Zaczarowany młyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zaczarowany młyn
Klasyczny diabelski młyn znajduje się u progu wejścia do zaczarowanego wesołego miasteczka. W jednym wagoniku zmieszczą się najwyżej trzy osoby. Oprócz zwyczajnej przejażdżki można wziąć udział w konkursie. Wysoko nad ziemią, na wysokości szczytowego punktu młyna znajduje się zawieszona w powietrzu tarcza. Kiedy trafi się ją zaklęciem Diffindo (sukces zależy od rzutu kością k100), na niebie pojawią się czarodziejskie fajerwerki, które przybiorą kształty różnych magicznych stworzeń takich jak smoki, hipogryfy czy feniksy. Niektórzy zarzekają się, że ich znajomy dopatrzył się nawet sklątki tylnowybuchowej.
Lokacja zawiera kostki
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:01, w całości zmieniany 1 raz
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 40
--------------------------------
#2 'k100' : 50
#1 'k100' : 40
--------------------------------
#2 'k100' : 50
James nie musiał już nawoływać cienistego węża ani zwracać na siebie uwagi – bestia mknęła prosto ku niemu, zatoczywszy szeroki łuk po czarnym niebie pikowała w dół, w ataku zupełnie bezgłośnym, ale może z tego powodu nawet bardziej przerażającym. Górując nad nim, zdawała się utkana z całkowitego mroku; biegnąc w stronę karuzeli, James widział, jak się zbliża, pochłaniając po drodze wszystkie światła, osłaniając go od barwnych ogników i mglistego blasku księżyca. Balony, za którymi powiódł spojrzeniem, również widział tylko przez chwilę; zniknęły z pola jego widzenia razem z młynem, na którym gdzieś prawdopodobnie znajdował się Marcelius – choć pewności co do tego żaden z młodzieńców mieć nie mógł.
James nie mógł być również pewien, czy jego głos dotarł do Cecila; zbliżywszy się do karuzeli, słyszał tylko jej metaliczny hałas, przemieszany ze zniekształconą, wesołą melodią, w rytm której wirowały zaklęte stworzenia. Rzucone przez niego zaklęcie trafiło prosto w skrzydlatego smoka, Doe mógł odnieść wrażenie, że w reakcji na magię, poderwał w górę zielony łeb – ale równie dobrze mógł być to efekt samej atrakcji wesołego miasteczka; inne wagoniki również się poruszały, aetonany machały skrzydłami i rżały, hipogryfy tłukły kopytami o metalowy podest. Ocena efektów zaklęcia zajęłaby chwilę, na to James nie miał czasu; odrzucona pochodnia przygasła, choć nie zgasła zupełnie, podczas gdy czarodziej wybrał odpowiedni moment i skoczył prosto na walijskiego zielonego.
Musiał z całej siły przytrzymać się gładkiego grzbietu smoka, żeby się z niego nie zsunąć. Walcząc o utrzymanie równowagi, widział, jak jego wierzchowiec wypada z okrągłego podestu, po czym uderza twardo o alejkę, a potem podrywa się w górę, w powietrze – żeby ledwie dwa metry nad ziemią zderzyć się z atakującym wężem.
Nagle wszystko wokół Jamesa zgasło: gwiazdy, światła zaczarowanego miasteczka, młyn. Otoczyła go ciemność i lodowaty chłód, i absolutna wręcz cisza – którą po sekundzie zaczęły wypełniać szepty w obcym języku, głosy mrożące krew w żyłach. Wydawało mu się, że pośród tych głosów wychwytywał agonalne wrzaski dziesiątek ludzi, ludzi, których pochłaniał pożar – a potem on sam poczuł obejmujące całe ciało pieczenie. Miał wrażenie, że jego skóra płonie, a najmocniej: płonęły jego oczy, ogień zdawał się wwiercać w czaszkę, szarpać zakończeniami nerwowymi. W tym cierpieniu stracił poczucie czasu i kierunku, nie wiedział, czy nadal leci czy może już spada; jedynie cudem udało mu się utrzymać na grzbiecie smoka, ale gdy cienisty wąż morski wreszcie go zostawił, żeby znów zatoczyć łuk ponad okolicą, kojący wiatr nie przyniósł ze sobą świateł. Wokół Jamesa nadal panowały całkowite ciemności, a chociaż ciało go już nie piekło, to ani mruganie powiekami, ani przecieranie oczu nie przyniosło żadnej poprawy; z każdym uderzeniem bijącego szaleńczo serca coraz mocniej docierało do niego, że oślepł. Czy na stałe, czy efekt miał minąć – tego wiedzieć nie mógł.
Adrenalina pozwoliła Caradogowi w miarę szybko pozbierać się z ziemi i rozeznać w sytuacji, a także pokonać początkowe rozkojarzenie rozbłyskującymi wokół światłami. Zaklęcie wzmacniające wypełniło jego ciało przyjemnym ciepłem, niwelując tymczasowo ból poparzonej skóry; mógł złapać oddech i poskromić strach, a wszystko wokół niego wydało się nagle wyraźniejsze. Widział dokładnie Jamesa, który – widoczny dzięki trzymanej w ręku pochodni – dobiegł do karuzeli i wskoczył na pędzącego smoka; dostrzegł też moment, w którym do przyjaciela dopadł wreszcie cienisty wąż, w ostatniej chwili otwierając szeroko wypełnioną ostrymi kłami paszczę. Dla stojącego z boku Cecila wyglądało to tak, jakby bestia połknęła Jamesa w całości – zaraz potem tracąc kształt i zbijając się w czarną, pulsującą, kłębiącą się ciemność, w której środku – tego młodzieniec mógł być pewien – znajdował się Doe.
Stworzona przez Caradoga iluzja położyła się posłusznie obok, mógł obserwować samego siebie, zwijającego się na ziemi – ale cienista istota nie zwróciła na niego uwagi. Dopiero świetlista lanca skutecznie trafiła cień; w momencie, w którym włócznia zetknęła się z mrokiem, ten zadrżał – a potem rozproszył się, wypluwając z siebie wciąż trzymającego się smoka Jamesa. Uszy Cecila wypełnił przechodzący w charkot wrzask, nieludzki, wściekły; dreszcz przeszedł go od stóp do głów. Cień przemknął ponad zaczarowanym miasteczkiem, na chwilę pochłaniając gwiazdy – a potem zbił się znów w kształt morskiego węża, większego jeszcze niż wcześniej. Zatoczywszy łuk, obrócił się w stronę Caradoga – a młodzieniec mógł odnieść wrażenie, że w tej ciemności błysnęła para krwiście czerwonych źrenic, że cień patrzył prosto w niego.
Widział też – i widział to również Marcelius – jak w ślad za smokiem, z karuzeli zerwały się pozostałe wagoniki, aetonany, hipogryfy, kelpie; wzniósłszy się w powietrze, zaczęły zataczać koła wokół młyna – co jakiś czas zniżając lot tak mocno, że niemal dotykały kopytami ziemi.
Wiszący na metalowej, gnącej się konstrukcji Marcelius, nie był w stanie zrobić z tym nic – tak samo, jak nie mógł w tamtym momencie pomóc przyjaciołom. Widział rozbłyskujące dookoła światła, ale jego uwagę pochłaniała czerń, pęczniejąca i gęstniejąca przed jego oczami. Opierając się jej hipnotyzującemu przyciąganiu, akrobata zdołał uchwycić się mocno nogami poziomej belki, a później na niej zawisnąć – przez cały czas czując jej niepokojące drżenie. Młyn wydawał się coraz bardziej i bardziej niestabilny, ale nie było już odwrotu, do północy musiały pozostać ledwie minuty; Marcel, znajdując się najbliżej czarnomagicznego źródła, najmocniej zdawał sobie sprawę z upływającego czasu.
Zaciśnięta w palcach świeca sprawiała wrażenie ciepłej, grzejąc opuszki zanim jeszcze została rozpalona. Nucona pieśń feniksa wypełniła uszy Zakonnika, który odniósł wrażenie, że rozlega się ona również gdzieś obok niego – zamieniając się w cichy chór, harmonijną melodię. Chociaż nie sięgnął nawet po różdżkę, widział, jak trzymane w dłoni pióro zajęło się ogniem – a od niego płomień niemal natychmiast złapał też knot świecy, początkowo: pomarańczowy, z każdą chwilą jaśniejący jednak, gubiący czerwień, żeby wreszcie rozżarzyć się świetlistym błękitem. Świeca zapłonęła mocno, blask otoczył najpierw ręce Marceliusa, a potem jego twarz, sięgając odważnie w stronę pulsującej czerni; od lśniącego knota zaczęły odchodzić smukłe wstęgi, strzępy magii, tworzące spirale – oplatające nadgarstki młodzieńca, dodające pewności, że wszystko miało się udać. W punktach, w których mrok stykał się z jasnością, czerń zdawała się płonąć; niczym zajmujący się ogniem pergamin, jaśniała przez chwilę, a potem jej spopielone fragmenty odpadały, w postaci szarych, wirujących płatków opadając na ziemię.
To nie był jednak koniec.
W następnej sekundzie Marcelius poczuł złość; gniew, wściekłość niosącą się od pulsującego źródła. Konstrukcja młyna zajęczała rozpaczliwie pod jego ciężarem, a belka, na której wisiał, osunęła się o kilkanaście centymetrów w dół. Mrok naparł na niego, na sekundę przygaszając blask świecy, która z każdą chwilą się skracała, wypalając się szybciej, niż Zakonnik mógłby się spodziewać. Jej blask nadal nie gasł, niszcząc kolejne fragmenty wysuwających się dalej cieni, ale z każdą chwilą stawało się oczywiste, że to było za mało – że były potrzebne inne świece. Znajomy głos znowu rozbrzmiał w uszach Marceliusa, a może: rozległ się wprost w jego sercu, tym razem go rozpoznał – tak samo, jak rozpoznał słowa.
Pióro, które trzymasz w dłoni, pewnego dnia zajmie się ogniem i spłonie. Zaczekajcie na tę chwilę – a kiedy nadejdzie, nie wahajcie się za nim podążyć.
Rozjaśniający ciemności blask był doskonale widoczny dla Caradoga – tak samo jak napierające na światło ciemności. Pomimo oślepienia zauważył je też James, blask świecy stanowił jedyny jasny punkt w otaczającym go mroku; wydawało mu się, że na jego tle widzi powidoki, układające się w szczupłą, zwisającą do góry nogami sylwetkę.
