Liquid Paradise
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Liquid Paradise
Jako jeden z lepiej znanych lokali czarodziejskiego Londynu, "Liquid Paradise" cieszy się stosunkowo stałą klientelą i dobrą renomą. Pośród gości, będących w znakomitej większości przedstawicielami szeroko pojętej klasy średniej, nierzadko można dostrzec członków arystokracji czy też zwykłej klasy wyższej, dla których specjalnie wydzielono osobną część dużej sali, wybitnie pilnując, aby nie zawędrował do niej ktokolwiek niepowołany. Wysoko urodzonym często przypisuje się swoiste polowania na wschodzące gwiazdy, które można by wziąć pod swój patronat - "Paradise" słynie z występów na żywo, dawanych zwykle przez niemal całkowicie nieznanych (acz uprzednio dokładnie sprawdzonych!) artystów. Niejedna wielka osobistość współczesnego świata muzycznego przyznaje, że swoje pierwsze kroki do sławy stawiała właśnie w tym miejscu. Dla zwalczenia wrażenia nadmiernej podniosłości, przed wspomnianą sceną rozciąga się parkiet, na którym spragnione zabawy pary mogą do woli wywijać w tańcu. Z reguły jest on w większości zajęty przez młodych tancerzy, będących świeżo upieczonymi absolwentami Hogwartu. Rzadko kiedy, ba, właściwie nigdy nie widuje się tu w akcji jakichkolwiek arystokratów.
Z samą nazwą lokalu wiąże się też pewna legenda, która stale przyciąga coraz więcej osób. Otóż wielu zakłada, iż "Liquid Paradise" ma bezpośrednie powiązanie z Felix Felicis, którego kilka złotych kropel ma być rzekomo dodawane do co droższych z drinków, jakie się tu serwuje. Oczywiście jest to dalekie od prawdy, tym niemniej efekt placebo już niejednemu gościowi zawrócił w głowie na tyle, że rzeczywiście przez pewien czas jego życie nabrało trochę radości i powodzenia.
Z samą nazwą lokalu wiąże się też pewna legenda, która stale przyciąga coraz więcej osób. Otóż wielu zakłada, iż "Liquid Paradise" ma bezpośrednie powiązanie z Felix Felicis, którego kilka złotych kropel ma być rzekomo dodawane do co droższych z drinków, jakie się tu serwuje. Oczywiście jest to dalekie od prawdy, tym niemniej efekt placebo już niejednemu gościowi zawrócił w głowie na tyle, że rzeczywiście przez pewien czas jego życie nabrało trochę radości i powodzenia.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:15, w całości zmieniany 1 raz
Otaczał się płaszczem patosu, by osobisty koszmar pozostawić daleko; nie umiał kłamać, ale na drewnianych, skrzypiących deskach eleganckiego klubu czuł się całkiem pewnie. Wystarczająco, by bez zająknięcia recytować krótką rolę, utkaną topornie i wciśnięta w zszyte usta niemowy. Nigdy nie ruszał się jak wystrugana kukła, a ekspresywna mimika (szkoda, że nie potrafił nad nią panować) kwalifikowała go na wybitnego aktora, przejął więc ten dziedziniec sztuki, świadom, że musi przemienić go w groteskę, jeśli chce przetrwać. Brzydził się swoim wahaniem: był w dobrym miejscu we właściwym czasie, otaczało go coś na wzór mieszczańskiego luksusu, lecz przytulne wrażenie kończyło się przy zajętym przez niego stoliku. Jasny obrus lśnił trupią bielą, burgund serwet widział jak zakrzepłą krew, a delikatny aromat świeżo przygotowanego jedzenia nagle, zupełnie abstrakcyjnie przeistoczył się w woń popiołów z palonego ciała. Demonizował siedzącą tuż obok kobietę, obwołując ją przyczyną swoich halucynacji - jednocześnie ponownie wyciągając pogrzebane trupy ze świeżej ziemi. Obelga czy najsłodszy komplement, namiętność przysłaniała rozsądek i zdrowe zmysły, gdy Rowle zwyczajnie tęsknił za jej czarną aurą, doświadczoną raz w drodze przypadku i domniemanego pożegnania. Liczył próby, stawali w szranki po raz trzeci, a Magnus już znał wynik uroczej kolacji, po której wypłucze sobie wspomnienia najsilniejszym eliksirem. Albo najgorszym alkoholem w przydrożnej karczmie, mocno odbiegającej od standardów, do jakich nawykł i do których przyzwyczajał Deirdre. Nie wmawiał sobie, że jest jedyny, nie był naiwnym głupcem, a ona nigdy go o tym nie zapewniała - lecz pożądanie intensyfikacji relacji zakłóciło nieco odbiór faktyczny bodźców, przekazywanych zgrabnymi kobiecymi dłońmi. Następny gipsowy święty, karykatura i groteskowa, kiczowata ozdóbka, spoczywająca na gzymsie obtłuczonego kominka: począł rozpatrywać swoją rolę w kwestii przedmiotowej, dopasowanej do potrzeb Miu, którą odwiedzał chętnie, wyrywając się do wspólnych rytuałów przeglądu prasy i leniwej miłości. Może popełnił błąd, może to o n, otoczył geniusza przeciętnością; rozrywające wątpliwości rozsadzały czaszkę, wpełzając cienistym, pulsującym bólem wprost do głowy, atakowanej celnymi pociskami z kilku stron na raz, bez szansy racjonalnej obrony. Nie powinien na nią patrzeć, szczuty konturem kości policzkowych i ostrym profilem, nawiedzającym go w snach pełnych żalu, Magnus nie potrafił się skupić na rzeczowej argumentacji, jakiej przyszedł przecież wysłuchać z własnej woli. Tak naprawdę - chciał tylko ją zobaczyć, rozdrapać zasklepione rany, jakby mogło mu to przynieść ulgę w emocjonalnym cierpieniu. Tak dosadnie przeżywanym po raz drugi, nieoczywista powtórka z rozrywki, lecz przynajmniej nie dobił go podwojony ciężar odpowiedzialności. Marne pocieszenie dla skręcającego się z wściekłości Rowle'a, pokracznie ukrywającego ten stan, niewytłumaczalny żadną, zdroworozsądkową przyczyną. Był zły na siebie, odrobinę nawet silniej, niż kierował gniew przeciw Deirdre, lecz to wszystko pozostawało bez znaczenia, skoro zdecydował się na tę katorgę - przykrą zapewne tylko dla niego, bo poza obojętnością, w kobiecie nie znajdowało się nic. Tabula rasa, starta jego własną ręką kilka tygodni temu. Odruchowo zacisnął wargi, przystojna twarz stężała, rysy uległy dziwacznemu zgrubieniu, deformując oblicze Magnusa i odejmując mu niebezpiecznego uroku, był już tylko zły, niepotrafiący pogodzić się z tym, że siedzi naprzeciwko lodowego pomnika. Wzbudzającego w nim nadal skrajne uczucia.
Milcząc obserwował zmechanizowane gesty służące ułożeniu przestrzeni i nie umiał pozbyć się przebłysku, że w niej tkwiło coś z niego, jakieś smutne odbicie chaosu Magnusa, gubiącego się podczas pracy. Przyjemnie patrzyło się na białe dłonie, metodycznie ustawiające kolejne przedmioty w uporządkowanej formacji, nieznanym mu jeszcze matematycznym ciągu, zaskakującym logicznością i praktycznością. Przypomniał sobie jednak, do kogo one należą i obrócił się w drugą stronę, rozpaczliwie poszukując wzrokiem kelnera. Prosił o wino, w swojej intymnej zgodzie na dławiący go układ. Nigdy nie poczęstował alkoholem Deirdre, teraz zaś stała przed nimi cała butelka czerwonego wytrawnego wina, chłodząca się w wiaderku pełnym lodu.
-Nie zwracaj się do mnie, jakbym nie rozumiał po angielsku - odparł, z zaciśniętymi zębami, hamując rozszalałe instynkty, by nie określić protekcjonalności brzęczącej w jej tonie znacznie gorszą inwektywą. Żyłka na skroni zaczęła niebezpiecznie pulsować, lecz chłodna nóżka kieliszka załagodziła wybuch furii, studząc parujący gniew - obiecywałaś mi zupełnie coś innego, Deirdre - rzekł cicho, naznaczając ją sekretnym imieniem z pewnym ukontentowaniem. Przyszło mu to łatwiej, niż sądził, choć każde kolejne słowo rozrywało na strzępy. Postępował wbrew sobie, prościej byłoby zostawić ją fatomowo wiszącą przy tamtym drzewie, ładnie komponująca się z przyrodą Cheshire - nie tknę cię już nigdy więcej - obwieścił uroczyście, czerwieniąc się na twarzy przez wygłaszane przez nią herezje. Policzki dla tego, kim dla niego była - Błędnie sprowadzasz to do pieniędzy. Jak zwykle - zakpił ostro, wypijając kieliszek wina jednym haustem i od razu napełniając go po raz wtóry. Serweta ściskana w dłoni zaczęła przypominać wióry - byłem z tobą szczery od początku do końca, Deirdre. Jak śmiesz posądzać mnie o myśl, że mogłem cię kupić? Chcieć to zrobić i wykorzystać? - spytał, pozornie spokojnie, lecz ostatnie zdanie wręcz wysyczał, parskając kropelkami śliny. Nie zachowywał się racjonalnie, lecz wiedziała, musiała wiedzieć, że ostatnie, czego był zwolennikiem było tak przedmiotowe traktowanie - twierdziłaś, że chcesz ustabilizowania naszej relacji. Przyjaźni. Znasz mnie od dawna, a sama nie dałaś mi nic. Nic prócz kłamstw, za które naturalnie płaciłem - nie był złośliwy, raczej zrezygnowany - Na takim podłożu niczego nie osiągniesz - skwitował cicho. Skinął głową, nieco przeciągle, kolejny ukłon, wystosowany w stronę dawnej kochanki. Proszę, Deirdre. Masz, czego chciałaś. Nie dla Czarnego Pana, robię to dla Ciebie, dostaniesz swój sztuczny szacunek i odcięcie dawnych sympatii. Niemniej szanowałem cię wtedy, nie czułaś tego, czy wreszcie przyznajesz, że przeszkadzało ci życie, jakie wiodłaś?
Milcząc obserwował zmechanizowane gesty służące ułożeniu przestrzeni i nie umiał pozbyć się przebłysku, że w niej tkwiło coś z niego, jakieś smutne odbicie chaosu Magnusa, gubiącego się podczas pracy. Przyjemnie patrzyło się na białe dłonie, metodycznie ustawiające kolejne przedmioty w uporządkowanej formacji, nieznanym mu jeszcze matematycznym ciągu, zaskakującym logicznością i praktycznością. Przypomniał sobie jednak, do kogo one należą i obrócił się w drugą stronę, rozpaczliwie poszukując wzrokiem kelnera. Prosił o wino, w swojej intymnej zgodzie na dławiący go układ. Nigdy nie poczęstował alkoholem Deirdre, teraz zaś stała przed nimi cała butelka czerwonego wytrawnego wina, chłodząca się w wiaderku pełnym lodu.
-Nie zwracaj się do mnie, jakbym nie rozumiał po angielsku - odparł, z zaciśniętymi zębami, hamując rozszalałe instynkty, by nie określić protekcjonalności brzęczącej w jej tonie znacznie gorszą inwektywą. Żyłka na skroni zaczęła niebezpiecznie pulsować, lecz chłodna nóżka kieliszka załagodziła wybuch furii, studząc parujący gniew - obiecywałaś mi zupełnie coś innego, Deirdre - rzekł cicho, naznaczając ją sekretnym imieniem z pewnym ukontentowaniem. Przyszło mu to łatwiej, niż sądził, choć każde kolejne słowo rozrywało na strzępy. Postępował wbrew sobie, prościej byłoby zostawić ją fatomowo wiszącą przy tamtym drzewie, ładnie komponująca się z przyrodą Cheshire - nie tknę cię już nigdy więcej - obwieścił uroczyście, czerwieniąc się na twarzy przez wygłaszane przez nią herezje. Policzki dla tego, kim dla niego była - Błędnie sprowadzasz to do pieniędzy. Jak zwykle - zakpił ostro, wypijając kieliszek wina jednym haustem i od razu napełniając go po raz wtóry. Serweta ściskana w dłoni zaczęła przypominać wióry - byłem z tobą szczery od początku do końca, Deirdre. Jak śmiesz posądzać mnie o myśl, że mogłem cię kupić? Chcieć to zrobić i wykorzystać? - spytał, pozornie spokojnie, lecz ostatnie zdanie wręcz wysyczał, parskając kropelkami śliny. Nie zachowywał się racjonalnie, lecz wiedziała, musiała wiedzieć, że ostatnie, czego był zwolennikiem było tak przedmiotowe traktowanie - twierdziłaś, że chcesz ustabilizowania naszej relacji. Przyjaźni. Znasz mnie od dawna, a sama nie dałaś mi nic. Nic prócz kłamstw, za które naturalnie płaciłem - nie był złośliwy, raczej zrezygnowany - Na takim podłożu niczego nie osiągniesz - skwitował cicho. Skinął głową, nieco przeciągle, kolejny ukłon, wystosowany w stronę dawnej kochanki. Proszę, Deirdre. Masz, czego chciałaś. Nie dla Czarnego Pana, robię to dla Ciebie, dostaniesz swój sztuczny szacunek i odcięcie dawnych sympatii. Niemniej szanowałem cię wtedy, nie czułaś tego, czy wreszcie przyznajesz, że przeszkadzało ci życie, jakie wiodłaś?
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie spuszczała z niego wzroku, obserwując dokładnie, praktycznie bez mrugnięcia, bez zakrycia długimi rzęsami czarnych oczu, już nie roziskrzonych uczuciami, a przesłoniętych matową satyną - chroniącą jego, nie ją, nie czuła się zagrożona, już nie. Tym razem nie miałaby oporów, by odrąbać mu dłoń, którą sięgnąłby po nią, nawet jeśli miałoby to uszkodzić jednego z bardziej zaufanych sług Czarnego Pana. Byłoby to jednak ostatecznością, dlatego wyciszała tlący się jeszcze w piersi gniew, zdradliwy i płytki; Magnus ulegał mu bez jakichkolwiek hamulców, ale ona stała ponad nim, opanowana i spokojna, wiedząc, że lodowe ostrze przeszywające serce zabija szybciej od najbardziej szalonego pożaru, zwęglającego tkanki - a ogień nie mógł już jej dosięgnąć, rozbijając się od chłodną, koronkową obojętność, z jaką słuchała odpowiedzi. Rozchwianej, gorączkowej, tak jak jego zachowanie, rozedrgane goryczą i z trudem tłumioną wściekłością. Drobne gesty, składające się na obraz mężczyzny chwiejącego się na krawędzi szaleństwa, rozkołysanego urojeniami - strzępki serwety wypadające z dłoni, nieprzyjemny rumieniec wypływający na policzki, sztywne ruchy głowy, palce zaciśnięte do białości na nóżce kieliszka: widziała to wszystko, wyczuwając, jak wiele kosztowało go to względne opanowanie, zamknięte w wściekłym cedzeniu słów. Dobrze, nauczył się hamować odruchy intensywniejsze, nałożył sobie ograniczenia - jeśli zamierzał topić je w winie, które nieelegancko wychylał kielich za kielichem, niech tak będzie. Nieprzytomność umysłu zwalczana nieprzytomnością nałogu, być może miało to jakichś sens, byleby tylko trzeźwiał i sprostał stawianym przed nim wymaganiom.
- Masz problem ze zrozumieniem najprostszych słów, w tym słowa nie, stąd mój cierpliwy ton - odparła beznamiętnie na to warknięcie, ignorując zarówno oddalającego się kelnera jak i butelkę wina, chrzęszczącą wśród lodu przy każdym gwałtowniejszym uniesieniu, by napełnić wytrawną czarę goryczy. Zaplotła ręce przed sobą, słysząc żałosne przypomnienie obietnic; kolejny, piekielny stopień niezrozumienia, wiary w to, że szepcze mu do ucha najczystszą prawdę, słodką i honorową, pieczętującą ją w jakikolwiek sposób męską obecnością. Nie mogła uwierzyć w jego głupotę, lecz nie zamierzała sprostować tej żałosnej prowokacji, niech uczy się na błędach i w końcu zacznie myśleć samodzielnie, nie opierając swych wyroków na łgarstwach prostytutek. Biedny, zagubiony chłopiec: w tej samej chwili poczuła skrajne zażenowanie i irytację, jak mógł być tak ślepy i tak pewny siebie zarazem, nawet w krótkim obwieszczeniu drżała jakaś urażona, lordowska nuta. Znów nie zareagowała na to wyznanie w żaden sposób, cóż miała zrobić? Kiwnąć głową, poklepać go po dłoni jak grzecznego ucznia, wznieść toast za przywrócenie choć resztek zdrowego rozsądku? Rozmawiali o oczywistościach, wyczołganie się z bagna mar nie było żadnym sukcesem, jedynie powrotem do ludzkiej formy. Względnej, chwilowy przebłysk trzeźwości zalśnił na ciemnym niebie i zgasł równie szybko, przesłonięty następnymi rozżalonymi - pod kpiną i gniewem wyraźnie wyczuwała gorzką rozpacz - rojeniami.
