, kiedy zaczął się od nich oddalać - naprawdę chciał to zrobić? Szeroko otwarte oczy spoglądały za nim z przerażeniem, gdy spróbował zahałasować - skutecznie ściągając na siebie uwagę cienistej istoty. Obejrzał się na Jima, na krótko. Słowa Cecila dźwięczały w jego głowie głuchym echem: potem ty, kiedy Marcel będzie już daleko. Jak długo Cecil zamierzał uciekać? Nie miał chwili do stracenia. Poruszył różdżką, chcąc przynajmniej częściowo okryć się cieniem - woalem niewerbalnego zaklęcia kameleona. Nic już nie powiedział, kiedy ostatni raz spojrzał na Jima - szept porwałby wicher wzniecony kołem, krzyk zniweczyłby starania Cecila. Musieli tylko wyprowadzić w pole przerośniętego wściekłego węża, dlaczego mieliby temu nie podołać? Nie mógł wziąć ze sobą trzech świec, zgubiłby je po drodze i zniszczył. Może zdoła je przywołać, gdy będzie już na miejscu, a może, jeśli zawiedzie, podołają oni. Na pożegnanie pchnął Jima w kierunku, w którym uleciała jego chusta. Może zdoła ją odnaleźć - ale teraz, teraz groźniejszy od najazdu psów był ten cholerny wąż.
Nie zawahał się, nie mógł, zwłoka narażała wszystkich. Spojrzał na wagoniki, poruszały się zbyt szybko, wymierzył odległość i pędem rzucił się w ich stronę, zamierzając wskoczyć do jednego z nich, gdy ten wisiał tuż przy ziemi.
kameleon, rzucam na zwinność chyba - skok do pędzącego wagonika
poprzednie rzuty to pomyłka - wyjaśnione z mg
- Wiatr zdmuchnie ogień - zmartwił się, choć też to czuł, wibracje biegnącą od świec. Pokiwał głową, potakując Jimowi. Wspinaczka będzie trudna - koło się kręciło - ale nie niemożliwa, poradzi sobie, musiał sobie poradzić. Czy ten cienisty gad nie zje go w trakcie, nie wiedział, czy nie pożre jego przyjaciół, tego też nie wiedział. Plan wydawał się szalony, ale lepszego nie mieli. - Przywołam resztę świec, kiedy będę przy ciemności. Może... może ten ogień go zatrzyma. Zniszczy. - Czy mógł zatrzymać? Nie wiedział, nikt nie mógł wiedzieć, co wydarzy się w Noc Duchów. Minister ich przestrzegał, słuchał uważnie. - Załatwimy tę rybę. - Wziął głębszy oddech, dla uspokojenia oddechu. Czy jeśli będą w to bardzo wierzyć, czy wtedy pójdzie łatwiej? Zaklęcie Cecila chyba zawiodło - ale na więcej nie mieli czasu. - Cecil! - sapnął szeptem, kiedy zaczął się od nich oddalać - naprawdę chciał to zrobić? Szeroko otwarte oczy spoglądały za nim z przerażeniem, gdy spróbował zahałasować - skutecznie ściągając na siebie uwagę cienistej istoty. Obejrzał się na Jima, na krótko. Słowa Cecila dźwięczały w jego głowie głuchym echem: potem ty, kiedy Marcel będzie już daleko. Jak długo Cecil zamierzał uciekać? Nie miał chwili do stracenia. Poruszył różdżką, chcąc przynajmniej częściowo okryć się cieniem - woalem niewerbalnego zaklęcia kameleona. Nic już nie powiedział, kiedy ostatni raz spojrzał na Jima - szept porwałby wicher wzniecony kołem, krzyk zniweczyłby starania Cecila. Musieli tylko wyprowadzić w pole przerośniętego wściekłego węża, dlaczego mieliby temu nie podołać? Nie mógł wziąć ze sobą trzech świec, zgubiłby je po drodze i zniszczył. Może zdoła je przywołać, gdy będzie już na miejscu, a może, jeśli zawiedzie, podołają oni. Na pożegnanie pchnął Jima w kierunku, w którym uleciała jego chusta. Może zdoła ją odnaleźć - ale teraz, teraz groźniejszy od najazdu psów był ten cholerny wąż.
Nie zawahał się, nie mógł, zwłoka narażała wszystkich. Spojrzał na wagoniki, poruszały się zbyt szybko, wymierzył odległość i pędem rzucił się w ich stronę, zamierzając wskoczyć do jednego z nich, gdy ten wisiał tuż przy ziemi.
kameleon, rzucam na zwinność chyba - skok do pędzącego wagonika
poprzednie rzuty to pomyłka - wyjaśnione z mg
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zaczarowany młyn
Szybka odpowiedź