Mistrz gry przeprasza za opóźnienie, zatrzymały mnie problemy zdrowotne.
Ze względu na nieobecność Caradoga, termin na odpis mija w niedzielę 13 października o godz. 20:00. Możecie w tej turze napisać dowolną (rozsądną) ilość postów i wykonać dowolną (rozsądną) ilość akcji. Jeśli będziecie potrzebować posta uzupełniającego, dawajcie znać.
Marcelius w tej turze wykonuje dodatkowy rzut na odporność magiczną.
Działające zaklęcia:
Cito maxima (Marcel) - 2/3 tury
Kameleon (Marcel) - 2/5 tur
Temeritio (Caradog) +20 do następnego rzutu
Inanimatus conjurus (smok Jamesa)
Energia magiczna:
Marcelius - 49/50
James - 42/50
Caradog - 42/50
Żywotność:
Marcelius - 260/260
James - 208/238 (-5) (30 - psychiczne; ślepota)
Caradog - 170/205 (-5) (20 - cięte; 15 - poparzenia)
W razie pytań - zapraszam. <3
James nie mógł być również pewien, czy jego głos dotarł do Cecila; zbliżywszy się do karuzeli, słyszał tylko jej metaliczny hałas, przemieszany ze zniekształconą, wesołą melodią, w rytm której wirowały zaklęte stworzenia. Rzucone przez niego zaklęcie trafiło prosto w skrzydlatego smoka, Doe mógł odnieść wrażenie, że w reakcji na magię, poderwał w górę zielony łeb – ale równie dobrze mógł być to efekt samej atrakcji wesołego miasteczka; inne wagoniki również się poruszały, aetonany machały skrzydłami i rżały, hipogryfy tłukły kopytami o metalowy podest. Ocena efektów zaklęcia zajęłaby chwilę, na to James nie miał czasu; odrzucona pochodnia przygasła, choć nie zgasła zupełnie, podczas gdy czarodziej wybrał odpowiedni moment i skoczył prosto na walijskiego zielonego.
Musiał z całej siły przytrzymać się gładkiego grzbietu smoka, żeby się z niego nie zsunąć. Walcząc o utrzymanie równowagi, widział, jak jego wierzchowiec wypada z okrągłego podestu, po czym uderza twardo o alejkę, a potem podrywa się w górę, w powietrze – żeby ledwie dwa metry nad ziemią zderzyć się z atakującym wężem.
Nagle wszystko wokół Jamesa zgasło: gwiazdy, światła zaczarowanego miasteczka, młyn. Otoczyła go ciemność i lodowaty chłód, i absolutna wręcz cisza – którą po sekundzie zaczęły wypełniać szepty w obcym języku, głosy mrożące krew w żyłach. Wydawało mu się, że pośród tych głosów wychwytywał agonalne wrzaski dziesiątek ludzi, ludzi, których pochłaniał pożar – a potem on sam poczuł obejmujące całe ciało pieczenie. Miał wrażenie, że jego skóra płonie, a najmocniej: płonęły jego oczy, ogień zdawał się wwiercać w czaszkę, szarpać zakończeniami nerwowymi. W tym cierpieniu stracił poczucie czasu i kierunku, nie wiedział, czy nadal leci czy może już spada; jedynie cudem udało mu się utrzymać na grzbiecie smoka, ale gdy cienisty wąż morski wreszcie go zostawił, żeby znów zatoczyć łuk ponad okolicą, kojący wiatr nie przyniósł ze sobą świateł. Wokół Jamesa nadal panowały całkowite ciemności, a chociaż ciało go już nie piekło, to ani mruganie powiekami, ani przecieranie oczu nie przyniosło żadnej poprawy; z każdym uderzeniem bijącego szaleńczo serca coraz mocniej docierało do niego, że oślepł. Czy na stałe, czy efekt miał minąć – tego wiedzieć nie mógł.
Adrenalina pozwoliła Caradogowi w miarę szybko pozbierać się z ziemi i rozeznać w sytuacji, a także pokonać początkowe rozkojarzenie rozbłyskującymi wokół światłami. Zaklęcie wzmacniające wypełniło jego ciało przyjemnym ciepłem, niwelując tymczasowo ból poparzonej skóry; mógł złapać oddech i poskromić strach, a wszystko wokół niego wydało się nagle wyraźniejsze. Widział dokładnie Jamesa, który – widoczny dzięki trzymanej w ręku pochodni – dobiegł do karuzeli i wskoczył na pędzącego smoka; dostrzegł też moment, w którym do przyjaciela dopadł wreszcie cienisty wąż, w ostatniej chwili otwierając szeroko wypełnioną ostrymi kłami paszczę. Dla stojącego z boku Cecila wyglądało to tak, jakby bestia połknęła Jamesa w całości – zaraz potem tracąc kształt i zbijając się w czarną, pulsującą, kłębiącą się ciemność, w której środku – tego młodzieniec mógł być pewien – znajdował się Doe.
Stworzona przez Caradoga iluzja położyła się posłusznie obok, mógł obserwować samego siebie, zwijającego się na ziemi – ale cienista istota nie zwróciła na niego uwagi. Dopiero świetlista lanca skutecznie trafiła cień; w momencie, w którym włócznia zetknęła się z mrokiem, ten zadrżał – a potem rozproszył się, wypluwając z siebie wciąż trzymającego się smoka Jamesa. Uszy Cecila wypełnił przechodzący w charkot wrzask, nieludzki, wściekły; dreszcz przeszedł go od stóp do głów. Cień przemknął ponad zaczarowanym miasteczkiem, na chwilę pochłaniając gwiazdy – a potem zbił się znów w kształt morskiego węża, większego jeszcze niż wcześniej. Zatoczywszy łuk, obrócił się w stronę Caradoga – a młodzieniec mógł odnieść wrażenie, że w tej ciemności błysnęła para krwiście czerwonych źrenic, że cień patrzył prosto w niego.
Widział też – i widział to również Marcelius – jak w ślad za smokiem, z karuzeli zerwały się pozostałe wagoniki, aetonany, hipogryfy, kelpie; wzniósłszy się w powietrze, zaczęły zataczać koła wokół młyna – co jakiś czas zniżając lot tak mocno, że niemal dotykały kopytami ziemi.
Wiszący na metalowej, gnącej się konstrukcji Marcelius, nie był w stanie zrobić z tym nic – tak samo, jak nie mógł w tamtym momencie pomóc przyjaciołom. Widział rozbłyskujące dookoła światła, ale jego uwagę pochłaniała czerń, pęczniejąca i gęstniejąca przed jego oczami. Opierając się jej hipnotyzującemu przyciąganiu, akrobata zdołał uchwycić się mocno nogami poziomej belki, a później na niej zawisnąć – przez cały czas czując jej niepokojące drżenie. Młyn wydawał się coraz bardziej i bardziej niestabilny, ale nie było już odwrotu, do północy musiały pozostać ledwie minuty; Marcel, znajdując się najbliżej czarnomagicznego źródła, najmocniej zdawał sobie sprawę z upływającego czasu.
Zaciśnięta w palcach świeca sprawiała wrażenie ciepłej, grzejąc opuszki zanim jeszcze została rozpalona. Nucona pieśń feniksa wypełniła uszy Zakonnika, który odniósł wrażenie, że rozlega się ona również gdzieś obok niego – zamieniając się w cichy chór, harmonijną melodię. Chociaż nie sięgnął nawet po różdżkę, widział, jak trzymane w dłoni pióro zajęło się ogniem – a od niego płomień niemal natychmiast złapał też knot świecy, początkowo: pomarańczowy, z każdą chwilą jaśniejący jednak, gubiący czerwień, żeby wreszcie rozżarzyć się świetlistym błękitem. Świeca zapłonęła mocno, blask otoczył najpierw ręce Marceliusa, a potem jego twarz, sięgając odważnie w stronę pulsującej czerni; od lśniącego knota zaczęły odchodzić smukłe wstęgi, strzępy magii, tworzące spirale – oplatające nadgarstki młodzieńca, dodające pewności, że wszystko miało się udać. W punktach, w których mrok stykał się z jasnością, czerń zdawała się płonąć; niczym zajmujący się ogniem pergamin, jaśniała przez chwilę, a potem jej spopielone fragmenty odpadały, w postaci szarych, wirujących płatków opadając na ziemię.
To nie był jednak koniec.
W następnej sekundzie Marcelius poczuł złość; gniew, wściekłość niosącą się od pulsującego źródła. Konstrukcja młyna zajęczała rozpaczliwie pod jego ciężarem, a belka, na której wisiał, osunęła się o kilkanaście centymetrów w dół. Mrok naparł na niego, na sekundę przygaszając blask świecy, która z każdą chwilą się skracała, wypalając się szybciej, niż Zakonnik mógłby się spodziewać. Jej blask nadal nie gasł, niszcząc kolejne fragmenty wysuwających się dalej cieni, ale z każdą chwilą stawało się oczywiste, że to było za mało – że były potrzebne inne świece. Znajomy głos znowu rozbrzmiał w uszach Marceliusa, a może: rozległ się wprost w jego sercu, tym razem go rozpoznał – tak samo, jak rozpoznał słowa.
Pióro, które trzymasz w dłoni, pewnego dnia zajmie się ogniem i spłonie. Zaczekajcie na tę chwilę – a kiedy nadejdzie, nie wahajcie się za nim podążyć.
Rozjaśniający ciemności blask był doskonale widoczny dla Caradoga – tak samo jak napierające na światło ciemności. Pomimo oślepienia zauważył je też James, blask świecy stanowił jedyny jasny punkt w otaczającym go mroku; wydawało mu się, że na jego tle widzi powidoki, układające się w szczupłą, zwisającą do góry nogami sylwetkę.
Ze względu na nieobecność Caradoga, termin na odpis mija w niedzielę 13 października o godz. 20:00. Możecie w tej turze napisać dowolną (rozsądną) ilość postów i wykonać dowolną (rozsądną) ilość akcji. Jeśli będziecie potrzebować posta uzupełniającego, dawajcie znać.
Marcelius w tej turze wykonuje dodatkowy rzut na odporność magiczną.
