Zaczarowany młyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zaczarowany młyn
Klasyczny diabelski młyn znajduje się u progu wejścia do zaczarowanego wesołego miasteczka. W jednym wagoniku zmieszczą się najwyżej trzy osoby. Oprócz zwyczajnej przejażdżki można wziąć udział w konkursie. Wysoko nad ziemią, na wysokości szczytowego punktu młyna znajduje się zawieszona w powietrzu tarcza. Kiedy trafi się ją zaklęciem Diffindo (sukces zależy od rzutu kością k100), na niebie pojawią się czarodziejskie fajerwerki, które przybiorą kształty różnych magicznych stworzeń takich jak smoki, hipogryfy czy feniksy. Niektórzy zarzekają się, że ich znajomy dopatrzył się nawet sklątki tylnowybuchowej.
Lokacja zawiera kostki
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:01, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 78
'k100' : 78
Nie do końca pojmował to, co się działo, kiedy przyszło im zrozumieć, że to wszystko się już rozpoczęło, a ich przyjaciel został ranny, choć wcale tego nie dostrzegli. Błądził wzrokiem po nim gorączkowo, przed chwilę stojąc jak słup soli, nim zdecydował się zbliżyć do Cecila i chwycić go w jakimś wspierającym geście za ramię, szukając obrażeń, o których wspomniał, ale zarówno mrok jak i nierozdarte ubranie utrudniały mu dojrzenie ran pod ubraniem. Z jednej strony wiedział, że to nie mogło mu pomóc, z drugiej ogarnęła go panika — nie wiedział jak mu pomóc i jak zareagować na to, co się właśnie zdarzyło. Podążył spojrzeniem w górę, w kierunku cienistego potwora, puszczając Caradoga — masakra, której był świadkiem w Brenyn wróciła do niego atakując go obrazami, ktore chciał wyrzucić z głowy już dawno temu. Ale w ich przypadku tak nie będzie, szczątki, krew, zwłoki — to nie będą oni. Nie potrafił wykrztusić słowa, gdy zalała go świadomość, że bał się tego, co mogło się wydarzyć — a znacznie bardziej od własnych ran i śmierci bał się, że przytrafi się to im, a on zostanie bezradny, zostanie sam. Egoistycznie cierpiał na samą myśl, że mógłby przeżyć. Nie chciał. Nie tak. Nie bez nich. Powiódł wzrokiem w stronę, którą wskazał Marcel, a potem popatrzył na niego i na Cecila, na tym drugim na dłużej zawieszając spojrzenie. Caradog nie potrafił biegać szybko, nie umiał się też ukryć jak mysz polna, ale znał się na magii, wierzył, że jakoś sobie poradzą.
— Dasz radę — Choć nie był pewien, czy próbował w ten sposób pokrzepić jego, czy siebie, patrzył na niego długo, próbując w spojrzenie przelać całą swoją siłę i desperację. Nie wiedział, czy on miał szansę, nie obchodziło go to tak jak to, czy im się powiedzie. Kierował nim strach, że ich straci, że coś złego im się przytrafi; strach paraliżujący, dławiący i fizycznie bolesny — jakby ktoś wbijał w niego noże, powoli i dotkliwie, jeden po drugim. A może w tych słowach chciał zapewnić Cecila, że nie zamierzał być tchórzem i pozwolić mu zwracać na siebie uwagę zbyt długo. Nie mógł mu powiedzieć, że o niego zadba, bo nie wiedział, czy by potrafił. Nie umiał obiecać mu, że mu pomoże kiedy będzie trzeba, bo nie był pewien, czy taką obietnicę uda mu się spełnić. Nie mógł założyć, że jego plan odniesie skutek, ale chciał mu powiedzieć, że był i będzie. Będą w tym, razem.
— Cito maxima — powtórzył po Cecilu, kierując różdżka w Marcela. Miał rację, wiatr zdmuchnie ogień. Będzie musiał pozostać ukryty jak najdłużej, wejść na samą górę i dopiero potem ściągnąć ku sobie świece. Nie patrzył na niego, starając się nie natknąć nawet przypadkiem na jego wzrok, czując, że kiedy to zrobi napłyną do niego wątpliwości. Czy powinni to robić. Czy to wszystko było tego warte. Czy powinni ginąć za to, czy Marcel musiał się tak narażać. Pokiwał głową; dławiąc w sobie obawy i niepewność o przyszłość i powodzenie. Popatrzył na Caradoga, gdy się oddalał i nawoływał, a potem uniósł wzrok, próbując zlokalizować potwora. — Idź już — popędził błagalnie Marcela, choć jego sylwetka zdążyła zlać się z otoczeniem. Zacisnął w dłoni różdżkę i rozejrzał się dookoła, szukając czegoś, co prędko i skutecznie mogłoby odciągnąć uwagę stwora. Cecil umiał się bronić, napewno umiał, zdoła się osłonić, a wtedy on ściągnie na siebie ten cień. Popchnięty, odwrócił się — nie w głowie mu było szukanie chusty, bo odkąd zobaczył tego morskiego węża było mu już właściwie wszystko jedno. Chciał życzyć mu powodzenia, ale nic nie powiedział, szukając go wzrokiem przez chwilę. Poradzi sobie, kto jak nie on? Obrócił się w przeciwną stronę i ruszył biegiem alejką, nieco oddalając się od Caradoga i wejścia. Zatrzymał się dopiero, przy stanowisku z balonami i sięgnął po jedną z desek wiszących u podstawy, łomoczący materiał z napisem zerwał, siłując się z nim chwilę, a potem owinął ją wokół końca deski.
— Dasz radę — Choć nie był pewien, czy próbował w ten sposób pokrzepić jego, czy siebie, patrzył na niego długo, próbując w spojrzenie przelać całą swoją siłę i desperację. Nie wiedział, czy on miał szansę, nie obchodziło go to tak jak to, czy im się powiedzie. Kierował nim strach, że ich straci, że coś złego im się przytrafi; strach paraliżujący, dławiący i fizycznie bolesny — jakby ktoś wbijał w niego noże, powoli i dotkliwie, jeden po drugim. A może w tych słowach chciał zapewnić Cecila, że nie zamierzał być tchórzem i pozwolić mu zwracać na siebie uwagę zbyt długo. Nie mógł mu powiedzieć, że o niego zadba, bo nie wiedział, czy by potrafił. Nie umiał obiecać mu, że mu pomoże kiedy będzie trzeba, bo nie był pewien, czy taką obietnicę uda mu się spełnić. Nie mógł założyć, że jego plan odniesie skutek, ale chciał mu powiedzieć, że był i będzie. Będą w tym, razem.
