Zaczarowany młyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zaczarowany młyn
Klasyczny diabelski młyn znajduje się u progu wejścia do zaczarowanego wesołego miasteczka. W jednym wagoniku zmieszczą się najwyżej trzy osoby. Oprócz zwyczajnej przejażdżki można wziąć udział w konkursie. Wysoko nad ziemią, na wysokości szczytowego punktu młyna znajduje się zawieszona w powietrzu tarcza. Kiedy trafi się ją zaklęciem Diffindo (sukces zależy od rzutu kością k100), na niebie pojawią się czarodziejskie fajerwerki, które przybiorą kształty różnych magicznych stworzeń takich jak smoki, hipogryfy czy feniksy. Niektórzy zarzekają się, że ich znajomy dopatrzył się nawet sklątki tylnowybuchowej.
Lokacja zawiera kostki
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:01, w całości zmieniany 1 raz
W magicznym zbiegu najszczęśliwszych możliwych okoliczności, plan przewidujący napuszczenie cienistego węża na światło zadziałał. Potwór próbujący pożreć, już nieobawiającego się o naruszenie decorum i krzyczącego z całej siły, jaką miał w płucach Caradoga, zderzył się ze świetlistą kulą. Od tamtej pory Cecil nie do końca wiedział, co się wydarzyło. Zmuszony do milczenia silnym uderzeniem w klatkę piersiową, które wypompowało z niego całe powietrze, rozpaczliwie przytulił się ramionami do belki, która z pewnością zostawiła na jego torsie siniaka. Udało mu się to na tyle, by obserwować przerażający (a na swój sposób piękny, o czym nie zamierzał wspominać chłopakom) taniec światła z ciemnością. Ich odwieczną walkę, w której tym razem wygrywali oni. Przez ten cały czas jednak jedyne o czym potrafił myśleć był fakt, że nie czuł pod nogami gruntu. A pomimo bycia poetą i marzycielem, bardzo lubił kiedy jego stopy dotykały ziemi. Przynajmniej w dosłownym tego wyrażenia znaczeniu.
Merlinie, błagam, niech ta belka wytrzyma. Niech wytrzyma, błagam.
Ale najwyraźniej Merlin nie miał akurat dnia na spełnianie rozpaczliwych próśb, bo jedyna rzecz, która powstrzymywała Cecila przed upadkiem w, na potrzeby dramatyzmu powiedzmy, otchłań, poddała się. I Caradog leciał. Niczym kamień na wietrze. Albo kurczak bez skrzydeł. Ewentualnie poeta bez ożywionego magią smoka. Tym razem nie krzyczał, a jego wytrzeszczone w przerażeniu oczy nie rozglądały się nawet za przyjaciółmi. Miał nadzieję, że James pomoże Marcelowi, który trzymał ich świece, od którego zależało wszystko. On musiał poradzić sobie sam.
- Lento - wyszeptał zataczając różdżką symbol i odmawiając zamknięcia oczu. Jeżeli ma umrzeć, chce to przynajmniej widzieć.
Najgorszą częścią magii, uznał Cecil poznający dość intymnie tajniki grawitacji, było to, że nie wiadomo czy działa dopóki się jej nie wypróbuje. Za kilka sekund miał dowiedzieć się czy rzucone zaklęcie rzeczywiście zadziałało, czy też nie*. Problem w tym, że istniało niezerowe prawdopodobieństwo, że jeśli nie, to i tak się tego nie dowie. Dlatego nie zrezygnował z dalszych prób uratowania się przed przynajmniej połamaniem kości.
- Mollio - dołożył szept, celując pod siebie, a potem, na przekór wszystkiemu i wbrew całemu rozsądkowi, wypuścił z dłoni różdżkę i spróbował złapać się czegokolwiek, co nie było luźną, spadającą z młyna belką. Potrzebował do tego jednak obu dłoni, nie miał złudzeń. Kątem oka dostrzegł lecącego w jego kierunku Jamesa. Jeśli tylko przyjaciel dałby radę chwycić go za dłoń, może miałby szansę... Ale Cecil nie liczył na więcej cudów, jedyne, czego potrzebował, to cokolwiek solidnego, coś, co nie runie z nim w przepaść. Brak gruntu pod nogami, po ponownej analizie, nagle nie był wcale tak straszną perspektywą jak jego pojawienie się po całym ciałem. Caradog wiele się o sobie nauczył w trakcie tych kilku sekund upadku.
|*nie zadziałało: Lento 34-10+16=40
rzucam na Mollio i próbę złapania się
Merlinie, błagam, niech ta belka wytrzyma. Niech wytrzyma, błagam.
Ale najwyraźniej Merlin nie miał akurat dnia na spełnianie rozpaczliwych próśb, bo jedyna rzecz, która powstrzymywała Cecila przed upadkiem w, na potrzeby dramatyzmu powiedzmy, otchłań, poddała się. I Caradog leciał. Niczym kamień na wietrze. Albo kurczak bez skrzydeł. Ewentualnie poeta bez ożywionego magią smoka. Tym razem nie krzyczał, a jego wytrzeszczone w przerażeniu oczy nie rozglądały się nawet za przyjaciółmi. Miał nadzieję, że James pomoże Marcelowi, który trzymał ich świece, od którego zależało wszystko. On musiał poradzić sobie sam.
- Lento - wyszeptał zataczając różdżką symbol i odmawiając zamknięcia oczu. Jeżeli ma umrzeć, chce to przynajmniej widzieć.
Najgorszą częścią magii, uznał Cecil poznający dość intymnie tajniki grawitacji, było to, że nie wiadomo czy działa dopóki się jej nie wypróbuje. Za kilka sekund miał dowiedzieć się czy rzucone zaklęcie rzeczywiście zadziałało, czy też nie*. Problem w tym, że istniało niezerowe prawdopodobieństwo, że jeśli nie, to i tak się tego nie dowie. Dlatego nie zrezygnował z dalszych prób uratowania się przed przynajmniej połamaniem kości.
- Mollio - dołożył szept, celując pod siebie, a potem, na przekór wszystkiemu i wbrew całemu rozsądkowi, wypuścił z dłoni różdżkę i spróbował złapać się czegokolwiek, co nie było luźną, spadającą z młyna belką. Potrzebował do tego jednak obu dłoni, nie miał złudzeń. Kątem oka dostrzegł lecącego w jego kierunku Jamesa. Jeśli tylko przyjaciel dałby radę chwycić go za dłoń, może miałby szansę... Ale Cecil nie liczył na więcej cudów, jedyne, czego potrzebował, to cokolwiek solidnego, coś, co nie runie z nim w przepaść. Brak gruntu pod nogami, po ponownej analizie, nagle nie był wcale tak straszną perspektywą jak jego pojawienie się po całym ciałem. Caradog wiele się o sobie nauczył w trakcie tych kilku sekund upadku.
|*nie zadziałało: Lento 34-10+16=40
rzucam na Mollio i próbę złapania się
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Caradog Blishwick' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 72, 5
'k100' : 72, 5
- Jim! - Skąd on się tu wziął? Nie wiedział, to nie miało znaczenia, trzymał się go mocno, ale nie spadali, przyleciał do niego, przyleciał go ocalić: jak zawsze był obok. Nie spadali, dlaczego? Lecieli, na czym...? Nie rozumiał, co się działo, ale rozumieć nie musiał. - Cecil! - dodał zaraz, krzykiem, wychwytując kątem oka sylwektę przyjaciela, gdy James poprowadził w jego stronę smoczego rumaka; nie rozumiał, jak to mozliwe, że na nim lecieli, tak jak nie rozumiał, jak to możliwe, że James nad nim panował - ale nie marnował czasu na próbę zrozumienia, James go trzymał, spróbował złapać palcami obu rąk świece i wyszarpać z kieszeni rózdżkę, ufając, że zdoła skierować ją na ciało przyjaciela:
- Nie! Lento! - zawołał głośno, przygryzając tylnymi zębami końcówkę pióra feniksa, musiało się udać, jeśli spowolni jego lot zdążą go złapać, jeśli nie zdążą, może będzie miał przynajmniej miękkie lądowanie; musiał spróbować, kazali mu przyprowadzić ich z powrotem całych i żywych, obiecał podołać. James mówił do smoka - smoka, to naprawdę był smok - a ten chyba go słuchał, to nie było ważne, co i jak się stało, to było ważne, co dopiero miało się stać. Wrzucił różdżkę z powrotem za pas, przechwytując z ust pióro i przytknął je do obu świec, poprawiając ich ogień, upewniając się, że eskapada nie ugasi jasnego płomienia.