- A do czegóż miałabym sprowadzić twoją relację z Miu, jeśli nie pieniędzy? Do miłości? - to słowo aż zgrzytnęło w jej ustach, ale poza tym drobnym niepowodzeniem dźwiękowym, jej ton nie zmienił się nawet o odrobinę. - Zdradzę ci kolejny sekret, kryjący się przed twym wzrokiem przez wiele lat - dodała ze świętą cierpliwością, tylko na sekundę opuszczając wzrok z jego twarzy na deser; żałowała, że go zamówiła, znów zaczynała być głodna a nie była pewna, czy ujęcie widelczyka w dłoń nie skończy się finalnie wbiciem ostrzy w męską szyję. Bredził. - Lordowie kupują i wykorzystują prostytutki, by spełniały ich oczekiwania. Prostytutki - kłamią, by te oczekiwania spełnić. Tak działa ten wspaniały świat - poinformowała go rzeczowo, znów wykładając na stół wszystkie karty, nieoznaczone, czyste, dobrze zachowane. Niektórzy oczekiwali uległości, inni pozorów uczucia, inni porozumienia dusz, inni inteligentnej rozmowy i wesołego chichotu, inni straceńczego smutku, z którego mogli ratować damy wątpliwej renomy. Wachlarz ludzkich pragnień rozwijał się w nieskończoność, każdy pragnął jednak wyjątkowości. Ją także można było kupić, w Wenus nie istniały żądze niemożliwe do spełnienia, powinien o tym wiedzieć - i powinien uważać na to, o co prosił, pojawiając się po raz pierwszy w komnacie Miu.
I gdy po raz ostatni rościł sobie do niej prawa, zaciskając dłoń na gardle. Deirdre skrzywiła się - w końcu? - na sekundę wyginając usta w grymasie niezadowolenia, nie gniewu, nie pogardy, łagodziła ramy ostrych emocji, nie zamierzając poświęcać temu spotkaniu więcej niż musiała. I tak kosztowało ją ono zbyt wiele. - Chciałam - przyznała, akcentując czas przeszły. Faktycznie widziała ich na stopie platonicznej i przyjacielskiej, opartej na politycznych dyskusjach i wzajemnym szacunku, oddanych sprawie i rozsądnych, ale Magnus przekreślił to wielokrotnie, udowadniając, że nawet Deirdre potrafiła mylić się w ocenie ludzi. Być może dlatego tak bardzo pragnęła jasno wytyczyć granice wzajemnych stosunków, zła na samą siebie za ten kardynalny błąd. - Chyba nie myślisz, że teraz, po tym wszystkim, zamierzam zaoferować ci przyjaźń? - spojrzała na niego z chłodnym niedowierzaniem: miała rację, pożoga płonąca w umyśle Magnusa strawiła resztki rozsądku, czyniąc go napędzanym skrajnymi i niedorzecznymi emocjami inferiusem, na ślepo błąkającym się po nieistniejącym świecie, krzywdząc głównie samego siebie. Ledwie powstrzymała gorzki śmiech, słysząc kolejne zawoalowane wyrzuty. Nic mi nie dałaś, doprawdy, Rowle burzył granice niemożliwego z zaskakującą niefrasobliwością. - Jedyne, co chcę osiągnąć tym spotkaniem, to upewnienie się, że już nigdy nie dojdzie do podobnych nieporozumień - odpowiedziała powracając do statecznego tonu, ulegając jednak własnym słabościom: sięgnęła po łyżeczkę, nabierając na nią odrobinę cukru i śmietanki. Nie zamierzała rezygnować z dobrego samopoczucia, nawet jeśli siedziała naprzeciwko niestabilnego emocjonalnie szlachcica. Słodycz ponownie rozlała się po jej języku a cukier zlepił usta, otarła je jednak serwetką, nie językiem, sięgając w końcu ręką do kieszeni sukni. - I żadnych aluzji do przeszłości. To zamknięty etap - dodała powoli wyciągając na stół posrebrzaną broszę. Położyła ją na środku stołu z cichym brzękiem zapięcia - co chciał osiągnąć wysyłając jej coś, co nigdy do niej nie należało i było tylko reliktem ułudy?
- Masz problem ze zrozumieniem najprostszych słów, w tym słowa nie, stąd mój cierpliwy ton - odparła beznamiętnie na to warknięcie, ignorując zarówno oddalającego się kelnera jak i butelkę wina, chrzęszczącą wśród lodu przy każdym gwałtowniejszym uniesieniu, by napełnić wytrawną czarę goryczy. Zaplotła ręce przed sobą, słysząc żałosne przypomnienie obietnic; kolejny, piekielny stopień niezrozumienia, wiary w to, że szepcze mu do ucha najczystszą prawdę, słodką i honorową, pieczętującą ją w jakikolwiek sposób męską obecnością. Nie mogła uwierzyć w jego głupotę, lecz nie zamierzała sprostować tej żałosnej prowokacji, niech uczy się na błędach i w końcu zacznie myśleć samodzielnie, nie opierając swych wyroków na łgarstwach prostytutek. Biedny, zagubiony chłopiec: w tej samej chwili poczuła skrajne zażenowanie i irytację, jak mógł być tak ślepy i tak pewny siebie zarazem, nawet w krótkim obwieszczeniu drżała jakaś urażona, lordowska nuta. Znów nie zareagowała na to wyznanie w żaden sposób, cóż miała zrobić? Kiwnąć głową, poklepać go po dłoni jak grzecznego ucznia, wznieść toast za przywrócenie choć resztek zdrowego rozsądku? Rozmawiali o oczywistościach, wyczołganie się z bagna mar nie było żadnym sukcesem, jedynie powrotem do ludzkiej formy. Względnej, chwilowy przebłysk trzeźwości zalśnił na ciemnym niebie i zgasł równie szybko, przesłonięty następnymi rozżalonymi - pod kpiną i gniewem wyraźnie wyczuwała gorzką rozpacz - rojeniami.
- A do czegóż miałabym sprowadzić twoją relację z Miu, jeśli nie pieniędzy? Do miłości? - to słowo aż zgrzytnęło w jej ustach, ale poza tym drobnym niepowodzeniem dźwiękowym, jej ton nie zmienił się nawet o odrobinę. - Zdradzę ci kolejny sekret, kryjący się przed twym wzrokiem przez wiele lat - dodała ze świętą cierpliwością, tylko na sekundę opuszczając wzrok z jego twarzy na deser; żałowała, że go zamówiła, znów zaczynała być głodna a nie była pewna, czy ujęcie widelczyka w dłoń nie skończy się finalnie wbiciem ostrzy w męską szyję. Bredził. - Lordowie kupują i wykorzystują prostytutki, by spełniały ich oczekiwania. Prostytutki - kłamią, by te oczekiwania spełnić. Tak działa ten wspaniały świat - poinformowała go rzeczowo, znów wykładając na stół wszystkie karty, nieoznaczone, czyste, dobrze zachowane. Niektórzy oczekiwali uległości, inni pozorów uczucia, inni porozumienia dusz, inni inteligentnej rozmowy i wesołego chichotu, inni straceńczego smutku, z którego mogli ratować damy wątpliwej renomy. Wachlarz ludzkich pragnień rozwijał się w nieskończoność, każdy pragnął jednak wyjątkowości. Ją także można było kupić, w Wenus nie istniały żądze niemożliwe do spełnienia, powinien o tym wiedzieć - i powinien uważać na to, o co prosił, pojawiając się po raz pierwszy w komnacie Miu.
I gdy po raz ostatni rościł sobie do niej prawa, zaciskając dłoń na gardle. Deirdre skrzywiła się - w końcu? - na sekundę wyginając usta w grymasie niezadowolenia, nie gniewu, nie pogardy, łagodziła ramy ostrych emocji, nie zamierzając poświęcać temu spotkaniu więcej niż musiała. I tak kosztowało ją ono zbyt wiele. - Chciałam - przyznała, akcentując czas przeszły. Faktycznie widziała ich na stopie platonicznej i przyjacielskiej, opartej na politycznych dyskusjach i wzajemnym szacunku, oddanych sprawie i rozsądnych, ale Magnus przekreślił to wielokrotnie, udowadniając, że nawet Deirdre potrafiła mylić się w ocenie ludzi. Być może dlatego tak bardzo pragnęła jasno wytyczyć granice wzajemnych stosunków, zła na samą siebie za ten kardynalny błąd. - Chyba nie myślisz, że teraz, po tym wszystkim, zamierzam zaoferować ci przyjaźń? - spojrzała na niego z chłodnym niedowierzaniem: miała rację, pożoga płonąca w umyśle Magnusa strawiła resztki rozsądku, czyniąc go napędzanym skrajnymi i niedorzecznymi emocjami inferiusem, na ślepo błąkającym się po nieistniejącym świecie, krzywdząc głównie samego siebie. Ledwie powstrzymała gorzki śmiech, słysząc kolejne zawoalowane wyrzuty. Nic mi nie dałaś, doprawdy, Rowle burzył granice niemożliwego z zaskakującą niefrasobliwością. - Jedyne, co chcę osiągnąć tym spotkaniem, to upewnienie się, że już nigdy nie dojdzie do podobnych nieporozumień - odpowiedziała powracając do statecznego tonu, ulegając jednak własnym słabościom: sięgnęła po łyżeczkę, nabierając na nią odrobinę cukru i śmietanki. Nie zamierzała rezygnować z dobrego samopoczucia, nawet jeśli siedziała naprzeciwko niestabilnego emocjonalnie szlachcica. Słodycz ponownie rozlała się po jej języku a cukier zlepił usta, otarła je jednak serwetką, nie językiem, sięgając w końcu ręką do kieszeni sukni. - I żadnych aluzji do przeszłości. To zamknięty etap - dodała powoli wyciągając na stół posrebrzaną broszę. Położyła ją na środku stołu z cichym brzękiem zapięcia - co chciał osiągnąć wysyłając jej coś, co nigdy do niej nie należało i było tylko reliktem ułudy?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Cichy stolik iskrzył się od ładunków energii, kumulowanych w niepozornej sylwetce wysokiego, za chudego mężczyzny; lada chwila coś od środka mogło go rozsadzić, zabrać ze sobą haftowany obrus, połamane, pęknięte nóżki rzeźbionych krzeseł i ją, roztrzaskaną na tysiące kawałków, uporczywie sklejanych niezgrabnymi dłońmi. Mimowolnie uwalniał swoją magię, roztaczającą się mglistą powłoką, emanującą wkoło jego sylwetki, nie tyle ochronną, ile ostrzegawczą. Nigdy nie nauczył się nad sobą panować - lub wręcz przeciwnie, myślał, że pojął tę trudną sztukę, zaskakując się niemile w najmniej oczywistych momentach. Miał się na baczności, gdy z trudem przez gardło przechodziły mu jakiekolwiek słowa, zazwyczaj ich nie szczędził, więc resztkami rozsądku brał to za zły omen: wolałby chyba już nigdy więcej nie oglądać Deirdre. Albo uwiązać ją przy nodze, czego jeszcze z nikim nie praktykował.
Naturalnie, ironizował, tocząc batalię we własnej, rozgrzanej głowie, zniżając swoją osobę do poziomu prymitywnych samców, wciąż tkwiących w głębokim patriarchacie i rojeniach, że kobieta właściwie jest zwierzęciem, łudząc się, że to mu pomoże i po prostu wybierze ścieżkę odwrotu. Obrzydzenia, spieniającego krew w żyłach, zaburzającego rytmiczną pracę serca i nakładającego na ciepłe, brązowe oczy, zgniłozielone nakładki wściekłych tęczówek. Przegrywał z kretesem, uwalniając zbyt duży ciężar, mimo tego czując się, jakby u szyi miał kamienie. W kieszeniach płaszcza, w oczodołach. Dlatego widział jej bryłę, oszczędzającą szczegółów ostrych obojczyków i obojętnie zaciśniętych ust. nie rozumiał tylko bijącego od niej chłodu, przejmującego dreszczami: czy uroił sobie te głazy i kamienie, czy to Deirdre ktoś zaklął w monumentalny posąg? Kieliszek ostrzegawczo zadzwonił, strużka wina (jak krwi) pociekła po cienkim szkle, zostawiając rubinową smugę na smukłej podstawce; machinalnie roztarł ją palcem, oblizując go, mało elegancko - nie zdając sobie sprawy z wagi gestu, nawiązującego do łączących ich perypetii. Był chyba prostakiem, którego ktoś wbił w garnitur, wytworną szatę, na nogi włożył błyszczące półbuty i nakładł do głowy manier. Jakoś nie miał ochoty zaprzeczać temu oskarżeniu, wystosowanemu na eleganckiej papeterii i zaadresowanej do niego samego.
-Mój problem polega na egzekwowaniu obietnic - wyjaśnił znużonym tonem, tracąc zapał do eskalowania napięcia ku niezdrowemu poziomowi. Gdy mu odmówiła raz, złożyła przysięgę, a marny, palony na spółkę papieros dobił tego targu - nie zwracaj się do mnie jak do krnąbrnego uczniaka. Protekcjonalny ton nie sprawi cudów - dodał, zirytowany jej opanowaniem. Sycząca, fukająca i rozsierdzona była atrakcyjniejsza, bardziej prawdziwa, zwyczajnie ludzka. Skrajne emocje wydobywały z niej piękno; Rowle zdrapał wierzchnią warstwę obrazu, ukazującego tylko przejmujące zimno. Najbanalniejszy argument: nie znał odmowy, był cholernym arystokratą i całe życie to przed nim się płaszczono i mu nadskakiwano z czołobitnym posłuszeństwem - sądził, że znalazł racjonalizujący środek i dotarł do punktu, w którym bardziej jest mężczyzną, niż nadmuchanym szlachcicem, ale może reagował przesadnie, niezależnie od kontekstu, w jakim usadzono problem. Wytykała mu idiotyczną oczywistość, chociaż do cna sama przesiąknęła światem obrzydliwie bogatych rodów, męskich szowinistów, każących na powitanie całować swój pierścień, a nawet ich perfumami. Jeśli spodziewała się po nim więcej, byłby to pierwszy prawdziwy komplement, jaki otrzymał od Deirdre, ale jakoś nie wyłuskiwał z siebie radości, nawet po winie czując na języku cierpki smak goryczy.
-Płaciłem z twoje towarzystwo - zgodził się bez zająknięcia, a rumieniec nie zabarwił ogorzałej twarzy, choć nie znosił elementu złota, goszczącego w ich relacji - ale nawet wtedy nie uważałem, byś była mi uległa. Moja władza skończyła się tam, gdzie zaczęła się twoja niepodległość - spięcie karku zasugerowało krótkie obrazek wymierzonego policzka, przełomu w opracowywanej miesiącami relacji ulubionych kochanków - lubiłem cię i chciałem, żebyś to odwzajemniła. Sfera uczuć nie należała do twoich obowiązków, ale wygląda na to, że pomyliłem się przy ocenie - odparł obojętnie, zastanawiając się nad zamówieniem przystawki. Czy posiadali w karcie coś, co zjadłby bez przykrości, jednocześnie unikając oskarżeń o specjalny wybór afrodyzjaków?
-Kłamią, jeśli ich klient życzy sobie niewinnej istoty, zbrukanej i skrzywdzonej, porwanej przez handlarzy ludźmi i bohatersko ratowanej przez niego. Kłamią o cudownym pożyciu i wspaniałej męskości chłopczyka, pierwszy raz widzącego kobiecą nagość. Kłamią, że uwielbiają krztusić się penisem kochanka. Mogłaś łgać do woli o naszym seksie i udawać sympatię, dlaczego zatem wypruwasz sobie żyły? - spytał cicho, mierząc Deirdre roziskrzonym spojrzeniem. Gdzieś miał urojone zachwyty nad przymiotami ciała, ale nie mógł tak łatwo odpuścić budowanej fascynacji nad czarnym, absolutnie nie przeciętnym urokiem tej niebezpiecznej kobiety.
-Nie łączyłoby nas nic, poza Nim, a prywatne animozje nie przekułyby się na naszą służbę. Mógłbym cię w tej chwili nienawidzić, ale słowa naszego Pana są święte i nie odważyłbym się im sprzeciwić - poszedłby o krok dalej, usuwając nieprzyjemne obrazki i dostrzegając jedynie świat czekający przed nimi. Mroczny Znak na lewym przedramieniu przypominał o ich powinnościach, o obowiązkach ciążących na ramionach, motywujących do pracy, do sumiennego wypełniania powierzonych im zadań. Słowo Lorda Voldemorta było rozkazem, nawet, gdyby skazywało go na niezręczność, na Deirdre, której widok niezmiennie wbijał w serce osikowe kołki.
-Nie wiem - wzruszył ramionami, nagle beztroski, zrzucając z siebie olbrzymi bagaż i przypatrując się kobiecie z błyskiem zainteresowania. Była nieobliczalna - przyszłaś tu, mimo wszystko. Dlaczego? Bo wierzysz, że rozmowa przekonałaby mnie, że nie mam na co liczyć? - zakpił ostro, coś innego musiało być na rzeczy. Nie potrafił jej rozgryźć, zaskakiwała nieustannie, przez maskę zimnej suki nie przebijało się nic, co naprowadziłoby Magnusa na odpowiedni trop. Rozbijał się na ślepo o ściany kamiennego zamku na gruncie własnej percepcji, błędnie odnosząc ją do Deirdre - to nie jest twoje dzieło, ani zasługa. Nie powinienem wtedy cię krzywdzić, lecz nie odnoś tego do swojego triumfu, nie patrz na mnie tak, jakbym zmądrzał - zażądał tego śmiesznego azylu, bo to było ostatnie, czego pragnął. Upewnić mogła się inaczej, stawanie twarzą w twarz z agresorem nie świadczyło o inteligencji ani o rozwadze, nawet jeśli areną spotkania pozostawało miejsce publiczne. Najzdrowiej byłoby dla Magnusa, gdyby już nigdy więcej nie musiał jej oglądać; sztywno upięte włosy i białe oblicze i tak odciągały myśli poważne i skupione, wywołując nawałnicę. Niezgody, przede wszystkim.
