Liquid Paradise
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Liquid Paradise
Jako jeden z lepiej znanych lokali czarodziejskiego Londynu, "Liquid Paradise" cieszy się stosunkowo stałą klientelą i dobrą renomą. Pośród gości, będących w znakomitej większości przedstawicielami szeroko pojętej klasy średniej, nierzadko można dostrzec członków arystokracji czy też zwykłej klasy wyższej, dla których specjalnie wydzielono osobną część dużej sali, wybitnie pilnując, aby nie zawędrował do niej ktokolwiek niepowołany. Wysoko urodzonym często przypisuje się swoiste polowania na wschodzące gwiazdy, które można by wziąć pod swój patronat - "Paradise" słynie z występów na żywo, dawanych zwykle przez niemal całkowicie nieznanych (acz uprzednio dokładnie sprawdzonych!) artystów. Niejedna wielka osobistość współczesnego świata muzycznego przyznaje, że swoje pierwsze kroki do sławy stawiała właśnie w tym miejscu. Dla zwalczenia wrażenia nadmiernej podniosłości, przed wspomnianą sceną rozciąga się parkiet, na którym spragnione zabawy pary mogą do woli wywijać w tańcu. Z reguły jest on w większości zajęty przez młodych tancerzy, będących świeżo upieczonymi absolwentami Hogwartu. Rzadko kiedy, ba, właściwie nigdy nie widuje się tu w akcji jakichkolwiek arystokratów.
Z samą nazwą lokalu wiąże się też pewna legenda, która stale przyciąga coraz więcej osób. Otóż wielu zakłada, iż "Liquid Paradise" ma bezpośrednie powiązanie z Felix Felicis, którego kilka złotych kropel ma być rzekomo dodawane do co droższych z drinków, jakie się tu serwuje. Oczywiście jest to dalekie od prawdy, tym niemniej efekt placebo już niejednemu gościowi zawrócił w głowie na tyle, że rzeczywiście przez pewien czas jego życie nabrało trochę radości i powodzenia.
Z samą nazwą lokalu wiąże się też pewna legenda, która stale przyciąga coraz więcej osób. Otóż wielu zakłada, iż "Liquid Paradise" ma bezpośrednie powiązanie z Felix Felicis, którego kilka złotych kropel ma być rzekomo dodawane do co droższych z drinków, jakie się tu serwuje. Oczywiście jest to dalekie od prawdy, tym niemniej efekt placebo już niejednemu gościowi zawrócił w głowie na tyle, że rzeczywiście przez pewien czas jego życie nabrało trochę radości i powodzenia.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:15, w całości zmieniany 1 raz
Nawet po tylu latach nie potrafiła pogodzić się ze stratą drugiego człowieka, nawet jeśli był zły, miał nieczystą krew, nadal traktowało to jako jedną z porażek, z której ciężko się podnieść. Pracowanie na oddziale Urazów Pozaklęciowych było sprawdzianem dla naruszonej już psychiki. Sądziła, że obcowanie ze śmiercią pomoże jej uporać się z tym, co przeszła jako dziecko. Niestety, myliła się. Śmierć ciągle miała ten sam nieprzyjemny wydźwięk. Nie potrafiła być zła na świat, stawała się coraz bardziej obojętna, a przez to dni nie różniły się od siebie. Freya wierzyła w ideologię, w której uczestniczyła razem z Morgoth, jednak i do niej miała wątpliwości. Potrzebowała zewnętrznej siły. Tylko ta zdoła posklejać rozbitą w tysiące kawałków duszę. Brat nie dawał rady, chociaż bardzo się starał. Obydwoje złość i brak wiary w sprawiedliwość świata przenosili w zło. Uczyli się czarnej magii, dokładnie tego jak zranić kogoś i zabrać mu szczęście. Bo ani on, ani Freya nie byli. Duży udział w szukaniu odpowiedzi na wiele pytań życiowych miał Morgoth. Nie mieli zbyt wiele chwil, aby pogłębić swoją relacje. W szkole mijali się na korytarzach z dystansem. Chociaż Freya pamiętała go z Nokturnu, bała się podejść do szlachcica i rozmawiać z nim jak z kolegą z domowego podwórka. Tata zawsze ostrzegał ją przed błękitną krwią, ta podobno od wielu lat zawsze była bezwzględna, a dobre serce nigdy nie było spotykane. Dopiero gdy obydwoje zobaczyli się na jednym ze spotkań Rycerzy, Freya zrozumiała, że nie powinna obawiać się Morgoth’a. Częściej do niego podchodziła, odważając się na krótką niezobowiązującą rozmowę. Nawet w szpitalu nie chciała przejść obok niego obojętnie. Od rodziców nauczyła się, że nigdy nie można wrócić do danej chwili, a decyzje trzeba podejmować spontanicznie. Nawet myślodsiewnie nie odwzorowują wspomnień tak jakby chciała. Brakowało jej poczucia bliskości rodziców, całusów w czoło i podkładaniu czekoladek koło poduszek tak, aby mama nie zauważyła.
- Dostałeś paczkę ode mnie? - spytała, gdy zajęli miejsca. Pamiętała, że jeszcze kilka dni temu były urodziny Morgoth’a, więc zrobiła dla niego rękawiczki i skarpetki na drutach. Nie mogła pozwolić sobie na drogie prezenty, ale w robótkach zawsze oddawało się cząstkę siebie. Wiedziała, że szlachcica na pewno stać na wyrafinowane ciuchy od projektanta, ale późnymi wieczorami ciepło bijące od wełny było niezastąpione. Zmarszczyła brwi na śmiałe mówienie o Nokturnie.
- Zadbali o ciebie, potrzebujesz jeszcze mojej pomocy? – Troszczyła się o niego, bo nie raz i nie dwa uzdrawiała Rycerzy. Ich zdrowie było w jej interesie. Freya czuła się zobowiązana. Oprócz hipnozy magia lecznicza była jej konikiem. Nie mogła pomóc Rycerzom swoją siłą, szybkością czy zaskakującą znajomością czarnej magii. „Nieporozumienie na Nokturnie” nie brzmiało dobrze. Nokturn był paskudnym miejscem. Freya już po śmierci rodziców chciała się wyprowadzić z tego przeklętego mieszkania, ale nie mogłaby zostawić brata. Nie miała nikogo więcej z najbliższej rodziny, a nie mogła zapukać do drzwi jednego z Rycerzy. Wtedy było za wcześnie, jeszcze ich nie znała. Przyjemne ciepło wnętrza restauracji rozchodziło się po zmarzniętej skórze. Freya potarła dłońmi uda, potrzebując dodatkowego rozgrzania.
- Przynajmniej mamy okazję wypić za twoje zdrowie – uśmiechnęła się nikło, bijąc się z myślami. Czy naprawdę powinna zgadzać się na obiad ze szlachcicem w takim miejscu? Oparła się o krzesło plecami i wpatrywała się zainteresowana w mężczyznę.
- Co się ze mną działo? – spytała zdziwiona – Uzdrowiciel nie ma życia poza szpitalem – próbowała zażartować. Założyła nogę na nogę, rysując opuszką palca na obrusie jakieś niewyraźne znaki – Rzadko mnie odwiedzasz, chociaż może to i lepiej. Może zamiast w szpitalu powinniśmy mieć zwyczaj zajadania i zapijania stresu
- Dostałeś paczkę ode mnie? - spytała, gdy zajęli miejsca. Pamiętała, że jeszcze kilka dni temu były urodziny Morgoth’a, więc zrobiła dla niego rękawiczki i skarpetki na drutach. Nie mogła pozwolić sobie na drogie prezenty, ale w robótkach zawsze oddawało się cząstkę siebie. Wiedziała, że szlachcica na pewno stać na wyrafinowane ciuchy od projektanta, ale późnymi wieczorami ciepło bijące od wełny było niezastąpione. Zmarszczyła brwi na śmiałe mówienie o Nokturnie.
- Zadbali o ciebie, potrzebujesz jeszcze mojej pomocy? – Troszczyła się o niego, bo nie raz i nie dwa uzdrawiała Rycerzy. Ich zdrowie było w jej interesie. Freya czuła się zobowiązana. Oprócz hipnozy magia lecznicza była jej konikiem. Nie mogła pomóc Rycerzom swoją siłą, szybkością czy zaskakującą znajomością czarnej magii. „Nieporozumienie na Nokturnie” nie brzmiało dobrze. Nokturn był paskudnym miejscem. Freya już po śmierci rodziców chciała się wyprowadzić z tego przeklętego mieszkania, ale nie mogłaby zostawić brata. Nie miała nikogo więcej z najbliższej rodziny, a nie mogła zapukać do drzwi jednego z Rycerzy. Wtedy było za wcześnie, jeszcze ich nie znała. Przyjemne ciepło wnętrza restauracji rozchodziło się po zmarzniętej skórze. Freya potarła dłońmi uda, potrzebując dodatkowego rozgrzania.
- Przynajmniej mamy okazję wypić za twoje zdrowie – uśmiechnęła się nikło, bijąc się z myślami. Czy naprawdę powinna zgadzać się na obiad ze szlachcicem w takim miejscu? Oparła się o krzesło plecami i wpatrywała się zainteresowana w mężczyznę.
- Co się ze mną działo? – spytała zdziwiona – Uzdrowiciel nie ma życia poza szpitalem – próbowała zażartować. Założyła nogę na nogę, rysując opuszką palca na obrusie jakieś niewyraźne znaki – Rzadko mnie odwiedzasz, chociaż może to i lepiej. Może zamiast w szpitalu powinniśmy mieć zwyczaj zajadania i zapijania stresu
Gość
Gość
Morgoth niemal czuł jak przedostatnia noc weszła mu pod skórę i nie chciała opuścić. Zupełnie jakby dalej znajdował się nad morzem, a sól przesiąkła do jego krwi. Nie mógł się też pozbyć krwi, którą miał na rękach. Cóż. Byli z Freyą w tym podobni - spotykali się ze śmiercią. Yaxley nie mógł policzyć na palcach jednej ręki ile trupów przyszło mu oglądać tylko w ostatnim miesiącu, a co dopiero teraz gdy Czarny Pan odwołał swoje zadania i postanowił przeprowadzić test pomiędzy swoimi poplecznikami? Nie miał zamiaru być bierny w stosunku do tego wyzwania. Skoro tak - niech i tak będzie. Jedną część swojego zadania już zdobył. Co czekało go dalej? Powoli plan rozwijał się w głowie młodego Rycerza. Zastanawiał się czy Freya również zamierzała się tego podjąć, co byłoby dla niego zaskoczeniem. Chociaż z drugiej strony wolałby, żeby tego nie robiła. Nie chodziło o to, że się martwił, chociaż wizja kobiety, która staje do walki z czarodziejem nie był mu w smak. Sam zastanawiał się dalej jak to się stanie, że zdobędzie krew jednorożca... Miałby stanąć naprzeciwko tych ukochanych przez Rosalie zwierząt i po prostu zaszlachtować? Konie były jednymi z wdzięczniejszym stworzeń na ziemi, a jednorożec w końcu należał do ich rodziny... Ale czego się nie robiło dla sprawy? Jeśli tak miało być, zrobi to. W końcu cóż to było? Jedno istnienie dla tak szerokiej i upragnionej idei? Chyba ludzkość jak i on sam mogli podjąć to ryzyko.