Działające zaklęcia:
Cito maxima (Marcel) - 2/3 tury
Kameleon (Marcel) - 2/5 tur
Temeritio (Caradog) +20 do następnego rzutu
Inanimatus conjurus (smok Jamesa)
Energia magiczna:
Marcelius - 49/50
James - 42/50
Caradog - 42/50
Żywotność:
Marcelius - 260/260
James - 208/238 (-5) (30 - psychiczne; ślepota)
Caradog - 170/205 (-5) (20 - cięte; 15 - poparzenia)
W razie pytań - zapraszam. <3
Trzymajcie się, prosił bardziej los, niż przyjaciół, gdy kątem oka obserwował harmider toczący się u podstawy konstrukcji zaczarowanego młyna, sam młyn nie wydawał się w ni trochę lepszym stanie - konstrukcja się gięła, czuł to, widział i słyszał, powinien się ratować, nogi mocniej skrzyżowały się na stalowej beli, na której wisiał, jakby wierzył, że gdy pochwyci się jej bardzo mocno, zdoła nie upaść na ziemię razem z nią. Serce waliło mu jak oszalałe, bał się, bał się o siebie, ale przede wszystkim bał się o Jima i Cecila. Ciepło świecy dodawało mu otuchy, przypominało głos samego Longbottoma. Wydawane przez niego rozkazy, ale przede wszystkim rozbudzoną przez niego nadzieję: że tej oto nocy mieli szansę rozpocząć koniec tego koszmaru. I musieli zrobić wszystko, co leżało w ich mocy, aby tego dokonać. Czuł, że odważny przywódca Zakonu Feniksa miał rację - czuł to, gdy błękitne ciepło świecy powoli stawało się dla niego odczuwalne. Harmonijna melodia niosła się znajomą pieśnią. Była dobrym omenem, była tarczą, która za każdym razem żarzyła w sercu siłę równie mocno. I rzeczywiście: cień zaczynał ginąć. Skondensowana straszna energia paliła się żywym ogniem, ogniem dobrego feniksa. Wodził spojrzeniem za opadającymi kruchymi płatkami czarnej mrocznej materii. Czymkolwiek była, ginęła.
Otworzył szerzej oczy - z zaskoczeniem - gdy odczuł zgoła odmienne emocje, zionącą od źródła złość, jakby ta straszna moc zaczęła bronić się przed ich ogniem: zupełnie jakby miała swoją tożsamość, własna wolę, zdolną wyrazić gwałtowność gniewu. Zacisnął szczękę, gdy bela osunęłą się w dół, odruchowo szarpiąc ramię w bok, by pochwycić się jakiegokolwiek innego fragmentu młyna - czy był w stanie? Słyszał głos w swojej głowie, pewien, ze raz już go usłyszał, pióro spłonie. Czy ten dziwny głos oznaczał, że nie była mu dzisiaj pisana śmierć? Nie mogli się wycofać - musieli to dokończyć - czerń musiała zostać zniszczona. Wziął głęboki oddech, ignorując gnącą się belę i chwycił pióro w zęby, by pochwycić różdżkę. Wciąż wisząc, rzucił na świecę zaklęcie trwałego przylepca - zamierzając przytwierdzić ją do stalowej konstrukcji tak, by jej płomień pozostał bezpieczny, ale ogień pozostał w pobliżu źródła mrocznej energii. Z niepokojem uniósł głowę w górę - ale bela jeszcze trzymała się na miejscu, nie chciał myśleć, co stanie się, gdy runie razem z nią. Musiał zdążyć się chwycić. Musiał.
- Accio świeca! - wywołał inkantację, chcąc przywołać świece trzymane przez Cecila, widział, że ogień działał, że był silny, lecz było go zbyt mało. Gdy ta znalazła się w jego ręku, wsunął ją pod pachę, ponawiając formułę zaklęcia - Accio świeca! - chcąc przyzwać też trzecią. Wcisnął różdżkę za pas spodni, przechwytując i drugą - zamierzając rozpalić obie trzymany w ustach piórem feniksa. To musiało wystarczyć. To musiało zniszczyć tę moc. Co z wężem, nie wiedział. To ta czerń, ta moc, to źródło, było przyczyną nieszczęścia, widział to, gdy wisiał obok niej. Może wąż zginie razem z nią - a może będą musieli wciągnąć go w ten wybuch.
Dacie radę, chłopaki.
Nie tracił przy tym czujności, jego ciało było spięte, gotowe zareagować na najcichszy zgrzyt stalowej konstrukcji. Musiał zdążyć przeskoczyć na inne elementy konstrukcji, choć przecież widział, choć wiedział, że walić zaczynało się wszystko: od mocy, której potęgę próbował właśnie zwielokrotnić. Musiał to zrobić. Musiał spróbować - nie myślał o konsekwencjach, zamierzając uczynić to, co uczynić należało.
kostka na zaklęcie trwałego przylepca - 81 (81+9=90)
kostki na accio - 36 (36+9=45), 82 (82+9)=91
+ rzucam na inicjatywę gdyby bela się pode mną jednak złamała
Otworzył szerzej oczy - z zaskoczeniem - gdy odczuł zgoła odmienne emocje, zionącą od źródła złość, jakby ta straszna moc zaczęła bronić się przed ich ogniem: zupełnie jakby miała swoją tożsamość, własna wolę, zdolną wyrazić gwałtowność gniewu. Zacisnął szczękę, gdy bela osunęłą się w dół, odruchowo szarpiąc ramię w bok, by pochwycić się jakiegokolwiek innego fragmentu młyna - czy był w stanie? Słyszał głos w swojej głowie, pewien, ze raz już go usłyszał, pióro spłonie. Czy ten dziwny głos oznaczał, że nie była mu dzisiaj pisana śmierć? Nie mogli się wycofać - musieli to dokończyć - czerń musiała zostać zniszczona. Wziął głęboki oddech, ignorując gnącą się belę i chwycił pióro w zęby, by pochwycić różdżkę. Wciąż wisząc, rzucił na świecę zaklęcie trwałego przylepca - zamierzając przytwierdzić ją do stalowej konstrukcji tak, by jej płomień pozostał bezpieczny, ale ogień pozostał w pobliżu źródła mrocznej energii. Z niepokojem uniósł głowę w górę - ale bela jeszcze trzymała się na miejscu, nie chciał myśleć, co stanie się, gdy runie razem z nią. Musiał zdążyć się chwycić. Musiał.
- Accio świeca! - wywołał inkantację, chcąc przywołać świece trzymane przez Cecila, widział, że ogień działał, że był silny, lecz było go zbyt mało. Gdy ta znalazła się w jego ręku, wsunął ją pod pachę, ponawiając formułę zaklęcia - Accio świeca! - chcąc przyzwać też trzecią. Wcisnął różdżkę za pas spodni, przechwytując i drugą - zamierzając rozpalić obie trzymany w ustach piórem feniksa. To musiało wystarczyć. To musiało zniszczyć tę moc. Co z wężem, nie wiedział. To ta czerń, ta moc, to źródło, było przyczyną nieszczęścia, widział to, gdy wisiał obok niej. Może wąż zginie razem z nią - a może będą musieli wciągnąć go w ten wybuch.
Dacie radę, chłopaki.
Nie tracił przy tym czujności, jego ciało było spięte, gotowe zareagować na najcichszy zgrzyt stalowej konstrukcji. Musiał zdążyć przeskoczyć na inne elementy konstrukcji, choć przecież widział, choć wiedział, że walić zaczynało się wszystko: od mocy, której potęgę próbował właśnie zwielokrotnić. Musiał to zrobić. Musiał spróbować - nie myślał o konsekwencjach, zamierzając uczynić to, co uczynić należało.
kostka na zaklęcie trwałego przylepca - 81 (81+9=90)
kostki na accio - 36 (36+9=45), 82 (82+9)=91
+ rzucam na inicjatywę gdyby bela się pode mną jednak złamała
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
rzucać miałam
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Zaklęcie za zaklęciem, Cecil po raz pierwszy czuł, że wszystko zaczyna wychodzić mu tak, jak sobie to zaplanował. Ale wtedy morski wąż zbudowany z cienia połknął Jamesa.
- JIIIM!
To się nie działo, nie mogło, jego przyjaciel nie mógł skończyć pożarty przez istotę z koszmarów. Zaraz na pewno miał się wydostać. Jak w tych bajkach o połkniętych przez wieloryby marynarzach, którzy przeżywali i po latach wracali do domu. Może to wcale nie były bajki? Caradog w tym momencie bardzo chciał wierzyć, że pożarcie przez węża morskiego nie jest równoznaczne z natychmiastową śmiercią. Ten przed nimi był istotą cienia. A więc nie miał zębów, prawda? Nie mógł przerzuć Jamesa. Ani go strawić. Tak technicznie rzecz ujmując.
Myśli kotłowały się w głowie Cecila w czasie, w jakim zaklęciu świetlistej lancy zajęło dolecenie do potwora. I wtedy mrok na chwilę się rozwiał i Caradog przez sekundę wierzył, że im się udało. Kiedy zobaczył wylatującego z ciemności Jamesa, jego serce zabiło mocniej, a wywrócone na drugą stronę wnętrzności wróciły na swoje miejsca. Ale potem koszmar powrócił. Ciemność ponownie skumulowała się w jednym miejscu i teraz Cecil nie miał już wątpliwości, że patrzyła prosto na niego. Czerwone, okrutne oczy przeszywały go na wylot. Mógł tylko głośno przełknąć ślinę, spojrzeć na nieprzydatną iluzję, wciąż skuloną na ziemi, pozazdrościć jej i poczuć jak jego serce zaczyna bić coraz szybciej, a oddech robi się coraz krótszy. Miał wrażenie, że stał tak całą wieczność wpatrując się w błyszczące w źrenicach cienia zło, sparaliżowany jego spojrzeniem, sam z narastającą w żołądku paniką. I kiedy dotarło do niego, że właśnie w ten sposób umrze, kiedy myśl ta owładnęła go w całości i wypełniła jego pustą głowę, właśnie wtedy kątem oka dostrzegł światło. Opierający się ciemności blask, który przypomniał mu dlaczego w ogóle tu był. Przypomniał mu o Marcelu, który z narażeniem własnego życia rzucił się na szalejący młyn, żeby wypełnić misję. O Jamesie, który rzucił się na cień na ożywionym smoku, bez nawet chwili zawahania. O tych wszystkich zdeterminowanych twarzach na spotkaniu Zakonu Feniksa. O Haroldzie Longbottomie, który mu zaufał. Ale przede wszystkim myślał o dwójce przyjaciół, z którymi był tutaj, w wesołym miasteczku, którzy w niego wierzyli i na niego liczyli.