— Cito maxima — powtórzył po Cecilu, kierując różdżka w Marcela. Miał rację, wiatr zdmuchnie ogień. Będzie musiał pozostać ukryty jak najdłużej, wejść na samą górę i dopiero potem ściągnąć ku sobie świece. Nie patrzył na niego, starając się nie natknąć nawet przypadkiem na jego wzrok, czując, że kiedy to zrobi napłyną do niego wątpliwości. Czy powinni to robić. Czy to wszystko było tego warte. Czy powinni ginąć za to, czy Marcel musiał się tak narażać. Pokiwał głową; dławiąc w sobie obawy i niepewność o przyszłość i powodzenie. Popatrzył na Caradoga, gdy się oddalał i nawoływał, a potem uniósł wzrok, próbując zlokalizować potwora. — Idź już — popędził błagalnie Marcela, choć jego sylwetka zdążyła zlać się z otoczeniem. Zacisnął w dłoni różdżkę i rozejrzał się dookoła, szukając czegoś, co prędko i skutecznie mogłoby odciągnąć uwagę stwora. Cecil umiał się bronić, napewno umiał, zdoła się osłonić, a wtedy on ściągnie na siebie ten cień. Popchnięty, odwrócił się — nie w głowie mu było szukanie chusty, bo odkąd zobaczył tego morskiego węża było mu już właściwie wszystko jedno. Chciał życzyć mu powodzenia, ale nic nie powiedział, szukając go wzrokiem przez chwilę. Poradzi sobie, kto jak nie on? Obrócił się w przeciwną stronę i ruszył biegiem alejką, nieco oddalając się od Caradoga i wejścia. Zatrzymał się dopiero, przy stanowisku z balonami i sięgnął po jedną z desek wiszących u podstawy, łomoczący materiał z napisem zerwał, siłując się z nim chwilę, a potem owinął ją wokół końca deski.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Udało się! Caradog prawie zaśmiał się na głos widząc, że ich plan działa. A potem przypomniał sobie, co to był za plan. Dość szybko zdał sobie sprawę z tego, że nieważne jak szybko by biegł, cienisty wąż był od niego znacznie szybszy. I to bardzo znacznie, bo Cecil prawie czuł jego oddech na swoim karku. A raczej czułby, gdyby cienie oddychały. W tej chwili właśnie naszły go pierwsze wątpliwości. Może to jednak nie był taki dobry plan? W większości książek o potworach, które czytał, podstawowym błędem jaki popełniali bohaterowie, było rozdzielanie się. No i oto był tutaj. Sam. Z Jamesem biegnącym w przeciwnym kierunku. I Marcelem będącym gdzieś (Caradog miał nadzieję, że już na młynie). Nie miał jednak czasu ani specjalnych chęci się rozglądać, bo całą jego uwagę pochłaniał właśnie pędzący na niego potwór z cienia, który zareagował dokładnie tak jak Cecil wyobrażał sobie, że reagują węże morskie - chęcią rozdarcia go na części. To też był ten element planu, który trochę zaczynał mu się nie podobać. W gruncie rzeczy, to jakby miał tak policzyć na palcach, to z perspektywy czasu (i lecących w jego kierunku kłów) fragmenty planu, które mu się obecnie podobały były w mniejszości. Najważniejszym był jednak ten, że skoro cień atakował jego, to Marcel i James musieli być bezpieczni. I to na nich skupił całą swoją uwagę Cecil. Przypomniał sobie ich uśmiechnięte twarze, kiedy siedzieli na ziemi. Była noc i ich sylwetki rozświetlał blask bijący z ogniska. Wokół byli też inni ludzie. W powietrzu unosiła się muzyka i zapach lata. Caradog niewiele pamiętał z Festiwalu, ale ta jedna chwila wyryła się w jego pamięci. Wszyscy śmiali się z jego żartu, a on czuł, że wreszcie jest na miejscu, że całe życie spędził tylko po to, by znaleźć się w tym ulotnym momencie. Po jego piersi rozlało się ciepło, które promieniowało aż do rąk, do nóg, które zatrzymały swój rozpaczliwy bieg. Pozwolił się otulić wspomnieniu, wypełnić każdą część jego jestestwa. I kiedy pochłonęło go tak, że miał wrażenie, że czuje zapach morskiej bryzy, wypowiedział słowa:
- Expecto patronum!
Nie było w nim teraz miejsca na strach. Wypełniało go ciepło, nadzieja i siła. I miał nadzieję, że magia odpowie na łomotanie jego serca, a z różdżki wyciągniętej w kierunku potwora wypłynie błękitne światło tworzące barierę między nim a cieniem.
- JIM! - Krzyknął ile sił miał jeszcze w piersiach próbując ostrzec przyjaciela, próbując dać mu znać, że żyje, próbując dać mu znać, że teraz jego kolej, i że może powinni rzucić ten cały plan w diabły, bo z bliska wydawał się jednak bardziej niebezpieczny niż kiedy rozmawiali o nim tylko teoretycznie.
- Expecto patronum!
Nie było w nim teraz miejsca na strach. Wypełniało go ciepło, nadzieja i siła. I miał nadzieję, że magia odpowie na łomotanie jego serca, a z różdżki wyciągniętej w kierunku potwora wypłynie błękitne światło tworzące barierę między nim a cieniem.
- JIM! - Krzyknął ile sił miał jeszcze w piersiach próbując ostrzec przyjaciela, próbując dać mu znać, że żyje, próbując dać mu znać, że teraz jego kolej, i że może powinni rzucić ten cały plan w diabły, bo z bliska wydawał się jednak bardziej niebezpieczny niż kiedy rozmawiali o nim tylko teoretycznie.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Caradog Blishwick' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
Czuł się podle, zostawiając przyjaciół za plecami, kiedy wskakiwał do podrywającego się w górę wagonika; znalazłszy się już w środku, pojął, że ryzykowny skok został wzmocniony zaklęciem Jima, że powtórzona inkantacja pozwoliła nienaturalnie przyśpieszyć ruchy jego ciała, poruszył dłońmi przed sobą, jedna po drugiej, dostrzegając ciągnącą się za nimi nienaturalną poświatę. Dobrze znał działanie tego zaklęcia, był za nie wdzięczny przyjaciołom - mogło znacznie pomóc, a przede wszystkim musiało przyśpieszyć jego ruchy, przynajmniej próbując sfinalizować zadanie zanim wąż połknie najpierw jednego, potem drugiego. Przylgnął do szyby, usiłując dostrzec cokolwiek w oddali, lecz kształt cienistego węża zlewał się z nocnymi ciemnościami okrutnie - widział tylko malejącą sylwetkę Cecila i blady blask światła, które rozjaśniło jego postać, pozwalając Marcelowi upewnić się, że ten był cały. A Jim? Gdzie był Jim? Jego nie widział - ani nie miał czasu go szukać. Pozostał na skraju wagonika, unosząc głowę w górę - koło kręciło się znacznie szybciej, niż powinno. Nie zastanawiał się, dlaczego, choć mógł podejrzewać, że miało to związek z rozlaną w tym miejscu straszną magią.
Gdy wagonik znalazł się już na górze koła, nieznacznie po skosie, trzymając się go opouścił się na zewnątrz, mocno zaciskając palce na krawędziach drzwiczek; może i ten plan był niemądry, może i był naiwny, ale lepszego nie mieli i musieli zrobić wszystko, co byli w stanie, aby wypełnić powierzoną im misję. Rozpaczliwie rozbujał się w tej pozycji, owijając nogi wokół stalowej konstrukcji podtrzymującej wagonik - wokół jednego z ramion. I opuścił się prosto na nie, siła grawitacji miała mu pomóc zsunąć się po kolejnych belkach niżej - aż na sam środek magicznego młyna, gdzie ruchy ramion koła będą znacznie słabiej odczuwalne, i nie zakłócą niczego, nie utrudnią mu znacząco poruszania się. Mocno zaparł się nogami, było tutaj wysoko. Nie patrz w dół, nie aż tak wysoko. Nie patrz, i tak nie masz nic do stracenia. To jak spacer po drgającej linie. Nic trudnego, nic, z czym nie umiałby sobie poradzić - prawda? Zaklęcie Jima sprawiało, że miał czas na ostrożność. Miał czas upewnić się, że poruszał się tak, jak powinien, a jednocześnie nie zwlekać z czasem, który, jak sądzili, kurczył się niebezpiecznie. Wiatr szarpał jego włosami, zacisnął powieki podrażnionych oczu - i zsunął się w dół po konstrukcji, twardo trzymając się go rękoma, zamierzając wyhamować tuż nad tym sercem młyna - na którym będą musieli odpalić świece, jak? Przełknął ślinę, gdy jego stopa stykała się z materiałem. To był dopiero początek kłopotów...A ile czasu zostało? Do północy? Kiedy zaskoczy ich dom duchów?