Spojrzał spod pochylonej lekko głowy na swoją towarzyszkę. Ciekawe co by powiedziała, gdyby dowiedziała się, co chodziło mu po głowie? Cokolwiek sądziła na jego temat, miało pozostać to dla niej samej. Sam Morgoth oczywiście że kojarzył ją z Hogwartu i Nokturnu. I chociaż wiedział, że jakiekolwiek głębsze relacje z osobami niższego urodzenia były niemożliwe, tak znajomość z nimi często byłą o wiele bardziej cenna od niektórych szlachciców. Ci byli zniszczeni zapatrzeniem w siebie, nie pojmowali wartości jaka szła za pracą, poświęceniem, bo wszystko zdobywali w bardzo prosty sposób. Czystokrwiści posiadali jednak samozaparcie. Nie wszyscy znali łatwe życie, a to ich równocześnie przeklinało jak utwardzało. Nie inaczej było właśnie z Freyą. Ich rozmowy stały się tym częstsze im więcej razy spotykali się wśród Rycerzy Walpurgii.
Na pytanie zadane przez kobietę przejechał dłonią po zaroście, obserwując przez chwilę wino, które zostało im przyniesione. Nie bywał tu często, ale wiedzieli co lubił i co było odpowiednie dla jego wizyty tutaj.
- Nie przeglądałem jeszcze urodzinowej poczty.
Wybacz, Freya, ale nie mogłem na nią patrzeć.
- Ale nie wątpię, że ją tam znajdę - dodał, rzucając jej spojrzenie trudne do odszyfrowania. Wiedział jednak że wyśle do niej sowę z podziękowaniami, gdy znajdzie ową paczkę wśród lawiny innych, które zapewne odda służbie. Nie potrzebował tych rzeczy. Jedynie podarunki od najbliższych miały znaleźć się w jego komnatach. I ten od Dolohov skoro wiedział, że też tam był. Morgoth nie miał w zwyczaju mówić co działo się w jego wnętrzu. Przeżywał to w pojedynkę i raczej nie miało się to zmienić. Słysząc jej kolejne słowa, badał przez chwilę spojrzeniem jej twarz, aż w końcu się odezwał jednym słowem:
- Nie.
Podziękował kobiecie, zdając sobie sprawę, że jego zewnętrzny chłód wyostrzył się przez ostatnie wydarzenia i zapewne on tego nie miał dostrzegać, tak osoby w jego towarzystwie już tak. A na pewno te które znały go dłużej. W końcu dla reszty dalej był tym niedostępnym i wycofanym lordem Yaxley'em.
- Nie sądzę, żeby to było możliwe - odpowiedział jej, równocześnie zdając sobie sprawę jak zabrzmiało to w jej ustach. Zdawał sobie sprawę z tego co się działo dookoła nich, ale nie zważał na to. I może później miał coś usłyszeć, tak nie interesowało go nic związanego z szeptami ludzi. Jeszcze tego by brakowało, żeby miał się nimi przejmować. - Wyjeżdżam.
Spojrzał spod pochylonej lekko głowy na swoją towarzyszkę. Ciekawe co by powiedziała, gdyby dowiedziała się, co chodziło mu po głowie? Cokolwiek sądziła na jego temat, miało pozostać to dla niej samej. Sam Morgoth oczywiście że kojarzył ją z Hogwartu i Nokturnu. I chociaż wiedział, że jakiekolwiek głębsze relacje z osobami niższego urodzenia były niemożliwe, tak znajomość z nimi często byłą o wiele bardziej cenna od niektórych szlachciców. Ci byli zniszczeni zapatrzeniem w siebie, nie pojmowali wartości jaka szła za pracą, poświęceniem, bo wszystko zdobywali w bardzo prosty sposób. Czystokrwiści posiadali jednak samozaparcie. Nie wszyscy znali łatwe życie, a to ich równocześnie przeklinało jak utwardzało. Nie inaczej było właśnie z Freyą. Ich rozmowy stały się tym częstsze im więcej razy spotykali się wśród Rycerzy Walpurgii.
Na pytanie zadane przez kobietę przejechał dłonią po zaroście, obserwując przez chwilę wino, które zostało im przyniesione. Nie bywał tu często, ale wiedzieli co lubił i co było odpowiednie dla jego wizyty tutaj.
- Nie przeglądałem jeszcze urodzinowej poczty.
Wybacz, Freya, ale nie mogłem na nią patrzeć.
- Ale nie wątpię, że ją tam znajdę - dodał, rzucając jej spojrzenie trudne do odszyfrowania. Wiedział jednak że wyśle do niej sowę z podziękowaniami, gdy znajdzie ową paczkę wśród lawiny innych, które zapewne odda służbie. Nie potrzebował tych rzeczy. Jedynie podarunki od najbliższych miały znaleźć się w jego komnatach. I ten od Dolohov skoro wiedział, że też tam był. Morgoth nie miał w zwyczaju mówić co działo się w jego wnętrzu. Przeżywał to w pojedynkę i raczej nie miało się to zmienić. Słysząc jej kolejne słowa, badał przez chwilę spojrzeniem jej twarz, aż w końcu się odezwał jednym słowem:
- Nie.
Podziękował kobiecie, zdając sobie sprawę, że jego zewnętrzny chłód wyostrzył się przez ostatnie wydarzenia i zapewne on tego nie miał dostrzegać, tak osoby w jego towarzystwie już tak. A na pewno te które znały go dłużej. W końcu dla reszty dalej był tym niedostępnym i wycofanym lordem Yaxley'em.
- Nie sądzę, żeby to było możliwe - odpowiedział jej, równocześnie zdając sobie sprawę jak zabrzmiało to w jej ustach. Zdawał sobie sprawę z tego co się działo dookoła nich, ale nie zważał na to. I może później miał coś usłyszeć, tak nie interesowało go nic związanego z szeptami ludzi. Jeszcze tego by brakowało, żeby miał się nimi przejmować. - Wyjeżdżam.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Prawdopodobnie nie wyglądał dziś tak dostojnie, jak zazwyczaj. Prawdopodobnie jeśli wieści o jego zachowaniu dotrą do nestora rodu, zostanie wydziedziczony w trybie natychmiastowym. A przynajmniej wezwany na dywanik i zbierze opieprz jak nieopierzony bachor. Najwidoczniej jednak nie obchodziło to Thomasa Yaxleya najmocniej, kiedy koślawym krokiem mijał próg Liquid Paradise. Pochylił się jeszcze, przysuwając dłoń do ust. Był cholernie świadom własnego upodlenia i spojrzeń skierowanych w jego stronę. Jeśli porzyga się w tej chwili na podłogę, jedynie pogorszy tę nędzną sytuację. Nie potrafił jednak nie mieć tego po części gdzieś. Miał ochotę wyrzygać wszystkie pieprzone emocje, jakie nim targały. Nie był trzeźwy już od dwóch dób i spał między nimi dość niewiele. Nie wiedział, co zrobi, kiedy wróci do domu, do swojej niewiernej żony. Czy wyrzuci ją z domu? Dla niej hańba, ale dla niego? Będzie rogaczem między wszystkimi i wszyscy się dowiedzą. I będzie sam, a przecież zdążył pokochać tę idiotkę.
I im więcej znów o tym myślał, tym więcej miał ochotę pić, wykonał więc kilka bardziej tanecznych, niż by tego chciał i bardziej bezwładnych, niż powinny być kroków w stronę baru. Goście obserwując go odruchowo odsuwali się, żeby w razie upadku nie oberwać jego bezwładnym ciałem, lub czymś jeszcze gorszym, gdyby jego żołądek jednak skapitulował. Nawet barman ostrożnie odsunął szkła na bok.
- Nie-faszne czeho. Mosmeho. Szefy sfaliło snóh. Dafaj. A fotem fróse do tej sz-szszszmafy. - wybełkotał najwyraźniej jak tylko był w stanie.
I im więcej znów o tym myślał, tym więcej miał ochotę pić, wykonał więc kilka bardziej tanecznych, niż by tego chciał i bardziej bezwładnych, niż powinny być kroków w stronę baru. Goście obserwując go odruchowo odsuwali się, żeby w razie upadku nie oberwać jego bezwładnym ciałem, lub czymś jeszcze gorszym, gdyby jego żołądek jednak skapitulował. Nawet barman ostrożnie odsunął szkła na bok.
- Nie-faszne czeho. Mosmeho. Szefy sfaliło snóh. Dafaj. A fotem fróse do tej sz-szszszmafy. - wybełkotał najwyraźniej jak tylko był w stanie.
I show not your face but your heart's desire
Nie było nawet czwartej popołudniu, a najwyraźniej jednemu z jego dalekich kuzynów zachciało się znieważyć kompletnie nazwisko Yaxley równocześnie okazując kompletny stan upojenia alkoholowego. Tego się Morgoth nie spodziewał. Nie dlatego że nie darzył krewniaka jakąkolwiek sympatią czy innym uczuciem. Thomas Yaxley był typowym przedstawicielem rodu nazywanego Lekkomyślność. Od dziecka wiadomo było, że odziedziczył więcej cech po rozbrykanej i na pewno niewychowanej matce, która pochodziła z rodziny Macmillan. Szkoccy narwańcy nie przykładali zbyt wielkiej uwagi na wychowanie swoich pociech, a Blynd Macmillan równocześnie przeniosła to na swojego jedynego syna. Wżenek w ten odstający od wszystkiego w co wierzyli Yaxley'owie ród był naprawdę niespodziewaną sytuacją. Ale jeśli miało się umierającego męskiego członka rodziny tak poważnej i szanowanej, trzeba było zadziałać. A bezdzietna wdowa po Parkinsonie nadawała się najlepiej. Szybki ślub bez większej ceremonii odbył się w sypialni chorującego mężczyzny, który praktycznie jedną nogą był w grobie. A jednak spłodził potomka - Thomasa Yaxley'a, za którego cały ród musiał się wstydzić od zawsze. Nic dziwnego więc że nie zapraszano go z matką na większość uroczystości.
Może właśnie dlatego Thomas Yaxley wziął sobie za żonę swoją daleką kuzynkę również z rodu matki? Nie posiadał większego bogactwa prócz nazwiska, które plamił. Jak w tym momencie. Morgoth poczuł wpierw odór kilkudniowej ognistej, a potem podążył spojrzeniem za wzrokiem swojej towarzyszki. Skrzywił się na widok krewniaka, po czym od razu wstał.
- Wybacz, Freyo. Ale nie mogę zostać dłużej. Jeszcze raz cię przepraszam - powiedział, skłoniwszy się i przeszedł w stronę baru, gdzie znajdował się Thomas. Podszedł spokojnie i stanął zaraz obok mężczyzny. Wystarczyło, że spojrzał na gości znajdujących się blisko nich, a ulotnili się czym prędzej, wiedząc, że lepiej nie narażać się Yaxley'om. A na pewno nie dziecku nowego nestora. Barman również odszedł, a w oddzielnej salce zapanowała cisza. - Chcesz być częścią tej rodziny... A przychodzisz tu i wyglądasz jak worek bokserski - umilkł na chwilę, nie odrywając spojrzenia od zapijaczonej twarzy dalekiego kuzyna. - Więc pytam... Co teraz zamierzasz?
Może właśnie dlatego Thomas Yaxley wziął sobie za żonę swoją daleką kuzynkę również z rodu matki? Nie posiadał większego bogactwa prócz nazwiska, które plamił. Jak w tym momencie. Morgoth poczuł wpierw odór kilkudniowej ognistej, a potem podążył spojrzeniem za wzrokiem swojej towarzyszki. Skrzywił się na widok krewniaka, po czym od razu wstał.