- Nie! Lento! - zawołał głośno, przygryzając tylnymi zębami końcówkę pióra feniksa, musiało się udać, jeśli spowolni jego lot zdążą go złapać, jeśli nie zdążą, może będzie miał przynajmniej miękkie lądowanie; musiał spróbować, kazali mu przyprowadzić ich z powrotem całych i żywych, obiecał podołać. James mówił do smoka - smoka, to naprawdę był smok - a ten chyba go słuchał, to nie było ważne, co i jak się stało, to było ważne, co dopiero miało się stać. Wrzucił różdżkę z powrotem za pas, przechwytując z ust pióro i przytknął je do obu świec, poprawiając ich ogień, upewniając się, że eskapada nie ugasi jasnego płomienia.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
James, nadal dosiadając ożywionego magią smoka, ruszył w stronę Marceliusa, mając zaledwie ułamki sekund na reakcję; gdyby się zawahał, zmienił kierunek – z pewnością nie zdążyłby uchwycić przyjaciela, ale jego wyciągnięta ręka pojawiła się w zasięgu akrobaty w samą porę. Spadający Zakonnik wykazał się niezwykłym refleksem, przekładając płonącą świecę do drugiej dłoni, wolną w locie chwytając się przyjaciela. Obaj poczuli mocne szarpnięcie, powietrze zaświszczało w uszach, ale w tamtym momencie działali jak jeden organizm; Marcelius znalazł się na wagoniku przed Jamesem, wciśnięty w siodełko raczej niewygodnie – nie było zaprojektowane, by zmieścić dwie osoby – ale względnie stabilnie, przytrzymywany przez przyjaciela. Zaciśnięte pomiędzy palcami świece nadal płonęły, wylewające się z nich światło cienkimi nićmi łączyło się z gorejącą pośrodku młyna kulą błękitnego blasku, choć ten z każdą chwilą zdawał się coraz bardziej przyćmiony; utkane z ciemności pręty otaczającej go klatki stawały się liczniejsze, rozgałęziając się jak korzenie rozrastającego się szybko drzewa. Jasność walczyła, ale wyglądało na to, że póki co tę walkę przegrywała; pulsująca czerń zaczęła się rozlewać, jej długie, smoliste smugi spadały na ziemię pod młynem, rozlewając się po alejce; z niektórych z nich zaczynały formować się większe kształty, ale tym na razie nie mieliście szans się przyjrzeć.
Caradog w tym czasie toczył własną dramatyczną walkę; rzucone przez niego zaklęcie spowolniło jego lot, ale tylko częściowo – wciąż ogłuszało go świszczące w uszach powietrze, a metalowe elementy konstrukcji przelatywały przed oczami tak szybko, że trudno było mu myśleć chociażby o próbie pochwycenia któregoś z nich. Drugie z zaklęć pomknęło w stronę ziemi, jednak czarodziej nie był w stanie ocenić efektu, jaki odniosło, leciał dalej; odrzucona różdżka poleciała w dół, stracił ją z oczu w mgnieniu oka. Wyciągnięte ku młynowi dłonie natrafiły na opór, ale ześliznęły się po metalowej belce, ostatniej; Caradog spadał. Marcelius widział ten upadek, zawrócony przez Jamesa smok zmienił kierunek akurat w momencie, w którym jego przyjaciel ześlizgiwał się z konstrukcji – popędzony przez czarodzieja wagonik runął w dół, ale nie miał już szans dotrzeć do Blishwicka na czas. Dotarło za to rzucone przez Marceliusa zaklęcie – choć stało się to tak późno, że Carrington nie był w stanie jednoznacznie ocenić, czy zdążył. Ciało Caradoga szarpnęło się na centymetry przed uderzeniem o betonowy podest, i tylko to uchroniło go przed śmiercią; uderzenie wciąż było bolesne, młodzieniec spadł na plecy, czując, jak z jego płuc ucieka całe powietrze. Beton, choć nieznacznie zmiękczony, nie przypominał w niczym łóżkowego materaca; wzdłuż lewego łokcia Blishwicka rozlał się ostry ból, na chwilę go też zamroczyło – ale gdy po paru sekundach zdołał wreszcie nabrać oddechu, dotarło do niego, że chociaż leżał rozłożony jak długi na podeście, to żył – nawet jeśli lada moment mogło się to zmienić. Nad sobą widział rozpadający się młyn, pośrodku którego pulsowała kula światła; dostrzegał też to, co się z nią działo – i widział zlewającą się w dół ciemność. Długie strugi mroku spadały tuż obok niego, rozlewały się po podeście, tworząc szerokie kałuże. Nie mogły być głębokie, a mimo to, gdy Cecil spojrzał w ich kierunku, wydały mu się pozbawione dna. Z jednej z nich, znajdującej się najbliżej, coś zaczęło wypełzać – Zakonnik zobaczył, jak wysuwa się z niej najpierw jedna, a potem druga powyginana łapa, a później: zniekształcona głowa zawieszona na zbyt cienkiej szyi, w której świeciły czerwone ślepia, osadzone głęboko niczym klejnoty. Poczwara była wielkości dużego psa, a gdy już wysunęła się z ciemności, poruszała się na czterech nogach – nienaturalnie, szybciej niż sugerowałyby to powyginane kończyny. Stwór utkwił czerwone ślepia w Caradogu, a później ruszył w jego stronę z klekotem kojarzącym się ze stukaniem szczypiec. Czarodziej nie widział, gdzie upadła jego różdżka.
Smok, na którym siedzieli James i Marcelius, wciąż pędził w dół – zmierzając prosto ku Caradogowi. Bliskość płonących w dłoniach akrobaty świec zdawała się oddziaływać na Jamesa; jego pole widzenia stopniowo się rozjaśniało, jakby rozrzedziła się czarna, pokrywająca jego oczy farba. Rzeczywistość wciąż była pozbawiona kolorów, namalowana w odcieniach szarości, ale był w stanie z tej szarości wychwycić leżącą na ziemi sylwetkę przyjaciela.
Termin na odpis mija w sobotę 2 listopada o godz. 22:00. Jeżeli ze względu na święto będziecie potrzebować więcej czasu, dajcie znać. Możecie w tej turze napisać dowolną (rozsądną) ilość postów i wykonać maksymalnie trzy akcje.
ST dostrzeżenia różdżki przez Caradoga wynosi 50, do rzutu dolicza się bonus z biegłości spostrzegawczości.