Gdy wagonik znalazł się już na górze koła, nieznacznie po skosie, trzymając się go opouścił się na zewnątrz, mocno zaciskając palce na krawędziach drzwiczek; może i ten plan był niemądry, może i był naiwny, ale lepszego nie mieli i musieli zrobić wszystko, co byli w stanie, aby wypełnić powierzoną im misję. Rozpaczliwie rozbujał się w tej pozycji, owijając nogi wokół stalowej konstrukcji podtrzymującej wagonik - wokół jednego z ramion. I opuścił się prosto na nie, siła grawitacji miała mu pomóc zsunąć się po kolejnych belkach niżej - aż na sam środek magicznego młyna, gdzie ruchy ramion koła będą znacznie słabiej odczuwalne, i nie zakłócą niczego, nie utrudnią mu znacząco poruszania się. Mocno zaparł się nogami, było tutaj wysoko. Nie patrz w dół, nie aż tak wysoko. Nie patrz, i tak nie masz nic do stracenia. To jak spacer po drgającej linie. Nic trudnego, nic, z czym nie umiałby sobie poradzić - prawda? Zaklęcie Jima sprawiało, że miał czas na ostrożność. Miał czas upewnić się, że poruszał się tak, jak powinien, a jednocześnie nie zwlekać z czasem, który, jak sądzili, kurczył się niebezpiecznie. Wiatr szarpał jego włosami, zacisnął powieki podrażnionych oczu - i zsunął się w dół po konstrukcji, twardo trzymając się go rękoma, zamierzając wyhamować tuż nad tym sercem młyna - na którym będą musieli odpalić świece, jak? Przełknął ślinę, gdy jego stopa stykała się z materiałem. To był dopiero początek kłopotów...A ile czasu zostało? Do północy? Kiedy zaskoczy ich dom duchów?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Plan, który przyszedł mu do głowy nie wydawał mu się głupi, a do tego nie mieli żadnej alternatywy. To wydawało się najsensowniejsze, bo obecność całej trójki na samym młynie wydawała się znacznie bardziej ryzykowna niż chaos rozgrywający się na dole. Myślenie o konsekwencjach nie było jego mocną stroną — proponując przyjaciołom to wszystko nie brał pod uwagę, że cień może być mądrzejszy niż zakładali, nie pomyślał też o konsekwencjach rozróby w Wesołym Miasteczku i o tym, że ich działania mogą przyciągnąć niechcianą uwagę. I nie przejmował się tym, kiedy biegł w stronę budki z balonami, z której oderwał nadłamaną deskę, a potem obwiązał wokół niej materiał. Ogień, pomyślał o ogniu, chcąc podpalić drącą się szmat. Nie wiedział, nie pamiętał co tliło się w czarodziejskich lampionach w Brenyn, nie miał szans wtedy tego sprawdzić, ale wierzył, że pochodnia, jeśli uda mu się ją odpalić, będzie w stanie zwrócić na niego uwagę cienistego stwora, a potem da mu niezbędną ochronę. Zawiązał materiał wokół deski, trzymając różdżkę w zębach a potem wziął ją w dłoń i skierował jej koniec na kawałek materiału, licząc, że pokryty farbą lub innymi substancjami — skoro był kolorowy — zajmie się płomieniem prędko.
— Incendio— wyrecytował w pośpiechu, czując jak serce podskakuje mu do gardła. Za plecami usłyszał Cecila recytującego formułę patronusa i odwrócił się w jego kierunku jeszcze zanim z jego gardła wydostał się krzyk z jego imieniem.
— Cecil! Uciekaj! — odkrzyknął do niego, bez trudu odnajdując go wzrokiem, pomimo panujących w Wesołym Miasteczku względnych ciemności; budka z balonami była blisko młynu, tuż przy wejściu. — Impedimenta!— Skierował koniec różdżki w cienistego morskiego węża, mając nadzieję, że nim zaatakuje Cecila, nim zwróci się ku niemu, uda mu się go ograniczyć. — Hej! Hej! Ty przebrzydły bydlaku! — ryknął cofając się w stronę przeciwną od młyna. Wzrokiem przeszukiwał niebo, przestrzeń nad nimi, w końcu dostrzegając latającego potwora. Dreszcz przebiegł mu po plecach, a fantomowy ból żeber na chwilę go sparaliżował. Było już po wszystkim, przetrwał, teraz też musiało się udać. Już to kiedyś robił, wtedy się udało. Dzisiaj też musiało. — Ty kupo cuchnącego czarnego dymu, nie pokonasz mnie! Nie boję się ciebie! Twoja czarna magia jest za słaba! — Kłamał. Zuchwały krzyk miał zwrócić na niego uwagę, ale przecież nie miał pojęcia czym owe istoty były — wiedział jednak, że choć nie miały jednej stałej formy, były tak samo materialne jak on sam, potrafiły ranić, zadawać ból, zabijać. Widział porozrywane członki, krew, masakrę. Musiały więc w jakiś sposób myśleć, czuć. Co je przyciągało? Magia? Magiczne światło? Życie? Krew? Nie wiedział, ale musieli próbować wszystkiego.
Skierował różdżkę na stoisko z pamiątkami, parę dobrych jardów od niego i wyrecytował zaklęcie, licząc, że dobrze je pamiętał, a odpowiedni ruch nadgarstka pomoże mu rozjaśnić opuszczoną budkę mieniącymi się zielono-niebieskimi kolorami.
— Fulgentio!
— Incendio— wyrecytował w pośpiechu, czując jak serce podskakuje mu do gardła. Za plecami usłyszał Cecila recytującego formułę patronusa i odwrócił się w jego kierunku jeszcze zanim z jego gardła wydostał się krzyk z jego imieniem.
— Cecil! Uciekaj! — odkrzyknął do niego, bez trudu odnajdując go wzrokiem, pomimo panujących w Wesołym Miasteczku względnych ciemności; budka z balonami była blisko młynu, tuż przy wejściu. — Impedimenta!— Skierował koniec różdżki w cienistego morskiego węża, mając nadzieję, że nim zaatakuje Cecila, nim zwróci się ku niemu, uda mu się go ograniczyć. — Hej! Hej! Ty przebrzydły bydlaku! — ryknął cofając się w stronę przeciwną od młyna. Wzrokiem przeszukiwał niebo, przestrzeń nad nimi, w końcu dostrzegając latającego potwora. Dreszcz przebiegł mu po plecach, a fantomowy ból żeber na chwilę go sparaliżował. Było już po wszystkim, przetrwał, teraz też musiało się udać. Już to kiedyś robił, wtedy się udało. Dzisiaj też musiało. — Ty kupo cuchnącego czarnego dymu, nie pokonasz mnie! Nie boję się ciebie! Twoja czarna magia jest za słaba! — Kłamał. Zuchwały krzyk miał zwrócić na niego uwagę, ale przecież nie miał pojęcia czym owe istoty były — wiedział jednak, że choć nie miały jednej stałej formy, były tak samo materialne jak on sam, potrafiły ranić, zadawać ból, zabijać. Widział porozrywane członki, krew, masakrę. Musiały więc w jakiś sposób myśleć, czuć. Co je przyciągało? Magia? Magiczne światło? Życie? Krew? Nie wiedział, ale musieli próbować wszystkiego.