- Ascendio - wymamrotał inkantację niepewny czy nogi poniosą go w kierunku młyna, na którym był Marcel. Okazało się jednak, że to różdżka go zawiodła, nie własne kończyny, bo już chwilę później biegł najszybciej jak tylko potrafił, kierując się tam, skąd dobiegał go obiecujący ratunek blask. A przynajmniej tak postanowił o nim myśleć, nie wiedział, co jeszcze mógł zrobić. Walka z cieniem nie zdawała się przynosić zamierzonych rezultatów. Ale światło oferowane im przez Ministra miało chronić. Jeżeli coś miało poradzić sobie z potworem, to tylko ono. Tym razem nie krzyczał, nie wołał potwora. Miał pewność, że zaskarbił sobie całą jego uwagę bez dodatkowych wygłupów.
- Ascendio! - Spróbował po raz kolejny, już w biegu, wyciągając dłoń w kierunku młyna i bijącego stamtąd blasku. Jeżeli wystrzeli w kierunku światła, może wąż poleci za nim. Dostatecznie blisko, by znaleźć się w jego zasięgu. I wtedy może zniknąć na dobre.
Cecil nie myślał jeszcze o tym, co zrobi, gdy plan się powiedzie, a on zacznie spadać. Ale to było zdecydowanie zmartwienie dla Caradoga z przyszłości. Caradoga, który nie dał pożreć się cieniowi.
| nieudane Ascendio
- JIIIM!
To się nie działo, nie mogło, jego przyjaciel nie mógł skończyć pożarty przez istotę z koszmarów. Zaraz na pewno miał się wydostać. Jak w tych bajkach o połkniętych przez wieloryby marynarzach, którzy przeżywali i po latach wracali do domu. Może to wcale nie były bajki? Caradog w tym momencie bardzo chciał wierzyć, że pożarcie przez węża morskiego nie jest równoznaczne z natychmiastową śmiercią. Ten przed nimi był istotą cienia. A więc nie miał zębów, prawda? Nie mógł przerzuć Jamesa. Ani go strawić. Tak technicznie rzecz ujmując.
Myśli kotłowały się w głowie Cecila w czasie, w jakim zaklęciu świetlistej lancy zajęło dolecenie do potwora. I wtedy mrok na chwilę się rozwiał i Caradog przez sekundę wierzył, że im się udało. Kiedy zobaczył wylatującego z ciemności Jamesa, jego serce zabiło mocniej, a wywrócone na drugą stronę wnętrzności wróciły na swoje miejsca. Ale potem koszmar powrócił. Ciemność ponownie skumulowała się w jednym miejscu i teraz Cecil nie miał już wątpliwości, że patrzyła prosto na niego. Czerwone, okrutne oczy przeszywały go na wylot. Mógł tylko głośno przełknąć ślinę, spojrzeć na nieprzydatną iluzję, wciąż skuloną na ziemi, pozazdrościć jej i poczuć jak jego serce zaczyna bić coraz szybciej, a oddech robi się coraz krótszy. Miał wrażenie, że stał tak całą wieczność wpatrując się w błyszczące w źrenicach cienia zło, sparaliżowany jego spojrzeniem, sam z narastającą w żołądku paniką. I kiedy dotarło do niego, że właśnie w ten sposób umrze, kiedy myśl ta owładnęła go w całości i wypełniła jego pustą głowę, właśnie wtedy kątem oka dostrzegł światło. Opierający się ciemności blask, który przypomniał mu dlaczego w ogóle tu był. Przypomniał mu o Marcelu, który z narażeniem własnego życia rzucił się na szalejący młyn, żeby wypełnić misję. O Jamesie, który rzucił się na cień na ożywionym smoku, bez nawet chwili zawahania. O tych wszystkich zdeterminowanych twarzach na spotkaniu Zakonu Feniksa. O Haroldzie Longbottomie, który mu zaufał. Ale przede wszystkim myślał o dwójce przyjaciół, z którymi był tutaj, w wesołym miasteczku, którzy w niego wierzyli i na niego liczyli.
- Ascendio - wymamrotał inkantację niepewny czy nogi poniosą go w kierunku młyna, na którym był Marcel. Okazało się jednak, że to różdżka go zawiodła, nie własne kończyny, bo już chwilę później biegł najszybciej jak tylko potrafił, kierując się tam, skąd dobiegał go obiecujący ratunek blask. A przynajmniej tak postanowił o nim myśleć, nie wiedział, co jeszcze mógł zrobić. Walka z cieniem nie zdawała się przynosić zamierzonych rezultatów. Ale światło oferowane im przez Ministra miało chronić. Jeżeli coś miało poradzić sobie z potworem, to tylko ono. Tym razem nie krzyczał, nie wołał potwora. Miał pewność, że zaskarbił sobie całą jego uwagę bez dodatkowych wygłupów.
- Ascendio! - Spróbował po raz kolejny, już w biegu, wyciągając dłoń w kierunku młyna i bijącego stamtąd blasku. Jeżeli wystrzeli w kierunku światła, może wąż poleci za nim. Dostatecznie blisko, by znaleźć się w jego zasięgu. I wtedy może zniknąć na dobre.
Cecil nie myślał jeszcze o tym, co zrobi, gdy plan się powiedzie, a on zacznie spadać. Ale to było zdecydowanie zmartwienie dla Caradoga z przyszłości. Caradoga, który nie dał pożreć się cieniowi.
| nieudane Ascendio
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Caradog Blishwick' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Ciemność, którą pochłaniał lecący za nim potwór była przerażająca, ale ten strach dodawał mu tylko nieprawdopodobnej energii. Adrenalina pchała go przed siebie bez zastanowienia, bez wątpliwości; nie tylko dlatego, że nie stać go było na dokładniejsze przeanalizowanie sprawy, ale nie miał nawet chwili by się nad tym zastanowić. Robił to, co podpowiedział mu jakiś cichy głos w jego głowie, tylko to, do czego pchały go mięśnie młodego ciała, a w chwilach takich jak ta — w poczuciu zagrożenia i strachu, pchały go przede wszystkim do ucieczki. I próbował też uciec. Na to liczył, gdy wskakiwał na smoka magicznie wznoszącego się na czarodziejskiej karuzeli. Co sobie myślał? Nie wiedział. Co zamierzał? Tylko uciec, więcej też nie wiedział. Chciał odciągnąć cienistego stwora od młyna, którego trzask niósł się wokół, ale nie mógł stanąć, by choćby spojrzeć w tamtym kierunku. Był za daleko, by cokolwiek zrobić.
Nie wiedział, czy smok mógł ożyć. Machał skrzydłami i podrywał łeb tak jak większość innych stworzeń na karuzeli, nie było czasu by czekać, analizować, by powtarzać i poprawiać zaklęcia.Nie było na nic czasu, to był tylko ten jeden moment, jedna chwila. Chwycił się mocno ładnych żłobień i wystających fragmentów karuzeli, nie mogąc liczyć na to, że faktura go utrzyma. Powierzchni była gładka i śliska. Gdy tylko uczepił się smoka, przerzucił przez jego grzbiet nogę i spróbował się zaprzeć stopami, obejmując jego ciało na karuzeli okrakiem. Zaciskając żeby na różdżce od razu spróbował też poprawić chwyt, objął smoka za szyję — i dopiero z tej pozycji zamierzał rozeznać się w sytuacji, ale nie zdążył, bo razem ze smokiem runął z podestu karuzeli. Uderzenie o ziemię szarpnęło nim, ale zdołał się trzymać, choć czuł, jak mięśnie rąk zapłonęły żywym ogniem, drugi raz wtedy, gdy smok odbił się od alejki i wzniósł w górę...
A potem już była tylko ciemność.
Nawiedziło go straszliwe przeświadczenie, ze było już po wszystkim. Obrócił głowę w bok, nie widząc gwiazd, wesołego miasteczka, przyjaciół, blasku świateł. Nie słyszał szumu wiatru ani zniekształconej muzyki karuzeli. Kiedyś spytał babcie, czy umieranie boli, odpowiedziała, że nie. I dlatego pomyślał, że to musiało być właśnie to. A jednak przestrzeń wokół zaczęły wypełniać dziwne szepty — słyszał je już kiedyś; słyszał je w Brenyn. A potem spośród szeptów dotarły do niego stłumione krzyki umierających ludzi i już wiedział, że wciąż żył. Trzask ognia otoczył go wraz z nimi, dając niepohamowaną pewność, że umierali żywcem w ogniu. I znów pomyślał o własnej babce, o dziadku, o wszystkich krewnych, których spotkał ten los. Aż zapłonął sam. W pierwszej chwili ból zdławił jego jęk, zdusił, ale ogień trawił jego skórę, palił go całego. Krzyknął z bólu, krzyczał potem ciągle, czując liżące go języki ognia. Płomienie zajęły jego twarz, czuł jak gorąc roztopił mu oczy, a ból wwiercał się w głowę. Jeśli to gałki oczne spływały mu to twarzy, miał wrażenie, że to wrzątek, choć w jego wyobraźni była to lawa.
Wszystko ustało wraz z wiatrem, dotarły do niego dźwięki, dotarł dotyk zimnego smoka karuzeli pod palcami — stopniowo docierało do niego, że musiał oplatać grzbiet smoka nogami, zapierać się na stopach. Znoszone buty miały dobrą podeszwę, ale choć ból odszedł tak szybko jak się pojawił, jego echo wciąż było jak żywe, wciąż wydawało mu się, że go czuje tak jak i ogień pomimo otaczającego go chłodu. Różdżkę wciąż czai skał w zębach i dzięki niej nie odgryzł sobie pewnie języka — ale to wszystko zaczynało tracić na znaczeniu, bo wciąż nic nie widział. To było prawdziwe. To musiało się wydarzyć, to się zdarzyło. Nie wymyślił sobie spływający po twarzy oczu. Nie mógł i nie chciał sprawdzić tego sam, wciąż kurczowo trzymał się smoka. Ogarnęłaby go rozpacz, ale wszystko działo się szybko, za szybko by zdążył zalamentować nad czymkolwiek — w przerażającej ciemności dostrzegł światło, i choć było niczym w porównaniu z żalem wywołanym ślepotą, stało się małą iskierką nadziei, światełkiem w tunelu. A w niej majaczył niewyraźny kształt przypominający akrobatę na trapezie. Nie musiał dochodzić do tego, czym była lub mogła być owa wizja, złudzenie, prawda. Chwycił za różdżkę jedną ręką, wciąż przylegając do smoka i schował ją, odruchowo i zręcznie w pochwę w szelkach. Nie potrzebował to tego wzroku. Chwycił się szyi sworzenia, próbując się nieco unieść na nim, szukając równowagi na grzbiecie, choć nawet nie był pewien, w którym miejscu się już znajdował — i czy wciąż na nim tkwił — czy leciał, czy spadał, czy stał na alejce.