-Kazałem zrobić ją dla ciebie już dawno - wyjaśnił, wyciągając dłoń po spinkę i zaciskając na niej palce, żeby zniknęła - szkoda że jej nie chcesz, jest całkiem ostra. Dałaby radę poderżnąć gardło - stwierdził pewnie, wzrokiem poszukując kelnera, chciał więcej wina i kartę dań, nawet, gdyby musiał finiszować w samotności.
Naturalnie, ironizował, tocząc batalię we własnej, rozgrzanej głowie, zniżając swoją osobę do poziomu prymitywnych samców, wciąż tkwiących w głębokim patriarchacie i rojeniach, że kobieta właściwie jest zwierzęciem, łudząc się, że to mu pomoże i po prostu wybierze ścieżkę odwrotu. Obrzydzenia, spieniającego krew w żyłach, zaburzającego rytmiczną pracę serca i nakładającego na ciepłe, brązowe oczy, zgniłozielone nakładki wściekłych tęczówek. Przegrywał z kretesem, uwalniając zbyt duży ciężar, mimo tego czując się, jakby u szyi miał kamienie. W kieszeniach płaszcza, w oczodołach. Dlatego widział jej bryłę, oszczędzającą szczegółów ostrych obojczyków i obojętnie zaciśniętych ust. nie rozumiał tylko bijącego od niej chłodu, przejmującego dreszczami: czy uroił sobie te głazy i kamienie, czy to Deirdre ktoś zaklął w monumentalny posąg? Kieliszek ostrzegawczo zadzwonił, strużka wina (jak krwi) pociekła po cienkim szkle, zostawiając rubinową smugę na smukłej podstawce; machinalnie roztarł ją palcem, oblizując go, mało elegancko - nie zdając sobie sprawy z wagi gestu, nawiązującego do łączących ich perypetii. Był chyba prostakiem, którego ktoś wbił w garnitur, wytworną szatę, na nogi włożył błyszczące półbuty i nakładł do głowy manier. Jakoś nie miał ochoty zaprzeczać temu oskarżeniu, wystosowanemu na eleganckiej papeterii i zaadresowanej do niego samego.
-Mój problem polega na egzekwowaniu obietnic - wyjaśnił znużonym tonem, tracąc zapał do eskalowania napięcia ku niezdrowemu poziomowi. Gdy mu odmówiła raz, złożyła przysięgę, a marny, palony na spółkę papieros dobił tego targu - nie zwracaj się do mnie jak do krnąbrnego uczniaka. Protekcjonalny ton nie sprawi cudów - dodał, zirytowany jej opanowaniem. Sycząca, fukająca i rozsierdzona była atrakcyjniejsza, bardziej prawdziwa, zwyczajnie ludzka. Skrajne emocje wydobywały z niej piękno; Rowle zdrapał wierzchnią warstwę obrazu, ukazującego tylko przejmujące zimno. Najbanalniejszy argument: nie znał odmowy, był cholernym arystokratą i całe życie to przed nim się płaszczono i mu nadskakiwano z czołobitnym posłuszeństwem - sądził, że znalazł racjonalizujący środek i dotarł do punktu, w którym bardziej jest mężczyzną, niż nadmuchanym szlachcicem, ale może reagował przesadnie, niezależnie od kontekstu, w jakim usadzono problem. Wytykała mu idiotyczną oczywistość, chociaż do cna sama przesiąknęła światem obrzydliwie bogatych rodów, męskich szowinistów, każących na powitanie całować swój pierścień, a nawet ich perfumami. Jeśli spodziewała się po nim więcej, byłby to pierwszy prawdziwy komplement, jaki otrzymał od Deirdre, ale jakoś nie wyłuskiwał z siebie radości, nawet po winie czując na języku cierpki smak goryczy.
-Płaciłem z twoje towarzystwo - zgodził się bez zająknięcia, a rumieniec nie zabarwił ogorzałej twarzy, choć nie znosił elementu złota, goszczącego w ich relacji - ale nawet wtedy nie uważałem, byś była mi uległa. Moja władza skończyła się tam, gdzie zaczęła się twoja niepodległość - spięcie karku zasugerowało krótkie obrazek wymierzonego policzka, przełomu w opracowywanej miesiącami relacji ulubionych kochanków - lubiłem cię i chciałem, żebyś to odwzajemniła. Sfera uczuć nie należała do twoich obowiązków, ale wygląda na to, że pomyliłem się przy ocenie - odparł obojętnie, zastanawiając się nad zamówieniem przystawki. Czy posiadali w karcie coś, co zjadłby bez przykrości, jednocześnie unikając oskarżeń o specjalny wybór afrodyzjaków?
-Kłamią, jeśli ich klient życzy sobie niewinnej istoty, zbrukanej i skrzywdzonej, porwanej przez handlarzy ludźmi i bohatersko ratowanej przez niego. Kłamią o cudownym pożyciu i wspaniałej męskości chłopczyka, pierwszy raz widzącego kobiecą nagość. Kłamią, że uwielbiają krztusić się penisem kochanka. Mogłaś łgać do woli o naszym seksie i udawać sympatię, dlaczego zatem wypruwasz sobie żyły? - spytał cicho, mierząc Deirdre roziskrzonym spojrzeniem. Gdzieś miał urojone zachwyty nad przymiotami ciała, ale nie mógł tak łatwo odpuścić budowanej fascynacji nad czarnym, absolutnie nie przeciętnym urokiem tej niebezpiecznej kobiety.
-Nie łączyłoby nas nic, poza Nim, a prywatne animozje nie przekułyby się na naszą służbę. Mógłbym cię w tej chwili nienawidzić, ale słowa naszego Pana są święte i nie odważyłbym się im sprzeciwić - poszedłby o krok dalej, usuwając nieprzyjemne obrazki i dostrzegając jedynie świat czekający przed nimi. Mroczny Znak na lewym przedramieniu przypominał o ich powinnościach, o obowiązkach ciążących na ramionach, motywujących do pracy, do sumiennego wypełniania powierzonych im zadań. Słowo Lorda Voldemorta było rozkazem, nawet, gdyby skazywało go na niezręczność, na Deirdre, której widok niezmiennie wbijał w serce osikowe kołki.
-Nie wiem - wzruszył ramionami, nagle beztroski, zrzucając z siebie olbrzymi bagaż i przypatrując się kobiecie z błyskiem zainteresowania. Była nieobliczalna - przyszłaś tu, mimo wszystko. Dlaczego? Bo wierzysz, że rozmowa przekonałaby mnie, że nie mam na co liczyć? - zakpił ostro, coś innego musiało być na rzeczy. Nie potrafił jej rozgryźć, zaskakiwała nieustannie, przez maskę zimnej suki nie przebijało się nic, co naprowadziłoby Magnusa na odpowiedni trop. Rozbijał się na ślepo o ściany kamiennego zamku na gruncie własnej percepcji, błędnie odnosząc ją do Deirdre - to nie jest twoje dzieło, ani zasługa. Nie powinienem wtedy cię krzywdzić, lecz nie odnoś tego do swojego triumfu, nie patrz na mnie tak, jakbym zmądrzał - zażądał tego śmiesznego azylu, bo to było ostatnie, czego pragnął. Upewnić mogła się inaczej, stawanie twarzą w twarz z agresorem nie świadczyło o inteligencji ani o rozwadze, nawet jeśli areną spotkania pozostawało miejsce publiczne. Najzdrowiej byłoby dla Magnusa, gdyby już nigdy więcej nie musiał jej oglądać; sztywno upięte włosy i białe oblicze i tak odciągały myśli poważne i skupione, wywołując nawałnicę. Niezgody, przede wszystkim.
-Kazałem zrobić ją dla ciebie już dawno - wyjaśnił, wyciągając dłoń po spinkę i zaciskając na niej palce, żeby zniknęła - szkoda że jej nie chcesz, jest całkiem ostra. Dałaby radę poderżnąć gardło - stwierdził pewnie, wzrokiem poszukując kelnera, chciał więcej wina i kartę dań, nawet, gdyby musiał finiszować w samotności.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez komnaty Miu przewinęło się wielu podobnych mężczyzn, aroganckich, romantycznie zaborczych, przekonanych, że czułe uśmiechy kobiety są szczerą zapowiedzią prawdziwego uczucia, lecz każdego z nich potrafiła odpowiednio spacyfikować. Odsunąć, obrzydzić, pożegnać, zwieść; Magnus różnił się od nich tylko oddaniem sprawie, chroniącym go od podzielenia losu tych, którzy kiedyś ją skrzywdzili. Nie pielęgnowała w sercu nienawiści, nie snuła też planów zemsty: to wzmocniłoby agresorów, pokazując, że są w stanie wzbudzić w niej intensywniejsze uczucia; zamiast tego mozolnie ciosała ostrze obojętności, bezpowrotnie odcinające widma bólu i cierpienia. Z łatwością poruszała się pomiędzy rzeczywistościami, adaptując się do nowych warunków, niezależnie od stopnia trudności. Od zahukanej uczennicy po nadambitną stażystkę, od nieśmiałej panienki do oddanej narzeczonej, od zachowawczej kobiety po wyuzdaną prostytutkę, w końcu: od zgliszczy pewności siebie do rozbuchanej miłości własnej, miłości do czarnej magii, czyniącej ją finalnie kimś silnym. Rowle miał problem z akceptowaniem zmian, niczym dziecko zamykał oczy, tupał i uderzał w podłogę piąstkami, żądając powrotu do przeszłości - czas pozostawał jednak nieubłagany, tak samo jak Deirdre. Nie wybaczała popełnianych błędów, zwłaszcza tych zaserwowanych z triumfalną premedytacją. Brak skruchy i sarkastyczne chwytanie za słówka tylko wzmagały niesmak - naprawdę sądziła, że stać go na więcej, więcej klasy, odpowiedzialności, rozsądku, zrozumienia. Kolejna pomyłka, a wobec samej siebie była równie wymagająca co wobec innych; takie potknięcie nie powtórzy się już nigdy więcej.
- Zwracam się do ciebie w sposób odpowiadający twojemu zachowaniu - poinformowała go jedynie z całkowitym spokojem, w tym akurat miał rację, traktowała go jako rozwścieczonego chłopca, nie potrafiącego pojąć najprostszej lekcji, który zamiast słuchać wskazówek, upierał się przy swej złudnej wizji świata. Brakowało tylko, by wywrócił stolik, oblewając ją winem, i gniewnie wyszedł z restauracji, z hukiem trzaskając drzwiami. Nienawidziła emocjonalnych wybuchów, gardziła nimi - być może w głębi ducha po prostu bojąc się ich mocy - i nie zamierzała dać wciągnąć się w spiralę pretensji. Słuchała go jednak uważnie, z każdym kolejnym słowem nie mogąc nadziwić się przepaści, jaka rozerwała percepcję pomiędzy tym, co faktycznie się zadziało, a tym, co rozpościerało się przed oczami Rowle'a przez ten cały czas. Uczucia, zależności, słabości; powinna czuć dumę z udanej manipulacji, z mącenia w głowie przy użyciu najsłabszych środków, ale triumf szybko został wyparty przez poczucie zażenowania i zawodu. Lubiłem cię i chciałem, żebyś to odwzajemniła. Ile mieli lat, osiem? Kiedy stała się jego koleżanką ze szkolnej ławki, uroczą sympatią, trzymającą go za ciepłą dłoń i rumieniącą się na złote komplementy? Łyżeczka zastukała o dno kokilki, nacisnęła ją zbyt mocno, machinalnie przenosząc irytację na chłodny przedmiot. Uniosła ostatni kęs do ust, pieczony karmel zazgrzytał między zębami, na sekundę zajmując jej głowę lżejszymi rozmyślaniami - dlaczego tak długo odcinała się od deserowych przyjemności? Szkoda, że zostało jej tylko kilka dni, którymi mogła w pełni się nacieszyć - a jedno z ostatnich popołudni marnowała siedząc przy stoliku z mężczyzną wibrującym od magicznej anomalii, gotowym wybuchnąć w każdym momencie. - Pomyliłeś się w wielu rzeczach - odparła jedynie, każdy pełen pasji monolog kwitując prostym stwierdzeniem, gaszącym nieco ogień, lśniący w jego zielonkawych oczach. - Nie przyszłam tu po to, by wdawać się w retoryczne potyczki, szarpać się z tobą, walczyć na złośliwości lub odpowiadać na twoje niezbyt udane prowokacje - bo czym innym było plugawe i wulgarne przypominanie codzienności Wenus, jeśli nie próbą dotknięcia jej, przypalenia papierosem, kolejną złośliwością, podszytą tęsknym rozgoryczeniem? Nie rozumiała o czym mówił, powoli gubiła się w nerwowych pretensjach i gorzkich żalach, wylewanych bezustannie, gęstym i lepkim strumieniem. Odłożyła łyżeczkę na talerz, ponownie prostując się na krześle i mierząc mężczyznę beznamiętnym wzrokiem - choć już nie tak uprzejmym jak jeszcze przed chwilą. Mógł ją znienawidzić a tego nie robił, jakże łaskawie. Z największym trudem powstrzymała prychnięcie; mogła oderżnąć głowę od szyi a potem spalić go żywcem, nie powiedziała jednak tego, dzielnie trzymając się postanowienia o pozostaniu na profesjonalnym poziomie, bez wdawania się w bezsensowne potyczki o kontrolę. Posiadała ją i tak, niezależnie od siły wybuchu jego złości. Pewne drobinki zdrowego rozsądku wskazywały na to, że jednak rozumiał powagę sytuacji, ale nie zamierzała go za to nagradzać - skoro zdawał sobie sprawę z świętych rozkazów Czarnego Pana, w teorii mogła czuć się bezpiecznie. Niestrudzenie powróciła więc do głównego tematu. - Powiedziałam już, po co tu przyszłam. Żeby upewnić się, że nie zrobisz nic głupiego, co mogłoby zaszkodzić naszej sprawie; żeby przekonać się na własne oczy, że rozumiesz powagę sytuacji i dostosujesz się do nowych realiów. Jakikolwiek konflikt nie wchodzi w grę, tak samo jak bezsensowny sprzeciw lub przekraczanie ustalonych granic hierarchii - kontynuowała cierpliwie, sama dziwiąc się spokojowi, jaki reprezentowała. Najmniejszej rysy, najmniejszego drgnięcia, nerwy wykute z kamienia, gładkie i chłodne. Ponownie wytarła palce w serwetkę i odłożyła ją tuż obok nakrycia, opierając dłonie na podłokietnikach krzesła. Kolejne kpiny, siarczyste i lśniące, mijające jednak celu. Uniosła lekko brwi - zdecydowanie nie powinien martwić się o to, że osądzi go jako mądrego, to określenie znajdowało się na samym końcu listy. - Dla własnego dobra, po prostu przestań - powiedziała ciszej, z odrobiną zrezygnowania, pewna, że krótkie spojrzenie czarnych oczu dookreśliło niewypowiedzianą resztę. Przestań czuć do mnie coś, czego nie powinieneś, przestań karmić się kłamstwami, przestań wierzyć w baśnie, przestań szarżować na ślepo, przestań uznawać się za niezwyciężonego, przestań szukać wrogów tam, gdzie ich nie ma - przestań być zagubionym chłopcem. Kiedyś widziała w nim mądrego, zdolnego mężczyznę, teraz jedynie cień kogoś, kogo stracił, wpędzając się w szaleństwo podyktowane uczuciami. Przymknęła na chwilę oczy, kolejna próba zagrania na jej wyrzutach sumienia - och, jakże była dwulicowa i niewdzięczna - lub skuszenia prezentem; naprawdę, nie uczył się na błędach. - Nie potrzebuję do tego broszy - odpowiedziała powoli, wolała podrzynać gardła zaklęciem niż świecidełkiem. - Podaruj ją żonie, na pewno się ucieszy - dodała prawie uprzejmie, przesuwając dłońmi po przodzie sukni. Zjadła, powiedziała wszystko, co zamierzała - a spędzenie choćby chwili dłużej w tym towarzystwie groziło naprężeniem ochronnej liny i wybuchem, czuła to wyraźnie w niezdrowej atmosferze. - Masz jeszcze jakieś pytania lub wątpliwości? Chciałabym ostatecznie zakończyć - tę farsę - to nieporozumienie, tak, byśmy już nigdy nie musieli do niego wracać - zadeklamowała miękko, spoglądając na niego spokojnie. Liczyła, że załatwią tę sprawę jak dorośli, nie dopuszczając do eskalacji urojeń.
