Ulica
Śmiertelny Nokturn to nie tylko ulica; to serce nielegalnego półświatka, ostoja życiowych wykolejeńców. To prawdziwe życie.
Gabriel Rowle biegł, ile miał tylko sił w nogach. Pilnował, aby kaptur nie spadł mu z głowy. Przez śnieg na ulicy ślizgał się na kamieniach, lecz nie przerwał biegu. Brakowało mu powoli tchu, szukał wzrokiem miejsca, gdzie mógłby przystanąć i zobaczyć, czy jest już bezpieczny. Odwracając głowę, nie zauważył Cassandry. Wpadł na nią, przez co kobieta upadła z hukiem na kamienie. Gabriel rozgląda się nerwowo wokół siebie i uświadamia sobie, że jest już bezpieczny. Oddycha z ulgą, lecz kobieta, którą przewalił, nie jest tak dobrym humorze jak on.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy! :love:
- Uważaj jak chodzisz, psubracie, ślepyś czy głuchy? - Z niesmakiem zerknęła wgłąb papierowej torby, wciąż nie wstając ze śniegu, zastanawiając się, czy wewnątrz znajdowało się jeszcze coś, co dałoby się uratować. - W nogi, padalcze, zanim klątwy zacznę miotać... - pogróżki z łatwością wypłynęły z jej ust, kiedy, nie myśląc o ich konsekwencjach, przebierała smukłymi palcami wśród leżących szkiełek; nic, naprawdę? Potłuczony i rozlany syrop dla Lisy - gdyby oczy mogły ciskać gromy, Gabriel już dawno zostałby spopielony. - Niemowa do tego... - wzdrygnęła się z niesmakiem, choć w istocie nawet nie dała mu czasu na odpowiedź; zostawiła rozkruszone szkło, kiedy jeden z odłamków przetarł jej skórę na palcu, wzdłuż dłoni spłynęła krwawa strużka, którą przetarła w przemoczoną spódnicę.
Zła to za mało, była wściekła; parszywy dzień, parszywe zakupy i parszywe uwieńczenie bezcelowego spaceru, znów została z niczym. A Lisie znów mogła skoczyć gorączka. Podpierając się nagimi, zaczerwienionymi już od zimna dłońmi o zaśnieżoną ziemię, powstała o własnych siłach, nie zabierając już ze sobą papierowej torby, łypiąc na Gabriela gadzim spojrzeniem.
Drab. Psisyn jeden!
prządką
Biegł więc, pilnując, by kaptur dokładnie osłaniał mu twarz. Biegł, ślizgając się na wilgotnym bruku. Biegł ile sił na spotkanie wątku starego jak same PBFy, przyprószonego subtelną nutką pogardliwego uważaj-jak-leziesz-patafianie; krótko mówiąc, biegł, by na kogoś wpaść. I nie musiał czekać długo, bo gdy obracał właśnie głowę, by przekonać się, że dawno zgubił pościg daleko za sobą, poczuł, jak wpada na coś całą siłą swoich dziewięćdziesięciu kilogramów i ponad stu dziewięćdziesięciu centymetrów wzrostu. Jak można się domyślić, była to siła dość znaczna. Na tyle znaczna, by kobieta odbiła się od niego jak piłeczka i padła na ziemię z brzdękiem tłuczonych butelek. Zaczerpnął oddechu, który wciąż jeszcze rwał się w piersi, gotów przeprosić i użyczyć ramienia, jednak wówczas pojął, co też ta wiedźma bełkocze pod nosem. Uniósł lekko brwi, słysząc rynsztokowy język Nokturnu w ustach młodej panienki, a potem odchrząknął, by zwrócić na siebie jej uwagę.
– Ależ starczy tych komplementów. Gwarantuję, że nie ustępuje mi panienka impertynencją – mruknął spokojnie z czarującym, nieco chłopięcym uśmiechem, najwyraźniej nieszczególnie poruszony jej pogróżkami. Ludzie Nokturnu to proste stworzenia, prosty ich język i proste dążenia. A już zdecydowanie najlepiej przemawiał do nich błysk monety. Zanim zdążyła zwymyślać mu znowu od ścierwojadów i ghulojebów i że się z gumochłonem na mózgi pozamieniał, wskazał na szyld apteki Mulpeppera i podjął: – Wejdźmy do środka, zrekompensuję straty.