— Do światła, do światła leć. Mknij w stronę światła— dukał dławiącym głosem, mocniej się na nim zaciskając, rękami spróbował skierować coś, co zdawało mu się szyją w stronę jedynego, co do niego docierało. — Leć tam, leć, leć do światła. — Czy na smokach latało się inaczej niż na aetonanach? Nie wiedział. Zimna, śliska powierzchnia pod nim w niczym nie przypominała wierzchowca, który zdolny był czuć najdrobniejszą zmianę położenia nóg, dosiadu, jakiegokolwiek dotyku. Czy nie bezcelowe było szturchanie go i popędzanie łydkami? Robił to i tak. Leć. Myślał o tym rozpaczliwie, bo co innego mu pozostało? Tylko światło. I jeśli mu się nie przywidziało, jeśli to nie była wizja, a sylwetka młodego mężczyzny, sylwetka Marcela, to czy nie był w niebezpieczeństwie? Leć. Leć do światła.
| rzucam chyba na ujeżdżanie smoka przepraszam za opóźnienie
Nie wiedział, czy smok mógł ożyć. Machał skrzydłami i podrywał łeb tak jak większość innych stworzeń na karuzeli, nie było czasu by czekać, analizować, by powtarzać i poprawiać zaklęcia.Nie było na nic czasu, to był tylko ten jeden moment, jedna chwila. Chwycił się mocno ładnych żłobień i wystających fragmentów karuzeli, nie mogąc liczyć na to, że faktura go utrzyma. Powierzchni była gładka i śliska. Gdy tylko uczepił się smoka, przerzucił przez jego grzbiet nogę i spróbował się zaprzeć stopami, obejmując jego ciało na karuzeli okrakiem. Zaciskając żeby na różdżce od razu spróbował też poprawić chwyt, objął smoka za szyję — i dopiero z tej pozycji zamierzał rozeznać się w sytuacji, ale nie zdążył, bo razem ze smokiem runął z podestu karuzeli. Uderzenie o ziemię szarpnęło nim, ale zdołał się trzymać, choć czuł, jak mięśnie rąk zapłonęły żywym ogniem, drugi raz wtedy, gdy smok odbił się od alejki i wzniósł w górę...
A potem już była tylko ciemność.
Nawiedziło go straszliwe przeświadczenie, ze było już po wszystkim. Obrócił głowę w bok, nie widząc gwiazd, wesołego miasteczka, przyjaciół, blasku świateł. Nie słyszał szumu wiatru ani zniekształconej muzyki karuzeli. Kiedyś spytał babcie, czy umieranie boli, odpowiedziała, że nie. I dlatego pomyślał, że to musiało być właśnie to. A jednak przestrzeń wokół zaczęły wypełniać dziwne szepty — słyszał je już kiedyś; słyszał je w Brenyn. A potem spośród szeptów dotarły do niego stłumione krzyki umierających ludzi i już wiedział, że wciąż żył. Trzask ognia otoczył go wraz z nimi, dając niepohamowaną pewność, że umierali żywcem w ogniu. I znów pomyślał o własnej babce, o dziadku, o wszystkich krewnych, których spotkał ten los. Aż zapłonął sam. W pierwszej chwili ból zdławił jego jęk, zdusił, ale ogień trawił jego skórę, palił go całego. Krzyknął z bólu, krzyczał potem ciągle, czując liżące go języki ognia. Płomienie zajęły jego twarz, czuł jak gorąc roztopił mu oczy, a ból wwiercał się w głowę. Jeśli to gałki oczne spływały mu to twarzy, miał wrażenie, że to wrzątek, choć w jego wyobraźni była to lawa.
Wszystko ustało wraz z wiatrem, dotarły do niego dźwięki, dotarł dotyk zimnego smoka karuzeli pod palcami — stopniowo docierało do niego, że musiał oplatać grzbiet smoka nogami, zapierać się na stopach. Znoszone buty miały dobrą podeszwę, ale choć ból odszedł tak szybko jak się pojawił, jego echo wciąż było jak żywe, wciąż wydawało mu się, że go czuje tak jak i ogień pomimo otaczającego go chłodu. Różdżkę wciąż czai skał w zębach i dzięki niej nie odgryzł sobie pewnie języka — ale to wszystko zaczynało tracić na znaczeniu, bo wciąż nic nie widział. To było prawdziwe. To musiało się wydarzyć, to się zdarzyło. Nie wymyślił sobie spływający po twarzy oczu. Nie mógł i nie chciał sprawdzić tego sam, wciąż kurczowo trzymał się smoka. Ogarnęłaby go rozpacz, ale wszystko działo się szybko, za szybko by zdążył zalamentować nad czymkolwiek — w przerażającej ciemności dostrzegł światło, i choć było niczym w porównaniu z żalem wywołanym ślepotą, stało się małą iskierką nadziei, światełkiem w tunelu. A w niej majaczył niewyraźny kształt przypominający akrobatę na trapezie. Nie musiał dochodzić do tego, czym była lub mogła być owa wizja, złudzenie, prawda. Chwycił za różdżkę jedną ręką, wciąż przylegając do smoka i schował ją, odruchowo i zręcznie w pochwę w szelkach. Nie potrzebował to tego wzroku. Chwycił się szyi sworzenia, próbując się nieco unieść na nim, szukając równowagi na grzbiecie, choć nawet nie był pewien, w którym miejscu się już znajdował — i czy wciąż na nim tkwił — czy leciał, czy spadał, czy stał na alejce.
— Do światła, do światła leć. Mknij w stronę światła— dukał dławiącym głosem, mocniej się na nim zaciskając, rękami spróbował skierować coś, co zdawało mu się szyją w stronę jedynego, co do niego docierało. — Leć tam, leć, leć do światła. — Czy na smokach latało się inaczej niż na aetonanach? Nie wiedział. Zimna, śliska powierzchnia pod nim w niczym nie przypominała wierzchowca, który zdolny był czuć najdrobniejszą zmianę położenia nóg, dosiadu, jakiegokolwiek dotyku. Czy nie bezcelowe było szturchanie go i popędzanie łydkami? Robił to i tak. Leć. Myślał o tym rozpaczliwie, bo co innego mu pozostało? Tylko światło. I jeśli mu się nie przywidziało, jeśli to nie była wizja, a sylwetka młodego mężczyzny, sylwetka Marcela, to czy nie był w niebezpieczeństwie? Leć. Leć do światła.
| rzucam chyba na ujeżdżanie smoka przepraszam za opóźnienie
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
Zdawało się, że już tylko wiara – i wyćwiczona przez lata równowaga – utrzymywała Marceliusa w powietrzu, pozwalając mu balansować na trzeszczącej i drżącej konstrukcji. Młyn rozsypywał się na jego oczach, kolejne śruby i drewniane elementy przelatywały tuż obok niego, niknąc wewnątrz kłębiącej się czerni, albo – w przypadku tych cięższych – spadając z łoskotem na ziemię. Gdy wkładał pióro feniksa w usta, żeby sięgnąć po różdżkę, zaledwie kilkanaście centymetrów od jego głowy z łoskotem przeleciało stalowe zadaszenie wagonika. Zakonnik nie tracił jednak czasu, wprawnie rzuconym zaklęciem udało mu się przytwierdzić metalową podstawkę świecy do jednego z elementów konstrukcji; mógł być pewien, że magia nie pozwoli jej spaść – chyba że zrobi to razem z poprzeczną belką.
Kiedy Marcelius spróbował przywołać pozostałe dwie świece, w pierwszym momencie nie stało się nic – ale po chwili, która wiszącemu głową w dół akrobacie mogła wydać się wiecznością, w jego dłonie wpadła najpierw jedna, a później druga świeca. Przytrzymane w ustach pióro rozżarzyło się przyjemnym ciepłem, ogniem, którzy grzał, ale nie parzył – i od którego zajęły się zaklęte knoty, zmieniając barwę płomieni na błękitną – podobnie jak w przypadku pierwszej ze świec. Jaśniejący dookoła Zakonnika blask pojaśniał, napęczniał – lecz w tej samej chwili zareagowała też ciemność. Wrzask, który rozległ się w głowie Marceliusa, brzmiał tak, jakby to on sam krzyknął: z wściekłości, z gniewu, z niezaspokojonej potrzeby zadania bólu i zasiania zniszczenia. Światło zaczęło zbliżać się do kłębiącego się mroku, ale i cienkie, czarne jak smoła wici wyciągnęły się ku światłu, przebijając się przez nie i chwytając Zakonnika – owijając się wokół nadgarstków i dalej, sięgając przedramion i łokci, ciągnąc go ku sobie nienaturalną siłą grawitacji. Jego ciało przechyliło się, nogi nadal stabilnie trzymały belkę – ale ta drżała tak mocno, że z pewnością lada chwila miała puścić. Skóra na dłoniach i przedramionach młodzieńca stała się czarna, miał wrażenie, że zlała się z tym napierającym na blask świec mrokiem – ale co dziwne, nie chciał się jej opierać. Odpuść, puść, namawiał go cichy głos, rozlegający się wewnątrz czaszki, mieszający się z szemrzącymi szeptami w obcym języku, tym głośniejszymi im bliżej czerni się znajdował.