- Zwracam się do ciebie w sposób odpowiadający twojemu zachowaniu - poinformowała go jedynie z całkowitym spokojem, w tym akurat miał rację, traktowała go jako rozwścieczonego chłopca, nie potrafiącego pojąć najprostszej lekcji, który zamiast słuchać wskazówek, upierał się przy swej złudnej wizji świata. Brakowało tylko, by wywrócił stolik, oblewając ją winem, i gniewnie wyszedł z restauracji, z hukiem trzaskając drzwiami. Nienawidziła emocjonalnych wybuchów, gardziła nimi - być może w głębi ducha po prostu bojąc się ich mocy - i nie zamierzała dać wciągnąć się w spiralę pretensji. Słuchała go jednak uważnie, z każdym kolejnym słowem nie mogąc nadziwić się przepaści, jaka rozerwała percepcję pomiędzy tym, co faktycznie się zadziało, a tym, co rozpościerało się przed oczami Rowle'a przez ten cały czas. Uczucia, zależności, słabości; powinna czuć dumę z udanej manipulacji, z mącenia w głowie przy użyciu najsłabszych środków, ale triumf szybko został wyparty przez poczucie zażenowania i zawodu. Lubiłem cię i chciałem, żebyś to odwzajemniła. Ile mieli lat, osiem? Kiedy stała się jego koleżanką ze szkolnej ławki, uroczą sympatią, trzymającą go za ciepłą dłoń i rumieniącą się na złote komplementy? Łyżeczka zastukała o dno kokilki, nacisnęła ją zbyt mocno, machinalnie przenosząc irytację na chłodny przedmiot. Uniosła ostatni kęs do ust, pieczony karmel zazgrzytał między zębami, na sekundę zajmując jej głowę lżejszymi rozmyślaniami - dlaczego tak długo odcinała się od deserowych przyjemności? Szkoda, że zostało jej tylko kilka dni, którymi mogła w pełni się nacieszyć - a jedno z ostatnich popołudni marnowała siedząc przy stoliku z mężczyzną wibrującym od magicznej anomalii, gotowym wybuchnąć w każdym momencie. - Pomyliłeś się w wielu rzeczach - odparła jedynie, każdy pełen pasji monolog kwitując prostym stwierdzeniem, gaszącym nieco ogień, lśniący w jego zielonkawych oczach. - Nie przyszłam tu po to, by wdawać się w retoryczne potyczki, szarpać się z tobą, walczyć na złośliwości lub odpowiadać na twoje niezbyt udane prowokacje - bo czym innym było plugawe i wulgarne przypominanie codzienności Wenus, jeśli nie próbą dotknięcia jej, przypalenia papierosem, kolejną złośliwością, podszytą tęsknym rozgoryczeniem? Nie rozumiała o czym mówił, powoli gubiła się w nerwowych pretensjach i gorzkich żalach, wylewanych bezustannie, gęstym i lepkim strumieniem. Odłożyła łyżeczkę na talerz, ponownie prostując się na krześle i mierząc mężczyznę beznamiętnym wzrokiem - choć już nie tak uprzejmym jak jeszcze przed chwilą. Mógł ją znienawidzić a tego nie robił, jakże łaskawie. Z największym trudem powstrzymała prychnięcie; mogła oderżnąć głowę od szyi a potem spalić go żywcem, nie powiedziała jednak tego, dzielnie trzymając się postanowienia o pozostaniu na profesjonalnym poziomie, bez wdawania się w bezsensowne potyczki o kontrolę. Posiadała ją i tak, niezależnie od siły wybuchu jego złości. Pewne drobinki zdrowego rozsądku wskazywały na to, że jednak rozumiał powagę sytuacji, ale nie zamierzała go za to nagradzać - skoro zdawał sobie sprawę z świętych rozkazów Czarnego Pana, w teorii mogła czuć się bezpiecznie. Niestrudzenie powróciła więc do głównego tematu. - Powiedziałam już, po co tu przyszłam. Żeby upewnić się, że nie zrobisz nic głupiego, co mogłoby zaszkodzić naszej sprawie; żeby przekonać się na własne oczy, że rozumiesz powagę sytuacji i dostosujesz się do nowych realiów. Jakikolwiek konflikt nie wchodzi w grę, tak samo jak bezsensowny sprzeciw lub przekraczanie ustalonych granic hierarchii - kontynuowała cierpliwie, sama dziwiąc się spokojowi, jaki reprezentowała. Najmniejszej rysy, najmniejszego drgnięcia, nerwy wykute z kamienia, gładkie i chłodne. Ponownie wytarła palce w serwetkę i odłożyła ją tuż obok nakrycia, opierając dłonie na podłokietnikach krzesła. Kolejne kpiny, siarczyste i lśniące, mijające jednak celu. Uniosła lekko brwi - zdecydowanie nie powinien martwić się o to, że osądzi go jako mądrego, to określenie znajdowało się na samym końcu listy. - Dla własnego dobra, po prostu przestań - powiedziała ciszej, z odrobiną zrezygnowania, pewna, że krótkie spojrzenie czarnych oczu dookreśliło niewypowiedzianą resztę. Przestań czuć do mnie coś, czego nie powinieneś, przestań karmić się kłamstwami, przestań wierzyć w baśnie, przestań szarżować na ślepo, przestań uznawać się za niezwyciężonego, przestań szukać wrogów tam, gdzie ich nie ma - przestań być zagubionym chłopcem. Kiedyś widziała w nim mądrego, zdolnego mężczyznę, teraz jedynie cień kogoś, kogo stracił, wpędzając się w szaleństwo podyktowane uczuciami. Przymknęła na chwilę oczy, kolejna próba zagrania na jej wyrzutach sumienia - och, jakże była dwulicowa i niewdzięczna - lub skuszenia prezentem; naprawdę, nie uczył się na błędach. - Nie potrzebuję do tego broszy - odpowiedziała powoli, wolała podrzynać gardła zaklęciem niż świecidełkiem. - Podaruj ją żonie, na pewno się ucieszy - dodała prawie uprzejmie, przesuwając dłońmi po przodzie sukni. Zjadła, powiedziała wszystko, co zamierzała - a spędzenie choćby chwili dłużej w tym towarzystwie groziło naprężeniem ochronnej liny i wybuchem, czuła to wyraźnie w niezdrowej atmosferze. - Masz jeszcze jakieś pytania lub wątpliwości? Chciałabym ostatecznie zakończyć - tę farsę - to nieporozumienie, tak, byśmy już nigdy nie musieli do niego wracać - zadeklamowała miękko, spoglądając na niego spokojnie. Liczyła, że załatwią tę sprawę jak dorośli, nie dopuszczając do eskalacji urojeń.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czarna pantera pożarła go do sytości, rozwlekając swój posiłek i powolne konanie w długich godzinach, upływających w kalejdoskopie gniewu i obojętnego dystansu. Na pierwszy ogień poszła wątroba, narządy ze środka, z ukoronowaniem zabliźnionego serca, pasującego do pochlastanej srebrnymi ostrzami klatki piersiowej. Potem mogła zagłębić się nad czaszką i wyjadać z jej zagłębienia najlepsze delicje, czemu Magnus przypatrywał się już lekko znudzony, w zupełnym odłączeniu od udręczonego ciała. Tak pewnie wyglądałyby tortury, ból wysuszonych na wiór kości i ust, spękanych od pragnienia, wychodzącego dalej - i pozostawione prymitywnie bliżej - żądzy pożywienia, nasycenia się. Rowle widział elegancję, studiował dogłębnie metodyczność czynów: kiedyś, stawianie liter tak prostych, że nie dałoby się ich odróżnić od zadrukowanej strony, teraz, oblizywanie łyżeczki z okruchów skrystalizowanego cukru. Banalne czynności kryły w sobie ogrom okrucieństwa, jakie wyczytywał z jej ruchów, wraz z masochistycznym ukontentowaniem, płynącym z podziwiania Deirdre takiej. Zaklętej w równo ciosanym marmurze, bez śladu wody, żłobiącej charakterystyczne rysy i łzy na policzkach. Zlewała się jedno, płynne tło, nijaka, utożsamiana z setką kobiet. Czarna sukienka, czarne rajstopy, czarne włosy, czarne oczy. Minimalistyczna, identyczna, pozornie odstępująca od uczuć, nie do odróżnienia spośród rzędów posągów terakotowej armii. Płeć piękna, liczna oraz w większości nużąca: ona była jednak inna, nie wyróżniając się, a odstając od towarzystwa stolikowego. Mógł ją sobie swobodnie wyobrażać, lecz nie wybierał opcji zasadniczej, bezpiecznej - jakże typowej - a karmił się obrazkami krwawymi i niemoralnymi. Podejrzewał, że posmakowawszy biedy nie marnowała jedzenia, więc widział jej zainteresowanie wzgardzonymi resztkami. Przekrwione oczy i pulsujące żyły, niestrawne, dymiące części wyrwane ze środka, rozrywane białymi kłami: godził się z rolą posiłku, bo przecież to oznaczało, że miała na niego ochotę. Na szczęście mógł podnieść się z ziemi, pozbierać wyprute flaki, otrzepać się z pustynnego pyłu i jakby nigdy nic, pić najdroższe wino, siedząc naprzeciw Deirdre. Zainteresowało go, czy potrafiłaby ściągnąć z kogoś skórę samymi rękami i czy wystarczy jej na to siły. On by to zrobił, jeszcze było w nim życie, ale akurat przeszkadzał mu dzielący ich blat wypolerowanego stołu. Szkoda, zaczynał żałować, bo maniera Tsagairt poczęła mu ciążyć, a nozdrza drażnił irytujący zapach jaśminowych papierosów - więc tyle było w niej Miu? - jakimi przesiąknęły jej długie, lejące włosy. Oddychał przez usta, skupiony na nóżce kieliszka, fakturze zdobionego szkła, odwracającej uwagę od załamań cienia na twarzy Deirdre, na poszarpanej na kawałki serwetce, zajmującej męskie palce. Lśniąca obrączka podkreślała ostrą groteskę sytuacyjną, gdy wariował z zaborczości (czy to już?) o nieswoją kobietę. Właściwie: o obcą, wrogą, siejącą mętlik w rozczochranej głowie Magnusa, szarpiącą za mocno rękaw i tak rozdartej koszuli. Więcej już nie mógł jej dać, a teraz pragnęła lustrzanego odbicia tego, co niegdyś do nich należało. Smutne drganie smyczka na wiolonczeli, gdzieś w czeluściach lokalu machinalnie wykrzywiło usta Magnusa w krzywym uśmiechu - nieco nostalgicznym, nieco wymuszonym - we wszystkie jego zawody wpisany był ten instrument, nawet jeśli teraz kaleczył oblicze mężczyzny. Rozpogodzenie chmurnego nieba ginęło na powrót w ciężkich oparach; czemu nie nauczył się grać na flecie, może zyskałby błogosławieństwo Dionizosa, odcinając się nareszcie od rozczarowań i katastrof, jakie sprowadzał na siebie własnymi rękoma. Młodsza siostra w welonie była mniej naiwna od niego, ale Magnus finiszował już na niebezpiecznym zakręcie, wchodząc w ostry poślizg - zawsze był ryzykantem - i wyhamowując na skraju urwiska. Tuż przed Deirdre, na wyciągnięcie ręki, na tyle blisko, by ją zepchnąć i rzucić się za nią przez barierki durnych ograniczeń. Rytuał jedzenia granatu stracił na aktualności, więc ordynarnie wypluł z ust drobne pestki, złowieszczo trzeszczące między równymi zębami.
-Rozumiem. Przyszłaś, aby mnie dopilnować - odparł, piorunując ją spojrzeniem, po raz pierwszy odkąd tu wszedł, prześwietlając Deirdre połyskującymi oczami, lśniącymi od wzburzonych emocji. Nie kpił, podsumowywał zadziwiającą wręcz troskę - o kogo? - suchym stwierdzeniem, napełniającym Rowle'a instynktownym sprzeciwem. Był wariatem, potrafiącym realnie rozważać między korzyścią s stratą, dygocząc na skraju epileptycznej zapaści. Wywołanej: nudą. Krzesło było twarde, kelner się obijał (lub omijał ich stolik, nie chcąc zostać przypadkową ofiarą), a słowa, jakimi raczyła go kobieta, płaskie, mdłe, jakby czytane ze staroświeckiego modlitewnika.
-Nie obawiaj się. Obiecałem - rzekł krótko, nie umknęło jego uwadze, jej zaangażowanie w sprawę. W służbę ku czci Czarnego Pana, dla którego to zdecydowała się na nieprzyjemność spotkania twarzą w twarz ze swym dusicielem; odbiło się to nieznacznym podziwem, na sekundę rozświetlającym mętne tęczówki - i do moich zapewnień wystarczyłaby przysięga, złożona Jemu - uściślił, naprawdę, nie musiała pilnować, czy aby faktycznie dobrze zrozumiał ideę oddania swej duszy Lordovi Voldemortowi. Serce zdołał zachować, ale pomniał na wagę służenia Czarnemu Panu, a także i na nią samą, spętaną w dość zarozumiałym przekonaniu o własnej sile i... krzywdzie? Przysięgając na kolanach przed swym panem zyskali nowe twarze, nowe tożsamości, zacierające przeszłość, wypełniając ją pustą, białą plamą. Dostali do zapełnienia mapy z przyszłością i to o nią mieli walczyć ramię w ramię, szyderczo depcząc po mugolskim robactwie, nie: po swych dawnych cieniach. Wzruszył ramionami, przygarniając błyskotkę bliżej, podnosząc ją, by obejrzeć dokładniej; ona nie poświęciła jej podobnej uwagi, ignorując spersonalizowany rys ozdoby, ostrożnie wpleciony w srebrne ornamenty. Trudno, wrzuci ją do kanału, może silniejsze deszcze wypłuczą ją kiedyś z powrotem na powierzchnię, prosto pod obcasy jej szpilek.
-Pozostaje mi tylko podziękować za twoje towarzystwo - zaprzeczył uprzejmie, odprawiając kelnera, z którym naradzał się chwilę wcześniej, co do głównego dania - ponieważ zakładam, że przekazałaś mi już wszystko, co chciałaś - dodał bez grama wrogości w głosie, z jakąś niejasną propozycją, że jeśli chciałaby go jednak dalej strofować, to może się nie krępować. Czego innego miał oczekiwać? Wrogość poszła się jebać, nie oszukiwał, wyczuł, że stał się odporny na ten gwałtowny skok temperatur i jedyne, co właściwie czuje to niezidentyfikowane poczucie małej straty, równej zgubie ulubionego wydania Puszkina.
-Rozumiem. Przyszłaś, aby mnie dopilnować - odparł, piorunując ją spojrzeniem, po raz pierwszy odkąd tu wszedł, prześwietlając Deirdre połyskującymi oczami, lśniącymi od wzburzonych emocji. Nie kpił, podsumowywał zadziwiającą wręcz troskę - o kogo? - suchym stwierdzeniem, napełniającym Rowle'a instynktownym sprzeciwem. Był wariatem, potrafiącym realnie rozważać między korzyścią s stratą, dygocząc na skraju epileptycznej zapaści. Wywołanej: nudą. Krzesło było twarde, kelner się obijał (lub omijał ich stolik, nie chcąc zostać przypadkową ofiarą), a słowa, jakimi raczyła go kobieta, płaskie, mdłe, jakby czytane ze staroświeckiego modlitewnika.
-Nie obawiaj się. Obiecałem - rzekł krótko, nie umknęło jego uwadze, jej zaangażowanie w sprawę. W służbę ku czci Czarnego Pana, dla którego to zdecydowała się na nieprzyjemność spotkania twarzą w twarz ze swym dusicielem; odbiło się to nieznacznym podziwem, na sekundę rozświetlającym mętne tęczówki - i do moich zapewnień wystarczyłaby przysięga, złożona Jemu - uściślił, naprawdę, nie musiała pilnować, czy aby faktycznie dobrze zrozumiał ideę oddania swej duszy Lordovi Voldemortowi. Serce zdołał zachować, ale pomniał na wagę służenia Czarnemu Panu, a także i na nią samą, spętaną w dość zarozumiałym przekonaniu o własnej sile i... krzywdzie? Przysięgając na kolanach przed swym panem zyskali nowe twarze, nowe tożsamości, zacierające przeszłość, wypełniając ją pustą, białą plamą. Dostali do zapełnienia mapy z przyszłością i to o nią mieli walczyć ramię w ramię, szyderczo depcząc po mugolskim robactwie, nie: po swych dawnych cieniach. Wzruszył ramionami, przygarniając błyskotkę bliżej, podnosząc ją, by obejrzeć dokładniej; ona nie poświęciła jej podobnej uwagi, ignorując spersonalizowany rys ozdoby, ostrożnie wpleciony w srebrne ornamenty. Trudno, wrzuci ją do kanału, może silniejsze deszcze wypłuczą ją kiedyś z powrotem na powierzchnię, prosto pod obcasy jej szpilek.