- Wybacz, Freyo. Ale nie mogę zostać dłużej. Jeszcze raz cię przepraszam - powiedział, skłoniwszy się i przeszedł w stronę baru, gdzie znajdował się Thomas. Podszedł spokojnie i stanął zaraz obok mężczyzny. Wystarczyło, że spojrzał na gości znajdujących się blisko nich, a ulotnili się czym prędzej, wiedząc, że lepiej nie narażać się Yaxley'om. A na pewno nie dziecku nowego nestora. Barman również odszedł, a w oddzielnej salce zapanowała cisza. - Chcesz być częścią tej rodziny... A przychodzisz tu i wyglądasz jak worek bokserski - umilkł na chwilę, nie odrywając spojrzenia od zapijaczonej twarzy dalekiego kuzyna. - Więc pytam... Co teraz zamierzasz?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Poruszenie dookoła. W trakcie tego pijackiego transu wywołał je już tyle razy, że już przestawało mu zależeć. Stracił żonę, straci nazwisko. A jak nie straci to sama rozmowa z nestorem nie była tym, o czym w tej chwili najmocniej marzył. Właściwie to i bez alkoholu miałby ochotę rzygać na samą myśl o podobnej sytuacji. Kiedy więc usłyszał głos jego syna, prychnął pod nosem. Właśnie widziała go ostatnia osoba, która powinna go widzieć. Młodszy od niego o prawie siedem lat szczeniak, który za kilka lat pewnie zajmie miejsce swojego ojca. Ciekawe, czy to jemu, czy jednak starszemu Yaxleyowi przypadnie zaszczyt odebrania mu nazwiska?
- Salaś sie ftrupfa. - odpowiedział, bo i nie było sensu próbować ratować sytuację. Pewnie widziało go już wielu szlachciców i nie tylko. Aż dziw, że jeszcze nikt siłą nie ściągnął go do domu.
Zakręciło mu się mocniej w głowie, oparł łokcie na stołku przed sobą i głowę podtrzymał dłońmi. Czuł, że zaraz się porzyga. Nawet nie wiedział, ile wypił. Ale chciał więcej, to na pewno.
- Sesz dołąszyś, kusynie? - spytał jeszcze, nie unosząc głowy, bo bał się, że kiedy to zrobi, obrzyga barmana. Czuł się jednocześnie żałośnie, ale jeśli postawią przed nim szklankę jakiegokolwiek alkoholu, na pewno ją wychyli.
- Salaś sie ftrupfa. - odpowiedział, bo i nie było sensu próbować ratować sytuację. Pewnie widziało go już wielu szlachciców i nie tylko. Aż dziw, że jeszcze nikt siłą nie ściągnął go do domu.
Zakręciło mu się mocniej w głowie, oparł łokcie na stołku przed sobą i głowę podtrzymał dłońmi. Czuł, że zaraz się porzyga. Nawet nie wiedział, ile wypił. Ale chciał więcej, to na pewno.
- Sesz dołąszyś, kusynie? - spytał jeszcze, nie unosząc głowy, bo bał się, że kiedy to zrobi, obrzyga barmana. Czuł się jednocześnie żałośnie, ale jeśli postawią przed nim szklankę jakiegokolwiek alkoholu, na pewno ją wychyli.
I show not your face but your heart's desire
Nie zamierzał zaciągać go do gabinetu ojca. Nie zamierzał, żeby pokazywał się w takim stanie w jego domu. Żeby widziała go matka, żeby musiała go oglądać Leia. Jeszcze nikt w takim stanie nie przekroczył progu pałacu w Fenland. Nikt nie przekroczył i nikt nie miał się tam takim pokazywać. Bo nie tacy byli Yaxley'owie. Nie tak załatwiali swoje problemy. Nie okazywali słabości a co więcej nie pokazywali innym, że można ich zranić. Tacy właśnie byli i dzięki temu wzbudzali szacunek, ale i równocześnie strach. Nikt nie podszedłby do żadnego Yaxley'a i nie znieważyłby go przy wszystkich, bo znałby konsekwencje. Morgoth nie wiedział czy zostanie kolejnym nestorem. Nikt tego nie wiedział, bo ten urząd nie przechodził z ojca na syna. Wątpił również i nie wierzył w to, że ojciec wydziedziczyłby Thomasa. Okazałby, że Yaxley'owie posiadają słaby punkt, że nie stanowią jedności. A to byłby największy błąd.
- Słyszałem o Margaret - mruknął młody opiekun smoków, nie siadając obok niego, ale dalej stojąc za lewym ramieniem swojego krewnego. Ignorował wcześniejsze słowa mężczyzny. Nie obchodziło go, co tamten myśli o nim. Obchodziła go jak zawsze - rodzina. - Myślisz, że ktoś to za ciebie załatwi? Może mój ojciec? - spytał, milknąc ponownie. Widział w jakim stanie był jego krewny, ale nie miał zamiaru go jeszcze stąd zabierać. Za ich plecami znajdował się kominek, którym za chwilę miał wrócić do domu, a wcześniej Thomas do swojego. Gdy nie usłyszał odpowiedzi, mruknął jedynie, ale nic nie powiedział. A przynajmniej nie od razu. - Słuchaj... Dopóki jesteś moim kuzynem, to się więcej nie powtórzy.
Umilkł, obserwując Thomasa dalej.
- Słyszałem o Margaret - mruknął młody opiekun smoków, nie siadając obok niego, ale dalej stojąc za lewym ramieniem swojego krewnego. Ignorował wcześniejsze słowa mężczyzny. Nie obchodziło go, co tamten myśli o nim. Obchodziła go jak zawsze - rodzina. - Myślisz, że ktoś to za ciebie załatwi? Może mój ojciec? - spytał, milknąc ponownie. Widział w jakim stanie był jego krewny, ale nie miał zamiaru go jeszcze stąd zabierać. Za ich plecami znajdował się kominek, którym za chwilę miał wrócić do domu, a wcześniej Thomas do swojego. Gdy nie usłyszał odpowiedzi, mruknął jedynie, ale nic nie powiedział. A przynajmniej nie od razu. - Słuchaj... Dopóki jesteś moim kuzynem, to się więcej nie powtórzy.
Umilkł, obserwując Thomasa dalej.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Imię. Dotarło do niego imię. Drgnął, spiął wszystkie mięśnie i zakaszlał, z trudem tłumiąc efekt skurczu żołądka. Uniósł twarz i spojrzał w oczy kuzyna, choć ze sporym opóźnieniem.
- Sapiję ją.
Powiedział. Czy mówi poważnie, czy tylko pod wpływem alkoholu? Kto zna Thomasa, raczej nie spodziewałby się po nim podobnej gwałtowności. Oto jedna z weselszych osób, jakie kiedykolwiek nosiły to dostojne nazwisko jakby zagrzebywała się pod grubą warstwą złości.
- Jeho tesz.
Dodał i zamachnął się pijackim gestem i przytrzymał się baru, żeby nie upaść, choć i tak już po chwili skończył się na podłodze. Wygramolenie się na własne nogi zajęło mu dobrą chwilę i najpewniej nie poradziłby sobie bez pomocy młodego kuzyna. Nie obchodziło go w tej chwili, co on myśli, jak to wygląda, co zrobi Nestor. Nic go nie obchodziło. Czyż nie był najmniej odpowiedzialnym z Yaxleyów już od długich lat? W tej chwili dodatkowo miał bardzo zranioną dumę.
- Sapiję ją.
Powiedział. Czy mówi poważnie, czy tylko pod wpływem alkoholu? Kto zna Thomasa, raczej nie spodziewałby się po nim podobnej gwałtowności. Oto jedna z weselszych osób, jakie kiedykolwiek nosiły to dostojne nazwisko jakby zagrzebywała się pod grubą warstwą złości.
- Jeho tesz.
Dodał i zamachnął się pijackim gestem i przytrzymał się baru, żeby nie upaść, choć i tak już po chwili skończył się na podłodze. Wygramolenie się na własne nogi zajęło mu dobrą chwilę i najpewniej nie poradziłby sobie bez pomocy młodego kuzyna. Nie obchodziło go w tej chwili, co on myśli, jak to wygląda, co zrobi Nestor. Nic go nie obchodziło. Czyż nie był najmniej odpowiedzialnym z Yaxleyów już od długich lat? W tej chwili dodatkowo miał bardzo zranioną dumę.
I show not your face but your heart's desire
Nie był od tego, żeby mówić mu co miał robić ze swoją żoną. Wiedział, jednak że nie zabiłby swojej Margaret. Nie powinien był do tego w ogóle dopuścić. Sam sobie wybrał żonę i znał konsekwencje swoich działań. Jeśli jej kochanek naprawdę nie był nikim ważnym ani nie należał do żadnej z wielkich rodzin... Thomas mógł robić co chciał. Byle cicho i żeby nie prowadziły żadne ślady do niego, bo sam zniknie. Zdawał sobie z tego sprawę. W końcu był Yaxley'em - co z tego, że najmniej godnym tego nazwiska? Wiedział, że rodzina by mu tego nie puściła płazem, jeśli zrobiłby coś równie gorzkiego, głupiego i lekkomyślnego jak dzisiaj. I tak miał szczęście, że trafił na Morgotha, który mógł się nim zająć. Lub właściwie doprowadzić do porządku, wysyłając z dala od ludzkich, ciekawskich spojrzeń. Młodszy z kuzynów złapał pijanego za ramiona i podciągnął w górę, by ten stanął na nogi, a później przeszedł kawałek dość szybkim krokiem prosto do kominka. Mocnym gestem wepchnął tam Thomasa, wiedząc, że przynajmniej na tyle był trzeźwy, by nie upaść w popiół. Ale mało go to tak naprawdę odchodziło.
- Doprowadź się do porządku, hm - mruknął jedynie. Morgoth wysłał go prosto do domu, gdzie mieli zająć się nim jego uzdrowiciele, a za chwilę sam również przeniósł się do pałacu.
|zt x2
- Doprowadź się do porządku, hm - mruknął jedynie. Morgoth wysłał go prosto do domu, gdzie mieli zająć się nim jego uzdrowiciele, a za chwilę sam również przeniósł się do pałacu.
|zt x2
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
/2 kwietnia
Selina nie zapominała łatwo. Właściwie, to nie zapominała wcale. Pielęgnowała we wspomnieniach momenty, które sprawiły, że poczuła się w jakikolwiek sposób źle, a w jej głowie już cicho klikały zębatki, kiedy tworzyła plan zemsty. Bardzo łatwo analizowała przeciwnika i dobierała się do jego słabości, mając zamiar uderzać w centralne, najwrażliwsze miejsce, aż satysfakcja ją kompletnie napełni i poczuje, że wystarczy.
Na drogę rewanżu weszła koło południa. Miała iście cudowne wieści do przekazania, które jeszcze nie zdołały rozprzestrzenić się na tyle, by jej ofiara miała o nich usłyszeć. Chciała osobiście obserwować jej wyraz twarzy, kiedy będzie się z nią dzielić tą informacją. Spijać każde najmniejsze drgnięcie mięśni, nagłą sztywność, napawać się ciszą, podczas której będzie starała się przeprowadzić szybką analizę sytuacji i zachować spokój, ale na to będzie już za późno, bo zbyt dobrze znała jej słabość, by dać jej pójść płazem. Nie za to, co zdarzyło się ostatnim razem, kiedy dała Lovegood zasmakować uczucia upokorzenia i porażki. Czegoś takiego nie miała zamiaru przepuścić.