Skierował różdżkę na stoisko z pamiątkami, parę dobrych jardów od niego i wyrecytował zaklęcie, licząc, że dobrze je pamiętał, a odpowiedni ruch nadgarstka pomoże mu rozjaśnić opuszczoną budkę mieniącymi się zielono-niebieskimi kolorami.
— Fulgentio!
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 35, 21, 52
'k100' : 35, 21, 52
Magia maskująca gładko przylgnęła do ciała Marceliusa, upodabniając go do otoczenia – nie zniknął zupełnie, wprawne oko, które wiedziałoby, gdzie patrzeć, dostrzegłoby załamania w przestrzeni bez większego trudu, zwłaszcza, gdy się poruszał – ale panujące dookoła ciemności skutecznie to utrudniały. Nim jego ubranie i skóra przybrały barwy diabelskiego młyna tuż za nim, zdążyło jeszcze dosięgnąć go zaklęcie rzucone przez Jamesa; bliźniacze, wybrane przez Caradoga, spudłowało, ale nie miało to znaczenia – Marcelius poczuł, że może poruszać się szybciej, sprawniej. W kilku susach zdołał dobiec do poruszającego się wagonika i do niego wskoczyć, a także utrzymać się w rozhuśtanej konstrukcji. Lata doświadczenia w cyrku zrobiły swoje, jego mięśnie reagowały błyskawicznie, odszukując środek ciężkości, odzyskując równowagę. Znajdując się już w środku, młodzieniec od razu poczuł nienaturalne drganie metalu, zaczarowany młyn drżał, jakby coś nim wstrząsało – albo jakby trzęsła się ziemia pod nim. Jego uszy wypełnił chrzęst i jęk stalowych elementów, a także szum wiatru wywołanego szybkim ruchem wagonika; z tej wysokości trudniej mu było śledzić to, co działo się na dole, mógł wychwycić strzępy krzyków, rozpoznać pourywane głosy przyjaciół, ale jeżeli chciał skupić się na zadaniu, musiał pozostawić ich póki co samym sobie.
Wyskoczenie z pędzącego wagonika wydawało się karkołomne, ale akrobata był w stanie sobie z tym poradzić, choć kiedy uchwycił się skośnej, metalowej podpory, od razu wyczuł, że była śliska, wilgotna; zsunął się w dół nieco szybciej niż zamierzał, zatrzymując się tuż przed czarną, pulsującą, kłębiącą się masą – gdyby się puścił, wpadłby w sam jej środek. Znajdując się tak blisko, na wyciągnięcie ręki, Marcelius wyraźnie czuł ciągnącą go ku czerni siłę; zupełnie jakby zgromadzona tam magia posiadała własne pole grawitacji. Do jego uszu zaczęły docierać zniekształcone dźwięki, szepty, krzyki, śmiech; zmieszane ze sobą i niemożliwe do rozsupłania, falowały i cichły w rytm charakterystycznego pulsowania, które z każdą chwilą stawało się szybsze. Konstrukcja młyna również nie pozostawała na tę energię obojętna, na oczach Zakonnika jedna ze śrub przytwierdzających koło do trójkątnej podpory wysunęła się z nawierconego otworu – i wpadła prosto w czarną nicość. Metal jęczał pod napierającą na niego siłą, gnąc się odrobinę; a gdy silny podmuch wiatru zmusił Marceliusa do przymknięcia powiek, miał wrażenie, że ze środka – z wnętrza kłębiącego się mroku – słyszy odległe, ale znajome nawoływanie; głos, który paradoksalnie rozlał się po jego klatce piersiowej ciepłem – a nie paraliżującym przerażeniem.
Utkany z ciemności, morski wąż, póki co ignorował poczynania akrobaty – skupiając się na Caradogu i Jamesie; trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy w kierunku starszego z chłopców ściągnęły go prowokacyjne nawoływania, czy coś innego, ale gad, zatoczywszy w powietrzu pętlę, rzeczywiście rzucił się ku Cecilowi, przecinając powietrze ze złowrogim szelestem, wzniecając wokół siebie podmuch lodowatego wiatru. Młodzieniec, nawet biegnąc, mógł bez trudu dostrzec zbliżającą się, gęstniejącą wokół niego czerń; miał wrażenie, że na niebie zgasły wszystkie gwiazdy, że przestał widzieć jakiekolwiek źródła światła, że jego przyjaciele gdzieś zniknęli, znajdując się niemożliwie daleko, poza jego zasięgiem. Jego wnętrzności wypełnił strach, w tym strachu zdołał jednak odnaleźć nadzieję – przypominając sobie chwile spędzone z przyjaciółmi. Pobudzona inkantacją zaklęcia różdżka zadrżała mocno pod jego palcami, w tym samym momencie, w którym wąż otworzył paszczę, na tyle wielką, że prawdopodobnie mógłby rozerwać Caradoga w pół – a koniec brezylkowego drewna rozżarzył się jasnym blaskiem, tworząc przed nim wygiętą w łuk tarczę. Z bladobłękitnych oparów nie wyłonił się żaden kształt, chociaż przez chwilę wydawało się, że zaczął się formować – a biała energia przyjęła na siebie większość impetu. Zderzywszy się z nią, wąż na chwilę utracił formę, czerń skłębiła się, napierając z całej siły; Cecil poczuł, że nie jest w stanie się jej opierać, upadł na plecy, ledwo utrzymując nad sobą różdżkę. Wokół niego spadł deszcz czarnych kropel, tworzących się w miejscach, w których cienista istota zetknęła się z ochronną magią; te, które sięgnęły twarzy i dłoni, boleśnie poparzyły skórę. Caradog poczuł mocne pieczenie, połączone z nieprzyjemnym dźwiękiem skwierczenia; miał wrażenie, jakby ktoś przypadał mu policzki i wierzch dłoni pogrzebaczem. Mięśnie ręki, w której trzymał różdżkę, zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa, czuł, że dłużej jej nie utrzyma – ale kiedy wreszcie się poddał, razem z jasną mgiełką zniknął cień, na parę momentów mieszając się z czernią nocy.