Działające zaklęcia:
Cito maxima (Marcel) - 3/3 tury
Kameleon (Marcel) - 4/5 tur
Inanimatus conjurus (smok Jamesa)
Energia magiczna:
Marcelius - 45/50
James - 42/50
Caradog - 38/50
Żywotność:
Marcelius - 220/260 (-5) (40 - psychiczne)
James - 208/238 (-5) (30 - psychiczne; pogorszenie widzenia)
Caradog - 130/205 (-15) (20 - cięte; 15 - poparzenia; 40 - tłuczone)
W razie pytań - zapraszam. <3
Caradog w tym czasie toczył własną dramatyczną walkę; rzucone przez niego zaklęcie spowolniło jego lot, ale tylko częściowo – wciąż ogłuszało go świszczące w uszach powietrze, a metalowe elementy konstrukcji przelatywały przed oczami tak szybko, że trudno było mu myśleć chociażby o próbie pochwycenia któregoś z nich. Drugie z zaklęć pomknęło w stronę ziemi, jednak czarodziej nie był w stanie ocenić efektu, jaki odniosło, leciał dalej; odrzucona różdżka poleciała w dół, stracił ją z oczu w mgnieniu oka. Wyciągnięte ku młynowi dłonie natrafiły na opór, ale ześliznęły się po metalowej belce, ostatniej; Caradog spadał. Marcelius widział ten upadek, zawrócony przez Jamesa smok zmienił kierunek akurat w momencie, w którym jego przyjaciel ześlizgiwał się z konstrukcji – popędzony przez czarodzieja wagonik runął w dół, ale nie miał już szans dotrzeć do Blishwicka na czas. Dotarło za to rzucone przez Marceliusa zaklęcie – choć stało się to tak późno, że Carrington nie był w stanie jednoznacznie ocenić, czy zdążył. Ciało Caradoga szarpnęło się na centymetry przed uderzeniem o betonowy podest, i tylko to uchroniło go przed śmiercią; uderzenie wciąż było bolesne, młodzieniec spadł na plecy, czując, jak z jego płuc ucieka całe powietrze. Beton, choć nieznacznie zmiękczony, nie przypominał w niczym łóżkowego materaca; wzdłuż lewego łokcia Blishwicka rozlał się ostry ból, na chwilę go też zamroczyło – ale gdy po paru sekundach zdołał wreszcie nabrać oddechu, dotarło do niego, że chociaż leżał rozłożony jak długi na podeście, to żył – nawet jeśli lada moment mogło się to zmienić. Nad sobą widział rozpadający się młyn, pośrodku którego pulsowała kula światła; dostrzegał też to, co się z nią działo – i widział zlewającą się w dół ciemność. Długie strugi mroku spadały tuż obok niego, rozlewały się po podeście, tworząc szerokie kałuże. Nie mogły być głębokie, a mimo to, gdy Cecil spojrzał w ich kierunku, wydały mu się pozbawione dna. Z jednej z nich, znajdującej się najbliżej, coś zaczęło wypełzać – Zakonnik zobaczył, jak wysuwa się z niej najpierw jedna, a potem druga powyginana łapa, a później: zniekształcona głowa zawieszona na zbyt cienkiej szyi, w której świeciły czerwone ślepia, osadzone głęboko niczym klejnoty. Poczwara była wielkości dużego psa, a gdy już wysunęła się z ciemności, poruszała się na czterech nogach – nienaturalnie, szybciej niż sugerowałyby to powyginane kończyny. Stwór utkwił czerwone ślepia w Caradogu, a później ruszył w jego stronę z klekotem kojarzącym się ze stukaniem szczypiec. Czarodziej nie widział, gdzie upadła jego różdżka.
Smok, na którym siedzieli James i Marcelius, wciąż pędził w dół – zmierzając prosto ku Caradogowi. Bliskość płonących w dłoniach akrobaty świec zdawała się oddziaływać na Jamesa; jego pole widzenia stopniowo się rozjaśniało, jakby rozrzedziła się czarna, pokrywająca jego oczy farba. Rzeczywistość wciąż była pozbawiona kolorów, namalowana w odcieniach szarości, ale był w stanie z tej szarości wychwycić leżącą na ziemi sylwetkę przyjaciela.
ST dostrzeżenia różdżki przez Caradoga wynosi 50, do rzutu dolicza się bonus z biegłości spostrzegawczości.
Działające zaklęcia:
Kameleon (Marcel) - 4/5 tur
Inanimatus conjurus (smok Jamesa)
Energia magiczna:
Marcelius - 45/50
James - 42/50
Caradog - 38/50
Żywotność:
Marcelius - 220/260 (-5) (40 - psychiczne)
James - 208/238 (-5) (30 - psychiczne; pogorszenie widzenia)
Caradog - 130/205 (-15) (20 - cięte; 15 - poparzenia; 40 - tłuczone)
W razie pytań - zapraszam. <3
Lot, po fakcie zauważył Cecil, nie był wcale najgorszą częścią spadania. Lądowanie było zdecydowanie gorsze. Jakimś cudem jego rozpaczliwe próby obronienia się przed śmiertelnym zderzeniem z ziemią zadziałały. A może to zaklęcie które rzucił Marcel albo Jim, Ceradog nie potrafił powiedzieć. Najważniejsze, że żył. Jeszcze.
Jęknął przeciągle, kiedy gruchnął o twardy beton, zrobiło mu się ciemno przed oczami. Przez chwilę rozważał czy nie chciałby tak poleżeć dłużej. Czując pod plecami twardy grunt, oddychając i nie ruszając się za bardzo, bo nawet myślenie o napięciu jakiegokolwiek mięśnia powodowało ból. Jego radosne rozważania przerwane zostały jednak dość brutalnie, gdy otworzył oczy i przypomniał sobie, co działo się wokół niego.
James i Marcel pikowali w jego kierunku na figurce smoka i Cecil mógł mieć tylko nadzieję, że mieli jakiś lepszy pomysł niż wpaść tak prosto w niego. Szybko ocenił, że planem tym nie może być zabranie go na przejażdżkę, bo z pewnością trzeciego pasażera wąskie siodełko już nie zmieści. Zaraz potem zobaczył walący mu się na głowę młyn. A potem cieknącą z niego ciemność, która formowała się w upiorne kształty, z czego jeden, tak, nie pomylił się, miał czerwony oczy.
- O nie, nie znowu - jęknął dłonią szukając różdżki, której jednak nie miał przy sobie. - Kurwa - westchnął jedynie, gdy dotarło do niego w pełni, w jak bardzo niewesołych okolicznościach się znajdował. Rozejrzał się rozpaczliwie wokół i wtedy jego oczy dostrzegły znajomy kawałek drewna, który porwał natychmiast w dłoń, sycząc przy tym z bólu promieniującego z pleców do samej głębi jego duszy. A potem znowu popatrzył w szkarłatne, nienawistne oczy wpatrujące się w niego z cienia i przez cały jego ból przebiło się nagle nieopisane uczucie samotności. I chociaż wiedział, że jego przyjaciele lecieli (na smoku!) mu na ratunek, on w tym ułamku sekundy, na dole młyna, otoczony ciemnością, był zupełnie sam. I nie chciał być sam już dłużej. Dlatego pomyślał o cieście, które piekła jego babcia. Zawsze przy tym bardzo dużo marudziła, ale robiła najlepszy placek ze śliwkami, jaki Cecil w życiu jadł. Wyrywali sobie z bratem kawałki, pochłaniając je na wyścigi, a stara pani Blishwick krzyczała na nich żeby umyli ręce. I wtedy na pewno nie był sam.