Za mury Ministerstwa Magii przeszła pewnie, już czując smak spełnienia, kiedy już za momencik miała zjawić się w odpowiednim departamencie, by wytoczyć płynny jad z ust, okraszony najpiękniejszym z uśmiechów. Udała się do odpowiedniego departamentu, wzrokiem czujnie wypatrując pewnej urzędniczki, która jednak pozostawała poza jej zasięgiem. W końcu zapytała o nią sekretarkę. I była przekonana, że ma na myśli, iż jej tutaj nie ma, bo awansowała, ta mała, wspinająca się za wszelką cenę po szczeblach suka. I Lovegood chyba dzisiaj wygrała jakiś pieprzony los na loterii, bo nigdy by się nie spodziewała, że ta podstępna żmija okaże się taką kłamliwą prukwą. Ale jaki miała w tym cel? Co innego robiła? Od prawie dwóch lat nie przekroczyła progu Ministerstwa. Gdzie się ukrywała cały ten czas? Udawała, by nie stracić dumy czy też zgodnie ze swym czarnym charakterem robi coś wątpliwej reputacji w okolicach Nokturnu?
Po zdobyciu takiej informacji Osa już na pewno nie miała zamiaru odpuścić. Musiała wdeptać tą wredną szelmę w ziemię. Pożałuje wszystkiego. I - przede wszystkim - dowie się co ona właściwie kombinuje, bo taki czas życia w udawanej rzeczywistości to spory wysiłek, nawet jak na tą małą manipulantkę.
Znała kilka jej zwyczajów. Bliska relacja z kuzynem, ich gołąbeczkowate nastawienie, przylepienie się tego rzepa w formie skośnookiego brzydala do jej drogiego Apolinarego skutkowało, że czasem bywały w swoim towarzystwie. Być może zapałała do niej krótkotrwałą sympatią, ale to tylko poświęcenie dla dobra członka jej rodziny. Z własnej, nieprzymuszonej woli spotykała się z nią bardzo rzadko. Na tyle, by wiedzieć gdzie lubi sączyć długie drinki wieczorami. I by barwę jej głosu poznać już od wejścia. Zidentyfikować z daleka po sposobie chodzenia. Właściwie... to wiedziała o niej zaskakująco sporo detali jak na ich znajomość. Za dużo, by czuła się z tym komfortowo.
-Tsagairt, czyżbyś świętowała kolejny awans w pracy? Jakiś przełom w karierze?-zwróciła się do jej pleców słodkim tonem, kiedy doszła do odpowiedniego stolika, rozkoszując się pozycją, w której to ona górowała nad brunetką. Napawała się tym widokiem, unosząc podbródek do góry, by patrzeć na nią spod wpół przymrużonych oczu.
Leniwie zaczęła ściągać aksamitne rękawiczki i otoczyła meble, by usiąść naprzeciwko niej. Gestem zamówiła to samo co ona, nie przestając się uśmiechać.
-Tyle czasu, zdołałam się za tobą stęsknić.-wyznała, ociekając ironią.-Mam nadzieję, że nie zmieniło się u ciebie zbyt wiele? Chyba nie mam ochoty nadrabiać każdego, nieistotnego szczegółu z twojego życia.-dodała zaraz, poważniejąc na moment, gdy poddawała to pod zastanowienie.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Chłód kryształowego kieliszka działał na Deirdre kojąco, a blade, smukłe dłonie, owinięte wokół szkła, odpoczywały od nieznośnego drżenia. Powracało nieregularnymi falami, rozkojarzało, przeszkadzało, lecz nie frustrowało, będąc po prostu kolejnym fizycznym przypomnieniem tego, co dokonało się przed kilkoma dniami. Lewe przedramię pulsowało parzącym bólem, wąż coraz wyraźniej owijał przerażającą czaszkę swym ogonem, zaczerwienienie powoli znikało, tak samo jak ogólna niemoc. Dei nieśpiesznie powracała do pełni sił, wyjątkowo traktując siebie samą wyjątkowo łagodnie. To dlatego po spokojnych godzinach leniwej pracy - dziś odwiedził ją tylko jeden z nawiedzonych dziedziców Fawleyów, chcąc dokończyć szkicowanie jej roznegliżowanej podobizny - nie wracała od razu do mieszkania, a kierowała swoje kroki w stronę jednego z ulubionych miejsc. Zawsze lubiła tutaj przychodzić i skryć się w zacisznym miejscu na pierwszym piętrze, za wysokim filarem, gdzie nikt raczej nie zerkał, pochłonięty obserwowaniem zaskakująco dobrych amatorskich występów, a skąd miała dokładny widok na praktycznie cały lokal. Zawsze zamawiała Laudanum, które smakowało tutaj inaczej, podsuwając dość naiwne myśli o prawdziwości legendy. Felix felicis, mieniący się barwami Slytherinu: czyż potrzebowała czegoś więcej do szczęścia? Kwietniowego wieczoru także powędrowała znaną sobie ścieżką, ściągając kaptur lekkiego płaszcza dopiero przy stoliku. Wygodnie rozsiadła się w fotelu, rozpuściła włosy, skinieniem głowy podziękowała za przyniesienie alkoholu i otworzyła najnowsze wydanie Proroka. Dawno nie miała chwili dla siebie, chwili relaksu, nieprzeciążonej planami, wspomnieniami i podekscytowaniem. Potrzebowała samotnej medytacji; laudanum barwiło wargi na zielono, strony gazety szeleściły niesłyszalnie w pobrzękiwaniu witanego brawami artysty, ciepłe światło lampy otulało ją szczelniej od czarnej szaty, nałożonej na nagie ciało. Upojna chwila spokoju okazała się jednak tylko ciszą przed burzą, ba, przed prawdziwym tornadem, wpadającym w prywatną przestrzeń Tsagairt z hukiem, błyskami i ostrym tonem Seliny Lovegood. Jej szorstki i jadowicie słodki ton dobiegł gdzieś zza pleców Dei, co pozwoliło jej na szybkie opanowanie wyrazu skrajnego zaskoczenia, i gdy blondynka przystanęła tuż przed nią, rzucając pogardliwe spojrzenie z góry - do czego wysoka Tsagairt nie przywykła - jej twarz wyrażała absolutny spokój. Lotos na niewzburzonej tafli jeziora. - Co za przyjemna niespodzianka, Selino, nie spodziewałam się ciebie tutaj - tutaj, gdzie nie ma błota, brudu i nikogo, na kogo można by powrzeszczeć, by werbalną agresją popieścić swoją niską samoocenę. Czarne oczy Deirdre nieco się roziskrzyły, gdy Lovegood beztrosko przysiadła się do niskiego stolika, bełkocząc coś o karierze i awansie. Mając do czynienia z kimkolwiek innym, zapewne Tsagairt miałaby się na baczności, ale cóż zajęta lataniem na miotle panienka mogła wiedzieć o Ministerstwie? Przy pomyślnych wiatrach wiedziała, kto siedzi w gabinecie Ministra i gdzie znajduje się jego siedziba. - Świętuję doskonałe decyzje Wilhelminy, która właśnie wyrzuca nas w dyplomatyczną próżnię - odparła, siląc się na obojętność, chociaż w jej głosie wybrzmiewało jawne niezadowolenie. Zgięła stronę Proroka i rzuciła go na stół, tuż obok Seliny. Może nauczyła się czytać i też wyrazi swoja opinię na temat ostatnich wydarzeń? Kolejne ironiczne pytanie złotowłosej pomknęło w stronę Dei niczym paskudne zaklęcie. Och, nawet nie przypuszczała, jak wiele się zmieniło. Uświadamianie o tym tej parszywej chłopczycy w miejscu publicznym i w sytuacji nie przynoszącej żadnych - poza prywatną satysfakcją - zysków nie wchodziło jednak w grę i Deirdre tylko pogłębiła jadowicie uprzejmy uśmiech, odsłaniając białe, nieco za ostro zakończone, by można było uznać je za regularnie piękne, kły. - Wiele dopiero się zmieni, ale jestem wzruszona twoją troską o moją karierę. Ma się doskonale - odparła łagodnie, co wymagało sporo umiejętności, bowiem trudno brzmieć uroczo mając tak mocno zagryzione zęby i zaciśnięte szczęki. - A co u ciebie, moja droga? Dalej bez sukcesów, jeśli nie licząc pojawiania się w plotkarskich rubrykach jakichś szmatławców? - spytała, perfekcyjnie odwzajemniając ciepły ton Lovegood. No, dalej, podłóż się, z najmilszą chęcią ponownie wbiję cię w podłogę, obserwując jak piana leci ci z tych suchych, męskich ust.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
To zabawne, ale nawyki pewnych ludzi się nie zmieniają. Ten sam stolik, to samo miejsce, ten sam napój. Właściwie to dzisiaj chyba najdrobniejsza rzecz będzie dziś okraszona humorem. Co za... piękny dzień. Nie pamiętała ostatnio lepszego.
-Naprawdę?-zaświergotała niewinnie.
Rozwiązała szal, który miała owinięty wokół szyi, zrzucając z siebie też pelerynę, jasno dając do zrozumienia, że zostaje tutaj na dłużej i czuje się co najmniej swobodnie.
-Och, spodziewam się, że po tym, co poświęciłaś, nie wybaczyłabyś sobie, gdyby było inaczej.-kontynuowała słodkim tonem, komentując luźno jej słowa. Nic nie było w stanie w tym momencie popsuć jej humoru. Miała wrażenie, jakby Gwiazdka przyszła przedwcześnie i została obdarowana najpiękniejszym prezentem pod słońcem. Miała zamiar się tym rozkoszować i nie spieszyć się z odpakowywaniem. Na razie wolno odwiązywała wstążkę.-Zapłaciłaś cenę i teraz masz wszystko, o czym marzyłaś, prawda?-zapytała, jakby jej historia była poruszająca i motywowała do podjęcia podobnych starań, by być na miejscu brunetki. Kompletnie niewinne sugestie. Ale może znowu jedynie wypominała jej czyn, którym zdradziła jej kuzyna? Kpiła z jej motywów?-Mogłabyś mi jeszcze raz przypomnieć czym się teraz zajmujesz? I - jeszcze raz - ile zabrało ci uzyskanie awansu? Po prostu... twoja historia jest taka inspirująca dla tylu kobiet. Ścieżka kariery ponad wszystkim innym.-przewróciła oczami, zdmuchując ironiczne wzruszenie uśmiechem.-Chciałabym ułożyć to sobie w głowie.-wytłumaczyła z nikłym grymasem, ignorując uwagę Deirdre o próżni dyplomacji i krytyce Tuft. Nie przyszła dyskutować z nią o polityce.
Chciała jej przypomnieć. Wbić sztylet w zagojoną ranę, upewnić się, że ma pełną świadomość bólu, by zacząć wolno go wykręcać i wycisnąć z tego jak najwięcej.
Nie poświęciła gazecie uwagi, rejestrując jej obecność tylko pobieżnie.
-Och, dopiero się zmieni?-powtórzyła, jakby pod wrażeniem.-Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć, jeśli chodzi o wsparcie.-złożyła razem dłonie i oparła o nie brodę, rozszerzając usta w niemalże ciepłym uśmiechu. Tylko chłód oczu zabijał tą czułość. Zresztą nie tylko ją.