James mógł obserwować całą tę potyczkę – stoisko z balonami znajdowało się blisko, widział atak węża i broniącego się ostatkami sił przyjaciela. Jego zaklęcie mające spowolnić bestię trafiło do celu, ale zdawało się nie mieć żadnego efektu – czerń wchłonęła magię, a ta zniknęła bezpowrotnie. Pozostając tymczasowo poza zasięgiem stwora, Doe zdołał jednak oderwać jedną z desek i owinąć wokół niej kawałek transparentu; podpalony zaklęciem, zajął się cuchnącym, dymiącym mocno ogniem. Nawoływania skierowane ku wężowi poniosły się echem, ale przeszukując nocne niebo, James przez chwilę nie był w stanie dostrzec rozpierzchniętej sylwetki gada. Zauważył ją po paru sekundach, a cień zauważył jego – przyciągnięty ogniem, albo krzykami, albo pulsującą w jego żyłach magią – niemożliwym było stwierdzić to na pewno. Długie na kilkanaście metrów cielsko bestii zatoczyło pętlę w powietrzu, przysłaniając gwiazdy i księżyc, po czym skierowało się ku młodzieńcowi i wystrzeliło, pikując na niego z niebywałą szybkością.
Rzucone w ostatniej chwili zaklęcie trafiło prosto w budkę z pamiątkami, rozjaśniając ją feerią niebieskich i zielonych barw; migające plamki oświetliły okolicę, do tej pory pogrążoną w półmroku, przyciągając uwagę Caradoga. Bez trudu mógł dostrzec ją też Marcelius, jeśli tylko spojrzałby w stronę ziemi. Światła zatańczyły w powietrzu, a później wybuchły – przenosząc się na okoliczne atrakcje, przyczepiając się do konstrukcji, budek, okrągłych stolików; jakby rezonując z pulsującą przy młynie magią. Okolica, do tej pory pogrążona w ciemnościach, w jednej chwili rozbłysła – a w następnej do waszych uszu dotarła energiczna, żywa muzyka, kiedy znajdująca się kilkadziesiąt metrów dalej, bestialska karuzela, zapłonęła jasnym światłem, zaczynając obracać się dookoła własnej osi. Tworzące ją gargulce w kształcie hipogryfów i aetonanów zaczęły galopować wokół środka, niczym żywe. A kłębiąca się u szczytu młyna czerń zafalowała – porywając w swoim kierunku mniejsze przedmioty, a także zrywając ze sznurków kilka balonów, przy których stał James; te, przyciągane dziwną siłą, popędziły prosto ku centrum zaczarowanego młyna.
Żadne z tych wydarzeń nie rozproszyło węża – nadal zmierzał w stronę młodzieńca, otwierając już paszczę; lada moment mając zaatakować.
Mistrz gry wita was ponownie i będzie kontynuował rozgrywkę.
Termin na odpis mija w piątek o godz. 20:00, w razie nieobecności mistrz gry prosi o informację.
Działające zaklęcia:
Cito maxima (Marcel) - 1/3 tury
Kameleon (Marcel) - 1/5 tur
Energia magiczna:
Marcelius - 49/50
James - 44/50
Caradog - 46/50
Żywotność:
Marcelius - 260/260
James - 238/238
Caradog - 170/205 (-5) (20 - cięte; 15 - poparzenia)
W turze możecie wykonać dowolną ilość akcji i napisać dowolną ilość postów, z zachowaniem rozsądku.
W razie pytań - zapraszam. <3
Wyskoczenie z pędzącego wagonika wydawało się karkołomne, ale akrobata był w stanie sobie z tym poradzić, choć kiedy uchwycił się skośnej, metalowej podpory, od razu wyczuł, że była śliska, wilgotna; zsunął się w dół nieco szybciej niż zamierzał, zatrzymując się tuż przed czarną, pulsującą, kłębiącą się masą – gdyby się puścił, wpadłby w sam jej środek. Znajdując się tak blisko, na wyciągnięcie ręki, Marcelius wyraźnie czuł ciągnącą go ku czerni siłę; zupełnie jakby zgromadzona tam magia posiadała własne pole grawitacji. Do jego uszu zaczęły docierać zniekształcone dźwięki, szepty, krzyki, śmiech; zmieszane ze sobą i niemożliwe do rozsupłania, falowały i cichły w rytm charakterystycznego pulsowania, które z każdą chwilą stawało się szybsze. Konstrukcja młyna również nie pozostawała na tę energię obojętna, na oczach Zakonnika jedna ze śrub przytwierdzających koło do trójkątnej podpory wysunęła się z nawierconego otworu – i wpadła prosto w czarną nicość. Metal jęczał pod napierającą na niego siłą, gnąc się odrobinę; a gdy silny podmuch wiatru zmusił Marceliusa do przymknięcia powiek, miał wrażenie, że ze środka – z wnętrza kłębiącego się mroku – słyszy odległe, ale znajome nawoływanie; głos, który paradoksalnie rozlał się po jego klatce piersiowej ciepłem – a nie paraliżującym przerażeniem.
Utkany z ciemności, morski wąż, póki co ignorował poczynania akrobaty – skupiając się na Caradogu i Jamesie; trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy w kierunku starszego z chłopców ściągnęły go prowokacyjne nawoływania, czy coś innego, ale gad, zatoczywszy w powietrzu pętlę, rzeczywiście rzucił się ku Cecilowi, przecinając powietrze ze złowrogim szelestem, wzniecając wokół siebie podmuch lodowatego wiatru. Młodzieniec, nawet biegnąc, mógł bez trudu dostrzec zbliżającą się, gęstniejącą wokół niego czerń; miał wrażenie, że na niebie zgasły wszystkie gwiazdy, że przestał widzieć jakiekolwiek źródła światła, że jego przyjaciele gdzieś zniknęli, znajdując się niemożliwie daleko, poza jego zasięgiem. Jego wnętrzności wypełnił strach, w tym strachu zdołał jednak odnaleźć nadzieję – przypominając sobie chwile spędzone z przyjaciółmi. Pobudzona inkantacją zaklęcia różdżka zadrżała mocno pod jego palcami, w tym samym momencie, w którym wąż otworzył paszczę, na tyle wielką, że prawdopodobnie mógłby rozerwać Caradoga w pół – a koniec brezylkowego drewna rozżarzył się jasnym blaskiem, tworząc przed nim wygiętą w łuk tarczę. Z bladobłękitnych oparów nie wyłonił się żaden kształt, chociaż przez chwilę wydawało się, że zaczął się formować – a biała energia przyjęła na siebie większość impetu. Zderzywszy się z nią, wąż na chwilę utracił formę, czerń skłębiła się, napierając z całej siły; Cecil poczuł, że nie jest w stanie się jej opierać, upadł na plecy, ledwo utrzymując nad sobą różdżkę. Wokół niego spadł deszcz czarnych kropel, tworzących się w miejscach, w których cienista istota zetknęła się z ochronną magią; te, które sięgnęły twarzy i dłoni, boleśnie poparzyły skórę. Caradog poczuł mocne pieczenie, połączone z nieprzyjemnym dźwiękiem skwierczenia; miał wrażenie, jakby ktoś przypadał mu policzki i wierzch dłoni pogrzebaczem. Mięśnie ręki, w której trzymał różdżkę, zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa, czuł, że dłużej jej nie utrzyma – ale kiedy wreszcie się poddał, razem z jasną mgiełką zniknął cień, na parę momentów mieszając się z czernią nocy.