Caradog nie widział, co dokładnie działo się na młynie, choć gdy spoglądał w górę, wydawało mu się, że na tle jaśniejącego pośrodku konstrukcji blasku dostrzegał cień znajomej sylwetki Marceliusa – tym wyraźniejszy, im bliżej się znajdował. Patrząc na karuzelę z daleka, dostrzegał za to bez trudu opłakany stan, w jakim się znajdowała – a gdy część jednego z wagoników runęła na ziemię i roztrzaskała się tuż przy metalowej podstawie, kilka drobnych elementów przemknęło tuż obok nóg Cecila. Wyciągnięta w górę różdżka pociągnęła go w przód, ale pierwsze z rzuconych zaklęć okazało się za słabe; młodzieniec przeleciał zaledwie dwa metry, po czym spadł na ziemię i częściowo stracił równowagę. Prawe kolano ugięło się pod nim, musiał ratować się ramionami; tępy ból rozlał się po nodze, a skóra po wewnętrznej stronie dłoni zapiekła, ale pozbieranie się z betonowej alejki nie zajęło mu dużo czasu, mógł biec dalej, coraz bardziej zbliżając się do młyna. W pewnej chwili poczuł, jak świeca wysuwa mu się z kieszeni, mknąc w stronę zawieszonej kilkanaście metrów wyżej sylwetki; w panującym dookoła hałasie nie słyszał padającej inkantacji, pozostawało mu więc wierzyć, że świecę przywołał przyjaciel. Zanim zdążył rzucić zaklęcie po raz drugi, dostrzegł jeszcze Jamesa, który – trzymając się kurczowo malowanego smoka – przeciął powietrze, mknąc prosto w stronę światła. A potem różdżka Caradoga również wystrzeliła w górę, z dużą siłą ciągnąc go za sobą – w ostatniej chwili, by uniknąć połknięcia przez rozwartą paszczę cienistego, podążającego za nim węża morskiego.
Sytuacja Jamesa z każdą chwilą wydawała się coraz bardziej dramatyczna; metalowy smok, wokół którego zaciskał ramiona i nogi w niczym nie przypominał żywych koni. Rwał się chaotycznie, raz po raz zmieniając kierunek lotu, to wznosząc się w górę, to pikując w dół. Jakakolwiek magia trzymała go w powietrzu, robiła to dosyć nieudolnie; James mógł odnieść wrażenie, że zaczarowany rumak lada moment runie w dół – razem z nim. W dodatku poruszał się w zupełnych niemal ciemnościach, za jedyny punkt odniesienia mając jaśniejące w centrum młyna światło. Jego świat ograniczył się do blasków i cieni, nie widział nic poza tym – choć wyczuł moment, w którym otrzymana od Harolda Longbottoma świeca wysunęła mu się w kieszeni, żeby pomknąć w stronę wiszącej głową w dół sylwetki. Zaledwie parę sekund później plama blasku powiększyła się, bardziej jaskrawa i wyrazista, wypełniła niemal całe pole widzenia Jamesa. Smok pod nim wyrwał się ku tej jasności, czy decydując się wreszcie usłuchać swojego jeźdźca, czy zupełnie przypadkowo – nie mógł być pewien.
A później – kilka rzeczy stało się jednocześnie.
Od strony miasta zabiły dzwony, oznajmiając wybicie północy. Caradog – ciągnięty ku młynowi zaklęciem – wleciał w prosto w jaśniejący przy konstrukcji blask. Światło oślepiło go na moment, na tyle, że nie dostrzegł poziomej belki, która stanęła mu na drodze. Uderzył w nią z całej siły żebrami, co z jednej strony odebrało mu oddech, z drugiej: uchroniło przed niechybnym upadkiem na ziemię. Wąż, który podążał za Zakonnikiem, nie zatrzymał się – otwarłszy szeroko paszczę, spróbował go połknąć, podobnie, jak uczynił to wcześniej z Jamesem – ale zamiast na młodzieńca, natrafił na kulę światła. Wszyscy troje widzieliście (choć James w ograniczonym stopniu), jak kula przesuwa się najpierw przez łeb gada, przez gardło, resztę cielska – i jak w miejscu, w którym się z nim styka, cień zaczyna płonąć, jak na czarnych łuskach pojawiają się ogniste dziury, wreszcie: jak cały mrok, z którego był utkany, zwija się i szarzeje, w postaci wirujących, cienkich strzępów opadając w dół. Słyszeliście, jak wasze uszy wypełnia wycie – wściekłe, przeszywające do szpiku kości. Czerń kłębiąca się przy młynie napuchła, jej macki wyciągnęły się dalej, w ułamkach sekund oplatając płonącą błękitnym blaskiem kulę; ta zadrżała, uwięziona nagle w cienistej klatce, jakby próbując się wydostać. Wyglądało na to, że potrzeba było niewiele, żeby przechylić szalę na jedną lub drugą stronę – ale w tamtej chwili żaden z was nie miał pewności, czy światło rozerwie cieniste pręty, czy to mrok zdusi blask świec raz na zawsze. Stalowa konstrukcja młyna zatrzęsła się raz jeszcze, i w tym samym momencie zarwał się wreszcie utrzymujący Marceliusa pręt; akrobata poczuł, jak traci oparcie, jak zaczyna lecieć w dół – miał ułamki sekund na uchwycenie się czegokolwiek. Pozioma belka, na której zatrzymał się Caradog, również puściła; młodzieniec runął ku ziemi. James, na tle jaśniejącego blasku, widział to wszystko, dostrzegał obie spadające sylwetki przyjaciół; mógł spróbować złapać w powietrzu jednego z nich, ale wiedział, że znajdowali się zbyt daleko od siebie, by zdążył uchwycić oboje.
Termin na odpis mija w piątek 25 października o godz. 20:00. Możecie w tej turze napisać dowolną (rozsądną) ilość postów i wykonać maksymalnie trzy akcje. Marceliusowi, ze względu na udany rzut na inicjatywę, przysługuje dodatkowa akcja.
ST złapania w locie elementu konstrukcji zarówno dla Marceliusa, jak i dla Caradoga, wynosi 100. Do rzutu dodaje się podwojoną zwinność. Marcelius, ze względu na działające zaklęcie cito maxima, może się tej próby podjąć dwukrotnie.
Jeśli James podejmie się próby złapania Caradoga lub Marceliusa, musi to być pierwsza akcja wykonana w tej turze - przed ewentualnymi próbami uchronienia się przed upadkiem przez pozostałych.
Działające zaklęcia:
Cito maxima (Marcel) - 3/3 tury
Kameleon (Marcel) - 3/5 tur
Inanimatus conjurus (smok Jamesa)
Energia magiczna:
Marcelius - 46/50
James - 42/50
Caradog - 40/50
Żywotność:
Marcelius - 220/260 (-5) (40 - psychiczne)
James - 208/238 (-5) (30 - psychiczne; ślepota)
Caradog - 150/205 (-10) (20 - cięte; 15 - poparzenia; 20 - tłuczone)
W razie pytań - zapraszam. <3
Kiedy Marcelius spróbował przywołać pozostałe dwie świece, w pierwszym momencie nie stało się nic – ale po chwili, która wiszącemu głową w dół akrobacie mogła wydać się wiecznością, w jego dłonie wpadła najpierw jedna, a później druga świeca. Przytrzymane w ustach pióro rozżarzyło się przyjemnym ciepłem, ogniem, którzy grzał, ale nie parzył – i od którego zajęły się zaklęte knoty, zmieniając barwę płomieni na błękitną – podobnie jak w przypadku pierwszej ze świec. Jaśniejący dookoła Zakonnika blask pojaśniał, napęczniał – lecz w tej samej chwili zareagowała też ciemność. Wrzask, który rozległ się w głowie Marceliusa, brzmiał tak, jakby to on sam krzyknął: z wściekłości, z gniewu, z niezaspokojonej potrzeby zadania bólu i zasiania zniszczenia. Światło zaczęło zbliżać się do kłębiącego się mroku, ale i cienkie, czarne jak smoła wici wyciągnęły się ku światłu, przebijając się przez nie i chwytając Zakonnika – owijając się wokół nadgarstków i dalej, sięgając przedramion i łokci, ciągnąc go ku sobie nienaturalną siłą grawitacji. Jego ciało przechyliło się, nogi nadal stabilnie trzymały belkę – ale ta drżała tak mocno, że z pewnością lada chwila miała puścić. Skóra na dłoniach i przedramionach młodzieńca stała się czarna, miał wrażenie, że zlała się z tym napierającym na blask świec mrokiem – ale co dziwne, nie chciał się jej opierać. Odpuść, puść, namawiał go cichy głos, rozlegający się wewnątrz czaszki, mieszający się z szemrzącymi szeptami w obcym języku, tym głośniejszymi im bliżej czerni się znajdował.
Caradog nie widział, co dokładnie działo się na młynie, choć gdy spoglądał w górę, wydawało mu się, że na tle jaśniejącego pośrodku konstrukcji blasku dostrzegał cień znajomej sylwetki Marceliusa – tym wyraźniejszy, im bliżej się znajdował. Patrząc na karuzelę z daleka, dostrzegał za to bez trudu opłakany stan, w jakim się znajdowała – a gdy część jednego z wagoników runęła na ziemię i roztrzaskała się tuż przy metalowej podstawie, kilka drobnych elementów przemknęło tuż obok nóg Cecila. Wyciągnięta w górę różdżka pociągnęła go w przód, ale pierwsze z rzuconych zaklęć okazało się za słabe; młodzieniec przeleciał zaledwie dwa metry, po czym spadł na ziemię i częściowo stracił równowagę. Prawe kolano ugięło się pod nim, musiał ratować się ramionami; tępy ból rozlał się po nodze, a skóra po wewnętrznej stronie dłoni zapiekła, ale pozbieranie się z betonowej alejki nie zajęło mu dużo czasu, mógł biec dalej, coraz bardziej zbliżając się do młyna. W pewnej chwili poczuł, jak świeca wysuwa mu się z kieszeni, mknąc w stronę zawieszonej kilkanaście metrów wyżej sylwetki; w panującym dookoła hałasie nie słyszał padającej inkantacji, pozostawało mu więc wierzyć, że świecę przywołał przyjaciel. Zanim zdążył rzucić zaklęcie po raz drugi, dostrzegł jeszcze Jamesa, który – trzymając się kurczowo malowanego smoka – przeciął powietrze, mknąc prosto w stronę światła. A potem różdżka Caradoga również wystrzeliła w górę, z dużą siłą ciągnąc go za sobą – w ostatniej chwili, by uniknąć połknięcia przez rozwartą paszczę cienistego, podążającego za nim węża morskiego.