-Pozostaje mi tylko podziękować za twoje towarzystwo - zaprzeczył uprzejmie, odprawiając kelnera, z którym naradzał się chwilę wcześniej, co do głównego dania - ponieważ zakładam, że przekazałaś mi już wszystko, co chciałaś - dodał bez grama wrogości w głosie, z jakąś niejasną propozycją, że jeśli chciałaby go jednak dalej strofować, to może się nie krępować. Czego innego miał oczekiwać? Wrogość poszła się jebać, nie oszukiwał, wyczuł, że stał się odporny na ten gwałtowny skok temperatur i jedyne, co właściwie czuje to niezidentyfikowane poczucie małej straty, równej zgubie ulubionego wydania Puszkina.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bez problemu ignorowała mętne spojrzenie Magnusa, błądzące po jej twarzy, lepkie i niezbyt przyjemne - nie mógł zrobić nic więcej, ograniczony i opanowany, zapewne kontrolą narzuconą z góry a nie wynikającą z szybkiego kursu dojrzałości. Wyłupanie mu oczu, wyrwanie ze stawów rąk, wbicie czarnomagicznego ostrza w mózg tak umiejętnie, by pozbawić go władzy nad własnymi zmysłami były wizjami wizjami kuszącymi swą wspaniałą sprawiedliwością, ale prywatna chęć wyczyszczenia więzi do zera absolutnego niknęła w większej perspektywie. Musiał się przydać, pomóc w zbudowaniu nowego porządku, wykorzystać swe atuty - a przynajmniej te, które nie powlokły się kokonem szaleństwa, czyniącego z doskonale wyrachowanego arystokraty wulgarnego impotenta, nie potrafiącego podołać postawionemu przed nim zadaniu. Wiara i nadzieja dawno ją opuściły, wraz ze strzępami rozsądku, ulatującego w wilgotne powietrze Cheshire. Nie żałowała. Nie tęskniła. Nie obrysowywała tak samo intensywnym wzrokiem jego spiętej twarzy. Chciała po prostu zamknąć za sobą nieznośnie skrzypiące drzwi, uprzednio upewniając się, że rozbestwiony potworek, kryjący się za nimi, został unieszkodliwiony. Raz na zawsze; nie wyobrażała sobie powtórki z wątpliwej rozrywki, bezsensownej próby sił, z której wyszłaby obronną ręką. Czas i energię powinni poświęcić sprawie oraz pokojowej koegzystencji w szeregach Czarnego Pana, zmarnowanie jej na kontynuowanie bezcelowej rozmowy byłoby skrajnym marnotrawstwem. Nie wierzyła już w to, że w pełni pojął wyartykułowane wyraźnie słowa, w tęczówkach wciąż lśniło szaleństwo, zabarwione rozgoryczoną rezygnacją, nieco utrudniające trafną ocenę stanu psychicznego - ale jednak zaprzestał gwałtownych ruchów i szamotaniny, pozwalając względnie spokojnie kontynuować zobowiązującą pogawędkę. Zmierzającą nieuchronnie ku końcowi, poszło szybciej niż sądziła, lecz nie dała po sobie poznać pewnej ulgi - chciała uniknąć eskalacji niepotrzebnych urojeń i widocznie osiągnęła cel, jednakże fakt położenia po sobie uszu wcale nie implikował całkowitego załagodzenia konfliktu. Spojrzenie Magnusa lśniło niepokojąco, niezdrowo, zaprzeczając gładkim słowom.
- A więc w końcu zrozumiałeś. Doskonale - podsumowała tylko uprzejmie, bez żadnych zachwytów ani delikatnego uśmiechu, po prostu postawienie werbalnej kropki w tym i tak przydługim zdaniu. Zdawał sobie sprawę z obietnic, które złożył, może nie zginie tak szybko, jak przypuszczała, widząc go w idiotycznej szarży podyktowanej buntem lub chęcią udowodnienia swojej wyższości. Na samą myśl o tym, co mógł zepsuć, przejęty własną osobą, dostawała dreszczy - ale nie, nie pozwoli na to, by troska o poczynania Rowle'a w jakikolwiek sposób ją zajmowała. Już nie, jaśniej nie mogła ustalić dzielących ich granic, a on zdawał się je pojmować i wręcz się na nie zgadzać, w końcu respektujący nienaruszalną przestrzeń. Kiwnęła głową na niezwykle szarmanckie podziękowania, darował sobie nawet tekst o zapłacie za drogie towarzystwo; doprawdy, czyżby wychowawcza rozmowa przyniosła aż tak szybkie rezultaty? Zgrabnie wstała z miejsca, by zdjąć z oparcia fotela cienką, letnią pelerynę i nasunąć ją na ramiona - szybko i zdecydowanie, zanim Magnusowi wpadłby do głowy idiotyczny pomysł zaoferowania jej dżentelmeńskiej pomocy lub wciśnięcia w dłoń spinki, według jego wyrafinowanego gustu doskonale pasującej do wierzchniej odzieży. Podniosła wzrok na siedzącego mężczyznę, przez chwilę zastanawiając się, czy nie powiedzieć coś jeszcze, upewnić się po raz setny, że pojął wyszczególnione zasady - ale mijałoby się to z celem, jeśli do tej pory jedynie udawał pozorną pokorę, nic nie wskóra następnym zapewnieniem. Zacisnęła więc usta i kiwnęła głową, powoli, tym razem na pożegnanie, darując sobie bogate formułki, spojrzeniem czarnych oczu przekazując mu w końcu coś poza obojętnością - przestrogę. Sądziła, że zrozumiał, nie musiała uciekać się do rękoczynów bądź jawnych gróźb - lub też próśb - ani zostawać tu nawet chwili dłużej, by potowarzyszyć mu w kontynuowaniu obiadu. Nie czekając, aż jej odpowie bądź zatrzyma, odwróciła się plecami i odeszła, szybko niknąc w tłumie wchodzących gości i zaaferowanych kelnerów. Granice zostały ustawione, wizja koegzystencji objaśniona a szarość niedopowiedzeń rozwiana, przekreślając możliwość zmaterializowania się niezdrowych urojeń w najmniej odpowiednim momencie.
| deirdre zt
- A więc w końcu zrozumiałeś. Doskonale - podsumowała tylko uprzejmie, bez żadnych zachwytów ani delikatnego uśmiechu, po prostu postawienie werbalnej kropki w tym i tak przydługim zdaniu. Zdawał sobie sprawę z obietnic, które złożył, może nie zginie tak szybko, jak przypuszczała, widząc go w idiotycznej szarży podyktowanej buntem lub chęcią udowodnienia swojej wyższości. Na samą myśl o tym, co mógł zepsuć, przejęty własną osobą, dostawała dreszczy - ale nie, nie pozwoli na to, by troska o poczynania Rowle'a w jakikolwiek sposób ją zajmowała. Już nie, jaśniej nie mogła ustalić dzielących ich granic, a on zdawał się je pojmować i wręcz się na nie zgadzać, w końcu respektujący nienaruszalną przestrzeń. Kiwnęła głową na niezwykle szarmanckie podziękowania, darował sobie nawet tekst o zapłacie za drogie towarzystwo; doprawdy, czyżby wychowawcza rozmowa przyniosła aż tak szybkie rezultaty? Zgrabnie wstała z miejsca, by zdjąć z oparcia fotela cienką, letnią pelerynę i nasunąć ją na ramiona - szybko i zdecydowanie, zanim Magnusowi wpadłby do głowy idiotyczny pomysł zaoferowania jej dżentelmeńskiej pomocy lub wciśnięcia w dłoń spinki, według jego wyrafinowanego gustu doskonale pasującej do wierzchniej odzieży. Podniosła wzrok na siedzącego mężczyznę, przez chwilę zastanawiając się, czy nie powiedzieć coś jeszcze, upewnić się po raz setny, że pojął wyszczególnione zasady - ale mijałoby się to z celem, jeśli do tej pory jedynie udawał pozorną pokorę, nic nie wskóra następnym zapewnieniem. Zacisnęła więc usta i kiwnęła głową, powoli, tym razem na pożegnanie, darując sobie bogate formułki, spojrzeniem czarnych oczu przekazując mu w końcu coś poza obojętnością - przestrogę. Sądziła, że zrozumiał, nie musiała uciekać się do rękoczynów bądź jawnych gróźb - lub też próśb - ani zostawać tu nawet chwili dłużej, by potowarzyszyć mu w kontynuowaniu obiadu. Nie czekając, aż jej odpowie bądź zatrzyma, odwróciła się plecami i odeszła, szybko niknąc w tłumie wchodzących gości i zaaferowanych kelnerów. Granice zostały ustawione, wizja koegzystencji objaśniona a szarość niedopowiedzeń rozwiana, przekreślając możliwość zmaterializowania się niezdrowych urojeń w najmniej odpowiednim momencie.
| deirdre zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Proszony na słowo nie odmawiał: tutaj konwersacja przyjęła inną formę, zdradziecką i niepożądaną. Wymienili więcej niż jedno, dwa słowa, dzielące ich nieskazitelnie białym obrusem i elegancką zastawą. Secesja sprowokowana naturalnymi warunkami, nadętymi, niepasującymi do prostej motywacji Magnusa, wyplenionej nie tyle ociosanymi argumentami Deirdre, ile opuszczeniem gardy przez znużenie walką. Miał jej dość - ciągłej szarpaniny oraz jej, kłamliwej i podłej, mimo wszystko wywołującej w okolicach serca gwałtowne drgnięcie. Rzucenie chorego światła z gołej żarówki, chyboczącej się nad stolikiem (niedopatrzenie obsługi) nie wybawiło Rowle'a z emocjonalnego impasu, więc zostawiał bieg wydarzeń samemu sobie. Obiecywał, przytakiwał, przysięgał, trochę jak pierwszoroczny student, trochę jak dojrzały mężczyzna, ślubujący kobiecie... wartości inne niż te, o jakich zazwyczaj się zarzekano. Wydrążone spojrzenie i chochola gibkość; bujała się przed nim sennie i ponętnie, choć ten drugi przymiotnik tuszował rozczarowaniem i gniewem. Działało, tusz z czarnego eliksiru wprowadzony pod skórę ułatwiał wyzwolenie negatywnych emocji, od razu buchających złowrogimi iskrami, żądając odpowiedniej ofiary. Syknął cicho, pewnie wąż wyczuł te myśli, kąsając w napiętą skórę przedramienia, formułując ciche ostrzeżenie, wręcz groźbę. Odrobinę na wyrost, gdyż Magnus tylko w myślach chciał odebrać swoją zemstę. Deirdre ustawiła go do pionu, wcześniej wypełzając z puszki pełnej potworów, wcześniej leżąc obok niego, z nim, zrastając się z upiorzycą, wysysającą z Rowle'a wigor, a teraz... odcinającą się od swego żywiciela? Złoto go nie obchodziło, lecz gdyby treść uczuć można było upchnąć do siermiężnego wora, to przytroczony do jej smukłych kostek, stałby się przyczyną przykrej i głupiej śmierci. Pierwsza propozycja kobiety nosiła znamiona kpiny, ta wyłożona przed chwilą z akademickim chłodem i rozwagą gwarantowała zaś pewny spokój, nienaruszanie stref komfortu. Przypuszczał, że jej musiało zależeć bardziej; gdy malował na białej szyi fioletowe kleksy, czarne oczy lśniły furią, ale zionęły także prymitywnym strachem. Czystym przypadkiem trafił w punkt, chociaż teraz jej nie poznawał. Ściął się błędnym tokiem rozumowania, wiarą, że umie ją skusić czymś innym niż złotem. Zgrzytliwa melodia wiolonczeli rozrywała strzępki poukładanych obrazów, gdy Deirdre zgrabnie odchodziła od stołu, pozostawiając go samego, nie racząc przelotnym dotykiem dłoni, przesuwającej się po ręce. Brakowało mu tej nostalgii, jej braku, ale chyba dobitniej nie mogła mu dać do zrozumienia, że po prostu uroił sobie za wiele. Między nami nic nie było, kojarzył, że nie lubiła wierszy, a w prozie było jej bliżej do skrupulatnego reportażu niż oratorskich popisów: zachował uwagę dla siebie, z ukontentowaniem przyjmując pojawienie się kelnera i parującego posiłku. Skubana serwetka porwała się w strzępy, jak świeża rana w patetycznym skurczu. Napawał się jej samodzielnością, altruistycznie dając Deirdre wolną rękę, nie goniąc za nią, nie namawiając do urządzenia masakry w ulubionym publicznym miejscu. Szkoda, że odbywało się to jego kosztem, widać zachowała stare maniery albo po prostu uznała to za formę niewerbalnych przeprosin. Mimo wszystko, była damą, nie ujmował jej przywilejów, chociaż miał ochotę szkalować ją najgorszymi inwektywami. Część z nich mogła potraktować zgoła odwrotnie, lecz Magnus nie strzępił języka na próżno i nie zamierzał po raz kolejny ulegać emocjom. Ohydnym, winnym tej sytuacji. Nie dokończył obiadu, rzucając na stół ciężki trzos monet - równowartość ceny, którą niegdyś płacił za Deirdre.
zt
zt
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spoglądała zazdrośnie na parkiet i wirujące tam pary, żałując, że sama nie potrafiłaby wywijać tak szybko i zwinnie; nie znała kroków tańców współczesnych, co było jej prawdziwą bolączką, a nie wypiła jeszcze na tyle dużo alkoholu, by o braku umiejętności zapomnieć. Siedziała więc na jednym z miękkich foteli i wystukiwała rytm palcami prawej dłoni, w lewej trzymając szklaneczkę Ognistej Whisky.
Dziś miała świętować; dzięki sile perswazji, wrodzonemu uporowi i charyzmie udało jej się przekonać nieprzejednanego do tej pory trenera Srok, by zgodził się rzucić okiem na młodego walijskiego obrońcę, którego Jessa wypatrzyła w akcji na jednym z drugoligowych boisk. Chłopak był naprawdę niezwykły – wykonywał zwody, których ona sama chyba nie potrafiłaby wykonać, a bramek bronił tak zaciekle, jakby zależało od tego jego życie, a nie tylko ewentualna przyszła kariera. Diggory żadnemu treningowi nie przyglądała się prywatnie, zawsze patrzyła na sprawę oczami łowcy talentów i tym razem zamierzała dopiąć swego i umieścić chłopaka w jednej z czołowych drużyn. Sroki byłyby dla niego idealne, dlatego niemalże nękała ich trenera prośbami o spotkanie, a później musiała nieźle nagimnastykować się, by w ogóle dał jej dojść do głosu – skostniały patriarchat sięgał niestety głęboko i nie sposób było go wyplenić całkowicie nawet z dziedziny tak postępowej, jaką niewątpliwie był Quidditch. Na Merlina, skoro istniała drużyna złożona z samych kobiet, to oznaczało, że i one wiedzą coś na temat ukochanego sportu brytyjskich czarodziejów. Ale nie, stary szowinista musiał najpierw pokazać, że uważa Jessę za niegodną uwagi tylko i wyłącznie ze względu na jej płeć. Rudowłosa nie odpuszczała jednak, zasypywała trenera faktami i statystykami przeważającymi na jej korzyść, wysypała z rękawa kilka asów w postaci sławnych nazwisk, jakie udało jej się zakontraktować i dopięła swego. Zgodził się przyjrzeć młodemu bramkarzowi, a stąd było już tylko z górki. Kontrakt leżał podpisany na biurku właścicieli klubu, a Diggory z poczuciem wykonanej misji udała się świętować sukces.
Kochała swoje dziecko, swoją rodzinę i przyjaciół, ale czasami musiała odpocząć od nich i najzwyczajniej w świecie odetchnąć. Dlatego nie było jej przy Amosie, śpiącym zapewne słodko pod opieką dziadka, a przy niej nie było żadnego z Quidditchowych przyjaciół. Oczywiście, że w Liquid Paradise spotkała znajome twarze, obok których usiadła, ale grupka ludzi zdawała się być płynna – część z nich wychodziła na parkiet, inni siedzieli w fotelach i rozmawiali. Przed pierwszą szklaneczką głównym tematem była śnieżyca, jaka rozpętała się niedawno, a z której konsekwencjami musieli mierzyć się nie tylko mugole, ale i czarodzieje. Druga runda bursztynowego płynu ujawniła kilka sekretów, stąd Jessa dowiedziała się, że redakcja Proroka Codziennego jest nieczynna z powodu szalejącej tam anomalii. Trzecia kolejka uaktywniła w paniach wielbicielki członków występującego właśnie zespołu, a dla rudowłosej był to sygnał, że należało wreszcie wstać i rozprostować kości. W lokalu takim jak ten, kierunek był tylko jeden.
Diggory ruszyła w stronę baru, odruchowo sprawdzając, czy różdżka wciąż znajduje się w kieszeni jej długiej, ciemnozielonej i lekko rozkloszowanej spódnicy. Była tam, a w drugiej kieszeni znajdowało się wystarczająco pieniędzy, by zakupić ostatnią już kolejkę Ognistej Whisky. Nawet rudowłosa miała swoje granice i czwórka była właśnie jedną z nich.
Lawirowała zgrabnie pomiędzy klientami, pragnąc jak najszybciej dostać się do lady, lecz oto jej spojrzenie powędrowało do wydzielonej części lokalu, w której miejsca zajmowali wyżsi rangą goście. Zatrzymała się w pół kroku, czując na sobie czyjeś spojrzenie, a później odwróciła głowę i stanęła twarzą w twarz z duchem z przeszłości.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
W żaden sposób nie utożsamiał się z zakutym lodem Londynem, przynajmniej nie tego dnia, kiedy czuł się po prostu żywy i to nie tylko z powodu krwi płynącej w jego żyłach, która utrzymywała jego ciało ciepłym, a więc i w mocnym kontraście do wszechobecnego chłodu. Przede wszystkim cieszył się dobrym nastrojem; wyjątkowo nie roztrząsał żadnych złożonych problemów, nie wracał myślami do żadnych wydarzeń z przeszłości, nawet do tych ostatnich sprzed kilku dni. Zdawał się całkowicie pogodzony z całym światem i własnym losem, co było zjawiskiem niezwykle rzadkim i ulotnym. W niektóre dni musiał zmuszać się opuszczenia zacisza rodowej siedziby, swych wygodnych komnat, gdzie mógł w ciszy i spokoju maltretować się wszelkimi ideami. Ale były też dni, kiedy nie mógł spokojnie usiedzieć w czterech ścianach, rwał do przodu na powitanie świata, zazwyczaj zadowalając się tym, że dane mu ponownie zaznajomić się z londyńskimi ulicami. Tym razem posunął się jeszcze dalej – dobrowolnie zawitał w miejscu publicznym, gdzie każdy próbuje odnaleźć dla siebie jakąś rozrywkę. Czyż nie gardził drobnymi przyjemnościami i ludźmi się im poddającym? Muzyka i taniec, dziedziny niekoniecznie mu obce, jednocześnie też nijak bliskie, a mimo to skusił się i wszedł między grono bawiących. Zapewne nie wpadłby na podobny pomysł, gdyby nie jeden z czystokrwistych pracowników Ministerstwa Magii, który nie tylko wspomniał o formach odprężania się po pracy, ale i śmiało zaproponował mu tę jedną, czyli udanie się wraz z nim i dwoma jego towarzyszami o odpowiednich statusach do Liquid Paradise.