James mógł obserwować całą tę potyczkę – stoisko z balonami znajdowało się blisko, widział atak węża i broniącego się ostatkami sił przyjaciela. Jego zaklęcie mające spowolnić bestię trafiło do celu, ale zdawało się nie mieć żadnego efektu – czerń wchłonęła magię, a ta zniknęła bezpowrotnie. Pozostając tymczasowo poza zasięgiem stwora, Doe zdołał jednak oderwać jedną z desek i owinąć wokół niej kawałek transparentu; podpalony zaklęciem, zajął się cuchnącym, dymiącym mocno ogniem. Nawoływania skierowane ku wężowi poniosły się echem, ale przeszukując nocne niebo, James przez chwilę nie był w stanie dostrzec rozpierzchniętej sylwetki gada. Zauważył ją po paru sekundach, a cień zauważył jego – przyciągnięty ogniem, albo krzykami, albo pulsującą w jego żyłach magią – niemożliwym było stwierdzić to na pewno. Długie na kilkanaście metrów cielsko bestii zatoczyło pętlę w powietrzu, przysłaniając gwiazdy i księżyc, po czym skierowało się ku młodzieńcowi i wystrzeliło, pikując na niego z niebywałą szybkością.
Rzucone w ostatniej chwili zaklęcie trafiło prosto w budkę z pamiątkami, rozjaśniając ją feerią niebieskich i zielonych barw; migające plamki oświetliły okolicę, do tej pory pogrążoną w półmroku, przyciągając uwagę Caradoga. Bez trudu mógł dostrzec ją też Marcelius, jeśli tylko spojrzałby w stronę ziemi. Światła zatańczyły w powietrzu, a później wybuchły – przenosząc się na okoliczne atrakcje, przyczepiając się do konstrukcji, budek, okrągłych stolików; jakby rezonując z pulsującą przy młynie magią. Okolica, do tej pory pogrążona w ciemnościach, w jednej chwili rozbłysła – a w następnej do waszych uszu dotarła energiczna, żywa muzyka, kiedy znajdująca się kilkadziesiąt metrów dalej, bestialska karuzela, zapłonęła jasnym światłem, zaczynając obracać się dookoła własnej osi. Tworzące ją gargulce w kształcie hipogryfów i aetonanów zaczęły galopować wokół środka, niczym żywe. A kłębiąca się u szczytu młyna czerń zafalowała – porywając w swoim kierunku mniejsze przedmioty, a także zrywając ze sznurków kilka balonów, przy których stał James; te, przyciągane dziwną siłą, popędziły prosto ku centrum zaczarowanego młyna.
Żadne z tych wydarzeń nie rozproszyło węża – nadal zmierzał w stronę młodzieńca, otwierając już paszczę; lada moment mając zaatakować.
Termin na odpis mija w piątek o godz. 20:00, w razie nieobecności mistrz gry prosi o informację.
Działające zaklęcia:
Cito maxima (Marcel) - 1/3 tury
Kameleon (Marcel) - 1/5 tur
Energia magiczna:
Marcelius - 49/50
James - 44/50
Caradog - 46/50
Żywotność:
Marcelius - 260/260
James - 238/238
Caradog - 170/205 (-5) (20 - cięte; 15 - poparzenia)
W turze możecie wykonać dowolną ilość akcji i napisać dowolną ilość postów, z zachowaniem rozsądku.
W razie pytań - zapraszam. <3
Przepełniony ciepłym uczuciem miłości i przyjaźni, którymi otoczyło go zaklęcie patronusa w pierwszej chwili nie zauważył nawet, że coś jest nie tak. Biała mgła pojawiła się pomiędzy nim a wężem powstrzymując zbudowane z cienia kły. Zanim jednak zdążył ucieszyć się z sukcesu, poczuł impet, z którym potwór na niego naparł. Najpierw zachwiał się na niepewnych nogach, a potem leciał na plecy, różdżkę przed sobą utrzymując bardziej siłą woli niż mięśni. Zetknięcie ze światłem zaklęcia zdawało się roztapiać cień, który opadał na ziemię wokół Cecila i samego Cecila z sykiem. I chwilę zajęło Caradogowi zrozumienie, że to nie wąż wydawał dźwięki skwierczenia, tylko jego palona paskudną magią skóra. Cecil zamieniał się w skwarkę, ale nawet ból, który wreszcie do niego dotarł nie pozwolił mu opuścić różdżki. Miał wrażenie, że dłoń płonęła mu żywym ogniem, a iskry spadające po policzkach mieszały się ze łzami, zdobiąc jego twarz krwawym rumieńcem. Ale nie poddawał się, krzycząc w ciemną noc, za wszelką cenę próbując utrzymać różdżkę w górze. Wraz z końcem powietrza w płucach wyczerpała się jednak jego siła i uniesiona dłoń opadła wreszcie pozwalając zaklęciu przepaść. Caradog postanowił nie zamykać oczu, pewien, że bez świetlistej tarczy osłaniającej go przed cieniem jego koniec nastąpi szybciej niż później, ale kiedy ta zniknęła, wąż też rozpłynął się na tle nocnego nieba. Cecil miał tylko chwilę na złapanie oddechu i ucieszenie się, że jednak przeżył, kiedy wąż pojawił się ponownie. Tym razem zmierzał jednak w kierunku Jamesa i świadomość, że jego przyjaciel może być zagrożony poderwała Caradoga na równe nogi. Odsunął się jeszcze kawałek od miejsca, w którym przed chwilą leżał i rozejrzał się rozpaczliwie wokół. W wymyślaniu kolejnych kroków wcale nie pomogła mu karuzela, która nagle postanowiła wrócić do życia i światła tańczące wszędzie wokół. Cecil nie mógł pozwolić sobie jednak na rozkojarzenie, bo wąż zdawał się nie zwracać uwagi na nic, co działo się wokół. Nie miał pojęcia, na co dokładnie reaguje wąż, więc postanowił zrobić wszystko. Miał nadzieję, że James wytrzyma jeszcze trochę.
- Temeritio - skierował różdżkę na siebie mamrocząc inkantację zaklęcia wzmacniającego. Nie było wykluczone, że cień reagował na magię. Jeśli więc skupi jej wystarczająco dużo bliżej siebie, potwór powinien zostawić Jima w spokoju i wrócić tutaj. Marcel, błagam, pospiesz się.
- Panno - spróbował tuż obok siebie stworzyć iluzję siebie, leżącego wciąż na ziemi, - Lancea - żeby zwrócić jeszcze na siebie dodatkową uwagę, a potem odsuwając się znowu zaczął krzyczeć.
- ZNOWUUUU PUUUDŁOO!
Potem zamilkł i zaczął odsuwać się od Jamesa, od Marcela i od iluzji, licząc na to, że to ją pierwszą zauważy cień i w jej kierunku pomknie. Gdyby tylko miał pelerynę niewidkę...
| edit bo jestem gapa i zapomniałam wrzucić dopisku (za zgodą MG)
+10 do pierwszego rzutu; +10 do drugiego rzutu; +5 do trzeciego rzutu
-5 do każdego rzutu
a więc: +5; +5; +0
+20 +20 +10 +10 +5
- Temeritio - skierował różdżkę na siebie mamrocząc inkantację zaklęcia wzmacniającego. Nie było wykluczone, że cień reagował na magię. Jeśli więc skupi jej wystarczająco dużo bliżej siebie, potwór powinien zostawić Jima w spokoju i wrócić tutaj. Marcel, błagam, pospiesz się.
- Panno - spróbował tuż obok siebie stworzyć iluzję siebie, leżącego wciąż na ziemi, - Lancea - żeby zwrócić jeszcze na siebie dodatkową uwagę, a potem odsuwając się znowu zaczął krzyczeć.
- ZNOWUUUU PUUUDŁOO!