- Expecto patronum - spróbował przywołać smak śliwek na języku. A razem z nim odrobinę światła, która miałaby dość siły, by rozgonić oblepiającą jego świat ciemność.
|Różdżkę znalazłem o tutaj
Jęknął przeciągle, kiedy gruchnął o twardy beton, zrobiło mu się ciemno przed oczami. Przez chwilę rozważał czy nie chciałby tak poleżeć dłużej. Czując pod plecami twardy grunt, oddychając i nie ruszając się za bardzo, bo nawet myślenie o napięciu jakiegokolwiek mięśnia powodowało ból. Jego radosne rozważania przerwane zostały jednak dość brutalnie, gdy otworzył oczy i przypomniał sobie, co działo się wokół niego.
James i Marcel pikowali w jego kierunku na figurce smoka i Cecil mógł mieć tylko nadzieję, że mieli jakiś lepszy pomysł niż wpaść tak prosto w niego. Szybko ocenił, że planem tym nie może być zabranie go na przejażdżkę, bo z pewnością trzeciego pasażera wąskie siodełko już nie zmieści. Zaraz potem zobaczył walący mu się na głowę młyn. A potem cieknącą z niego ciemność, która formowała się w upiorne kształty, z czego jeden, tak, nie pomylił się, miał czerwony oczy.
- O nie, nie znowu - jęknął dłonią szukając różdżki, której jednak nie miał przy sobie. - Kurwa - westchnął jedynie, gdy dotarło do niego w pełni, w jak bardzo niewesołych okolicznościach się znajdował. Rozejrzał się rozpaczliwie wokół i wtedy jego oczy dostrzegły znajomy kawałek drewna, który porwał natychmiast w dłoń, sycząc przy tym z bólu promieniującego z pleców do samej głębi jego duszy. A potem znowu popatrzył w szkarłatne, nienawistne oczy wpatrujące się w niego z cienia i przez cały jego ból przebiło się nagle nieopisane uczucie samotności. I chociaż wiedział, że jego przyjaciele lecieli (na smoku!) mu na ratunek, on w tym ułamku sekundy, na dole młyna, otoczony ciemnością, był zupełnie sam. I nie chciał być sam już dłużej. Dlatego pomyślał o cieście, które piekła jego babcia. Zawsze przy tym bardzo dużo marudziła, ale robiła najlepszy placek ze śliwkami, jaki Cecil w życiu jadł. Wyrywali sobie z bratem kawałki, pochłaniając je na wyścigi, a stara pani Blishwick krzyczała na nich żeby umyli ręce. I wtedy na pewno nie był sam.
- Expecto patronum - spróbował przywołać smak śliwek na języku. A razem z nim odrobinę światła, która miałaby dość siły, by rozgonić oblepiającą jego świat ciemność.
|Różdżkę znalazłem o tutaj
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Caradog Blishwick' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Złapał go mocno, palce zaciskając na jego przedramieniu — a między nimi, w dłoni przyjaciela, znalazły się dwie palące świece, których magiczny płomień nie gasł pomimo wiatru, a może działo się tak tylko dzięki ciału akrobaty, które osłaniało knoty przed pędem. Lecieli w dół — wpierw wierzył, że uda im się pochwycić Cecila, ale on spadał. I choć na ułamek sekundy zawisł w powietrzu przed upadkiem, dzięki wiązce zaklęcia Marcela, nie miał szans dostrzec tego niuansu, z rozdzierającym serce bólem pojmując, że spadł i umarł. Nie potrafił krzyknąć ani wykrzesać z siebie żadnego słowa, serce w nim zamarło — to była jego wina, to była tylko i wyłącznie jego wina, bo chwilę temu dokonał wyboru. Pomiędzy nim, a Marcelem. I choć blondyn siedział przed nim na smoku, świadomość, że przeżył, że go miał w ramionach nie osłodziła mu tej chwili ani trochę, kiedy był przekonany, że skazał Blishwicka na śmierć. Palące wyrzuty sumienia i rozdzierające ból zdławiły mu gardło. Zacisnął palce na ubraniu Marcela mocniej, zapewne nie chcąc patrzeć na rozbite truchło Cecila i chowając twarz w ramieniu Sallowa, gdyby nie niezwykle istotny fakt, że lecieli na ożywionym smoku z karuzeli, a ten przecinał powietrze w dół, co groziło zderzeniem z ziemią. Oczy go zapiekły, nie z powodu wiatru, a choć widział niewiele, teraz obraz rozmazywał mu się już zupełnie.
Światło palącej świecy sięgało dalej, ale słabło, bledło. Wszystko szło źle, dopadło go rozgoryczenie i poczucie bezsensu. Umrą. Zawiedli. Wystraszyła go myśl, że mimo to — zabiją się, zderzając z ziemią. Całą siłą wolim mrugając oczami, odganiając z oczu łzy, ciągnąć smoka za szyję w górę, próbował zmusić go by zmienił kierunek. By poderwał się z powrotem... Podążył wzrokiem za błękitnawym światłem i zdawało mu się, że za jego sprawką powoli docierało do niego coraz więcej, ale jednocześnie nie mógł oprzeć się wrażeniu, że działo się tak dlatego, że jego blask słabł, a ciemność wokół stawała się bardziej wyraźna i przerażająca.
— Światło, Marcel, światło słabnie — wychrypiał drżącym głosem. Spojrzał w stronę rozpadającego się młyna i świecy, która tam została. Pociągnął smoczą głowę jeszcze mocniej, choć nie wiedział, czy mieli zabrać stamtąd świecę, czy zbliżyć do niej te dwie, które miał Marcel. Nic nie wiedział; obraz spadającego Cecila go rozkojarzył zupełnie. Ale nim zdołał zrobić lub powiedzieć więcej usłyszał jego głos tam na dole.
— Cecil!!!!— krzyknął euforycznie i niedowierzaniem. Coś wokół się poruszało, ciemność stawała się lepka i żywa. Nie miał czasu się temu przyjrzeć, zastanowić, przemyśleć, co czaiło się w mroku, co biegło w stronę Cecila. Widział tylko dwa punkty jak oczy i coś podobnego do zwierzęcia przemykające w jego stronę.
Sięgnął po różdżkę, puszczając smoczą szyję, ale nie puścił przyjaciela, przyciągnął go do siebie bliżej.
— Zamknij oczy! Cecil, zasłoń oczy!— krzyknął, gdy to było pierwsze co przyszło mu na myśl. — Caeco!— Machnął różdżką w kierunku istoty, po chwili samemu zamykając powieki. Co ma być to będzie.
Światło palącej świecy sięgało dalej, ale słabło, bledło. Wszystko szło źle, dopadło go rozgoryczenie i poczucie bezsensu. Umrą. Zawiedli. Wystraszyła go myśl, że mimo to — zabiją się, zderzając z ziemią. Całą siłą wolim mrugając oczami, odganiając z oczu łzy, ciągnąć smoka za szyję w górę, próbował zmusić go by zmienił kierunek. By poderwał się z powrotem... Podążył wzrokiem za błękitnawym światłem i zdawało mu się, że za jego sprawką powoli docierało do niego coraz więcej, ale jednocześnie nie mógł oprzeć się wrażeniu, że działo się tak dlatego, że jego blask słabł, a ciemność wokół stawała się bardziej wyraźna i przerażająca.
— Światło, Marcel, światło słabnie — wychrypiał drżącym głosem. Spojrzał w stronę rozpadającego się młyna i świecy, która tam została. Pociągnął smoczą głowę jeszcze mocniej, choć nie wiedział, czy mieli zabrać stamtąd świecę, czy zbliżyć do niej te dwie, które miał Marcel. Nic nie wiedział; obraz spadającego Cecila go rozkojarzył zupełnie. Ale nim zdołał zrobić lub powiedzieć więcej usłyszał jego głos tam na dole.