Nigdy nie był aktywnym uczestnikiem zabaw, za to zawsze pozostawał obserwatorem i nic nie mogło tego zmienić, taki już był z natury. Zajął wygodny fotel w części sali przeznaczonej dla najwyższej warstwy czarodziejskiego społeczeństwa i sunął spojrzeniem po wszystkich sylwetkach ruszających się płynnie po parkiecie. Trzymając w dłoni szklankę z Ognistą, prawie już opróżnioną, wsłuchiwał się w muzykę, palcami lewej dłoni stukając do rytmu w miękkie obicie pokrywające podłokietnik. Nie dawał rozmówcom wciągnąć się w dyskusję na temat pięknych czarownic, a już na pewno nie chciał prawić o stażystkach. Kiedy dopił ostatni łyk alkoholu, nie zamierzał bezczynnie czekać na więcej, w końcu człowiek sam powinien sięgać po to, czego pragnie. Powstał ze swego miejsca nie zaprzątając sobie głowy przeproszeniem towarzyszy za porzucenie ich na chwilę, zapiął guzik czarnej marynarki od garnituru i śmiało ruszył w stronę baru.
Zostało mu już tylko kilka kroków do lady, gdy mimowolnie zwrócił uwagę na burzę rudych włosów obok niego. Ten konkretny odcień rudości coś mu przypomniał, chyba jeden ze szkolnych meczy Quidditcha, co szybko spróbował całkowicie wyprzeć. Przyglądał się posiadaczce rdzawych pukli może chwilę zbyt długo, lecz nie liczył, że zostanie to zauważone i ściągnie na niego jej uwagę. Mylił się. Z chwilą, gdy zwróciła się ku niemu, ukazała mu swą twarz, zamarł. Oddech ugrzązł mu gdzieś na dnie płuc, twarz przybrała na bladości, a usta rozchylił bezwiednie, przez co z pewnością wyglądał idiotycznie. Ale właśnie zobaczył ducha. Niespodziewana konfrontacja z przeszłością, najmniej odpowiednim uosobieniem lat szkolnych, była mocnym ciosem.
– Jessa – zbyt łatwo dał temu imieniu wymknąć się ze swych ust, jak i zaskoczyć tym, że wciąż je pamiętał po tak długim czasie. Nie potrafił oderwać spojrzenia od tej twarzy, teraz już dojrzalszej i bardziej kobiecej, bo ledwo zarysowane dziewczęce rysy stały się wydatniejsze. Kompletnie nieistotne było to, że zwrócić się do niej powinien jej nazwiskiem. Tylko jakie przyjęła po mężu? Nie chce wiedzieć. – Cóż za spotkanie – spróbował rzucić nonszalancko, lecz jego głos był zbyt spięty, aby wyszło to autentycznie. Miał nadzieję, że dawna znajoma nie dostrzegła tej rozbieżności. – Dawno się nie widzieliśmy – stwierdził rzecz oczywistą, krzywiąc się przez to nieznacznie, bo nie lubił, gdy inni tak czynili. Dziesięć lat minęło od ich ostatniego spotkania, zaś osiem upłynęło od ostatniego listu, jaki do niej wysłał. Korciło go, żeby spytać, czy ten list z gratulacjami z okazji zaręczyn do niej dotarł, jednocześnie czuł, że odpowiedź, jaka by ona nie była, zada mu boleść. To wszystko były dawne dzieje, zamknięty na cztery spusty rozdział. Pogrzebał tę historię. Więc dlaczego jej widok zrobił na nim tak duże wrażenie?
Nigdy nie był aktywnym uczestnikiem zabaw, za to zawsze pozostawał obserwatorem i nic nie mogło tego zmienić, taki już był z natury. Zajął wygodny fotel w części sali przeznaczonej dla najwyższej warstwy czarodziejskiego społeczeństwa i sunął spojrzeniem po wszystkich sylwetkach ruszających się płynnie po parkiecie. Trzymając w dłoni szklankę z Ognistą, prawie już opróżnioną, wsłuchiwał się w muzykę, palcami lewej dłoni stukając do rytmu w miękkie obicie pokrywające podłokietnik. Nie dawał rozmówcom wciągnąć się w dyskusję na temat pięknych czarownic, a już na pewno nie chciał prawić o stażystkach. Kiedy dopił ostatni łyk alkoholu, nie zamierzał bezczynnie czekać na więcej, w końcu człowiek sam powinien sięgać po to, czego pragnie. Powstał ze swego miejsca nie zaprzątając sobie głowy przeproszeniem towarzyszy za porzucenie ich na chwilę, zapiął guzik czarnej marynarki od garnituru i śmiało ruszył w stronę baru.
Zostało mu już tylko kilka kroków do lady, gdy mimowolnie zwrócił uwagę na burzę rudych włosów obok niego. Ten konkretny odcień rudości coś mu przypomniał, chyba jeden ze szkolnych meczy Quidditcha, co szybko spróbował całkowicie wyprzeć. Przyglądał się posiadaczce rdzawych pukli może chwilę zbyt długo, lecz nie liczył, że zostanie to zauważone i ściągnie na niego jej uwagę. Mylił się. Z chwilą, gdy zwróciła się ku niemu, ukazała mu swą twarz, zamarł. Oddech ugrzązł mu gdzieś na dnie płuc, twarz przybrała na bladości, a usta rozchylił bezwiednie, przez co z pewnością wyglądał idiotycznie. Ale właśnie zobaczył ducha. Niespodziewana konfrontacja z przeszłością, najmniej odpowiednim uosobieniem lat szkolnych, była mocnym ciosem.
– Jessa – zbyt łatwo dał temu imieniu wymknąć się ze swych ust, jak i zaskoczyć tym, że wciąż je pamiętał po tak długim czasie. Nie potrafił oderwać spojrzenia od tej twarzy, teraz już dojrzalszej i bardziej kobiecej, bo ledwo zarysowane dziewczęce rysy stały się wydatniejsze. Kompletnie nieistotne było to, że zwrócić się do niej powinien jej nazwiskiem. Tylko jakie przyjęła po mężu? Nie chce wiedzieć. – Cóż za spotkanie – spróbował rzucić nonszalancko, lecz jego głos był zbyt spięty, aby wyszło to autentycznie. Miał nadzieję, że dawna znajoma nie dostrzegła tej rozbieżności. – Dawno się nie widzieliśmy – stwierdził rzecz oczywistą, krzywiąc się przez to nieznacznie, bo nie lubił, gdy inni tak czynili. Dziesięć lat minęło od ich ostatniego spotkania, zaś osiem upłynęło od ostatniego listu, jaki do niej wysłał. Korciło go, żeby spytać, czy ten list z gratulacjami z okazji zaręczyn do niej dotarł, jednocześnie czuł, że odpowiedź, jaka by ona nie była, zada mu boleść. To wszystko były dawne dzieje, zamknięty na cztery spusty rozdział. Pogrzebał tę historię. Więc dlaczego jej widok zrobił na nim tak duże wrażenie?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie znała osoby, która mogłaby powiedzieć „Niczego w życiu nie żałuję” i być przy tym szczerą; sama także miała w swoim życiorysie kilka plamek, które najchętniej wywabiłaby zaklęciem zapomnienia lub obeszła przy pomocy zmieniacza czasu. Jeszcze kilka lat temu była zbyt butna by przyznać sama przed sobą, że koniec końców chodzi o to, by pogodzić się z przeszłością i z nadzieją patrzeć w przyszłość. Wolała stosować mechanizm wyparcia, lecz ten działał tylko krótkotrwale i na dłuższą metę był po prostu nieprzydatny – to było jak z zamiataniem śmieci pod dywan i łudzenie się, że rosnąca kupka nigdy nie będzie przyczyną potknięcia. Na całe szczęście Jessa ten okres miała już za sobą i wszelkie podejmowane decyzje analizowała pod względem ewentualnych konsekwencji. Nie zmieniało to faktu, że od czasu do czasu przeszłość dopadała ją w najmniej pożądanych momentach i czyniła spustoszenie większe, niż śnieżyca w czerwcu.
To miał być relaksujący wieczór przy szklaneczce czegoś mocniejszego i dobrej muzyce, a jedynym zgrzytem w obrazku pozostać miał żal za brakiem tanecznych umiejętności (lub brak śmiałości, by wreszcie je posiąść). Dlaczego więc wyrzuty sumienia postanowiły przybrać ludzką postać i zaskoczyć rudowłosą, wytrącając ją z równowagi?
W okresie nastoletniego buntu i niezwykle krótkiej kariery nie była najlepszą wersją siebie; arogancja i roszczeniowa postawa nie sprawiały, że zjednywała sobie ludzi, a jednak wierni przyjaciele wciąż przy niej trwali, ona także okazała im lojalność. Nie wszystkim, co oczywiste, ale nic nie wpędzało jej w poczucie wstydu tak bardzo, jak wspomnienia relacji, która na dobrą sprawę nigdy nie przebrzmiała do końca. Z Alphardem Blackiem łączyła ją dziwna więź – utrzymywane w tajemnicy porozumienie ponad podziałami było w czasach szkolnych powodem do wewnętrznej ekscytacji, lecz w dorosłym życiu stało się po prostu ciężarem. Dla nich obojga, bo przecież to właśnie wmawiała sobie Jessa, ignorując listy dawnego kolegi, byłego przeciwnika ze szkolnego boiska. Świadomie i okrutnie zerwała nić porozumienia, wybierając jedną z najgorszych możliwych opcji – zamiast stawić czoła wyzwaniu i wyłożyć prawdę na stół, Diggory zaczęła Blacka ignorować. Wiedziała, że zachowała się po prostu jak nierasowa świnia i nie bała się nazwać rzeczy po imieniu, ale z biegiem czasu zdołała zapomnieć o tej sprawie, tłumiąc wyrzuty sumienia. Jednak te czekały uśpione, by obudzić się w najmniej oczekiwanym momencie i uderzyć z całą siłą, co też właśnie czyniły.
Patrząc na jego twarz, tak inną od tej, którą zapamiętała ze szkoły, mogła widzieć tylko i wyłącznie spojrzenie pełne zawodu; choćby nawet przywitał ją wylewnie lub wręcz przeciwnie, zignorował kompletnie, natrętne uczucie nie dawało jej spokoju. Niczym fala spłynęły na nią wspomnienia korepetycji w bibliotece, pojedynków na boisku i późnych wieczorów, które spędzała na pisaniu listów do chłopaka, który nie powinien nawet zaszczycać jej spojrzeniem. Ani wtedy, ani teraz, więc dlaczego właściwie nie odwrócił się na pięcie i nie odszedł, choć miał do tego pełne prawo? Zamiast tego usłyszała swoje imię z jego ust i zdała sobie sprawę, że nie ma już odwrotu. Musiała stawić czoła temu, przed czym uciekła w przeszłości.
- Alphardzie, witaj – odpowiedziała nieco wyższym głosem, niż zwykła pozdrawiać przyjaciół; do nikogo nie mówiła też w takim stylu, automatycznie chyba starając się nakreślić granice między nimi. Nie szło jej to zbyt dobrze, bo chociaż był arystokratą, najwyraźniej nie widział nic złego w przyznaniu się do tego, że kojarzy kogoś takiego, jak ona.
Dlaczego ciągle to sobie robiła? Dlaczego postrzegała go przez pryzmat nazwiska i pochodzenia, podczas gdy piętnowała takie zachowania u innych?
Będąc lekko zestresowana miała problem z ocenieniem, czy mężczyzna z niej kpi, czy tak samo jak ona próbuje po prostu wybrnąć z zaistniałej sytuacji. Znajdowali się w tłumie ludzi, ale ci jakby się rozmazali, a jedynym wyraźnym punktem pozostawał on.
- Tyle to już lat, szmat czasu – posłała mu nerwowy uśmiech, nie bardzo wiedząc, co powinna zrobić z rękami. Nie mogła ich przecież zacisnąć na różdżce – Ale nasz ostatni mecz pamiętam tak dobrze, jakby to było wczoraj – dobrze, Quidditch, neutralny temat. Oddychaj.
Wypuściła powietrze z ust, usiłując pozbyć się chęci natychmiastowej ucieczki. Jednak nie mogłaby nazywać się Gryfonką, gdyby teraz dała nogi za pas, dlatego została w miejscu, dzielnie stawiając czoła temu, co zgotował jej los.
To miał być relaksujący wieczór przy szklaneczce czegoś mocniejszego i dobrej muzyce, a jedynym zgrzytem w obrazku pozostać miał żal za brakiem tanecznych umiejętności (lub brak śmiałości, by wreszcie je posiąść). Dlaczego więc wyrzuty sumienia postanowiły przybrać ludzką postać i zaskoczyć rudowłosą, wytrącając ją z równowagi?
W okresie nastoletniego buntu i niezwykle krótkiej kariery nie była najlepszą wersją siebie; arogancja i roszczeniowa postawa nie sprawiały, że zjednywała sobie ludzi, a jednak wierni przyjaciele wciąż przy niej trwali, ona także okazała im lojalność. Nie wszystkim, co oczywiste, ale nic nie wpędzało jej w poczucie wstydu tak bardzo, jak wspomnienia relacji, która na dobrą sprawę nigdy nie przebrzmiała do końca. Z Alphardem Blackiem łączyła ją dziwna więź – utrzymywane w tajemnicy porozumienie ponad podziałami było w czasach szkolnych powodem do wewnętrznej ekscytacji, lecz w dorosłym życiu stało się po prostu ciężarem. Dla nich obojga, bo przecież to właśnie wmawiała sobie Jessa, ignorując listy dawnego kolegi, byłego przeciwnika ze szkolnego boiska. Świadomie i okrutnie zerwała nić porozumienia, wybierając jedną z najgorszych możliwych opcji – zamiast stawić czoła wyzwaniu i wyłożyć prawdę na stół, Diggory zaczęła Blacka ignorować. Wiedziała, że zachowała się po prostu jak nierasowa świnia i nie bała się nazwać rzeczy po imieniu, ale z biegiem czasu zdołała zapomnieć o tej sprawie, tłumiąc wyrzuty sumienia. Jednak te czekały uśpione, by obudzić się w najmniej oczekiwanym momencie i uderzyć z całą siłą, co też właśnie czyniły.
Patrząc na jego twarz, tak inną od tej, którą zapamiętała ze szkoły, mogła widzieć tylko i wyłącznie spojrzenie pełne zawodu; choćby nawet przywitał ją wylewnie lub wręcz przeciwnie, zignorował kompletnie, natrętne uczucie nie dawało jej spokoju. Niczym fala spłynęły na nią wspomnienia korepetycji w bibliotece, pojedynków na boisku i późnych wieczorów, które spędzała na pisaniu listów do chłopaka, który nie powinien nawet zaszczycać jej spojrzeniem. Ani wtedy, ani teraz, więc dlaczego właściwie nie odwrócił się na pięcie i nie odszedł, choć miał do tego pełne prawo? Zamiast tego usłyszała swoje imię z jego ust i zdała sobie sprawę, że nie ma już odwrotu. Musiała stawić czoła temu, przed czym uciekła w przeszłości.
- Alphardzie, witaj – odpowiedziała nieco wyższym głosem, niż zwykła pozdrawiać przyjaciół; do nikogo nie mówiła też w takim stylu, automatycznie chyba starając się nakreślić granice między nimi. Nie szło jej to zbyt dobrze, bo chociaż był arystokratą, najwyraźniej nie widział nic złego w przyznaniu się do tego, że kojarzy kogoś takiego, jak ona.
Dlaczego ciągle to sobie robiła? Dlaczego postrzegała go przez pryzmat nazwiska i pochodzenia, podczas gdy piętnowała takie zachowania u innych?
Będąc lekko zestresowana miała problem z ocenieniem, czy mężczyzna z niej kpi, czy tak samo jak ona próbuje po prostu wybrnąć z zaistniałej sytuacji. Znajdowali się w tłumie ludzi, ale ci jakby się rozmazali, a jedynym wyraźnym punktem pozostawał on.
- Tyle to już lat, szmat czasu – posłała mu nerwowy uśmiech, nie bardzo wiedząc, co powinna zrobić z rękami. Nie mogła ich przecież zacisnąć na różdżce – Ale nasz ostatni mecz pamiętam tak dobrze, jakby to było wczoraj – dobrze, Quidditch, neutralny temat. Oddychaj.
Wypuściła powietrze z ust, usiłując pozbyć się chęci natychmiastowej ucieczki. Jednak nie mogłaby nazywać się Gryfonką, gdyby teraz dała nogi za pas, dlatego została w miejscu, dzielnie stawiając czoła temu, co zgotował jej los.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Mając szansę przyjrzeć się jej znowu po tak długim czasie, instynktownie zaczął doszukiwać się zmian, jakie w niej zaszły przez te wszystkie lata, bo w żaden sposób nie potrafił zignorować faktu, że minęło ich już dziesięć. Z pewnością wiele się wydarzyło w jej życiu. A może wcale nie wydarzyło się tak dużo, a los potraktował ją wyjątkowo łagodnie? Próbował odnaleźć w zielono-szarych oczach tę pewność siebie z czasów młodości, która często graniczyła z arogancją, ale tym razem nie był w stanie jej dostrzec. Zdołał jednak zauważyć zaskoczenie i mocne zdenerwowanie, czyli emocje, z którymi sam się teraz mierzył. Czas nikomu nie pozwala pozostać niezmiennym. Dawno przestali być uczniami Hogwartu – on wiecznie rozdartym Ślizgonem, a ona szukającą różnorakich przygód Gryfonką. Dlaczego więc czuł się niezwykle rozczarowany tym, że jej oczy nie były tak butne, jak niegdyś, jakby wiecznie rzucały mu wyzwanie?