Potem zamilkł i zaczął odsuwać się od Jamesa, od Marcela i od iluzji, licząc na to, że to ją pierwszą zauważy cień i w jej kierunku pomknie. Gdyby tylko miał pelerynę niewidkę...
| edit bo jestem gapa i zapomniałam wrzucić dopisku (za zgodą MG)
+10 do pierwszego rzutu; +10 do drugiego rzutu; +5 do trzeciego rzutu
-5 do każdego rzutu
a więc: +5; +5; +0
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Ostatnio zmieniony przez Caradog Blishwick dnia 25.09.24 11:42, w całości zmieniany 1 raz
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Caradog Blishwick' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44, 67, 61
'k100' : 44, 67, 61
Czuł drżenie konstrukcji, a to sprawiało, że serce podchodziło mu do gardła; bał się, bał się, co to oznaczało, bał się, co mogło to przynieść. Czy młyn mógł zerwać się z posady i pomknąć w miasto lub przechylić się tu i teraz, na wesołe miasteczko, na jego przyjaciół? Oczywiście, że mógł, a on nie miał, nie mógł mieć na to żadnego wpływu. Jęk stalowych prętów wydał mu się upiorny, jak upiorne potrafiło być w Noc Duchów zawodzenie zmarłych, ale stal przecież nie czuła, nie żyła nigdy, nie mogła komunikować się świadomie. Słyszał krzyki przyjaciół, ale wiedział, że nie mógł stać w miejscu - jeśli nie ruszy do przodu, oni będą ryzykować dłużej.
Zaklął pod nosem, kiedy ześlizgnął się po prętach szybciej, niż planował, dłonie łatwo osuwały się po wilgotnej powierzchni. Ale wtedy - wtedy znalazł się naprzeciw tego, czymkolwiek to właściwie było. Mocno zacisnął dłonie, przez chwilę przyglądając się lewitującej masie, walcząc z pokusą sięgnięcia ku niej dłonią. Wołała go, czuł to. Przyciągała. Czym i dlaczego, nie mógł rozumieć. Coś dobiegało z wnętrza tej energii, coś przyjemnego, kuszącego, lecz nim zdołał się w tym zanurzyć... młyn zaczął się - dosłownie - rozsypywać. Otworzył bezwiednie usta, obserwując odpadającą śrubę, nie mieli czasu. Nie mieli już ani chwili. Co się stanie dalej, nie wiedział, czy młyn rozsypie się do końca - i to razem z nim - tego też nie mógł wiedzieć. Przez przymknięte powieki słyszał głos z daleka - czyj i jak bardzo znajomy? Sądził, że musiał należeć do kogoś, kogo już z nim nie było, a brakowało mu tylko jednej zmarłej. Noc Duchów niosła wspomnienia. Noc Duchów niosła szepty zza światów. A szepty te paradoksalnie krzepił i dodawały sił. Tylko na chwilę - wzrok uciekł niżej, gdy zaczarowane wesołe miasteczko - dosłownie - ożyło, za dnia, w innych okolicznościach, ten widok wywołałby u niego uśmiech, ale tu i teraz dostrzegał w tej scenerii coś zaskakująco, a przede wszystkim niepokojąco upiornego. Cholera, burczał pod nosem, wiedząc, że musiał się pośpieszyć.
Ledwie zagrały pierwsze takty melodii, Marcel rozhuśtał się się na konstrukcji, by złapać się jej nogami, opleść stopy o stalowe pręty mocno, odjąwszy jedną dłoń odnalazł świecę i pióro, które ścisnął mocno, lękając się, że mógłby je upuścić. Zawinął nogi ciaśniej, zawieszając je o pręt w kolanach i splótł kostki razem, po chwili zawahania puszczając obie dłonie. Wisząc głową w dół wyciągnął przed siebie ręce ze świecą i piórem - Harold mówił, że pióro zatli ogień, jak miał to zrobić, nie wiedział; przytknął je do knota, w duchu błagając o sukces, pod nosem mamrotliwie nucąc melodię pieśni feniksa, którą słyszał już przecież więcej niż raz. Po części tak, jak gdyby pieśń ta mogła stanowić ukrytą inkantację, która roznieci płomień po części tak, jak gdyby pieśń ta miała dodać mu otuchy. Czymkolwiek była ta straszna ciemność, światło ją rozgoni.
Musiało.
Zaklął pod nosem, kiedy ześlizgnął się po prętach szybciej, niż planował, dłonie łatwo osuwały się po wilgotnej powierzchni. Ale wtedy - wtedy znalazł się naprzeciw tego, czymkolwiek to właściwie było. Mocno zacisnął dłonie, przez chwilę przyglądając się lewitującej masie, walcząc z pokusą sięgnięcia ku niej dłonią. Wołała go, czuł to. Przyciągała. Czym i dlaczego, nie mógł rozumieć. Coś dobiegało z wnętrza tej energii, coś przyjemnego, kuszącego, lecz nim zdołał się w tym zanurzyć... młyn zaczął się - dosłownie - rozsypywać. Otworzył bezwiednie usta, obserwując odpadającą śrubę, nie mieli czasu. Nie mieli już ani chwili. Co się stanie dalej, nie wiedział, czy młyn rozsypie się do końca - i to razem z nim - tego też nie mógł wiedzieć. Przez przymknięte powieki słyszał głos z daleka - czyj i jak bardzo znajomy? Sądził, że musiał należeć do kogoś, kogo już z nim nie było, a brakowało mu tylko jednej zmarłej. Noc Duchów niosła wspomnienia. Noc Duchów niosła szepty zza światów. A szepty te paradoksalnie krzepił i dodawały sił. Tylko na chwilę - wzrok uciekł niżej, gdy zaczarowane wesołe miasteczko - dosłownie - ożyło, za dnia, w innych okolicznościach, ten widok wywołałby u niego uśmiech, ale tu i teraz dostrzegał w tej scenerii coś zaskakująco, a przede wszystkim niepokojąco upiornego. Cholera, burczał pod nosem, wiedząc, że musiał się pośpieszyć.
Ledwie zagrały pierwsze takty melodii, Marcel rozhuśtał się się na konstrukcji, by złapać się jej nogami, opleść stopy o stalowe pręty mocno, odjąwszy jedną dłoń odnalazł świecę i pióro, które ścisnął mocno, lękając się, że mógłby je upuścić. Zawinął nogi ciaśniej, zawieszając je o pręt w kolanach i splótł kostki razem, po chwili zawahania puszczając obie dłonie. Wisząc głową w dół wyciągnął przed siebie ręce ze świecą i piórem - Harold mówił, że pióro zatli ogień, jak miał to zrobić, nie wiedział; przytknął je do knota, w duchu błagając o sukces, pod nosem mamrotliwie nucąc melodię pieśni feniksa, którą słyszał już przecież więcej niż raz. Po części tak, jak gdyby pieśń ta mogła stanowić ukrytą inkantację, która roznieci płomień po części tak, jak gdyby pieśń ta miała dodać mu otuchy. Czymkolwiek była ta straszna ciemność, światło ją rozgoni.