Roześmiała się perliście. Nie wyprowadzi jej z równowagi. Nie teraz i nie dzisiaj. Nawet, jeśli w naturalnym odruchu się wyprostowała, a kąciki ust na moment opadły. Szybko powróciła do pogody ducha.
-Och, moja droga, wiem, że postrzeganie ogranicza się do własnych możliwości i ciężko mi ciebie winić, że kojarzysz mnie tylko z czasopisemek dla niedowartościowanych kobiet.-w jej głosie odbiło się niemalże współczucie, a na twarzy odbiła imitacja troski.-Ale z ogromną przyjemnością cię poinformuję, że kolejny sezon z rzędu jestem pretendentką do plebiscytu najlepszego zawodnika roku i gdyby nie to, że niefortunne zrzucenie Wrońskiego z miotły w zeszłym roku zdyskwalifikowało mnie z możliwości odebrania nagrody, to istnieje spora szansa, że w tym roku nie będę musiała wspierać selekcji naturalnej i zdobędę należne mi laury.-wyznała jej jakże szczodrą historię. Westchnęła teatralnie.
Kelner postawił przed nią w końcu bliźniaczy kieliszek - laudanum, czyste placebo dla felix felicis. Idealny napój do świętowania dzisiejszego dnia.
-Za nas, moja droga.-uniosła lampkę do góry, by bez zbędnego czekania na reakcję kobiety, upić nieco drinka.-By takie okazje przytrafiały nam się częściej.-dodała, odkładając z cichym brzękiem szkło.
Zastanawiała się czy Tsagairt zrzuca zachowanie Lovegood na karb jej szaleństwa czy też w końcu wolno budzi się w niej niepokój?
-Naprawdę?-zaświergotała niewinnie.
Rozwiązała szal, który miała owinięty wokół szyi, zrzucając z siebie też pelerynę, jasno dając do zrozumienia, że zostaje tutaj na dłużej i czuje się co najmniej swobodnie.
-Och, spodziewam się, że po tym, co poświęciłaś, nie wybaczyłabyś sobie, gdyby było inaczej.-kontynuowała słodkim tonem, komentując luźno jej słowa. Nic nie było w stanie w tym momencie popsuć jej humoru. Miała wrażenie, jakby Gwiazdka przyszła przedwcześnie i została obdarowana najpiękniejszym prezentem pod słońcem. Miała zamiar się tym rozkoszować i nie spieszyć się z odpakowywaniem. Na razie wolno odwiązywała wstążkę.-Zapłaciłaś cenę i teraz masz wszystko, o czym marzyłaś, prawda?-zapytała, jakby jej historia była poruszająca i motywowała do podjęcia podobnych starań, by być na miejscu brunetki. Kompletnie niewinne sugestie. Ale może znowu jedynie wypominała jej czyn, którym zdradziła jej kuzyna? Kpiła z jej motywów?-Mogłabyś mi jeszcze raz przypomnieć czym się teraz zajmujesz? I - jeszcze raz - ile zabrało ci uzyskanie awansu? Po prostu... twoja historia jest taka inspirująca dla tylu kobiet. Ścieżka kariery ponad wszystkim innym.-przewróciła oczami, zdmuchując ironiczne wzruszenie uśmiechem.-Chciałabym ułożyć to sobie w głowie.-wytłumaczyła z nikłym grymasem, ignorując uwagę Deirdre o próżni dyplomacji i krytyce Tuft. Nie przyszła dyskutować z nią o polityce.
Chciała jej przypomnieć. Wbić sztylet w zagojoną ranę, upewnić się, że ma pełną świadomość bólu, by zacząć wolno go wykręcać i wycisnąć z tego jak najwięcej.
Nie poświęciła gazecie uwagi, rejestrując jej obecność tylko pobieżnie.
-Och, dopiero się zmieni?-powtórzyła, jakby pod wrażeniem.-Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć, jeśli chodzi o wsparcie.-złożyła razem dłonie i oparła o nie brodę, rozszerzając usta w niemalże ciepłym uśmiechu. Tylko chłód oczu zabijał tą czułość. Zresztą nie tylko ją.
Roześmiała się perliście. Nie wyprowadzi jej z równowagi. Nie teraz i nie dzisiaj. Nawet, jeśli w naturalnym odruchu się wyprostowała, a kąciki ust na moment opadły. Szybko powróciła do pogody ducha.
-Och, moja droga, wiem, że postrzeganie ogranicza się do własnych możliwości i ciężko mi ciebie winić, że kojarzysz mnie tylko z czasopisemek dla niedowartościowanych kobiet.-w jej głosie odbiło się niemalże współczucie, a na twarzy odbiła imitacja troski.-Ale z ogromną przyjemnością cię poinformuję, że kolejny sezon z rzędu jestem pretendentką do plebiscytu najlepszego zawodnika roku i gdyby nie to, że niefortunne zrzucenie Wrońskiego z miotły w zeszłym roku zdyskwalifikowało mnie z możliwości odebrania nagrody, to istnieje spora szansa, że w tym roku nie będę musiała wspierać selekcji naturalnej i zdobędę należne mi laury.-wyznała jej jakże szczodrą historię. Westchnęła teatralnie.
Kelner postawił przed nią w końcu bliźniaczy kieliszek - laudanum, czyste placebo dla felix felicis. Idealny napój do świętowania dzisiejszego dnia.
-Za nas, moja droga.-uniosła lampkę do góry, by bez zbędnego czekania na reakcję kobiety, upić nieco drinka.-By takie okazje przytrafiały nam się częściej.-dodała, odkładając z cichym brzękiem szkło.
Zastanawiała się czy Tsagairt zrzuca zachowanie Lovegood na karb jej szaleństwa czy też w końcu wolno budzi się w niej niepokój?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Swobodne rozgoszczenie się Seliny przy j e j stoliku nie tylko sugerowało dłuższą, przyjacielską rozmowę, ale też godziło w szczelność introwertycznej kopuły, jaką wyczarowała wokół siebie Deirdre, jasno dając do zrozumienia, że granic tego terytorium się nie przekracza. Zwłaszcza będąc jedną z najbardziej denerwujących kobiet w tym deszczowym mieście; zwłaszcza w chwili, w której pragnęła jedynie świętego spokoju i chwili oddechu po wyczerpujących doświadczeniach ubiegłego tygodnia. Nie mogła zrobić jednak nic: wycofanie się i teatralne przypomnienie sobie o nawale obowiązków nie wchodziło w grę, zresztą, Tsagairt nigdy się nie wycofywała. Zrobienie kroku w tył, biorąc pod uwagę ostatnie sukcesy w ścieraniu Seliny na marny proch, oznaczałoby podwójną porażkę. A tej ponieść nie zamierzała.
Uśmiechała się dalej, lekko i złowieszczo zarazem, obserwując rozsiadającą się Lovegood. Uważnie; jasnowłosa wydawała się w szampańskim nastroju i jej zazwyczaj denerwująca, władcza aura, teraz aż kipiała wewnętrzną lawą radości. Niebieskie oczy lśniły, twarde rysy wyostrzyły się jeszcze bardziej, dodając sztywnej twarzy męskości i Deirdre z zadowoleniem przyjmowała tą przemianę. Cóż, Selina w podłym nastroju prezentowała się znacznie lepiej niż Selina widocznie świętująca jakiś sukces. Świergotała beztrosko, nonszalancko a kolejne słowa padały z jej ust szybko i z zabójczą precyzją. Oczami wyobraźni widziała, jak każde ze zdań - z pewnością perfekcyjnie zaplanowane - mknie w jej stronę niczym błysk złowrogiego zaklęcia, mając ugodzić, zachwiać, pozbawić tchu, sprawić ból albo mocno otumanić. Na razie odrętwienie, podniesienie ciśnienia, złowieszcze muśnięcie płomieni; nic śmiertelnego, ale Tsagairt miała dziwne przeczucie, graniczące z pewnością, że wejście na poziom słów niewybaczalnych to wyłącznie kwestia czasu.
Przyjmowała ciosy w milczeniu, upijając laudanum i żałując, że odłożyła gazetę. Powinna ponownie wziąć ją do ręki i udawać, że pasjonujące zmiany polityczne są znacznie bardziej interesujące od rozmówczyni. Co poniekąd, lecz tylko poniekąd, było prawdą, bowiem żywy przeciwnik zawsze stanowił lepsze wyzwanie od papierowych gróźb. A Selina brnęła dalej. Zapłaciłaś cenę i teraz masz wszystko, o czym marzyłaś, prawda? Uśmiech Deirdre na sekundę przybrał na drapieżności, po czym kobieta roześmiała się krótko, ostro, czując ciepło rozlewające się od serca po lewym ramieniu. Ból i dyskomfort, płynący z podrażnionej skóry, ba, nawet wspomnienia dokonanych morderstw, były niczym wobec tego, co mogła osiągnąć przy Czarnym Panu. - Może nie wszystko, ale jestem na dobrej drodze, by każde marzenie stało się rzeczywistością - odparła śpiewnie, pewnie, prawdziwie, a jej myśli nawet na sekundę nie zboczyły z tej jedynej słusznej ścieżki w zakamarki niedoszłego narzeczonego, którego naiwnie pogrzebała już za życia w swoim czarnym sercu. Koncentrowała się wyłącznie na rzeczywistości, na teraźniejszości...o którą Selina wypytywała z zaskakującą drobiazgowością, wywołując w Dei lekkie drgnienie niepokoju. Jeszcze nie paniki, nie doceniała Lovegood, sądząc, że jedyne zagrożenie z jej strony może stanowić niewybredny prawy sierpowy albo obrzucenie wulgaryzmami. Zero klasy, czysty prymitywizm jakiejś tam miotlarki. - Wątpię, żebyś zrozumiała, czym się teraz zajmuję. - ty miernoto, nadająca się jedynie do głupiego sportu - Polityka. Międzynarodowa Konfederacja Czarodziejów. Umowy międzynarodowe. Zakulisowa dyplomacja. Tym, co zawsze, tylko na wyższym szczeblu - uściśliła krótko i rzeczowo, jakby w obawie, że potłuczony przez tłuczki mózg Seliny może nie przyswoić rozbudowanych informacji. Kolejny łyk laudanum pozwolił jej przetrwać następne sekundy radosnego świergotania, które coraz mocniej działało Dei na nerwy. Co wprawiło ją w tak doskonały nastrój? I dlaczego instynktownie czuła, że nie wróży to dobrze? - Twoje wsparcie z pewnością nie będzie mi potrzebne. Ale...Czym zasłużyłam na tyle wspaniałych komplementów, Selino? - spytała niby obojętnie, trochę poważniejąc i porzucając słodziutki ton, od którego robiło się jej już mdło. Tak samo jak od beznadziejnej historii jakiegoś Wrońskiego i głupiej nagrody. Wyłączyła się po trzecim słowie, uśmiechając się kwaśno, gdy Lovegood uniosła kieliszek jej ulubionego napoju w parodii toastu. Oby się zachłysnęła. Niedowartościowana kobieta, o ile to umięśnione coś, można byłoby uznać za część rodzaju żeńskiego. - Ta nagroda...jest za to, że latasz na jakimś drewnie i bezsensownie rzucasz jakąś piłką, tak? Wspaniale. Niesamowity wyczyn. Odpowiednia osoba na odpowiednim stanowisku - skomentowała szaloną historię wręcz przymilnie, specjalnie ignorując trzymaną w ręku szklankę z napojem. Mogła napić się z Lovegood tylko w chwili, w której szkło blondynki byłoby napełnione gorzką trucizną. Entuzjazm Seliny nie przygasał i z każdą minutą przebywania przy wspólnym stoliku, Dei wyczuwała rosnące napięcie. Dlaczego się denerwowała? Jaką nowinę mogła przynieść jej ta przygłupia sportsmenka?