— Cecil!!!!— krzyknął euforycznie i niedowierzaniem. Coś wokół się poruszało, ciemność stawała się lepka i żywa. Nie miał czasu się temu przyjrzeć, zastanowić, przemyśleć, co czaiło się w mroku, co biegło w stronę Cecila. Widział tylko dwa punkty jak oczy i coś podobnego do zwierzęcia przemykające w jego stronę.
Sięgnął po różdżkę, puszczając smoczą szyję, ale nie puścił przyjaciela, przyciągnął go do siebie bliżej.
— Zamknij oczy! Cecil, zasłoń oczy!— krzyknął, gdy to było pierwsze co przyszło mu na myśl. — Caeco!— Machnął różdżką w kierunku istoty, po chwili samemu zamykając powieki. Co ma być to będzie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k100' : 89
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k100' : 89
Patronus nie pojawił się. No cóż. Najwyraźniej nie był to dzień na szczęśliwe wspomnienia. Cecil i tak poczuł się jednak lepiej słysząc rozpaczliwy okrzyk Jima gdzieś z góry. Jego głos wystarczył, by pokonać poczucie obezwładniającej samotności, która zaczęła obezwładniać poetę. Nie było więcej czasu na użalanie się. Młyn cały czas walił się Caradogowi na głowę, a ciemność... Ciemność nabierała realnych i bardzo strasznych kształtów.
Najgorsze Halloween w życiu - pomyślał Cecil zanim odwrócił się od pokracznego psa i zaczął biec.
Nie zdążył postawić jeszcze nawet pierwszego kroku, nie zdążył jeszcze na dobrą sprawę podjąć decyzji, że biegnie, kiedy usłyszał kolejny, rozpaczliwy krzyk i niewiele myśląc, w pełnym zaufaniu do przyjaciela, zamknął oczy.
Jego noga w tym czasie dokończyła wreszcie pierwszy krok szaleńczego biegu, w który próbował zerwać się na chwilę przed tym jak usłyszał głos Jamesa. Na wszelki wypadek wyciągnął przed siebie dłonie. Na wszelki wypadek nie zatrzymywał się.
Chciał odkrzyknąć coś przyjaciołom, ale nie miał ani pomysłu, ani uwagi do podzielenia na kolejną czynność wykonywaną jednocześnie. Niepatrzenie, bieganie i mówienie mogłoby go już bowiem przerosnąć.
| rzucam na bieganie na ślepo?
Najgorsze Halloween w życiu - pomyślał Cecil zanim odwrócił się od pokracznego psa i zaczął biec.
Nie zdążył postawić jeszcze nawet pierwszego kroku, nie zdążył jeszcze na dobrą sprawę podjąć decyzji, że biegnie, kiedy usłyszał kolejny, rozpaczliwy krzyk i niewiele myśląc, w pełnym zaufaniu do przyjaciela, zamknął oczy.
Jego noga w tym czasie dokończyła wreszcie pierwszy krok szaleńczego biegu, w który próbował zerwać się na chwilę przed tym jak usłyszał głos Jamesa. Na wszelki wypadek wyciągnął przed siebie dłonie. Na wszelki wypadek nie zatrzymywał się.
Chciał odkrzyknąć coś przyjaciołom, ale nie miał ani pomysłu, ani uwagi do podzielenia na kolejną czynność wykonywaną jednocześnie. Niepatrzenie, bieganie i mówienie mogłoby go już bowiem przerosnąć.
| rzucam na bieganie na ślepo?
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Caradog Blishwick' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 55
'k100' : 55
Zsunął się z siodełka na smoczą szyję, zarzucając nogi przez tułów Jamesa, zaplatając je za nim, smok nie był duży, ale nie szukał na nim wygód, a możliwości przetrwania. Nie puścił przyjaciela, trzymał się go mocno jednym ramieniem, w drugiej ręce trzymając płonące świece. Mocno je narażali, ale magiczny ogień wciąż płonął: i był ich ostatnią nadzieją. Cichł świst skierowanej w dół różdżki, trzeci pośród przyjaciół runął w dół. Jego serce biło szybko, oczy nie zdążyły się zeszklić - źrenice wyrażały wyłącznie strach i niedowierzanie, trwały w zaprzeczeniu.
- CECIL!!!! - krzyczał z trwogą, gdy z różdżki pomknął nikły promień, bal się, bał się o niego, bał się, że zderzenie z ziemią Cecila mogło odebrać im go już na zawsze, ale Cecil przeżył, przetrwał, a Marcel uświadomił sobie, że niepotrzebnie wbijał palce tak mocno w ramię Jamesa. - Jest! Jest cały! - zawołał, bo w przeciwieństwie do Jamesa patrzył, patrzył do ostatniej chwili, bo nie potrafił odwrócić wzroku, patrzył, mając nadzieję, że magia - jednego lub drugiego - jakimś cudem pozwoli zachować mu życie. Pozwoliła. - Cecil jest cały! - powtórzył w emocjach, mówił szybko, choć ulga nie zdołała jeszcze do niego dotrzeć. James poderwał smoka - lecieli w stronę światła. Rozumiał, co robił. Kiwnął głową, miał rację, światło gasło. A młyn trzeszczał i lada moment mógł się zawalić, zgniatając ich, Cecila i właściwie trudno powiedzieć kogo jeszcze: siła uderzenia mogła być ogromna. Nie myślał długo nad kolejnym posunięciem, wyrwał różdżkę w górę i skierował na żelazne pręty koła diabelskiego młyna:
- Er... Era... Acrea.... ACUS! - Geometrycznie rozstawione stalowe ramiona olbrzymiej karuzeli przypominały mu kształtem sieć ogromnej pajęczyny. I choć byłaby to pajęczyna naprawdę ogromna, to jej strzępy nie mogłyby - chyba, nie mogły, prawda? - zranić nikogo, lżejsze od płacht, lekkie jak papier unoszony wiatrem. Czy to się mogło udać, nie miał pojęcia, ale skupił się na zaklęciu z uwagą, koncentrując się na poprawnie wypowiadanej inkantacji, właściwym akcencie i odpowiednim ruchu dłoni pomimo szaleńczego pędu smoczej figury. Lecieli w stronę światła. Początkowo brzmiało to trochę jak dławienie, bo nie mógł przypomnieć sobie inkantacji, ale wobec zagrożenia myśli płynęły szybciej i odnalazły tę lekcję w pamięci. - Volitavi - wypowiedział chwilę potem - kierując różdżkę na świecę. Nie wiedział, czy zaklęcie się powiedzie, lecz nawet w przypadku porażki rozpadająca się konstrukcja mogła zrzucić ją w dół w każdej chwili: a nie mogli na to pozwolić. Nie mogli pozwolić, żeby ogień zgasł. Powinni zabrać tę świecę? Nie wiedział. Zgromadzić je razem? Też nie wiedział. Musieli próbować, widzieli przecież, że światło pożerało mrok. A jeśli mrok zginie - zginie też powtora, która pojawiła się na dole. Trzymaj się, Cecil.
Zamknął oczy, mocno zaciskając powieki, przywierając czołem do wolnego ramienia Jamesa, by lepiej ochronić wzrok.
rzut na acus: 83+8=91 (pomyliłam inkantację, ale mistrz gry miał dobry humor...)