A potem idź do diabła, stara wiedźmo.
- W to nie wątpię - stwierdziła, krytycznie wpatrując się w jego czarujący, chłopięcy uśmiech. Uśmiechaj się tak dalej w tej okolicy, a stracisz wszystkie zęby, paniczu. Z jej oczu zionął bezduszny chłód; Cassandra naprawdę rzadko okazywała na zewnątrz złość, zwykle kryła ją za wachlarzem niewzruszonej obojętności, bo przecież nie zależało jej na niczym. Prawie niczym - a przecież tutaj chodziło o Lisę. Dziecięce magiczne choroby bywały okropnie uciążliwe, podczas gdy jej córka przejawiała nadzwyczajną skłonność do infekcji - potrzebowała dla niej lekarstw. A ten tutaj miał jej te lekarstwa zapewnić.
Odetchnęła ciężko, ze zrezygnowaniem zarzucając kosmyk kruczych włosów za ucho, usiłując odnaleźć w sobie rezon. Na Merlina, była cała potłuczona po zetknięciu się z ziemią po przewaleniu przez tego olbrzyma; co za parszywy dzień.
- To były ostatnie syropy, jakie pan Mulpepper miał na stanie - oświadczyła kategorycznie, świdrując jego twarz spojrzeniem, jakby mając nadzieję, że tym samym wzbudzi w nim poczucie winy. Zmrużyła po kociemu mocno podkreślone węglem oczy, oskarżycielsko wskazując na potłuczone szkło i już otwierała usta, by zwyzywać go po raz kolejny... gdy po chwili się zreflektowała, łącząc fakty - gdyby całe życie odznaczała się tak ogromnym brakiem przezorności, jak w tym momencie, przynajmniej od kilku lat byłaby już martwa. - Śledzą cię? - Wciąż patrzyła wprost w jego oczy; w cokolwiek się wplątał, dość jej było kłopotów - nie potrzebowała dodatkowo goniących go wierzycieli, aurorów, poborców podatkowych ani innej zarazy. Niewiele myśląc, szarpnęła go za ramię z zamiarem zaciągnięcia go za zakręt w jedną z węższych uliczek, nie powinni prowadzić tej rozmowy na widoku, jeśli był pochłonięty ucieczką na tyle mocno, by nie dostrzec przed swoją gębą jej zacnej osoby.
prządką
Trzask w jednej bocznych uliczek sugerujący, że ktoś rozbił butelkę zatrzymał ją tylko na chwilę. Zerknęła w stronę ciemnego przesmyku między budynkami i po prostu ruszyła dalej, ignorując wrzaski i lamenty pijanego człowieka zapewne opłakującego utracony alkohol. Przez chwilę na jej twarzy można było odczytać coś na wzór złości. Może pogarda? Może owa sytuacja coś, lub kogoś jej przypomniała? Nie ma chyba większego sensu się nad tym zastanawiać, bo owy wyraz zniknął równie szybko, jak jakiekolwiek jej zainteresowanie pijakiem.
Pod koniec jednej z uliczek zatrzymała się, najwyraźniej nad czymś rozmyślając. Wybierając drogę między krótszą, a bardziej bezpieczną? Albo rozważając zmianę planów? Cokolwiek postanowiła, kilka kroków dalej, skręciła w lewo, jeszcze bardziej przyspieszając kroku.
- Wiesz że to niebezpieczne miejsce o tej porze? Gdzie są twoi rodzice?
Mówił to niemal szeptem. Jej rodzice musieli być strasznymi idiotami, skoro puścili tu dziecko same. Zacisnął bardziej usta oczekując odpowiedzi, mając nadzieję że dziewczynka się nie wystraszy. Zachowywał odpowiednią odległość.