Uśmiechała się dalej, lekko i złowieszczo zarazem, obserwując rozsiadającą się Lovegood. Uważnie; jasnowłosa wydawała się w szampańskim nastroju i jej zazwyczaj denerwująca, władcza aura, teraz aż kipiała wewnętrzną lawą radości. Niebieskie oczy lśniły, twarde rysy wyostrzyły się jeszcze bardziej, dodając sztywnej twarzy męskości i Deirdre z zadowoleniem przyjmowała tą przemianę. Cóż, Selina w podłym nastroju prezentowała się znacznie lepiej niż Selina widocznie świętująca jakiś sukces. Świergotała beztrosko, nonszalancko a kolejne słowa padały z jej ust szybko i z zabójczą precyzją. Oczami wyobraźni widziała, jak każde ze zdań - z pewnością perfekcyjnie zaplanowane - mknie w jej stronę niczym błysk złowrogiego zaklęcia, mając ugodzić, zachwiać, pozbawić tchu, sprawić ból albo mocno otumanić. Na razie odrętwienie, podniesienie ciśnienia, złowieszcze muśnięcie płomieni; nic śmiertelnego, ale Tsagairt miała dziwne przeczucie, graniczące z pewnością, że wejście na poziom słów niewybaczalnych to wyłącznie kwestia czasu.
Przyjmowała ciosy w milczeniu, upijając laudanum i żałując, że odłożyła gazetę. Powinna ponownie wziąć ją do ręki i udawać, że pasjonujące zmiany polityczne są znacznie bardziej interesujące od rozmówczyni. Co poniekąd, lecz tylko poniekąd, było prawdą, bowiem żywy przeciwnik zawsze stanowił lepsze wyzwanie od papierowych gróźb. A Selina brnęła dalej. Zapłaciłaś cenę i teraz masz wszystko, o czym marzyłaś, prawda? Uśmiech Deirdre na sekundę przybrał na drapieżności, po czym kobieta roześmiała się krótko, ostro, czując ciepło rozlewające się od serca po lewym ramieniu. Ból i dyskomfort, płynący z podrażnionej skóry, ba, nawet wspomnienia dokonanych morderstw, były niczym wobec tego, co mogła osiągnąć przy Czarnym Panu. - Może nie wszystko, ale jestem na dobrej drodze, by każde marzenie stało się rzeczywistością - odparła śpiewnie, pewnie, prawdziwie, a jej myśli nawet na sekundę nie zboczyły z tej jedynej słusznej ścieżki w zakamarki niedoszłego narzeczonego, którego naiwnie pogrzebała już za życia w swoim czarnym sercu. Koncentrowała się wyłącznie na rzeczywistości, na teraźniejszości...o którą Selina wypytywała z zaskakującą drobiazgowością, wywołując w Dei lekkie drgnienie niepokoju. Jeszcze nie paniki, nie doceniała Lovegood, sądząc, że jedyne zagrożenie z jej strony może stanowić niewybredny prawy sierpowy albo obrzucenie wulgaryzmami. Zero klasy, czysty prymitywizm jakiejś tam miotlarki. - Wątpię, żebyś zrozumiała, czym się teraz zajmuję. - ty miernoto, nadająca się jedynie do głupiego sportu - Polityka. Międzynarodowa Konfederacja Czarodziejów. Umowy międzynarodowe. Zakulisowa dyplomacja. Tym, co zawsze, tylko na wyższym szczeblu - uściśliła krótko i rzeczowo, jakby w obawie, że potłuczony przez tłuczki mózg Seliny może nie przyswoić rozbudowanych informacji. Kolejny łyk laudanum pozwolił jej przetrwać następne sekundy radosnego świergotania, które coraz mocniej działało Dei na nerwy. Co wprawiło ją w tak doskonały nastrój? I dlaczego instynktownie czuła, że nie wróży to dobrze? - Twoje wsparcie z pewnością nie będzie mi potrzebne. Ale...Czym zasłużyłam na tyle wspaniałych komplementów, Selino? - spytała niby obojętnie, trochę poważniejąc i porzucając słodziutki ton, od którego robiło się jej już mdło. Tak samo jak od beznadziejnej historii jakiegoś Wrońskiego i głupiej nagrody. Wyłączyła się po trzecim słowie, uśmiechając się kwaśno, gdy Lovegood uniosła kieliszek jej ulubionego napoju w parodii toastu. Oby się zachłysnęła. Niedowartościowana kobieta, o ile to umięśnione coś, można byłoby uznać za część rodzaju żeńskiego. - Ta nagroda...jest za to, że latasz na jakimś drewnie i bezsensownie rzucasz jakąś piłką, tak? Wspaniale. Niesamowity wyczyn. Odpowiednia osoba na odpowiednim stanowisku - skomentowała szaloną historię wręcz przymilnie, specjalnie ignorując trzymaną w ręku szklankę z napojem. Mogła napić się z Lovegood tylko w chwili, w której szkło blondynki byłoby napełnione gorzką trucizną. Entuzjazm Seliny nie przygasał i z każdą minutą przebywania przy wspólnym stoliku, Dei wyczuwała rosnące napięcie. Dlaczego się denerwowała? Jaką nowinę mogła przynieść jej ta przygłupia sportsmenka?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Obserwowała brunetkę. Musiała się co chwila dyscyplinować, by nie dać się pochłonąć satysfakcji, która miała nadejść i uzbroić się w cierpliwość, by rozegrać to odpowiednio - chciała rozdrażnić ją już teraz, sprawić, by drżała ze złości, robiąc wszystko, byleby tego nie okazać, a gdy w końcu zada ostateczny cios - nie będzie w stanie ukrywać już prawdziwych emocji, bo jakakolwiek trzeźwość umysłu zostanie jej odebrana w tej uroczej grze wstępnej. Najprościej w świecie pragnęła, by ją zabolało.
Lovegood spoważniała na moment, przypominając sobie o swoim pierwotnym motywie, który zmienił jej stosunek do Tsagairt na pierwszym miejscu. O tym, jak po miesiącach wkupywania się w łaski jej rodziny, mydlenia wszystkim oczu wielkim uczuciem do ukochanego kuzyna, o tym, jak dobitnie oświadczyła, że to wszystko jest dla niej właściwie nieważne, bo z taką lekkością wbiła sztylet w serce wrażliwego artysty, porzucając go konającego na pastwę losu. To przez jej pieprzoną ambicję i brak jakichkolwiek ludzkich emocji była zmuszona kontaktować się z kuzynem głównie listownie przez ostatnie dwa lata, kiedy trwożyła się czy na pewno sobie poradzi, kiedy ich obok nie było. To przez tą małą, perfidną sukę rzeczywistość Seliny uległa zmianie, jej wygoda została narażona na szwank, a empatia musiała się podzielić na kolejną osobę, która wymagała troski. Nie cierpiała tego. I ktoś musiał zapłacić za każde pojedyncze cierpienie, jakie przyniosła tej rodzinie. Bo ona nie zamierzała jej tego zapomnieć tak łatwo.
Uśmiech, starty przez nagłe spoważnienie, zniknął tylko na chwilę. Osa zdołała jednak łypnąć na drugą kobietę, zaznaczając tą nagłą zmianę nastroju zimnym, może nieco przenikającym spojrzeniem. I dopiero ten kontakt wzrokowy ją oprzytomnił z tej białej gorączki, bo z dziecięcą łatwością wróciła do frywolnego nastroju i pogodnej mimiki twarzy.
Zmrużyła delikatnie oczy, nie ścierając jednak zadowolonej maski. Jej odpowiedź zdawała się wiarygodna, a mimo to przecież wiedziała, że kłamie. Nie pracuje już w Ministerstwie. Usta wykrzywiły jej się w szyderczym grymasie. Skoro wszystko toczy się po twojej myśli, flądro, to dlaczego dalej używasz tej samej przykrywki?-To wzruszające.-skomentowała krótko. Pozwalała jej tkać tą sieć nieprawdy, kiedy opowiadała o swoim rzekomym stanowisku. Między tą, a poprzednią odpowiedzią był pewien dysonans i nie potrafiła określić czy na pewno obie były fałszywe. Bo miała dowód na to, że ta ostatnia była.-Och, kochana, jestem przekonana, że to nic złego, iż nawet własne podwórko jest dla ciebie niepewnym gruntem. Zapewniam cię jednak, że możesz się spodziewać, iż możliwości innych są na wyższym poziomie. Zrozumiem. Ale twoja troska naprawdę porusza mnie do łez.-wytłumaczyła spokojnym tonem, by potem teatralnie przyłożyć rękę do klatki piersiowej, jakby coś ścisnęło jej serce.
Na jej pytanie jedynie rozszerzyła uśmiech, by potem ukryć go za kieliszkiem. Upiła nieco laudanum, nie spiesząc się z podaniem jej odpowiedzi. Rozejrzała się wokół, ignorując jej komentarz zupełnie. Nic się tutaj nie zmieniło od ostatniego czasu.
-Deirdre...-podjęła w końcu łagodnie, skupiając na niej wzrok.-Zacznijmy od początku, dobrze?-poprosiła, nie tłumacząc o co jej chodzi. Może o ich relację? Czas na naprawienie stosunków?-Możesz mi wytłumaczyć dlaczego utrzymujesz, że pracujesz w miejscu, z którego wyrzucono cię jakieś... dwa lata temu?-zapytała, nie przerywając kontaktu.-Z kim prowadzisz zakulisową dyplomację? Ze szczurami na ulicy?-jej ton się nie zmienił, pozostawał tak samo irytująco pobłażliwy, kiedy jej uśmiech się rozszerzał kpiąco.
Teraz, Orchideo. Rozłóż swoje płatki i pokaż jaka jesteś naprawdę.
Pokręciła głową, cmokając językiem.-I cały ten dramat, złamane serca, porzucona miłość... na nic?-zaśmiała się z niedowierzaniem.-Apollinare by tobą wzgardził.-powiedziała, zniżając nagle ton do nieprzyjemnego, a kąciki momentalnie jej opadły, zastąpione nieprzyjemnym wyrazem. Ostateczne słowa, które miały jej przekazać jedno: nie zasługiwała na niego. Nie teraz, nie nigdy. Była najżałośniejszą osobą na świecie, pyłem zanieczyszczającym wszystko wokół, który śmiał myśleć, że ma jakąkolwiek wartość. Miała ochotę ją wdeptać w ziemię. Natychmiast zetrzeć z powierzchni świata. Taki odrażający byt. A jednak taka niewarta zachodu.