- CECIL!!!! - krzyczał z trwogą, gdy z różdżki pomknął nikły promień, bal się, bał się o niego, bał się, że zderzenie z ziemią Cecila mogło odebrać im go już na zawsze, ale Cecil przeżył, przetrwał, a Marcel uświadomił sobie, że niepotrzebnie wbijał palce tak mocno w ramię Jamesa. - Jest! Jest cały! - zawołał, bo w przeciwieństwie do Jamesa patrzył, patrzył do ostatniej chwili, bo nie potrafił odwrócić wzroku, patrzył, mając nadzieję, że magia - jednego lub drugiego - jakimś cudem pozwoli zachować mu życie. Pozwoliła. - Cecil jest cały! - powtórzył w emocjach, mówił szybko, choć ulga nie zdołała jeszcze do niego dotrzeć. James poderwał smoka - lecieli w stronę światła. Rozumiał, co robił. Kiwnął głową, miał rację, światło gasło. A młyn trzeszczał i lada moment mógł się zawalić, zgniatając ich, Cecila i właściwie trudno powiedzieć kogo jeszcze: siła uderzenia mogła być ogromna. Nie myślał długo nad kolejnym posunięciem, wyrwał różdżkę w górę i skierował na żelazne pręty koła diabelskiego młyna:
- Er... Era... Acrea.... ACUS! - Geometrycznie rozstawione stalowe ramiona olbrzymiej karuzeli przypominały mu kształtem sieć ogromnej pajęczyny. I choć byłaby to pajęczyna naprawdę ogromna, to jej strzępy nie mogłyby - chyba, nie mogły, prawda? - zranić nikogo, lżejsze od płacht, lekkie jak papier unoszony wiatrem. Czy to się mogło udać, nie miał pojęcia, ale skupił się na zaklęciu z uwagą, koncentrując się na poprawnie wypowiadanej inkantacji, właściwym akcencie i odpowiednim ruchu dłoni pomimo szaleńczego pędu smoczej figury. Lecieli w stronę światła. Początkowo brzmiało to trochę jak dławienie, bo nie mógł przypomnieć sobie inkantacji, ale wobec zagrożenia myśli płynęły szybciej i odnalazły tę lekcję w pamięci. - Volitavi - wypowiedział chwilę potem - kierując różdżkę na świecę. Nie wiedział, czy zaklęcie się powiedzie, lecz nawet w przypadku porażki rozpadająca się konstrukcja mogła zrzucić ją w dół w każdej chwili: a nie mogli na to pozwolić. Nie mogli pozwolić, żeby ogień zgasł. Powinni zabrać tę świecę? Nie wiedział. Zgromadzić je razem? Też nie wiedział. Musieli próbować, widzieli przecież, że światło pożerało mrok. A jeśli mrok zginie - zginie też powtora, która pojawiła się na dole. Trzymaj się, Cecil.
Zamknął oczy, mocno zaciskając powieki, przywierając czołem do wolnego ramienia Jamesa, by lepiej ochronić wzrok.
rzut na acus: 83+8=91 (pomyliłam inkantację, ale mistrz gry miał dobry humor...)
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Mrok gęstniał. Chociaż rozpalone przez Marceliusa świece nadal płonęły jasnym blaskiem, karmiąc jaśniejącą pośrodku młyna kulę światła, to oplatająca ją ciemność nie zamierzała przestać walczyć. Biała magia póki co stawiała jej opór, ale z każdą chwilą gasła – a wraz z nią miała zgasnąć wszelka nadzieja. Caradog, leżąc pod młynem, widział tę walkę dokładnie; w blasku rzucanym przez światło, bez trudu odszukał swoją różdżkę, samemu również tocząc bitwę – z duszącym poczuciem samotności, z beznadzieją. Tutaj, na ziemi, w otoczeniu zlewających się z góry smug coraz ciaśniej otaczającego go mroku, łatwo było poddać się złudnemu wrażeniu, że został sam – zwłaszcza, gdy z ciemności wyłonił się utkany z niej potwór. Jego czerwone, lśniące w ciemności ślepia zdawały się przeszywać Caradoga na wylot, paraliżując mięśnie; sprawiając, że niezwykle trudno było mu sięgnąć do szczęśliwych wspomnień. Otaczające go powietrze nie pachniało ani trochę jak placek ze śliwkami, choć przez chwilę czarodziej miał wrażenie, że faktycznie czuł zapach gorącej kruszonki i słodkich powideł; zachowane w pamięci obrazy rozgrzały go od środka, dodały otuchy, pozwalając na przelanie czystej, dobrej energii w różdżkę. Wypowiedziana inkantacja przywołała jasny promień, który tym razem nie uformował się jednak w cielesny kształt patronusa; strzępy białej magii zamiast tego pomknęły ku niebu, czy raczej: ku jaśniejącej ponad głową Cecila kuli, a sam Zakonnik miał przez chwilę wrażenie, że gdy do niej dotarły, ta przez moment rozżarzyła się mocniej. Nie miał jednak zbyt wiele czasu, żeby przyglądać się temu zjawisku, cień zaatakował – a Caradog miał zaledwie sekundy na reakcję. Krzyk Jamesa dotarł do niego w tej samej chwili, a silny, mknący w jego stronę snop światła prawie go oślepił. Powieki zdołał zacisnąć w ostatnim momencie, pod nimi rozbłysły fajerwerki; odwróciwszy się w przeciwnym kierunku, nie widział, co stało się z cienistą kreaturą, pobiegł przed siebie – po przebiegnięciu kilkunastu metrów orientując się dopiero, że złowrogie klekotanie ucichło.
James i Marcelius pozostawali w tym czasie w powietrzu, coraz bardziej zmęczeni, świadomi, że ich walka jeszcze się nie zakończyła. Paraliżujący strach o los przyjaciela osłabł, gdy dostrzegli, jak Caradog podnosi się z ziemi – z tej odległości nie byli w stanie ocenić, w jakim stanie był ich przyjaciel, ale mogli mieć pewność, że stał na własnych nogach i był w stanie biec. Widzieli też, co działo się z młynem – tym wyraźniej, im bliżej podlatywali; konstrukcja niemalże w niczym nie przypominała już swojego poprzedniego kształtu, w potężnym kole brakowało części metalowych elementów, a kolejne wygięły się w stronę jaśniejącej pośrodku kuli – zupełnie jakby pulsująca wewnątrz, czarna i biała magia, przyciągała go własną siłą grawitacji. Konstrukcja z każdą sekundą traciła stabilność, runąwszy w dół, spowodowałaby katastrofę, którą słusznie przewidział Marcelius. Początkowo gubiąc się w inkantacji, skierował różdżkę w stronę młyna, wypowiadając wreszcie prawidłową formułę zaklęcia; jasny promień pomknął w stronę karuzeli, Zakonnik mógł być pewien, że trafił – ale niemal w tym samym momencie musiał zamknąć oczy, żeby uniknąć oślepienia snopem przywołanego przez Jamesa światła. Doe poczuł, jak różdżka drży pod jego palcami, oślepiający blask pomknął ku ziemi, prosto w stronę goniącej przyjaciela istoty – a cokolwiek się z nią stało, po otworzeniu oczu dostrzec nie mógł jej już żaden z was.
Widzieliście za to, co działo się z młynem.