Sytuacja Jamesa z każdą chwilą wydawała się coraz bardziej dramatyczna; metalowy smok, wokół którego zaciskał ramiona i nogi w niczym nie przypominał żywych koni. Rwał się chaotycznie, raz po raz zmieniając kierunek lotu, to wznosząc się w górę, to pikując w dół. Jakakolwiek magia trzymała go w powietrzu, robiła to dosyć nieudolnie; James mógł odnieść wrażenie, że zaczarowany rumak lada moment runie w dół – razem z nim. W dodatku poruszał się w zupełnych niemal ciemnościach, za jedyny punkt odniesienia mając jaśniejące w centrum młyna światło. Jego świat ograniczył się do blasków i cieni, nie widział nic poza tym – choć wyczuł moment, w którym otrzymana od Harolda Longbottoma świeca wysunęła mu się w kieszeni, żeby pomknąć w stronę wiszącej głową w dół sylwetki. Zaledwie parę sekund później plama blasku powiększyła się, bardziej jaskrawa i wyrazista, wypełniła niemal całe pole widzenia Jamesa. Smok pod nim wyrwał się ku tej jasności, czy decydując się wreszcie usłuchać swojego jeźdźca, czy zupełnie przypadkowo – nie mógł być pewien.
A później – kilka rzeczy stało się jednocześnie.
Od strony miasta zabiły dzwony, oznajmiając wybicie północy. Caradog – ciągnięty ku młynowi zaklęciem – wleciał w prosto w jaśniejący przy konstrukcji blask. Światło oślepiło go na moment, na tyle, że nie dostrzegł poziomej belki, która stanęła mu na drodze. Uderzył w nią z całej siły żebrami, co z jednej strony odebrało mu oddech, z drugiej: uchroniło przed niechybnym upadkiem na ziemię. Wąż, który podążał za Zakonnikiem, nie zatrzymał się – otwarłszy szeroko paszczę, spróbował go połknąć, podobnie, jak uczynił to wcześniej z Jamesem – ale zamiast na młodzieńca, natrafił na kulę światła. Wszyscy troje widzieliście (choć James w ograniczonym stopniu), jak kula przesuwa się najpierw przez łeb gada, przez gardło, resztę cielska – i jak w miejscu, w którym się z nim styka, cień zaczyna płonąć, jak na czarnych łuskach pojawiają się ogniste dziury, wreszcie: jak cały mrok, z którego był utkany, zwija się i szarzeje, w postaci wirujących, cienkich strzępów opadając w dół. Słyszeliście, jak wasze uszy wypełnia wycie – wściekłe, przeszywające do szpiku kości. Czerń kłębiąca się przy młynie napuchła, jej macki wyciągnęły się dalej, w ułamkach sekund oplatając płonącą błękitnym blaskiem kulę; ta zadrżała, uwięziona nagle w cienistej klatce, jakby próbując się wydostać. Wyglądało na to, że potrzeba było niewiele, żeby przechylić szalę na jedną lub drugą stronę – ale w tamtej chwili żaden z was nie miał pewności, czy światło rozerwie cieniste pręty, czy to mrok zdusi blask świec raz na zawsze. Stalowa konstrukcja młyna zatrzęsła się raz jeszcze, i w tym samym momencie zarwał się wreszcie utrzymujący Marceliusa pręt; akrobata poczuł, jak traci oparcie, jak zaczyna lecieć w dół – miał ułamki sekund na uchwycenie się czegokolwiek. Pozioma belka, na której zatrzymał się Caradog, również puściła; młodzieniec runął ku ziemi. James, na tle jaśniejącego blasku, widział to wszystko, dostrzegał obie spadające sylwetki przyjaciół; mógł spróbować złapać w powietrzu jednego z nich, ale wiedział, że znajdowali się zbyt daleko od siebie, by zdążył uchwycić oboje.
ST złapania w locie elementu konstrukcji zarówno dla Marceliusa, jak i dla Caradoga, wynosi 100. Do rzutu dodaje się podwojoną zwinność. Marcelius, ze względu na działające zaklęcie cito maxima, może się tej próby podjąć dwukrotnie.
Jeśli James podejmie się próby złapania Caradoga lub Marceliusa, musi to być pierwsza akcja wykonana w tej turze - przed ewentualnymi próbami uchronienia się przed upadkiem przez pozostałych.
Działające zaklęcia:
Cito maxima (Marcel) - 3/3 tury
Kameleon (Marcel) - 3/5 tur
Inanimatus conjurus (smok Jamesa)
Energia magiczna:
Marcelius - 46/50
James - 42/50
Caradog - 40/50
Żywotność:
Marcelius - 220/260 (-5) (40 - psychiczne)
James - 208/238 (-5) (30 - psychiczne; ślepota)
Caradog - 150/205 (-10) (20 - cięte; 15 - poparzenia; 20 - tłuczone)
W razie pytań - zapraszam. <3
Nie miał kontroli nad metalowym smokiem — choć czy dosiadając żywego konia kiedykolwiek ją miał? Czy nie była to wzajemna współpraca, wypracowany język, którymi mogli się porozumiewać? Wierzchowiec i jego jeździec. Sposób na przekazywanie jeden drugiemu i odwrotnie. Nie potrzebował ani wodzy ani siodła, by móc wskazać mu pożądany kierunek. Jakby byli po prostu jednym ciałem, jednym umysłem. Połączeni. Pod sobą nie czuł jednak bijącego serca, a zimną stal, która stopniowo musiała ogrzewać się pod jego ciężarem. Przylegał do niej kurczowo rękami i nogami, bo nie wiedział, co zrobić innego. Nie mógł go prowadzić, nie mógł zatrzymać. Nie sądził, by potrafił wykorzystać kupę żelastwa do czegokolwiek. Ale smok z wirującej karuzeli ożył i prowadził go na swoim grzbiecie, choć nie miał pojęcia, czy jego wola w jakikolwiek sposób oddziaływała na niego — w każdym razie leciał w stronę światła. Tylko je widział. Rozszerzające się powoli, coraz intensywniejsze. Jak ćma leciał do niego, w międzyczasie czując, jak spod połów płaszcza wymyka mu się szarpnięciem świeca. Nie skojarzył tego w pierwszej chwili, dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę, co się działo. Marcel. Sallow działał. Odpalał je, jedna po drugiej. Nie do końca wiedział, co się u niego działo. Nie miał pojęcia gdzie znajdował się Cecil i czy był bezpieczny. Przynajmniej z początku. Bał się, sądząc, że bałby się mniej, gdyby więcej widział. Czuł tylko szarpnięcia smoka, które wytrącały go z przekonania, że lecą prosto i stabilnie. Runął zaraz, był tego pewien. Aż w końcu plama światła rozszerzyła się zastępując ciemność całkowicie. Jakby przeszedł z jednego pokoju do drugiego. W tym istniała tylko jasność i blask, które nie mogły go oślepić, gdy był już oślepiony wcześniej. Tylko jeden punkt majaczący dramatycznie w oddali, tańczący w najjaśniejszym punkcie. A potem drugi. Cecil. Za nim pożerający go smok. Ten jednak pochłonął światło, a światło przedzierało się z jego ciemnego środka, jak promienie słońca przez ażurowe firanki. Przemknęła przez niego, paląc go od wewnątrz. To, co pozostało z cienia przypominało zaś slipki popiołu opadające z ogniska. Czy to już to? Czy to koniec? Echo dzwonów odbijało mu się w uszach coraz głośniej; okrutny przeraźliwszy wrzask wypełnił całą głowę. Odruchowo zamknął oczy, jakby przymkniecie powiek pozwoliło mu przymknąć uszy. Nic to nie dało. Świetlistą kula utknęła w cienistej klatce. Nie był pewien tego, co widział — czy obrazy były prawdziwe, czy tylko utkane z wyobraźni. Czy ślepota, której padł ofiarą tylko zniekształcały rzeczywistość. Coś, co wyglądało jak konstrukcja, wielki młyn, pękało. Strzelało. Łamało się. Waliło. A wraz z nią spadali przyjaciele. Marcel, Caradog.
— Nie!— Ale krzyk tez nic nie dał, nie miał mocy sprawczej, ginąc zapewne gdzieś w trzasku i chrzęście pękającego metalu. Obleciał go strach tak wielki, że spiął się cały, ale nie sparaliżował go. Nie. Protest wypełnił go całego; nie pozwalał, nie zamierzał do tego dopuścić. Nie, nie wyobrażał sobie tego. Nie, nie da się zostawić, nie zostawią go samego. Nie, nie przeżyje jeśli zginą. Smok leciał w stronę światła, kierował się do Marcela od samego początku. Nie zmienił kursu. Naiwnie wierzył, że może uratować ich obu. Nie miał czasu na zastanowienie, na analizę, nie traktował tego jak wyboru, choć niewątpliwie nim był. Nie intuicja, nie instynkt go pchały. To po prostu płynęło w jego krwi. Jeśli choć trochę mógł nakierować metalowego smoka pod sobą, próbował. Zapierając się nogami starał się rękami pociągnąć szyję, licząc, że głowa naturalnie będzie sterem, który obierze kierunek. Prosto pod Marcela. A potem puścił się szyi i wyprostował, wyciągając ręce, by go złapać — by stać się punktem, którego on mógł się chwycić, był akrobatą, musiał. Miał stać się nim jeszcze metalowy smok, większy, zmniejszający ryzyko minięcia się, wystarczająco duży, by mógł na niego spaść, jeśli nie zdążą się chwycić. Nie miał pojęcia o dylematach i sile, która nim próbowała zawładnąć; i której mógł ulec jeśli zabranie mu sił i woli. A potem Cecil. Iskra nadziei i prośby zatliła się w nim w ostatnim momencie — wypełniona nie wątpliwościami, lecz żalem i wyrzutami sumienia. Trzymaj się. Jeszcze sekundę, jeszcze moment.
| Podlatuję po Marcela, będę jeszcze pisać
— Nie!— Ale krzyk tez nic nie dał, nie miał mocy sprawczej, ginąc zapewne gdzieś w trzasku i chrzęście pękającego metalu. Obleciał go strach tak wielki, że spiął się cały, ale nie sparaliżował go. Nie. Protest wypełnił go całego; nie pozwalał, nie zamierzał do tego dopuścić. Nie, nie wyobrażał sobie tego. Nie, nie da się zostawić, nie zostawią go samego. Nie, nie przeżyje jeśli zginą. Smok leciał w stronę światła, kierował się do Marcela od samego początku. Nie zmienił kursu. Naiwnie wierzył, że może uratować ich obu. Nie miał czasu na zastanowienie, na analizę, nie traktował tego jak wyboru, choć niewątpliwie nim był. Nie intuicja, nie instynkt go pchały. To po prostu płynęło w jego krwi. Jeśli choć trochę mógł nakierować metalowego smoka pod sobą, próbował. Zapierając się nogami starał się rękami pociągnąć szyję, licząc, że głowa naturalnie będzie sterem, który obierze kierunek. Prosto pod Marcela. A potem puścił się szyi i wyprostował, wyciągając ręce, by go złapać — by stać się punktem, którego on mógł się chwycić, był akrobatą, musiał. Miał stać się nim jeszcze metalowy smok, większy, zmniejszający ryzyko minięcia się, wystarczająco duży, by mógł na niego spaść, jeśli nie zdążą się chwycić. Nie miał pojęcia o dylematach i sile, która nim próbowała zawładnąć; i której mógł ulec jeśli zabranie mu sił i woli. A potem Cecil. Iskra nadziei i prośby zatliła się w nim w ostatnim momencie — wypełniona nie wątpliwościami, lecz żalem i wyrzutami sumienia. Trzymaj się. Jeszcze sekundę, jeszcze moment.