Lovegood spoważniała na moment, przypominając sobie o swoim pierwotnym motywie, który zmienił jej stosunek do Tsagairt na pierwszym miejscu. O tym, jak po miesiącach wkupywania się w łaski jej rodziny, mydlenia wszystkim oczu wielkim uczuciem do ukochanego kuzyna, o tym, jak dobitnie oświadczyła, że to wszystko jest dla niej właściwie nieważne, bo z taką lekkością wbiła sztylet w serce wrażliwego artysty, porzucając go konającego na pastwę losu. To przez jej pieprzoną ambicję i brak jakichkolwiek ludzkich emocji była zmuszona kontaktować się z kuzynem głównie listownie przez ostatnie dwa lata, kiedy trwożyła się czy na pewno sobie poradzi, kiedy ich obok nie było. To przez tą małą, perfidną sukę rzeczywistość Seliny uległa zmianie, jej wygoda została narażona na szwank, a empatia musiała się podzielić na kolejną osobę, która wymagała troski. Nie cierpiała tego. I ktoś musiał zapłacić za każde pojedyncze cierpienie, jakie przyniosła tej rodzinie. Bo ona nie zamierzała jej tego zapomnieć tak łatwo.
Uśmiech, starty przez nagłe spoważnienie, zniknął tylko na chwilę. Osa zdołała jednak łypnąć na drugą kobietę, zaznaczając tą nagłą zmianę nastroju zimnym, może nieco przenikającym spojrzeniem. I dopiero ten kontakt wzrokowy ją oprzytomnił z tej białej gorączki, bo z dziecięcą łatwością wróciła do frywolnego nastroju i pogodnej mimiki twarzy.
Zmrużyła delikatnie oczy, nie ścierając jednak zadowolonej maski. Jej odpowiedź zdawała się wiarygodna, a mimo to przecież wiedziała, że kłamie. Nie pracuje już w Ministerstwie. Usta wykrzywiły jej się w szyderczym grymasie. Skoro wszystko toczy się po twojej myśli, flądro, to dlaczego dalej używasz tej samej przykrywki?-To wzruszające.-skomentowała krótko. Pozwalała jej tkać tą sieć nieprawdy, kiedy opowiadała o swoim rzekomym stanowisku. Między tą, a poprzednią odpowiedzią był pewien dysonans i nie potrafiła określić czy na pewno obie były fałszywe. Bo miała dowód na to, że ta ostatnia była.-Och, kochana, jestem przekonana, że to nic złego, iż nawet własne podwórko jest dla ciebie niepewnym gruntem. Zapewniam cię jednak, że możesz się spodziewać, iż możliwości innych są na wyższym poziomie. Zrozumiem. Ale twoja troska naprawdę porusza mnie do łez.-wytłumaczyła spokojnym tonem, by potem teatralnie przyłożyć rękę do klatki piersiowej, jakby coś ścisnęło jej serce.
Na jej pytanie jedynie rozszerzyła uśmiech, by potem ukryć go za kieliszkiem. Upiła nieco laudanum, nie spiesząc się z podaniem jej odpowiedzi. Rozejrzała się wokół, ignorując jej komentarz zupełnie. Nic się tutaj nie zmieniło od ostatniego czasu.
-Deirdre...-podjęła w końcu łagodnie, skupiając na niej wzrok.-Zacznijmy od początku, dobrze?-poprosiła, nie tłumacząc o co jej chodzi. Może o ich relację? Czas na naprawienie stosunków?-Możesz mi wytłumaczyć dlaczego utrzymujesz, że pracujesz w miejscu, z którego wyrzucono cię jakieś... dwa lata temu?-zapytała, nie przerywając kontaktu.-Z kim prowadzisz zakulisową dyplomację? Ze szczurami na ulicy?-jej ton się nie zmienił, pozostawał tak samo irytująco pobłażliwy, kiedy jej uśmiech się rozszerzał kpiąco.
Teraz, Orchideo. Rozłóż swoje płatki i pokaż jaka jesteś naprawdę.
Pokręciła głową, cmokając językiem.-I cały ten dramat, złamane serca, porzucona miłość... na nic?-zaśmiała się z niedowierzaniem.-Apollinare by tobą wzgardził.-powiedziała, zniżając nagle ton do nieprzyjemnego, a kąciki momentalnie jej opadły, zastąpione nieprzyjemnym wyrazem. Ostateczne słowa, które miały jej przekazać jedno: nie zasługiwała na niego. Nie teraz, nie nigdy. Była najżałośniejszą osobą na świecie, pyłem zanieczyszczającym wszystko wokół, który śmiał myśleć, że ma jakąkolwiek wartość. Miała ochotę ją wdeptać w ziemię. Natychmiast zetrzeć z powierzchni świata. Taki odrażający byt. A jednak taka niewarta zachodu.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Deirdre, choć ciągle czujna, coraz bardziej sprawiała wrażenie obojętnej na perory Seliny. Wygodnie rozparta w fotelu, z rękami na podłokietnikach, cała w statecznej, urzędniczej wręcz czerni - to, co skrywało się pod spodem, należało już do zupełnie innej, niestatecznej bajki - słuchała wyrzucanych z jadowitym mlaśnięciem słów z absolutnym spokojem a irytację mogła zdradzać jedynie leciutko uniesiona ponad normalną pozycję lewa brew, nadająca twarzy brunetki wyrazu sarkastycznego zaciekawienia. Dalej, Lovegood, pokaż, na co cię stać, wylej kolejną porcję żółci, skompromituj się tak, jak ostatnio, a potem wyjdź z podkulonym ogonem. Początkowa skrajna niechęć, buzująca w Deirdre razem ze zmęczeniem, zdawała się wyczerpywać, a im więcej bzdur plotła zacietrzewiona blondyneczka, tym Tsagairt stawała się spokojniejsza. Owszem, planowała spokojny, leniwy wieczór, zaspokajający jej potrzebę samotności, ale obserwowanie samobójczo iskrzącej Seliny mogło okazać się zaskakująco ciekawą rozrywką. Kiedy potknie się tym razem i jak widowiskowo upadnie na tę męską twarz? Interesujące. Co prawda dużo mniej od politycznych artykułów albo upojnych rozmyślań na mordercze tematy, ale cóż, należało cieszyć się tym, co serwował jej los.
Uprzejme zaciekawienie przemieniło się w równie uroczy uśmiech, gdy spomiędzy wąskich warg Seliny padło hasło kochana, ale Dei nie odpowiedziała ogniem. Powróciła do wystudiowanego zblazowania, znów błądząc wzrokiem gdzieś ponad ramieniem paplającej bez sensu kobiety. Mało ją interesowała i nawet usłyszenie własnego imienia nie przywołało jej wzroku z powrotem. Gwałtownie uczyniły to jednak następne słowa, błyszczące w przytulnym półmroku loży niczym sztylety, mknące prosto w najczulszy punkt.
Osłonięty stalową barierą zabezpieczeń, układów, kłamstw; barierą...niewystarczającą, nagle dziurawą. A przekonanie się o tym było nieprzyjemnym szokiem. Rzadko kiedy - praktycznie nigdy - można było zaobserwować u Deirdre czysty szok, Selina natomiast miała właśnie tę wyjątkową okazję. Krótką, bardzo łatwą do przegapienia, ale Tsagairt nie łudziła się, że blondynka zarejestrowała każdą nanosekundę, obnażającą czyste zdziwienie. Rozszerzające się źrenice, wpatrzone w niebieskie oczy, spięcie pleców, zaciśnięcie długich palców na szklance, z taką siłą, że gdyby ta została zrobiona z cieńszego szkła, na pewno rozprysnęłaby się na setki kawałeczków, znacząc krwią i lepką zielenią wszystko wokół.
Musiała się opanować i zrobiła to niepokojąco szybko. Znów się uśmiechała, znów z uprzejmym zainteresowaniem wpatrywała się w Selinę, tym razem jednak nie spuszczając z niej wzroku nawet na chwilę. W zlodowaciałej głowie paniczne myśli przeskakiwały się wzajemnie, rozbiegane, chaotyczne jak nigdy, rozdygotane pomiędzy kreowaniem szybkich wytłumaczeń a szukaniem miejsca, w którym popełniono błąd. Uniosła szklankę do ust - błąd, teraz kurczowy chwyt palców stawał się jeszcze bardziej widoczny, a półprzeźroczyste paznokcie aż nabrzmiały krwią - i upiła łyk, kupując sobie kolejne sekundy milczenia. Nie mogła jednak ciągnąć tego wiecznie; opuściła nieco dłoń a jej zabarwione na zielono wargi wykrzywiły się w pogardliwym uśmiechu. Ledwie powstrzymała się od poprawienia niekonkretnych informacji -nie dwa lata, niecałe półtora roku, suko, do your research. - Wspaniałe rewelacje. Gdybym była tak sławna jak ty, z pewnością mogłabyś dostać za te bzdury sporo galeonów - odparła słodko, aż przesadnie lekceważąco, boleśnie świadoma, że każda przeciągnięta ponad ironiczną skalę nuta, rozbiera ją coraz mocniej. Aż do gołej tkanki, zbyt szybkich mrugnięć, częstszych wdechów: starała się kontrolować każdy detal nowej pozy ratunkowej, wiedząc, że przesadny perfekcjonizm także świadczy przeciwko niej. Trudno, na razie skupiała się na tym, by przeżyć; jeszcze istniała szansa, że Lovegood plecie trzy po trzy a jej prawdziwym celem jest zupełnie inna area. Apollinare? Nic, nawet wspomnienie kogoś, kto zawładnął jej sercem, nie mogło być gorsze od wydania się tego pierwszego sekretu. Zaśmiała się cicho, krótko, ponownie upijając łyk laudanum. Kończyło się. Doskonale. Skoro nie mogła zamoczyć ust w alkoholu, niedługo zwilży je świeżo utoczoną krwią Seliny. - Sauveterre nie jest zdolny do pogardy, poza tym, naprawdę sądzisz, że obchodzi mnie to, co do mnie czuje? - pokręciła z niesmakiem głową. Głupia, głupia blondynka; w tej chwili Apo był tylko duchem przeszłości, zamkniętym w sterylnej, francuskiej fiolce, odległej o całe mile i lata wystudiowanej obojętności, skutecznie petryfikującej ciągle pulsujące pod warstwą lodu serce. - Rozumiem, że chcesz wyprowadzić mnie z równowagi jakimiś zasłyszanymi bzdurami i widmem Apollinare'a, ale wierzę, że stać cię na więcej - dodała już z wyraźnie wyczuwalną irytacją, mając nadzieję, że tak to właśnie się skończy, że Selina rozpocznie następny akt histerycznej żółci, próbując dopiec jej na kolejne, mniej prawdziwe, sposoby.
Uprzejme zaciekawienie przemieniło się w równie uroczy uśmiech, gdy spomiędzy wąskich warg Seliny padło hasło kochana, ale Dei nie odpowiedziała ogniem. Powróciła do wystudiowanego zblazowania, znów błądząc wzrokiem gdzieś ponad ramieniem paplającej bez sensu kobiety. Mało ją interesowała i nawet usłyszenie własnego imienia nie przywołało jej wzroku z powrotem. Gwałtownie uczyniły to jednak następne słowa, błyszczące w przytulnym półmroku loży niczym sztylety, mknące prosto w najczulszy punkt.
Osłonięty stalową barierą zabezpieczeń, układów, kłamstw; barierą...niewystarczającą, nagle dziurawą. A przekonanie się o tym było nieprzyjemnym szokiem. Rzadko kiedy - praktycznie nigdy - można było zaobserwować u Deirdre czysty szok, Selina natomiast miała właśnie tę wyjątkową okazję. Krótką, bardzo łatwą do przegapienia, ale Tsagairt nie łudziła się, że blondynka zarejestrowała każdą nanosekundę, obnażającą czyste zdziwienie. Rozszerzające się źrenice, wpatrzone w niebieskie oczy, spięcie pleców, zaciśnięcie długich palców na szklance, z taką siłą, że gdyby ta została zrobiona z cieńszego szkła, na pewno rozprysnęłaby się na setki kawałeczków, znacząc krwią i lepką zielenią wszystko wokół.