Gdy wypowiedział jej imię, wydał na siebie wyrok, bezmyślnie nakazując sobie zmierzyć się z przeszłością, którą dotychczas uznawał za niebyłą. Nie lubił odgrzebywać wspomnień z młodości, zwłaszcza tych będących świadectwem jego ówczesnej niedorzeczności, kiedy w myślach śmiał podważać rodowe idee. Wyrzekł się wszystkich listów, jakie kiedykolwiek wysłał do panny Diggory, jak i tych drobnych liścików, które wrzucił do jej szkolnej torby, żebrząc o kolejne spotkanie w bibliotece lub na błoniach. Dokładnie zepchnął w najciemniejsze czeluście umysłu młodzieńcze pragnienia o tym, jak przyjemnie byłoby dotknąć rudych włosów, sprawdzić ich miękkość, choć częściej krążyły one wokół posmakowania idealnie wykrojonych ust. I nigdy nie był pewien tego, czy bardziej wstydził się tych fantazji, czy może raczej żałował ich niezrealizowania. Na całe szczęście niezdrowe myśli zostały przerwane, kiedy Jessa zdecydowała o zakończeniu tej niepoprawnej znajomości za nich oboje. Powinien jej być za to wdzięczny, bo czyż nie pozbawiła go kłopotu? Sam nie odważyłby się na równie zdecydowany krok, raczej łudziłby się, że przyjaźń między nimi jest możliwa.
Powitanie, które mu zaserwowała, pogłębiło tylko mętlik w jego głowie, ale potwierdziło również, że wypowiedzenie jej imienia było okropnym błędem. Znów zaczął kierować się emocjami zamiast rozsądkiem, wracał do bycia niedorzecznym młodzikiem, którego szczerze nie znosił.
– Mecz – powtórzył po niej to jedno słowo, którego umysł chwycił się uparcie, wypowiadając je głosem cichy i spokojnym. – Również go pamiętam – oznajmił i spróbował się uśmiechnąć, lecz nie udało mu się zamaskować w ten sposób rozczarowania, jakie zakradło się do niego szybko i sprawnie, wcale niespowodowane tym, że Slytherin podczas wspomnianego meczu odniósł porażkę. – Bardziej jednak w pamięci utkwiły mi inne spotkania.
Dlaczego powiedział coś takiego? Wracanie do przeszłości, której już i tak nie zmienią, było zabiegiem niezwykle idiotycznym. Te słowa zabrzmiały jak zarzut i chyba właśnie taki jej czynił, gdy poczuł, że wspomnienia, jakie ze sobą dzielą, nie mają dla nich takiego samego znaczenia.
– Ale to wszystko było dawno i nie ma już większego znaczenia – dodał po chwili, próbując umniejszyć wagę wszystkiego, co kiedykolwiek zaistniało między nimi, choć brakowało mu przy tym stwierdzeniu zdecydowania. Ponownie przywołał na twarz uprzejmy uśmiechu, niezbyt jednak naturalny. Uciekł wzrokiem w bok i pierwszym elementem krajobrazu, na jaki zwrócił uwagę, była lada barowa, przez co z jego ust uciekło pytanie:
– Może się napijemy?
To był impuls, ale kierował się również prawdziwą potrzebą, bo bardzo chciał poczuć w ustach smak alkoholu. I musiał jakoś rozładować napięcie między nimi, aby ich rozejście się było jak najbardziej normalne. Pomęczą się tylko chwilę dłużej, a potem znikną sobie z oczu raz na zawsze.
Gdy wypowiedział jej imię, wydał na siebie wyrok, bezmyślnie nakazując sobie zmierzyć się z przeszłością, którą dotychczas uznawał za niebyłą. Nie lubił odgrzebywać wspomnień z młodości, zwłaszcza tych będących świadectwem jego ówczesnej niedorzeczności, kiedy w myślach śmiał podważać rodowe idee. Wyrzekł się wszystkich listów, jakie kiedykolwiek wysłał do panny Diggory, jak i tych drobnych liścików, które wrzucił do jej szkolnej torby, żebrząc o kolejne spotkanie w bibliotece lub na błoniach. Dokładnie zepchnął w najciemniejsze czeluście umysłu młodzieńcze pragnienia o tym, jak przyjemnie byłoby dotknąć rudych włosów, sprawdzić ich miękkość, choć częściej krążyły one wokół posmakowania idealnie wykrojonych ust. I nigdy nie był pewien tego, czy bardziej wstydził się tych fantazji, czy może raczej żałował ich niezrealizowania. Na całe szczęście niezdrowe myśli zostały przerwane, kiedy Jessa zdecydowała o zakończeniu tej niepoprawnej znajomości za nich oboje. Powinien jej być za to wdzięczny, bo czyż nie pozbawiła go kłopotu? Sam nie odważyłby się na równie zdecydowany krok, raczej łudziłby się, że przyjaźń między nimi jest możliwa.
Powitanie, które mu zaserwowała, pogłębiło tylko mętlik w jego głowie, ale potwierdziło również, że wypowiedzenie jej imienia było okropnym błędem. Znów zaczął kierować się emocjami zamiast rozsądkiem, wracał do bycia niedorzecznym młodzikiem, którego szczerze nie znosił.
– Mecz – powtórzył po niej to jedno słowo, którego umysł chwycił się uparcie, wypowiadając je głosem cichy i spokojnym. – Również go pamiętam – oznajmił i spróbował się uśmiechnąć, lecz nie udało mu się zamaskować w ten sposób rozczarowania, jakie zakradło się do niego szybko i sprawnie, wcale niespowodowane tym, że Slytherin podczas wspomnianego meczu odniósł porażkę. – Bardziej jednak w pamięci utkwiły mi inne spotkania.
Dlaczego powiedział coś takiego? Wracanie do przeszłości, której już i tak nie zmienią, było zabiegiem niezwykle idiotycznym. Te słowa zabrzmiały jak zarzut i chyba właśnie taki jej czynił, gdy poczuł, że wspomnienia, jakie ze sobą dzielą, nie mają dla nich takiego samego znaczenia.
– Ale to wszystko było dawno i nie ma już większego znaczenia – dodał po chwili, próbując umniejszyć wagę wszystkiego, co kiedykolwiek zaistniało między nimi, choć brakowało mu przy tym stwierdzeniu zdecydowania. Ponownie przywołał na twarz uprzejmy uśmiechu, niezbyt jednak naturalny. Uciekł wzrokiem w bok i pierwszym elementem krajobrazu, na jaki zwrócił uwagę, była lada barowa, przez co z jego ust uciekło pytanie:
– Może się napijemy?
To był impuls, ale kierował się również prawdziwą potrzebą, bo bardzo chciał poczuć w ustach smak alkoholu. I musiał jakoś rozładować napięcie między nimi, aby ich rozejście się było jak najbardziej normalne. Pomęczą się tylko chwilę dłużej, a potem znikną sobie z oczu raz na zawsze.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie spuszczała z niego wzroku, choć nie było to wcale wyrazem pewności siebie; ta jakby schowała się gdzieś w odmętach charakteru rudowłosej, ustępując miejsca zmieszaniu i zawstydzeniu. Mało brakowało, a zaczęłyby ją piec policzki, a stąd pozostawała już prosta droga do pełnej kompromitacji. Nie chciała, by widział ją w takim stanie, by ich pierwsze spotkanie po latach – nieoczekiwane i kompletnie niespodziewane – toczyło się w atmosferze przesiąkniętej przesadną uprzejmością. Oboje byli dorośli, mieli własne rozumy i Alphard po tylu latach na pewno wiedział już, dlaczego Jessa zrobiła to, co zrobiła, a najprawdopodobniej w ogóle o niej zapomniał. Nie mogła mierzyć go własną miarą i oczekiwać, że nagłe natknięcie się na siebie w londyńskim lokalu obudzi wszystkie tłumione wspomnienia i uczucia. Jej własne powoli powstawały z letargu, wprawiając w jeszcze większy dyskomfort.
Nie była może najmądrzejsza i najbystrzejsza, a jednak dotąd mogła pochwalić się głównie dobrymi decyzjami odnośnie swojego życia i kariery. Cóż, nie wszystkie złe przyniosły straty, wręcz przeciwnie – kochała swojego syna i cieszyła się, że z jego ojcem nie ma już do czynienia – lecz były też takie, za które powinna kajać się w myślach. Zerwanie kontaktów z Alphardem należało właśnie do tej kategorii decyzji, których żałowała najbardziej i za nic nie mogła cofnąć. Kara za tchórzostwo podążała za nią i wreszcie dopadła, za scenerię obierając wnętrze przepełnionego czarodziejami lokalu.
Przez moment łudziła się, że mężczyzna podchwyci temat Quidditcha, wymienią kilka spokojnych uwag lub nawet opinii na temat kończącego się sezonu, a później rozejdą w pokoju i nie zobaczą nigdy więcej. Lecz oczywiście to byłoby za proste, a kara nieadekwatna do popełnionej przed laty zbrodni zaniedbania.
Bardziej jednak w pamięci utkwiły mi inne spotkania.
Nie mogła już powstrzymać rumieńca, jaki zalał jej piegowate policzki, czyniąc twarz rudowłosej jeszcze bardziej czerwoną, niż faktycznie była. Oczywiście, że pamiętał to wszystko, co działo się w szkole. Choćby nawet ukrywał te wspomnienia pod ciężkim płaszczem wyparcia, w obliczu spotkania z przeszłością powróciły do niego ze zdwojoną siłą – Jessa wiedziała, że tak było, bowiem czuła dokładnie to samo od momentu, w którym spojrzała w ciemne, znajome oczy. Ciałem przebywała w Liquid Paradise, a pamięcią powróciła do względnie beztroskich czasów i skradzionych godzin, jakie ona i Alphard przeżywali w swoim towarzystwie. Pod rozłożystym dębem na błoniach, na skrzypiących schodach prowadzących na trybuny, w tajnym przejściu pomiędzy trzecim i czwartym piętrem Hogwartu… Widziała ich tam razem, jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj, a nie lata temu; rozrzewnienie rozlało się na jej rumianej twarzy błogim grymasem.
- Masz rację – zawtórowała Blackowi, gdy tylko rzucił jej swoiste koło ratunkowe w postaci własnego tłumaczenia – To tylko szkolne wspomnienia, banialuki.
Chciała sprawiać wrażenie niewzruszonej, lecz nie umiała udawać przed nim kogoś, kim nie była. Nie potrafiła machnąć ręką na przeszłość i odgrodzić jej grubą kreską. W tej chwili miała ochotę na cały głos wykrzyczeć przeprosiny za swoje błędy młodości, chwycić go za rękę i po prostu wyjść z lokalu, by w jakimś bardziej ustronnym miejscu nadrobić wszelkie zaległości, jakie między nimi powstały. Ale duma nie pozwalała jej na nic z tych rzeczy. A może to nie duma, tylko brak odwagi? Och, cóż za ujma dla byłej Gryfonki.
I wtedy Alphard zaproponował alkohol, a ona automatycznie skinęła głową zdając sobie sprawę, że szklaneczka whisky była dokładnie tym, czego potrzebowała.
- Jeśli tylko nie wstydzisz się pić w moim towarzystwie – spróbowała rzucić mu wyzywające spojrzenie pół-żartem, pół-serio.
Niezależnie od tego, o czyją reputację dbała w przeszłości, teraz byli dojrzalsi i celniej potrafili ocenić, co jest dla nich lepsze. Podział czarodziejskiego społeczeństwa był niewygodny, lecz na chwilę obecną wciąż aktualny.
- Co cię tu sprowadza? – zapytała, gdy zwrócili się w kierunku lady i stanęli obok siebie we względnie bezpiecznej odległości – Poszukujesz artysty, którego można byłoby objąć mecenatem? – zerknęła na moment w stronę sceny, skąd dobiegała ich muzyka – Czy może na skromny sposób świętujesz swój wieczór kawalerski? – ostatnie pytanie wyrwało jej się z ust zanim w ogóle zdążyła pomyśleć, że nie ma żadnego prawa, by je zadać. Ciekawość kazała jej jednak wytrzymać dzielnie spojrzenie pełne przygany, z jakim zapewne przyjdzie jej się za chwilę zmierzyć.
Nie była może najmądrzejsza i najbystrzejsza, a jednak dotąd mogła pochwalić się głównie dobrymi decyzjami odnośnie swojego życia i kariery. Cóż, nie wszystkie złe przyniosły straty, wręcz przeciwnie – kochała swojego syna i cieszyła się, że z jego ojcem nie ma już do czynienia – lecz były też takie, za które powinna kajać się w myślach. Zerwanie kontaktów z Alphardem należało właśnie do tej kategorii decyzji, których żałowała najbardziej i za nic nie mogła cofnąć. Kara za tchórzostwo podążała za nią i wreszcie dopadła, za scenerię obierając wnętrze przepełnionego czarodziejami lokalu.
Przez moment łudziła się, że mężczyzna podchwyci temat Quidditcha, wymienią kilka spokojnych uwag lub nawet opinii na temat kończącego się sezonu, a później rozejdą w pokoju i nie zobaczą nigdy więcej. Lecz oczywiście to byłoby za proste, a kara nieadekwatna do popełnionej przed laty zbrodni zaniedbania.
Bardziej jednak w pamięci utkwiły mi inne spotkania.
Nie mogła już powstrzymać rumieńca, jaki zalał jej piegowate policzki, czyniąc twarz rudowłosej jeszcze bardziej czerwoną, niż faktycznie była. Oczywiście, że pamiętał to wszystko, co działo się w szkole. Choćby nawet ukrywał te wspomnienia pod ciężkim płaszczem wyparcia, w obliczu spotkania z przeszłością powróciły do niego ze zdwojoną siłą – Jessa wiedziała, że tak było, bowiem czuła dokładnie to samo od momentu, w którym spojrzała w ciemne, znajome oczy. Ciałem przebywała w Liquid Paradise, a pamięcią powróciła do względnie beztroskich czasów i skradzionych godzin, jakie ona i Alphard przeżywali w swoim towarzystwie. Pod rozłożystym dębem na błoniach, na skrzypiących schodach prowadzących na trybuny, w tajnym przejściu pomiędzy trzecim i czwartym piętrem Hogwartu… Widziała ich tam razem, jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj, a nie lata temu; rozrzewnienie rozlało się na jej rumianej twarzy błogim grymasem.
- Masz rację – zawtórowała Blackowi, gdy tylko rzucił jej swoiste koło ratunkowe w postaci własnego tłumaczenia – To tylko szkolne wspomnienia, banialuki.
Chciała sprawiać wrażenie niewzruszonej, lecz nie umiała udawać przed nim kogoś, kim nie była. Nie potrafiła machnąć ręką na przeszłość i odgrodzić jej grubą kreską. W tej chwili miała ochotę na cały głos wykrzyczeć przeprosiny za swoje błędy młodości, chwycić go za rękę i po prostu wyjść z lokalu, by w jakimś bardziej ustronnym miejscu nadrobić wszelkie zaległości, jakie między nimi powstały. Ale duma nie pozwalała jej na nic z tych rzeczy. A może to nie duma, tylko brak odwagi? Och, cóż za ujma dla byłej Gryfonki.
I wtedy Alphard zaproponował alkohol, a ona automatycznie skinęła głową zdając sobie sprawę, że szklaneczka whisky była dokładnie tym, czego potrzebowała.
- Jeśli tylko nie wstydzisz się pić w moim towarzystwie – spróbowała rzucić mu wyzywające spojrzenie pół-żartem, pół-serio.
Niezależnie od tego, o czyją reputację dbała w przeszłości, teraz byli dojrzalsi i celniej potrafili ocenić, co jest dla nich lepsze. Podział czarodziejskiego społeczeństwa był niewygodny, lecz na chwilę obecną wciąż aktualny.
- Co cię tu sprowadza? – zapytała, gdy zwrócili się w kierunku lady i stanęli obok siebie we względnie bezpiecznej odległości – Poszukujesz artysty, którego można byłoby objąć mecenatem? – zerknęła na moment w stronę sceny, skąd dobiegała ich muzyka – Czy może na skromny sposób świętujesz swój wieczór kawalerski? – ostatnie pytanie wyrwało jej się z ust zanim w ogóle zdążyła pomyśleć, że nie ma żadnego prawa, by je zadać. Ciekawość kazała jej jednak wytrzymać dzielnie spojrzenie pełne przygany, z jakim zapewne przyjdzie jej się za chwilę zmierzyć.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Rumieniec na jej twarzy był dla niego dużym zaskoczeniem, ale na dobrą sprawę niezwykle miłym. Nie przypuszczał, że jest w stanie wywołać u niej jeszcze taką reakcję. Świadomość, że wciąż może ją w jakiś sposób zawstydzić, połechtała jego ego, a uczucie satysfakcji rozlało się po jego klatce piersiowej w postaci fali ciepła. Usta bezwiednie ułożył w subtelny uśmiech, nie odrywając od niej nieco rozbawionego spojrzenia, choć w ciemnych oczach kryło się jeszcze inne uczucie, niezwykle przypominające w swym kształcie fascynację. Każda chwila spotkania przyczyniała się do powrotu kolejnych wspomnień. Przypomniał sobie wiele rumieńców i to różnej maści, których Jessa w latach szkolnych wcale mu nie szczędziła. Dobrze pamięta, że w pierwszej kolejności poznał te pełne ekscytacji, będące nie tyle dowodem szybszego krążenia krwi, co buzującej w niej adrenaliny, kiedy podczas lotu na miotle wznosiła się szybciej i wyżej od przeciwników podczas szkolnych meczy. Potem dane mu było ujrzeć te pełne złości, jakie pojawiały się w chwilach, gdy denerwowało ją ślęczenie nad książkami zbyt długo, czym zapewne starała się maskować fakt, że nauka pewnych rzeczy przychodziła jej z trudnością. Na koniec nauczył się tych zawstydzonych, niektóre nawet dzielił wraz z nią, kiedy łapali się na tym, że zbyt długo wpatrywali się w siebie. Kolejny raz stawała mu się w ten niepokojący sposób bliska, gdy zaczęło męczyć go nieodparte wrażenie, że jednak wcale się nie zmieniła tak bardzo. Skoro jej rumieńce wciąż pozostały takie same i na dodatek wywoływały w nim podobne odczucia, co niegdyś. Coś pocieszającego było w tym, że jednak w ich wspomnieniach wcale nie ma aż takiej rozbieżności, której istnienie wcześniej podejrzewał.