Musiało.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Obserwowanie ataku cienistego węża na Cecila wywoływało w nim falę wyrzutów sumienia, strachu i mdłości. Czuł się bezsiły i bezradny, a przeświadczenie, że powinien był zareagować wcześniej i wcześniej spróbować ściągnąć na siebie jego uwagę zaciskało się na jego szyi niczym stalowa obręcz uniemożliwiająca oddychanie. Nie zmieniła tego nawet tarcza, którą się osłonił przed atakiem, z powodzeniem — imponująca i niezwykła i pewnie w innej chwili zazdrościłby mu tej umiejętności, teraz nie przestawał myśleć o tym, że Cecil był w potrzasku i potrzebował pomocy natychmiast. Szmata zajęła się ogniem, a gęsty, gryzący dym wzniósł w górę. Trzymał od siebie na możliwy dystans koniec palącego się drewna, w drugiej dłoni trzymał różdżkę, z której po chwili posypały się kolejne zaklęcia. Tylko na chwilę spojrzał na budkę z pamiątkami, która rozważyła się intensywnym światłem — udało się, pomyślał szybko, zaraz potem próbując zlokalizować na niebie czarną chmurę, ale było to trudne. Chodź tu do mnie, sukinsynu, szepnął do siebie cicho, przeczesując spojrzeniem gwieździste niebo — nie widząc go bał się chyba jeszcze bardziej, jakby spodziewał się, ż mógłby go zaskoczyć. Nie od tyłu, bo tego się właśnie spodziewał. Ze strony i sposobem jakiego nie potrafił przewidzieć. Światła z budki z pamiątkami rozbłysły jednak, eksplodowały feerią barw przeskakując na kolejne atrakcje. Tego się nie spodziewał, ale nie mógł odeprzeć wrażenia, że o to mu częściowo chodziło — rozjaśnione wesołe miasteczko pozwoli im lepiej dopatrzyć bestię, ale musieli się spieszyć, zanim światła ściągną uwagę służb. Obserwował w chwilowym bezruchu mieniące się światłami i ruszające karuzele, wiedząc, że nie miał mocy, która mogła to wszystko spowodować — choć bardzo chciałby przypisać sobie podobną zasługę. Wypatrzył też potwora. Mrocznego, czarnomagicznego węża morskiego z cienia. Pikował prosto na niego.
Schował różdżkę, tracąc cenne sekundy, ale nie chciał puścić pochodni, a potem rzucił się biegiem przed siebie, w stronę karuzeli, choć trzymana w ręku pochodnia zdecydowanie utrudniała mu danie z siebie wszystkiego w trakcie ucieczki.
— No dalej, tu jestem, ty poczwaro! — krzyknął, nie odwracając się za siebie, wbiegł w krąg migocących świateł wokół — budki z pamiątkami, karuzeli, budki z balonami. Balony pomknęły w kierunku młyna. Zwolił, obracając się za nimi. Marcel, pomyślał, patrząc w kierunku atrakcji, był w samym centrum zdarzeń, widział pomniejsze przedmioty kierujące się w tamtą stronę. — Cecil! Cecil! — krzyknął, zatrzymując się tuż przed bestialską karuzelą, na której galopowały aetonany, hipokampy, abraxasy.— Musisz go osłonić! Musisz to zablokować! — Nie wiedział, czy wiatr, czy magia mogły zablokować słowa wykrzyczane go przyjaciela. Bał się, że któryś z przedmiotów uderzy przyjaciela. Nie wiedział gdzie był i co dokładnie robił, ale wiedział, że wystarczył podmuch wiatru by zwalić go balansującego na linie, a co dopiero walczącego na ruszającym się diabelskim młynie. Mógł spaść, a oni nawet tego nie zobaczą, bo zniknął im z oczu. Wierzył jednak, że Cecil podoła, był bieglejszy w magii niż on. I wierzył, że trzymanie z dala od niego morskiego węża było ważniejsze niż cokolwiek innego. Marcel musiał zrobić to, co należało, a Cecil musiał go ochronić. On musiał ochronić Cecila, tylko tak to mogło zadziałać. Machnął pochodnią, jakby chciał nie zwrócić na siebie uwagę skąpany w migoczących światłach, a potem skierował się do karuzeli, zatrzymując nagle. Latające stworzenia nieprzytrzymywane niczym zaraz poderwą się do lotu, karuzela przyspieszała. Teraz albo nigdy. Teraz.
— Inanimatus conjurus! — powiedział, celując różdżką w smoka falującego na karuzeli, a potem w jednej chwili puścił pochodnię, wcisnął różdżkę w zęby i wyskoczył z ziemi na podest i z podestu podskoczył, chcąc się go złapać zanim osiągnie niebezpieczną prędkość i wysokość; zanim jego zaklęcie, jeśli się powiedzie, go wyrwie spod jarzma karuzeli i zanim; jeśli los okaże się szczęśliwy w jego pechowym życiu, dorwie go cienisty wąż.
| rzucam na zaklęcie i skok na smoka
Schował różdżkę, tracąc cenne sekundy, ale nie chciał puścić pochodni, a potem rzucił się biegiem przed siebie, w stronę karuzeli, choć trzymana w ręku pochodnia zdecydowanie utrudniała mu danie z siebie wszystkiego w trakcie ucieczki.
— No dalej, tu jestem, ty poczwaro! — krzyknął, nie odwracając się za siebie, wbiegł w krąg migocących świateł wokół — budki z pamiątkami, karuzeli, budki z balonami. Balony pomknęły w kierunku młyna. Zwolił, obracając się za nimi. Marcel, pomyślał, patrząc w kierunku atrakcji, był w samym centrum zdarzeń, widział pomniejsze przedmioty kierujące się w tamtą stronę. — Cecil! Cecil! — krzyknął, zatrzymując się tuż przed bestialską karuzelą, na której galopowały aetonany, hipokampy, abraxasy.— Musisz go osłonić! Musisz to zablokować! — Nie wiedział, czy wiatr, czy magia mogły zablokować słowa wykrzyczane go przyjaciela. Bał się, że któryś z przedmiotów uderzy przyjaciela. Nie wiedział gdzie był i co dokładnie robił, ale wiedział, że wystarczył podmuch wiatru by zwalić go balansującego na linie, a co dopiero walczącego na ruszającym się diabelskim młynie. Mógł spaść, a oni nawet tego nie zobaczą, bo zniknął im z oczu. Wierzył jednak, że Cecil podoła, był bieglejszy w magii niż on. I wierzył, że trzymanie z dala od niego morskiego węża było ważniejsze niż cokolwiek innego. Marcel musiał zrobić to, co należało, a Cecil musiał go ochronić. On musiał ochronić Cecila, tylko tak to mogło zadziałać. Machnął pochodnią, jakby chciał nie zwrócić na siebie uwagę skąpany w migoczących światłach, a potem skierował się do karuzeli, zatrzymując nagle. Latające stworzenia nieprzytrzymywane niczym zaraz poderwą się do lotu, karuzela przyspieszała. Teraz albo nigdy. Teraz.
— Inanimatus conjurus! — powiedział, celując różdżką w smoka falującego na karuzeli, a potem w jednej chwili puścił pochodnię, wcisnął różdżkę w zęby i wyskoczył z ziemi na podest i z podestu podskoczył, chcąc się go złapać zanim osiągnie niebezpieczną prędkość i wysokość; zanim jego zaklęcie, jeśli się powiedzie, go wyrwie spod jarzma karuzeli i zanim; jeśli los okaże się szczęśliwy w jego pechowym życiu, dorwie go cienisty wąż.
| rzucam na zaklęcie i skok na smoka
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaczarowany młyn
Szybka odpowiedź