Jej chuda, zaczerwieniona zimnem dłoń mocniej zacisnęła się na trzymanym w rękawie przedmiocie. Do Char powoli zaczęła docierać niecierpliwość związana z wszechogarniającym zimnem. Cofnęła się o krok, nie spuszczając z mężczyzny spojrzenia.
- Podobno nie ma miejsc bezpiecznych po północy. Zaraz tu będą, zatrzymało ich coś na chwilę. - kłamstwo wydawało jej się bardziej odpowiednim wyjściem, niż zignorowanie człowieka, który zapewne posiada różdżkę i, jeśli już zwrócił na nią uwagę, mógłby ją bardzo łatwo zatrzymać.
Po lekkim namyśle cofnęła się o krok, rozglądając dookoła, zapewne w poszukiwaniu jakiejś znajomej twarzy, po czym chyba zdecydowała się na inną trasę i zaczęła w jej stronę wycofywać.
- Nie masz sie czego bać. Niewątpliwie każde miejsce nie jest tak bezpieczne po północy... Ale jest to Nokturn.
Mówił inaczej niż zwykle, głównie ze względu na wiek dziewczynki i z uwagi na sytuacje. Ton był szlachetny lecz nie wyniosły. Nie uśmiechał sie ale nie próbował spopielić jej wzrokiem mimo wszystko. Delikatnie sie pochylił by spojrzeć na nią uważnie. Zwrócił uwagę na przedmiot który kurczowo trzymała w dłoni, ale zignorował to.
- Na pewno nie jest ci za zimno?
Mu nie było, był całkiem odporny na zimno choć płaszcz założył bo nie chciał się pochorować, choć Will był raczej zahartowanym człowiekiem. W oczach szło o dziwo dostrzec emocje, konkretnie, troskę. Mimo wszystko dla niej to nie było przyjazne środowisko. Poza tym, w duchu miał nadzieję że tylko tu sie przypałętała, że tu nie mieszka. Rzadko był taki troskliwy, ale... Po prostu. To nie było miejsce gdzie powinna przebywać. I nie wierzył że gdzieś tam są rodzice.
- Kim jesteś?
Spytała wprost. Jej głos nie zdradzał lęku, choć wyraźnie była ostrożna. Lata spędzone w takim miejscu uczą tego typu zachowań - szczególnie, kiedy jesteś kompletnie bezbronny w kontakcie z czarodziejami. Nie spuszczała z niego wzroku, jakby miała szansę prześwidrować jego czaszkę i odczytać intencje. Może być po prostu uprzejmym człowiekiem, który się tu przypałętał. Ale wcale nie musi.
Zignorowała pytanie o zimno - była przemarznięta i nie mogła się doczekać, aż dotrze do zamkniętego pomieszczenia. Może i w jej domu nie grzeją za mocno, czasem prawie wcale, ale chociaż ściany dają ochronę przed mroźnym wiatrem. Zdecydowanie lepszą, niż stary, lichy płaszcz nieprzystosowany do zimy. Mimo to zainteresowanie i troska mężczyzny wzbudziło jej podejrzliwość.
Wydawał jej się zbyt bezpośredni. Zbyt pewny siebie. Zbyt... no właśnie - zbyt zainteresowany. Nawet milsze osoby, jakie znała w tym miejscu nie siliły się na podobne ciepło i troskę. Co, jeśli za miłym wyrazem twarzy i uprzejmym tonem kryje się coś złego?
- Nie jesteś stąd. Czego tu szukasz? - dopytała. Chciała wiedzieć, z kim ma do czynienia. Jednocześnie znów odrobinkę - zaledwie kilka kroków się cofnęła, zaciśniętą dłoń chowając powoli za plecami.
- Aurorem.
Odpowiedział na jej pytanie spokojnym, delikatnym tonem. Rozumiał że zbyt łatwo zaufania dziewczyny nie dostanie. Rozumiał to. Po chwili milczenia odrzekł spokojnym tonem
- Zapewniam cienże nie zamierzam tobie nic zrobić. Zwyczajne patrolowanie tematu.