Zaklęcie Marceliusa zadziałało – a pierwszą oznaką, że tak właśnie się stało, była otaczająca was nagle cisza; huk metalowych elementów, klekot obracającego się mechanizmu, jęki gnącego się metalu – wszystko to w jednej chwili ucichło, gdy stalowe, rozchodzące się w kształt koła pręty i wsporniki, zamieniły się w grubą, pajęczą sieć. Nie utraciły formy, nie w pierwszej chwili; początkowo widoczną zmianą była jedynie barwa, wcześniej kolorowa, teraz – szarobiała, lśniąca, odbijająca światło księżyca i jaśniejącego pośrodku blasku. Koło się zatrzymało, przestając się obracać, metalowe wagoniki zakołysały się, nagle zatrzymane – a potem wszystkie, jeden za drugim, zaczęły lecieć w dół, zrywając się z pajęczych uchwytów. Pajęczyna, pozbawiona punktów zaczepienia, nie była w stanie utrzymać się w tym kształcie; tak szybko jak zakończyła się wywołana zaklęciem przemiana, tak szybko charakterystyczna struktura zaczęła się giąć, częściowo opadając w dół, a częściowo przylegając do ciemności. W następnej sekundzie pierwsze wagoniki sięgnęły betonowego podestu, rozbijając się o niego z głośnym trzaskiem, rozrywając chwilową ciszę; szczęśliwie żaden z nich nie sięgnął Cecila – Blishwick zdążył już w tym czasie odbiec dalej, ale drobne elementy potoczyły się po betonie tuż obok niego. Przytwierdzona do młyna świeca również wykrzywiła się pod niebezpiecznym kątem, zaklęcie Marceliusa poderwało ją jednak w górę; zawieszona w powietrzu, płonęła tuż obok jaśniejącej kuli, jej blask dodatkowo ją rozjaśniał – podobnie jak blask świec trzymanych przez Zakonnika. Teraz, gdy znajdowały się bliżej, biała magia widocznie napęczniała, lecz nie na tyle, by zerwać oplatające ją pręty cienistej klatki; te, wchłonąwszy część pajęczyny, zadrżały wściekle – a potem zza nich, jakby z wnętrza, zaczęły wypełzać czarne jak noc pająki. Jedne niewiele większe od pięści, inne dorównujące rozmiarom smokowi, na którym siedzieli James i Marcelius, zaczęły schodzić w stronę ziemi po pozostałościach młyna, poruszając się wokół nich spiralnymi ścieżkami. Inne spuszczały się po czarnych, utkanych z mroku niciach, a gromadząc się na podeście, zaczynały przypominać czarne, wzburzone morze. Marcelius i James, znajdując się w powietrzu, póki co pozostawali względnie bezpieczni – ale było jedynie kwestią (niedługiego) czasu, nim wściekła, śmiercionośna fala tego pajęczego morza, runie w stronę Caradoga – i wszystkich innych, których spotka na swojej drodze.
Termin na odpis mija w 6 listopada o godz. 22:00. Możecie w tej turze napisać dowolną (rozsądną) ilość postów i wykonać maksymalnie trzy akcje.
Działające zaklęcia:
Kameleon (Marcel) - 5/5 tur
Inanimatus conjurus (smok Jamesa)
Volitavi (świeca)
Energia magiczna:
Marcelius - 42/50
James - 41/50
Caradog - 36/50
Żywotność:
Marcelius - 220/260 (-5) (40 - psychiczne)
James - 208/238 (-5) (30 - psychiczne; pogorszenie widzenia)
Caradog - 130/205 (-15) (20 - cięte; 15 - poparzenia; 40 - tłuczone)
W razie pytań - zapraszam. <3
James i Marcelius pozostawali w tym czasie w powietrzu, coraz bardziej zmęczeni, świadomi, że ich walka jeszcze się nie zakończyła. Paraliżujący strach o los przyjaciela osłabł, gdy dostrzegli, jak Caradog podnosi się z ziemi – z tej odległości nie byli w stanie ocenić, w jakim stanie był ich przyjaciel, ale mogli mieć pewność, że stał na własnych nogach i był w stanie biec. Widzieli też, co działo się z młynem – tym wyraźniej, im bliżej podlatywali; konstrukcja niemalże w niczym nie przypominała już swojego poprzedniego kształtu, w potężnym kole brakowało części metalowych elementów, a kolejne wygięły się w stronę jaśniejącej pośrodku kuli – zupełnie jakby pulsująca wewnątrz, czarna i biała magia, przyciągała go własną siłą grawitacji. Konstrukcja z każdą sekundą traciła stabilność, runąwszy w dół, spowodowałaby katastrofę, którą słusznie przewidział Marcelius. Początkowo gubiąc się w inkantacji, skierował różdżkę w stronę młyna, wypowiadając wreszcie prawidłową formułę zaklęcia; jasny promień pomknął w stronę karuzeli, Zakonnik mógł być pewien, że trafił – ale niemal w tym samym momencie musiał zamknąć oczy, żeby uniknąć oślepienia snopem przywołanego przez Jamesa światła. Doe poczuł, jak różdżka drży pod jego palcami, oślepiający blask pomknął ku ziemi, prosto w stronę goniącej przyjaciela istoty – a cokolwiek się z nią stało, po otworzeniu oczu dostrzec nie mógł jej już żaden z was.
Widzieliście za to, co działo się z młynem.
Zaklęcie Marceliusa zadziałało – a pierwszą oznaką, że tak właśnie się stało, była otaczająca was nagle cisza; huk metalowych elementów, klekot obracającego się mechanizmu, jęki gnącego się metalu – wszystko to w jednej chwili ucichło, gdy stalowe, rozchodzące się w kształt koła pręty i wsporniki, zamieniły się w grubą, pajęczą sieć. Nie utraciły formy, nie w pierwszej chwili; początkowo widoczną zmianą była jedynie barwa, wcześniej kolorowa, teraz – szarobiała, lśniąca, odbijająca światło księżyca i jaśniejącego pośrodku blasku. Koło się zatrzymało, przestając się obracać, metalowe wagoniki zakołysały się, nagle zatrzymane – a potem wszystkie, jeden za drugim, zaczęły lecieć w dół, zrywając się z pajęczych uchwytów. Pajęczyna, pozbawiona punktów zaczepienia, nie była w stanie utrzymać się w tym kształcie; tak szybko jak zakończyła się wywołana zaklęciem przemiana, tak szybko charakterystyczna struktura zaczęła się giąć, częściowo opadając w dół, a częściowo przylegając do ciemności. W następnej sekundzie pierwsze wagoniki sięgnęły betonowego podestu, rozbijając się o niego z głośnym trzaskiem, rozrywając chwilową ciszę; szczęśliwie żaden z nich nie sięgnął Cecila – Blishwick zdążył już w tym czasie odbiec dalej, ale drobne elementy potoczyły się po betonie tuż obok niego. Przytwierdzona do młyna świeca również wykrzywiła się pod niebezpiecznym kątem, zaklęcie Marceliusa poderwało ją jednak w górę; zawieszona w powietrzu, płonęła tuż obok jaśniejącej kuli, jej blask dodatkowo ją rozjaśniał – podobnie jak blask świec trzymanych przez Zakonnika. Teraz, gdy znajdowały się bliżej, biała magia widocznie napęczniała, lecz nie na tyle, by zerwać oplatające ją pręty cienistej klatki; te, wchłonąwszy część pajęczyny, zadrżały wściekle – a potem zza nich, jakby z wnętrza, zaczęły wypełzać czarne jak noc pająki. Jedne niewiele większe od pięści, inne dorównujące rozmiarom smokowi, na którym siedzieli James i Marcelius, zaczęły schodzić w stronę ziemi po pozostałościach młyna, poruszając się wokół nich spiralnymi ścieżkami. Inne spuszczały się po czarnych, utkanych z mroku niciach, a gromadząc się na podeście, zaczynały przypominać czarne, wzburzone morze. Marcelius i James, znajdując się w powietrzu, póki co pozostawali względnie bezpieczni – ale było jedynie kwestią (niedługiego) czasu, nim wściekła, śmiercionośna fala tego pajęczego morza, runie w stronę Caradoga – i wszystkich innych, których spotka na swojej drodze.