| Podlatuję po Marcela, będę jeszcze pisać
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Serce biło mu jak dzwon, a oddech wstrzymywał się w piersi, gdy chwiejnie zwisał z trzeszczącej konstrukcji, czuł ryzyko, pędziło we krwi zdradliwą adrenaliną, ale nie zatrzymał się nad nim ni na chwilę, nie mógł, nie powinien, nie był w stanie, idąc po linie nie mógł wstrzymać się nagle w pół kroku, nie mógł się zawahać, bo każdy moment zawahania mógł kosztować go życie. Nie inaczej było tutaj - wiedział - nie mogli zatrzymać się w pędzie. Światło świec zdawało się odnosić oczekiwany efekt: ich blask trawił kłębiącą się czerń, spalał cień, pochłaniał pustkę, a wkrótce dać miał światło będące nadzieją na lepsze jutro. Dobrze pamiętał słowa Harolda Longbottoma. Wstrzymał oddech, gdy obok niego osunęły się większe elementy - starał się zachować czujność, która pozwoli mu odnaleźć stabilność na wypadek nieoczekiwanego. Czas ciągnął się upiornie, nim zdołał zapalić wszystkie trzy świecie tuż przy ognisku złego. Kontrastowało z jasnością świec nie tylko barwą, ale przede wszystkim pozostawianym po sobie wrażeniem.
Nawet tego najbardziej nieoczekiwanego - jasne oczy rozwarły się szerzej, gdy dostrzegł sunące ku niemu macki ciemności, słyszał krzyk, czy słyszał go naprawdę, czy ten dobiegał gdzieś z głębi jego serca? Czy to ciemność krzyczała? Czuł w niej gniew, czuł złość, ale przede wszystkim czuł zło: i mroziła go myśl, do czego to zło mogło okazać się zdolne. Ciągnęło go ku sobie. Ciągnęło brutalnie. Ciężkie bransolety utkane z cienia ciągnęły go ku śmierci. Słyszał głos, czy to był ten sam głos, który przed momentem ciągnął jego myśli ku tamtej nocy, głos szepczący do niego o piórze? Chciał mu zaufać, czuł, że powinien, ciemność wydała się nagle lekka, kusząca, mógłby po prostu rzucić się w nią - i wzlecieć. Wzlecieć, czy utonąć? Mamiła go - nie powinien ufać.
Otworzył szerzej oczy, obserwując cienistą bestię, jaką chłopakom udało się zwabić do światła - obserwując blask świec, jasność, znikającą w jego żołądku, a w końcu trawiącą ogniem przerażające monstrum - ciemność płonęło, ciemność znikała, lecz krótko mógł cieszyć się sukcesem - nie krzyknął, nie mógł, kiedy jego nogi zsunęły się z konstrukcji, zakleszczone na świecach palce nie pozwoliły mu sięgnąć konstrukcji - nie mógł ich puścić - jego ciało ruszało się jednak szybciej, nienaturalnie szybko, cieszył się świetnym refleksem na co dzień, zaklęcie cito nadawała mu możliwości przekraczające chyba ludzkie - próbował przełożyć drugą świecę między palce prawej dłoni, mniej dbając o ogień: pamiętał o nim i wiedział, że to płomień był w tym wszystkim najważniejszy, że to płomień mógł ich ocalić - ale instynkt w pierwszej kolejności chciał walczyć o życie. Coś potoczyło się inaczej, coś nagle pojawiło się obok, słyszał głos Jamesa - to był odruch, gdy wyciągał w jego kierunku ramię, usiłując zahaczyć własnym ciałem o jego, przyciągając świece do torsu Jamesa, nie mogli ich stracić. Nie mogły zgasnąć. Nie zgasły?
Nawet tego najbardziej nieoczekiwanego - jasne oczy rozwarły się szerzej, gdy dostrzegł sunące ku niemu macki ciemności, słyszał krzyk, czy słyszał go naprawdę, czy ten dobiegał gdzieś z głębi jego serca? Czy to ciemność krzyczała? Czuł w niej gniew, czuł złość, ale przede wszystkim czuł zło: i mroziła go myśl, do czego to zło mogło okazać się zdolne. Ciągnęło go ku sobie. Ciągnęło brutalnie. Ciężkie bransolety utkane z cienia ciągnęły go ku śmierci. Słyszał głos, czy to był ten sam głos, który przed momentem ciągnął jego myśli ku tamtej nocy, głos szepczący do niego o piórze? Chciał mu zaufać, czuł, że powinien, ciemność wydała się nagle lekka, kusząca, mógłby po prostu rzucić się w nią - i wzlecieć. Wzlecieć, czy utonąć? Mamiła go - nie powinien ufać.
Otworzył szerzej oczy, obserwując cienistą bestię, jaką chłopakom udało się zwabić do światła - obserwując blask świec, jasność, znikającą w jego żołądku, a w końcu trawiącą ogniem przerażające monstrum - ciemność płonęło, ciemność znikała, lecz krótko mógł cieszyć się sukcesem - nie krzyknął, nie mógł, kiedy jego nogi zsunęły się z konstrukcji, zakleszczone na świecach palce nie pozwoliły mu sięgnąć konstrukcji - nie mógł ich puścić - jego ciało ruszało się jednak szybciej, nienaturalnie szybko, cieszył się świetnym refleksem na co dzień, zaklęcie cito nadawała mu możliwości przekraczające chyba ludzkie - próbował przełożyć drugą świecę między palce prawej dłoni, mniej dbając o ogień: pamiętał o nim i wiedział, że to płomień był w tym wszystkim najważniejszy, że to płomień mógł ich ocalić - ale instynkt w pierwszej kolejności chciał walczyć o życie. Coś potoczyło się inaczej, coś nagle pojawiło się obok, słyszał głos Jamesa - to był odruch, gdy wyciągał w jego kierunku ramię, usiłując zahaczyć własnym ciałem o jego, przyciągając świece do torsu Jamesa, nie mogli ich stracić. Nie mogły zgasnąć. Nie zgasły?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Uderzenia serca odbijały się w uszach z szumem krwi w wyraźnym rytmie, jak sekundnik w zegarze odmierzającym czas. Ten stał się cenniejszy niż złoto, niż wszystko, co potrafił sobie wyobrazić. Chciałby go zatrzymać, ale nie potrafił. Wyciągając ręce w stronę spadającej sylwetki i liczył, że uda mu się go złapać lub być chwyconym. Wyraźnie odbijająca się ciemna postać na tle jasności, która wypełniała całe jego pole widzenia była wszystkim o czym myślał w jednej chwili, na oślep, nie widząc ani rąk, ani smoka, na którym siedział, ani wesołego miasteczka. Była wszystkim, co widział i co czuł w kilku uderzeniach serca. Adrenalina, która go wypełniła sprawiała, że czas zwolił. Dla niego, specjalnie dla niego, dając złudne wyraźnie, gdy w rzeczywistości uciekał jak galopujący w przestworzach hipogryf.
— Trzymaj się — powtarzał, już głośniej. Do siebie wciąż? Do Marcela? Do spadającego Cecila? Sallow spadał z góry, rozchylił szerzej ramiona, by zapewnić mu jak najwięcej miejsca. Odchylił się nieco do tyłu, łapiąc go przed sobą. Chciał go objąć jedną ręką, gdy leciał, złapać go i objąć, zamknąć pięść na jego ubraniu, Drugą zaraz wyciągnął ku smoczej szyi, by nie dać się przeciągnąć na bok, przechylić; by nie runęli w dół prosto na ziemię. Ale Cecil wciąż gdzieś był. Gdzieś spadał. Ile miał czasu jeszcze nim uderzy w beton? Czy zdążą? — Trzymaj się— powtórzył chaotycznie, zachrypniętym głosem. — Skręcaj, skręcaj! Skręcaj tam, leć tam, pikuj w dół, kurwa, leć! — Fuknął nierówno, prędko, na jednym wdechu, starając się siłami jakie miał zmusić go do zwrócenia się w stronę spadającego Blishwicka. Walczył z równowagą, przechylił się na jeszcze bardziej, chcąc balansem zmusić smoka do skrętu i skierowania się w dół, za lecącą sylwetką.
| Próbuję jeszcze jakoś dotrzeć do Cecila, więc rzucam
— Trzymaj się — powtarzał, już głośniej. Do siebie wciąż? Do Marcela? Do spadającego Cecila? Sallow spadał z góry, rozchylił szerzej ramiona, by zapewnić mu jak najwięcej miejsca. Odchylił się nieco do tyłu, łapiąc go przed sobą. Chciał go objąć jedną ręką, gdy leciał, złapać go i objąć, zamknąć pięść na jego ubraniu, Drugą zaraz wyciągnął ku smoczej szyi, by nie dać się przeciągnąć na bok, przechylić; by nie runęli w dół prosto na ziemię. Ale Cecil wciąż gdzieś był. Gdzieś spadał. Ile miał czasu jeszcze nim uderzy w beton? Czy zdążą? — Trzymaj się— powtórzył chaotycznie, zachrypniętym głosem. — Skręcaj, skręcaj! Skręcaj tam, leć tam, pikuj w dół, kurwa, leć! — Fuknął nierówno, prędko, na jednym wdechu, starając się siłami jakie miał zmusić go do zwrócenia się w stronę spadającego Blishwicka. Walczył z równowagą, przechylił się na jeszcze bardziej, chcąc balansem zmusić smoka do skrętu i skierowania się w dół, za lecącą sylwetką.
| Próbuję jeszcze jakoś dotrzeć do Cecila, więc rzucam
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
Zaczarowany młyn
Szybka odpowiedź