Odetchnął głębiej patrząc na rudowłosą dziewczynkę. Gdyby zobaczył ją kiedyś na salonach łeb by dał uciąć że jest od Weasleyów. Rude włosy, piegi, ogólnie cała jak chodzi o wygląd wpasowywała się w obraz stereotypowego Weasleya. To jedno jest niemalże pewne. Lekko go zasmucił fakt że upewnił sie na temat tego że ona tu mieszka. Że jest stąd. Po chwili odrzekł
- Nie zamierzam ciebie skrzywdzić.
Widać było po nim że słowa są szczere. Poprawił swoje włosy i patrzył na nią uważnie. Miał nadzieje że przestanie sie zaraz bać. Oby. Chciał tylko jej pomóc.
Stwierdziła tym samym, bezemocjonalnym tonem. W końcu jednak pozwoliła sobie na nieznaczny uśmiech. Nie zaufała mu do końca, co oczywiste. Nóż, którego rękojeść spoczywała w dłoni dziewczyny nadal nie wysunął się z rękawa, ale też na pewno nie zostanie schowany. Można stwierdzić, że Charlotte uwierzyła nieznajomemu, ale zasada ograniczonego zaufania jest najcenniejszą z zasad ludzi, którzy zamierzają dożyć starości.
- Nie łamię prawa, chodząc ulicami. I chyba nic mi nie grozi. Nie więcej, niż każdemu co noc w tym miejscu. Potrafię sobie poradzić. - znów lekki uśmiech. Tylko przez chwilę. Nie cofała się już i nie kombinowała, jak uciec, choć mróz zdecydowanie zachęcał ją do ruszenia w stronę domu. - Możesz zaliczyć dobry uczynek na dziś odprowadzając mnie jeśli chcesz. Ja w każdym razie ruszam, to nie jest pogoda na nocne pogawędki. - dodała, zerkając w uliczki, najwidoczniej znów wahając się przy wyborze "dłuższa, czy bardziej niebezpieczna", po czym po prostu ruszyła przed siebie. Niezbyt szybko - nie chcąc mimo wszystko na zbyt długo stracić z oczu rozmówcy.
- Nie widziałam do tej pory patroli na Nokturnie. - odezwała się po chwili, bo faktycznie trochę ją to zdziwiło. Do tej pory uważała to miejsce za zapomniane przez Boga, państwo i prawo. I wszystko, co może sprawować władzę, lub opiekę. Może coś się stało w okolicy?
- Jeśli miałbym byc szczery... Tak. To miejsce jest zapominane. Ale od czasu do czasu kontrolujemy.
Zawsze bawiło go to nagłe zwijanie interesu gdy tylko on zjawił sie na horyzoncie. W zasadzie chyba nawet jedną czy dwie osoby zapuszkował niegdyś raczej dawno. Szedl obok dziewczyny spokojnym krokiem, acz jak zwykle dystyngowanym. Gdy szli po chwil8 spojrzał na nią
- Jak masz na imię? Nie musisz mówić.
To dodał. Nie wymuszał tego na niej, nie widzkał do tego powodu. Żadnego. Choć byłoby mimo wszystko miło, wolał wiedzieć jak zwie się jego rozmówca rzecz jasna. Choć teraz po prostu chciał mieć pewność że dziewczynka do domu wróci bezpieczna, w całości. A z tym na Nokturnie bywało różnie.
Przedstawiła się. Szła szybkim krokiem. Znów rozglądała się, mijając ciemniejsze zakamarki. Szła szybko, chcąc się rozgrzać, jej drobne ciało dygotało już z zimna. Co chwila jednak jej spojrzenie wracało do nieznajomej osoby. Dość szybko doszła do wniosku, że auror zwyczajnie nudzi się przy patrolu, lub wywołała w nim po prostu instynkt opiekuńczy, czy coś w tym rodzaju. O ile tak faktycznie jest... cóż, przynajmniej bezpieczniej dotrze do domu.