Działające zaklęcia:
Kameleon (Marcel) - 5/5 tur
Inanimatus conjurus (smok Jamesa)
Volitavi (świeca)
Energia magiczna:
Marcelius - 42/50
James - 41/50
Caradog - 36/50
Żywotność:
Marcelius - 220/260 (-5) (40 - psychiczne)
James - 208/238 (-5) (30 - psychiczne; pogorszenie widzenia)
Caradog - 130/205 (-15) (20 - cięte; 15 - poparzenia; 40 - tłuczone)
W razie pytań - zapraszam. <3
Zimne powietrze ze świstem wpełzło mu na język i do gardła, kiedy nabierał go łapczywie, gdy tylko usłyszał, że Cecil był cały. Nie widział za dobrze, wzrok mu się rozmazywał — nie było jednak czasu na wyjaśnienia, wytłumaczenie czegokolwiek. Obrócił głowę, próbując dojrzeć przyjaciela zw wzruszeniem w oczach, uczuciem ulgi — choć nie błogiej; była ciężka, wciąż czuł w ustach smak goryczy, pamięć po tym jakiego musiał i jakiego dokonał wyboru. Skutek nie okazał się tragiczny, ale ta myśl będzie go prześladować zapewne do końca życia. Kiwnął głową Sallowowi potakująco — i wciąż go trzymał, choć miał wrażenie, że trzymał się jego bardziej niż odwrotnie. Przez myśl przemknęło mu "nie daj zgasnąć świecom", ale czy w ogóle mogły zgasnąć? Magiczne niebieskawe światło walczyło z ciemnością, zaczynał tracić nadzieję, ale gdy tylko na nie spojrzał znowu w nim odżywała — musieli. Musieli zrobić wszystko by tę walkę wygrać, przecież po to tu ich posłali. Żeby za wszelką cenę pokonali ciemność. Trzask rozpadającego się młyna zaczynał rozrywać mu bębenki, póki wszystko nie ucichło, a ciemność zamkniętych powiek nie ograniczyła pola widzenia na moment.
Kiedy otworzył oczy pierwsze co zobaczył to znikający Diabelski Młyn. Pajęcza sieć była na swój sposób piękna — srebrzysta, cudownie odbijająca światło, niczym dzieło sztuki autorstwa samej matki natury. Rozciągnięta przez chwilę robiła wrażenie, które zmyły dopiero spadające metalowe wagoniki, rozbijające się u podstawy byłej atrakcji wesołego miasteczka.
— Szlag!— zaklął, patrząc w dół. Wciąż lecieli na młyn, prosto w błyszczącą kulę światła, ale przyjaciel pod nimi ledwie unikał spadających metalowych wagonów. Nigdzie nie dostrzegł cienistej istoty, nie wiedział, czy snop światła skutecznie się go pozbył, czy go odstraszył, czy zwyczajnie się przed nim ukrył. — Trzeba mu pomóc — wyszeptał, choć niepotrzebnie; przecież wiedział, że Marcel myślał o tym samym. Poprawił uchwyt na jego ubraniu. rozluźnił palce i zacisnął je jeszcze raz. Nie czuł na sobie wiatru tylko dlatego, że go osłaniał. Spojrzał prędko w stronę świetlistej kuli, którą mrok próbował zamknąć, stłamsić. Nie pozwolą na to. Nie mogli. Potrzebowali światła, więcej światła. Lecz nim zdążył powtórzyć zaklęcie, dostrzegł coś dziwnego spuszczającego się z młyna. Wpierw pojedyncze plamy, zaraz potem większe i o konkretniejszych kształtach. Nim dobrze je rozpoznał instynkt podpowiedział mu już czym były. — Czy to...? Czy to pająki? Marcel! — Nie widział, czy mu się tylko zdawało? Byli w powietrzu, nie mogły ich tknąć, zaatakować. Nie mogły, prawda? Ale one wszystkie spuszczały się na dół. Co jeśli rozpierzchną się po Londynie, wpełzając ludziom do domów? Przeniósł spojrzenie na Caradoga; nim ruszą na miasto mieli jeszcze Cecila na drodze. Ale on nie poradzi sobie z całą armią. Skierował różdżkę w stronę uciekającego przyjaciela, wymierzył wyżej, biorąc poprawkę na to jak się poruszał, ale ręka mu zadrżała, podobnie jak serce.
— Pullus! Pullus, do cholery! Pullus! — Być może to przez niecierpliwość, może przez strach, zaklęcie rozbłysło na krańcu różdżki dopiero za trzecim razem, ale wciąż nie mógł mieć pewności, czy sięgnie Caradoga.
Pullus x3
Kiedy otworzył oczy pierwsze co zobaczył to znikający Diabelski Młyn. Pajęcza sieć była na swój sposób piękna — srebrzysta, cudownie odbijająca światło, niczym dzieło sztuki autorstwa samej matki natury. Rozciągnięta przez chwilę robiła wrażenie, które zmyły dopiero spadające metalowe wagoniki, rozbijające się u podstawy byłej atrakcji wesołego miasteczka.
— Szlag!— zaklął, patrząc w dół. Wciąż lecieli na młyn, prosto w błyszczącą kulę światła, ale przyjaciel pod nimi ledwie unikał spadających metalowych wagonów. Nigdzie nie dostrzegł cienistej istoty, nie wiedział, czy snop światła skutecznie się go pozbył, czy go odstraszył, czy zwyczajnie się przed nim ukrył. — Trzeba mu pomóc — wyszeptał, choć niepotrzebnie; przecież wiedział, że Marcel myślał o tym samym. Poprawił uchwyt na jego ubraniu. rozluźnił palce i zacisnął je jeszcze raz. Nie czuł na sobie wiatru tylko dlatego, że go osłaniał. Spojrzał prędko w stronę świetlistej kuli, którą mrok próbował zamknąć, stłamsić. Nie pozwolą na to. Nie mogli. Potrzebowali światła, więcej światła. Lecz nim zdążył powtórzyć zaklęcie, dostrzegł coś dziwnego spuszczającego się z młyna. Wpierw pojedyncze plamy, zaraz potem większe i o konkretniejszych kształtach. Nim dobrze je rozpoznał instynkt podpowiedział mu już czym były. — Czy to...? Czy to pająki? Marcel! — Nie widział, czy mu się tylko zdawało? Byli w powietrzu, nie mogły ich tknąć, zaatakować. Nie mogły, prawda? Ale one wszystkie spuszczały się na dół. Co jeśli rozpierzchną się po Londynie, wpełzając ludziom do domów? Przeniósł spojrzenie na Caradoga; nim ruszą na miasto mieli jeszcze Cecila na drodze. Ale on nie poradzi sobie z całą armią. Skierował różdżkę w stronę uciekającego przyjaciela, wymierzył wyżej, biorąc poprawkę na to jak się poruszał, ale ręka mu zadrżała, podobnie jak serce.
— Pullus! Pullus, do cholery! Pullus! — Być może to przez niecierpliwość, może przez strach, zaklęcie rozbłysło na krańcu różdżki dopiero za trzecim razem, ale wciąż nie mógł mieć pewności, czy sięgnie Caradoga.
Pullus x3
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaczarowany młyn
Szybka odpowiedź