Musiała się opanować i zrobiła to niepokojąco szybko. Znów się uśmiechała, znów z uprzejmym zainteresowaniem wpatrywała się w Selinę, tym razem jednak nie spuszczając z niej wzroku nawet na chwilę. W zlodowaciałej głowie paniczne myśli przeskakiwały się wzajemnie, rozbiegane, chaotyczne jak nigdy, rozdygotane pomiędzy kreowaniem szybkich wytłumaczeń a szukaniem miejsca, w którym popełniono błąd. Uniosła szklankę do ust - błąd, teraz kurczowy chwyt palców stawał się jeszcze bardziej widoczny, a półprzeźroczyste paznokcie aż nabrzmiały krwią - i upiła łyk, kupując sobie kolejne sekundy milczenia. Nie mogła jednak ciągnąć tego wiecznie; opuściła nieco dłoń a jej zabarwione na zielono wargi wykrzywiły się w pogardliwym uśmiechu. Ledwie powstrzymała się od poprawienia niekonkretnych informacji -nie dwa lata, niecałe półtora roku, suko, do your research. - Wspaniałe rewelacje. Gdybym była tak sławna jak ty, z pewnością mogłabyś dostać za te bzdury sporo galeonów - odparła słodko, aż przesadnie lekceważąco, boleśnie świadoma, że każda przeciągnięta ponad ironiczną skalę nuta, rozbiera ją coraz mocniej. Aż do gołej tkanki, zbyt szybkich mrugnięć, częstszych wdechów: starała się kontrolować każdy detal nowej pozy ratunkowej, wiedząc, że przesadny perfekcjonizm także świadczy przeciwko niej. Trudno, na razie skupiała się na tym, by przeżyć; jeszcze istniała szansa, że Lovegood plecie trzy po trzy a jej prawdziwym celem jest zupełnie inna area. Apollinare? Nic, nawet wspomnienie kogoś, kto zawładnął jej sercem, nie mogło być gorsze od wydania się tego pierwszego sekretu. Zaśmiała się cicho, krótko, ponownie upijając łyk laudanum. Kończyło się. Doskonale. Skoro nie mogła zamoczyć ust w alkoholu, niedługo zwilży je świeżo utoczoną krwią Seliny. - Sauveterre nie jest zdolny do pogardy, poza tym, naprawdę sądzisz, że obchodzi mnie to, co do mnie czuje? - pokręciła z niesmakiem głową. Głupia, głupia blondynka; w tej chwili Apo był tylko duchem przeszłości, zamkniętym w sterylnej, francuskiej fiolce, odległej o całe mile i lata wystudiowanej obojętności, skutecznie petryfikującej ciągle pulsujące pod warstwą lodu serce. - Rozumiem, że chcesz wyprowadzić mnie z równowagi jakimiś zasłyszanymi bzdurami i widmem Apollinare'a, ale wierzę, że stać cię na więcej - dodała już z wyraźnie wyczuwalną irytacją, mając nadzieję, że tak to właśnie się skończy, że Selina rozpocznie następny akt histerycznej żółci, próbując dopiec jej na kolejne, mniej prawdziwe, sposoby.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Osa od początku wiedziała, że zwycięstwo tego spotkania ma w garści. Na początku chciała tylko wylać na nią czarę goryczy związaną z powrotem kuzyna, zaskoczyć drobnym niusem, zbić z pantałyku i kazać się zastanawiać, kiedy rzeczywistość się dla niej zmieni i przestanie być przyjemnie, gdy zacznie być dręczona przez demona przeszłości. Miała szczerą nadzieję, że Appolinare zmądrzał przez ten czas i wybił sobie tą podróbkę chińskiej dziwki z głowy przez ten czas i skupi się na zemście za złamane serce, które musiał leczyć za morzem, łapiąc oddech i na nowo ucząc się stawiać kroki z wyprostowanym karkiem. Selina chciała, by pożałowała każdej chwili cierpienia, do której przyczyniła się była narzeczona jej członka rodziny, obedrzeć ją z najmniejszego momentu satysfakcji i sprowadzić ją do miejsca ciągłej tortury, gdzie żałuje ile straciła, bo obecność pewnego Lovegooda przypominałoby jej o tym na każdym kroku.
Bo mimo wszystko wierzyła, że nie wszystko było kłamstwem i było obkupione wyrzeczeniem. Przecież wiedziała, że nawet największy potwór ma jakieś kompletnie wypaczone, chore i niezrozumiałe - ale ciągle! - uczucia. Tsagairt nie mogła być z nich kompletnie wyprana. Nie pozwoliłaby jej na to, by w tej kwestii okazała się być lepsza od niej samej - w końcu ścigająca w staraniach o amputację serca miała sporo większe doświadczenie, próbując się go pozbyć od kilku lat, a wcześniej odmawiając mu rację bytu. Błyszczące oczy i czający się uśmiech na twarzy w towarzystwie jej kochanego, głupiego artystycznego Wertera nie mogły być udawane. A przyjęcie zaręczyn było tylko przypieczętowaniem i potwierdzeniem tych piekielnych złudzeń, które musiały mieć w sobie coś z prawdy.
Nie spodziewała się, że ten dzień przyniesie jej coś o wiele lepszego. Obnażenie tej pieprzonej flądry z twarzy, którą na siebie nakładała, starannie przypudrowując najmniejsze nierówności. Koniec z wystudiowaną perfekcją.
Odbicie szoku na obliczu drugiej kobiety było pierwszą bramką. Chłonęła jej widok z dziką obsesją, rozświetlając swoją z dziecięcą szczerością, kiedy wyginała usta w oszczerczym wyrazie.
Mam cię.
Dostrzegła każdą najdrobniejszą reakcję, czekając na nią z wytęsknieniem od początku ich konwersacji. Rozszerzone źrenice, kompletne zamarznięcie w sztywnej pozie i mechaniczne, pozbawione gracji ruchy, kiedy uciekała w stronę kieliszka, zaciskając na nim palce niczym na desce ratunku.
Rozszerzała uśmiech z każdą sekundą.
-Bzdury?-powtórzyła uprzejmie, nie dając się wytrącić z równowagi. W przeciwieństwie do Deirdre to teraz ona była nienaruszoną taflą, której nic nie mogło zmącić. Jej nienaturalnie wysoki głos był muzyką dla uszu. Żałowała, że nie mogła sobie tego nagrać i odtwarzać za każdym razem, kiedy poczuje się źle. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz czuła się tak d o b r z e.
Przytrzymała kąciki w górze, zatrzymując się na krótki moment, kiedy wypowiedziała nazwisko Sauveterre.
-Och, nie widmem, moja droga.-rozweseliła się ponownie.-Nie mówił ci, że wrócił do Londynu? Cóż, wygląda na to, że on też za nic ma twoje uczucia.-wzruszyła radośnie ramionami, wbijając szpileczkę dokładnie tak, jak chciała.
-Właściwie to jest to zasłyszana informacja, Deirdre.-spoważniała.-Prosto z Ministerstwa!-dodała już lżejszym głosem.-Powinni się z tobą skontaktować i raz jeszcze wytłumaczyć ci, że już tam nie pracujesz? Bo może tego nie zrozumiałaś, kiedy wyrzucali cię na zbity pysk?-zaproponowała, mrugając niewinnie.-Może to do ciebie nie dotarło, skoro wciąż żyjesz w tej samej bajce, udając, że prowadzisz dawne życie.-zmartwiła się niemalże.
Zamilkła na moment.
-Po co te kłamstwa, skoro kwitniesz w zadowoleniu? Czyżby jakiś aspekt ci nie odpowiadał, że Ministerstwo wygląda ładniej w twoim życiorysie?-nachyliła się nad stolikiem, zamykając ją w spojrzeniu.
Bo mimo wszystko wierzyła, że nie wszystko było kłamstwem i było obkupione wyrzeczeniem. Przecież wiedziała, że nawet największy potwór ma jakieś kompletnie wypaczone, chore i niezrozumiałe - ale ciągle! - uczucia. Tsagairt nie mogła być z nich kompletnie wyprana. Nie pozwoliłaby jej na to, by w tej kwestii okazała się być lepsza od niej samej - w końcu ścigająca w staraniach o amputację serca miała sporo większe doświadczenie, próbując się go pozbyć od kilku lat, a wcześniej odmawiając mu rację bytu. Błyszczące oczy i czający się uśmiech na twarzy w towarzystwie jej kochanego, głupiego artystycznego Wertera nie mogły być udawane. A przyjęcie zaręczyn było tylko przypieczętowaniem i potwierdzeniem tych piekielnych złudzeń, które musiały mieć w sobie coś z prawdy.
Nie spodziewała się, że ten dzień przyniesie jej coś o wiele lepszego. Obnażenie tej pieprzonej flądry z twarzy, którą na siebie nakładała, starannie przypudrowując najmniejsze nierówności. Koniec z wystudiowaną perfekcją.
Odbicie szoku na obliczu drugiej kobiety było pierwszą bramką. Chłonęła jej widok z dziką obsesją, rozświetlając swoją z dziecięcą szczerością, kiedy wyginała usta w oszczerczym wyrazie.
Mam cię.
Dostrzegła każdą najdrobniejszą reakcję, czekając na nią z wytęsknieniem od początku ich konwersacji. Rozszerzone źrenice, kompletne zamarznięcie w sztywnej pozie i mechaniczne, pozbawione gracji ruchy, kiedy uciekała w stronę kieliszka, zaciskając na nim palce niczym na desce ratunku.
Rozszerzała uśmiech z każdą sekundą.
-Bzdury?-powtórzyła uprzejmie, nie dając się wytrącić z równowagi. W przeciwieństwie do Deirdre to teraz ona była nienaruszoną taflą, której nic nie mogło zmącić. Jej nienaturalnie wysoki głos był muzyką dla uszu. Żałowała, że nie mogła sobie tego nagrać i odtwarzać za każdym razem, kiedy poczuje się źle. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz czuła się tak d o b r z e.
Przytrzymała kąciki w górze, zatrzymując się na krótki moment, kiedy wypowiedziała nazwisko Sauveterre.
-Och, nie widmem, moja droga.-rozweseliła się ponownie.-Nie mówił ci, że wrócił do Londynu? Cóż, wygląda na to, że on też za nic ma twoje uczucia.-wzruszyła radośnie ramionami, wbijając szpileczkę dokładnie tak, jak chciała.
-Właściwie to jest to zasłyszana informacja, Deirdre.-spoważniała.-Prosto z Ministerstwa!-dodała już lżejszym głosem.-Powinni się z tobą skontaktować i raz jeszcze wytłumaczyć ci, że już tam nie pracujesz? Bo może tego nie zrozumiałaś, kiedy wyrzucali cię na zbity pysk?-zaproponowała, mrugając niewinnie.-Może to do ciebie nie dotarło, skoro wciąż żyjesz w tej samej bajce, udając, że prowadzisz dawne życie.-zmartwiła się niemalże.
Zamilkła na moment.
-Po co te kłamstwa, skoro kwitniesz w zadowoleniu? Czyżby jakiś aspekt ci nie odpowiadał, że Ministerstwo wygląda ładniej w twoim życiorysie?-nachyliła się nad stolikiem, zamykając ją w spojrzeniu.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Liquid Paradise
Szybka odpowiedź