- Mam nadzieję, że nie jesteś psychopatą. Do tej pory twierdziłam, że ufni ludzie i idioci szybko umierają. Smutno byłoby odkryć, że sama jestem jednym, lub drugim. - jej ton wskazywał na to, że nie mówi poważnie. Raczej chciała czymś zapełnić ciszę narastającą między nimi. Dość naturalną jako, że byli sobie całkowicie obcy, nie znali się i nie mieli wspólnych tematów. Pozostało więc mówienie czegokolwiek przez najbliższych kilka minut.
Idąc, Char starała się zbyt mocno nie reagować na to, co dzieje się dookoła. Nie okazywać lęku. Nie patrzeć na kłócących się ludzi, dziwne osoby sprzedające cholera-wie-co-ale-na-bank-nielegalne, wrzaski w oddali. Patrząc w niewłaściwą stronę łatwo ściągnąć na siebie problemy. Z drugiej strony jeśli problemy są blisko, lepiej je widzieć.
- Młodo wyglądasz. Wysyłają tu początkujących? To jakiś chrzest bojowy?
Dodała po dłuższej chwili.
Również, dla zasady się przedstawił. Lotta... Charlotte? Chyba od tego musiało być to zdrobnienie. Chyba. Na jej whrażenie nadziei że nie jest psychopatą odrzekł
- Nie jestem. Nie musisz sie martwić o swoje życie.
Odrzekł spokojnym tonem idąc spokojnie obok młodej dziewczyny. Tak, wzbudziła wbrew pozorom nawet często okazywany instynkt rodzicielski, dlatego mówił znacznie przystępniejszym językiem aniżeli zwykle. Słysząc jej uwagę odnośnie wyglądu w duchu zachochotał. Odrzekł jedynie
- Możnaby było uznac to za komplement. Nie brakuje mi dużo do wieku 30 lat.
Bo 28 lat to niemal 30, no ale co tam. Zdawał sobie sprawę że młodo wyglądał, ale mu to nie sprawiało problemów. Jak go wrogowie lekceważyli, tylko ułatwiali mu robotę. Zresztą pn sam nawet lubił swój wygląd toteż nie widział powodu by być na to zdenerwowanym.
Nawet jeżeli lord Selwyn owych kłopotów nie szukał, to one znalazły jego; zza zakrętu jednej uliczek dobiegł ich dźwięk zbliżających się, ciężkich kroków. Jak zaraz się okazało, stąpanie buciorów pochodziło od trzech rosłych mężczyzn o raczej nieprzyjemnej aparycji. Awanturnicy zbliżali się coraz szybciej i łatwo było się domyślić, że nie mieli dobrych intencji. Otoczyli Charlotte i Selwyna, łypiąc na nich spode łba.
- Różdżki na ziemię, galeony na wierzch - warknął jeden z nich, lecz zanim ktokolwiek zdążył zareagować, drugi drab zabrał głos.
- Ej, tego to ja kiedyś tu widziałem, jest aurorem - powiedział nieprzyjemnym basem, wskazując głową Selwyna. Dostrzegli to jego towarzysze i nie omieszkali podejść bliżej, co nie wyglądało bezpiecznie. - Wiesz, co na Nokturnie spotyka pałętających się aurorów? - mówił dalej mężczyzna, brzmiąc chrapliwie i bardzo pogardliwie. - Łomot.
W otwartej walce William i Charlotte nie mieliby szans, na szczęście udało im się zbiec w stronę ulicy Pokątnej. Pewne jest jedno - trzech recydywistów dało Selwynowi nauczkę, że w niektóre rejony lepiej się nie zapuszczać.
| William - na przyszłość zaznajom się z mechaniką poruszania się po Nokturnie. Wejście na ulicę powinno być w Twoim przypadku poprzedzone rzutem kością.
Tę ingerencję Mistrza Gry potraktujcie jak nauczkę - następnym razem z nieprzestrzegania regulaminu wyciągnięte zostaną poważniejsze konsekwencje.
Jeżeli chcecie kontynuować swój wątek, zapraszam na ulicę Pokątną.