Jakiż był niedorzeczny! Przeszłość powinna pozostać przeszłością. Sam zaczął ją niepotrzebnie rozgrzebywać, dlatego też jako pierwszy musiał się ratować od dalszych wspominek. Czasu nie da się cofnąć, swojego pochodzenia też nie można zmienić. Rozpaczliwie próbował przywołać do siebie zdroworozsądkowe racje, tym samym kolejny raz udowadniając sobie samemu, że ta znajomość nie miała szans powodzenia. Na ziemię sprowadziła go jednak rudowłosa kobieta, która w jednej chwili przestała być tamtą Gryfonką.
Ślady jakiegokolwiek entuzjazmu spełzły z jego twarzy, aby mógł przejąć nad nią władanie gorzki grymas. Pod jej wyzywającym spojrzeniem poczuł się koszmarnie, jakby nagle jego ciało stało się najbardziej niewygodną powłoką dla duszy. Zacisnął mocno usta, nie wiedząc co mógłby jej odpowiedzieć. Czyż wstyd nie był nieodłącznym elementem ich relacji? To Diggory przecież zdała sobie z tego sprawę pierwsza, a mimo to potrafiła sobie zażartować z tak delikatnej kwestii. Nie chciał się wstydzić, nie miał przecież czego. Błąd, miał, tak przynajmniej uznawało towarzystwo, w jakim się obracał.
– Miejmy nadzieję, że jednak nie wzbudzimy sensacji – wyrzucił z siebie ciężko, próbując rozluźnić mięśnie twarzy, jak również te ramion, aby nie stać niczym słup soli. – To tylko jeden drink – dodał jeszcze, bardziej próbując przekonać do niewinności całej sytuacji własną osobę. Dobił dwa ostatnie kroki do lady, stanowczo prosząc o dwie Ogniste. Naprawdę musi więcej wypić, nie da sobie rady podczas ich rozmowy bez minimalnego otępienia umysłu. Dobrze, że to jego towarzyszka zdecydowała się na rozwinięcie jakoś tej konwersacji, on nie dałby sobie z tym rady.
– Cenię artystów, ale chyba nie na tyle, aby próbować mieć jakikolwiek wkład w tworzoną przez nich sztukę – odparł całkiem swobodnie, najwidoczniej godząc się z zaistnieniem ich konfrontacji po długich latach, jak również niszcząc tę dualistyczną wizję, w której cały czas łączył chwilę obecną z przeszłością. – Nawet wkład finansowy niezbyt mnie interesuje – rzekł z bladym uśmiechem, wymuszonym, ale i tak uznał go za krok w dobrą stronę. Zaraz jednak przeżył kolejny szok, a wszystko przez nad wyraz absurdalne pytanie. – Jaki wieczór? – wyrzucił z siebie mało elokwentnie. – Nie, nic z tych rzeczy – zaprotestował szybko.
Z ulgą powitał postawiony przed nim trunek. Natychmiast chwycił za naczynie i podniósł do ust, aby upić dwa solidne łyki. Przymknął oczy, gdy alkohol spłynął po jego przełyku, a zaraz potem poczuł znajomą falę ciepła.
– Niezbyt szybko przyjdzie mi mieć taki wieczór – stwierdził dość pewny swej racji, bo zwyczajnie nie wierzył, aby nestor rodu miał wobec niego jakiekolwiek plany w najbliższej przyszłości. – Czasem szukam prostych rozrywek. Dobra muzyka, obecność innych ludzi, taniec.
Wziął głęboki wdech i znów odważył się na nią spojrzeć, jednak pozostawał już nieco nerwowy.
– Cóż takiego sprowadziło w to miejsce ciebie? – spytał niby lekko, nawet nie próbując zgadywać powodów jej wizyty. Na pewno nie była tutaj z mężem, w końcu żaden mężczyzna nie pozwoliłby, aby żona opuściła jego bok na tak długą chwilę. Przynajmniej Alphard by nie pozwolił, w każdym innym mężczyźnie doszukując się konkurencji, choć to było tylko jego przypuszczenie.
Jakiż był niedorzeczny! Przeszłość powinna pozostać przeszłością. Sam zaczął ją niepotrzebnie rozgrzebywać, dlatego też jako pierwszy musiał się ratować od dalszych wspominek. Czasu nie da się cofnąć, swojego pochodzenia też nie można zmienić. Rozpaczliwie próbował przywołać do siebie zdroworozsądkowe racje, tym samym kolejny raz udowadniając sobie samemu, że ta znajomość nie miała szans powodzenia. Na ziemię sprowadziła go jednak rudowłosa kobieta, która w jednej chwili przestała być tamtą Gryfonką.
Ślady jakiegokolwiek entuzjazmu spełzły z jego twarzy, aby mógł przejąć nad nią władanie gorzki grymas. Pod jej wyzywającym spojrzeniem poczuł się koszmarnie, jakby nagle jego ciało stało się najbardziej niewygodną powłoką dla duszy. Zacisnął mocno usta, nie wiedząc co mógłby jej odpowiedzieć. Czyż wstyd nie był nieodłącznym elementem ich relacji? To Diggory przecież zdała sobie z tego sprawę pierwsza, a mimo to potrafiła sobie zażartować z tak delikatnej kwestii. Nie chciał się wstydzić, nie miał przecież czego. Błąd, miał, tak przynajmniej uznawało towarzystwo, w jakim się obracał.
– Miejmy nadzieję, że jednak nie wzbudzimy sensacji – wyrzucił z siebie ciężko, próbując rozluźnić mięśnie twarzy, jak również te ramion, aby nie stać niczym słup soli. – To tylko jeden drink – dodał jeszcze, bardziej próbując przekonać do niewinności całej sytuacji własną osobę. Dobił dwa ostatnie kroki do lady, stanowczo prosząc o dwie Ogniste. Naprawdę musi więcej wypić, nie da sobie rady podczas ich rozmowy bez minimalnego otępienia umysłu. Dobrze, że to jego towarzyszka zdecydowała się na rozwinięcie jakoś tej konwersacji, on nie dałby sobie z tym rady.
– Cenię artystów, ale chyba nie na tyle, aby próbować mieć jakikolwiek wkład w tworzoną przez nich sztukę – odparł całkiem swobodnie, najwidoczniej godząc się z zaistnieniem ich konfrontacji po długich latach, jak również niszcząc tę dualistyczną wizję, w której cały czas łączył chwilę obecną z przeszłością. – Nawet wkład finansowy niezbyt mnie interesuje – rzekł z bladym uśmiechem, wymuszonym, ale i tak uznał go za krok w dobrą stronę. Zaraz jednak przeżył kolejny szok, a wszystko przez nad wyraz absurdalne pytanie. – Jaki wieczór? – wyrzucił z siebie mało elokwentnie. – Nie, nic z tych rzeczy – zaprotestował szybko.
Z ulgą powitał postawiony przed nim trunek. Natychmiast chwycił za naczynie i podniósł do ust, aby upić dwa solidne łyki. Przymknął oczy, gdy alkohol spłynął po jego przełyku, a zaraz potem poczuł znajomą falę ciepła.
– Niezbyt szybko przyjdzie mi mieć taki wieczór – stwierdził dość pewny swej racji, bo zwyczajnie nie wierzył, aby nestor rodu miał wobec niego jakiekolwiek plany w najbliższej przyszłości. – Czasem szukam prostych rozrywek. Dobra muzyka, obecność innych ludzi, taniec.
Wziął głęboki wdech i znów odważył się na nią spojrzeć, jednak pozostawał już nieco nerwowy.
– Cóż takiego sprowadziło w to miejsce ciebie? – spytał niby lekko, nawet nie próbując zgadywać powodów jej wizyty. Na pewno nie była tutaj z mężem, w końcu żaden mężczyzna nie pozwoliłby, aby żona opuściła jego bok na tak długą chwilę. Przynajmniej Alphard by nie pozwolił, w każdym innym mężczyźnie doszukując się konkurencji, choć to było tylko jego przypuszczenie.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Była niekonsekwentna. Skoro w przeszłości świadomie zerwała z nim kontakt tłumacząc się jego interesem, nie powinna teraz pić z nim alkoholu w miejscu pełnym ludzi. Nastolatek miałby taryfę ulgową, a rodowa starszyzna (w to, że takowa istniała, Jessa święcie wierzyła) zrzuciłaby sentyment Alpharda do czarownicy półkrwi na wyraz młodzieńczego buntu w postaci chęci eksperymentu. Jak zareagowaliby teraz, gdyby zobaczyli ich razem przy barze?
Czy rudowłosa w ogóle miała podstawy do takiego gdybania? To było przecież zupełnie przypadkowe spotkanie, absolutnie nie umówione, co widać było po reakcji obydwojga i nawet najbardziej wprawny obserwator nie doszukałby się tutaj czegoś więcej. Niewinny drink i rozmowa, tylko tyle. Dla niej nie było to nic złego, w mniemaniu innych jako panna z dzieckiem już dawno znajdowała się poza nawiasem moralności, czemu więc nie mogłaby spędzić mile kawałka wieczoru w męskim towarzystwie? To nie ją obowiązywały wszelkie podziały, to nie ona winna się była do nich stosować, a jednak nie mogła poradzić nic na gonitwę myśli, rozgrywającą się w jej głowie. Chciała dla niego jak najlepiej, jednocześnie próbując zachować się zgodnie z własnym sumieniem i na dodatek racjonalnie. Z dysonansem tym nie było jednak sensu walczyć w inny sposób, niż tylko stawiając mu czoła.
Przyjęła więc milczeniem zamówiony przez niego trunek; niezależnie od tego, czy widział ją już wcześniej z whisky w dłoni, czy też jego wybór był przypadkiem, okazał się on trafny. Dla siebie wziął to samo, co skwitowała jedynie lekkim uśmiechem; w młodości siadywali wspólnie nad książkami, a dorosłość zweryfikowała ich preferencje odnośnie spędzania wolnego czasu.
- Bywają kapryśni i nieprzewidywalni – po raz kolejny naśladowała jego ton, nie ironicznie, a zupełnie nieświadomie i dość swobodnie, stosunkując się do zaistniałej między nimi sytuacji i godząc się wreszcie z faktem, że do spotkania doszło i należy je teraz po ludzku poprowadzić dalej – Kto chciałby mieć z nimi do czynienia dłużej, niż trwa ich występ? – zażartowała, zerkając raz jeszcze w stronę sceny.
Na pewno niejeden muzyk marzył o mecenacie i w osobach z kręgu Alpharda upatrywał szansy na polepszenie swojej sytuacji, lecz Jessa była zdania, że szlachta niczego nie robiła bezinteresownie; być może zakrawało to na hipokryzję z jej strony, ale nie miała najlepszego zdania o czarodziejach błękitnej krwi, choć i od tego zdarzały się chlubne wyjątki. Black był kiedyś jednym z nich, a jak to było teraz? Czy konwenanse wchłonęły go bez reszty, czy przesiąkł etykietą i zatracił duszę w zamian za reputację na salonach? Trudno byłoby to ocenić w jeden wieczór i choć bardzo chciała się tego dowiedzieć, musiała mierzyć się też z faktem, że może tego sekretu nigdy nie odkryć.
Temat wieczoru kawalerskiego był niestosowny i niezręczny, dlatego ledwie Diggory wypuściła ze swoich ust tę głupotę, zaraz chwyciła po ratunek w postaci szklanki z Ognistą. Wypiła jeden, porządny i pokutny niemalże łyk, a pieczenie w gardle potraktowała jako nauczkę przed zadawaniem durnych pytań. Wolała też nie rozmyślać nad tym, co czuła, skoro dowiedziała się właśnie, że lord Black pozostaje w stanie wolnym.
Wspomnienie o tańcu spowodowało, że bardzo szybko zdecydowała się przyznać, co robiła sama chwilę temu.
- Jeszcze kilka minut temu siedziałam na kanapie i użalałam się nad sobą, że nie potrafię tak tańczyć, jak oni, ale hej, przecież to doskonała motywacja. Jutro zabieram się za naukę kroków – uśmiechnęła się przyjaźnie, wprowadzając ich z powrotem na płytkie, spokojne wody uprzejmości.
Cóż takiego sprowadziło w to miejsce ciebie?
Odgarnęła włosy za ucho i spojrzała na Alpharda śmielej; Quidditch zawsze był jej bezpiecznym, najukochańszym tematem do rozmów, dlatego nie miała oporów by zdać dawnemu znajomemu relacje ze swojego ostatniego wyczynu, tym samym wyjawiając mu powód dzisiejszej wizyty w pubie.
- Świętuję. Pomogłam zakontraktować Srokom nowego zawodnika. Zobaczysz, jeszcze będzie o nim głośno, Cadfael Lloyd namiesza na brytyjskich boiskach – wypiła kolejny łyk trunku, zanim pospieszyła z wyjaśnieniem – Jestem łowcą talentów, wolnym strzelcem. Płacą mi za to, co kocham, dasz wiarę?
Zagalopowała się nieco w swoim entuzjazmie, dlatego obracając szklankę w dłoniach, zdecydowała się na kolejne śmiałe, choć nieco już bardziej wyważone pytanie.
- Kiedy ostatnio latałeś?
Czy rudowłosa w ogóle miała podstawy do takiego gdybania? To było przecież zupełnie przypadkowe spotkanie, absolutnie nie umówione, co widać było po reakcji obydwojga i nawet najbardziej wprawny obserwator nie doszukałby się tutaj czegoś więcej. Niewinny drink i rozmowa, tylko tyle. Dla niej nie było to nic złego, w mniemaniu innych jako panna z dzieckiem już dawno znajdowała się poza nawiasem moralności, czemu więc nie mogłaby spędzić mile kawałka wieczoru w męskim towarzystwie? To nie ją obowiązywały wszelkie podziały, to nie ona winna się była do nich stosować, a jednak nie mogła poradzić nic na gonitwę myśli, rozgrywającą się w jej głowie. Chciała dla niego jak najlepiej, jednocześnie próbując zachować się zgodnie z własnym sumieniem i na dodatek racjonalnie. Z dysonansem tym nie było jednak sensu walczyć w inny sposób, niż tylko stawiając mu czoła.
Przyjęła więc milczeniem zamówiony przez niego trunek; niezależnie od tego, czy widział ją już wcześniej z whisky w dłoni, czy też jego wybór był przypadkiem, okazał się on trafny. Dla siebie wziął to samo, co skwitowała jedynie lekkim uśmiechem; w młodości siadywali wspólnie nad książkami, a dorosłość zweryfikowała ich preferencje odnośnie spędzania wolnego czasu.
- Bywają kapryśni i nieprzewidywalni – po raz kolejny naśladowała jego ton, nie ironicznie, a zupełnie nieświadomie i dość swobodnie, stosunkując się do zaistniałej między nimi sytuacji i godząc się wreszcie z faktem, że do spotkania doszło i należy je teraz po ludzku poprowadzić dalej – Kto chciałby mieć z nimi do czynienia dłużej, niż trwa ich występ? – zażartowała, zerkając raz jeszcze w stronę sceny.
Na pewno niejeden muzyk marzył o mecenacie i w osobach z kręgu Alpharda upatrywał szansy na polepszenie swojej sytuacji, lecz Jessa była zdania, że szlachta niczego nie robiła bezinteresownie; być może zakrawało to na hipokryzję z jej strony, ale nie miała najlepszego zdania o czarodziejach błękitnej krwi, choć i od tego zdarzały się chlubne wyjątki. Black był kiedyś jednym z nich, a jak to było teraz? Czy konwenanse wchłonęły go bez reszty, czy przesiąkł etykietą i zatracił duszę w zamian za reputację na salonach? Trudno byłoby to ocenić w jeden wieczór i choć bardzo chciała się tego dowiedzieć, musiała mierzyć się też z faktem, że może tego sekretu nigdy nie odkryć.
Temat wieczoru kawalerskiego był niestosowny i niezręczny, dlatego ledwie Diggory wypuściła ze swoich ust tę głupotę, zaraz chwyciła po ratunek w postaci szklanki z Ognistą. Wypiła jeden, porządny i pokutny niemalże łyk, a pieczenie w gardle potraktowała jako nauczkę przed zadawaniem durnych pytań. Wolała też nie rozmyślać nad tym, co czuła, skoro dowiedziała się właśnie, że lord Black pozostaje w stanie wolnym.
Wspomnienie o tańcu spowodowało, że bardzo szybko zdecydowała się przyznać, co robiła sama chwilę temu.
- Jeszcze kilka minut temu siedziałam na kanapie i użalałam się nad sobą, że nie potrafię tak tańczyć, jak oni, ale hej, przecież to doskonała motywacja. Jutro zabieram się za naukę kroków – uśmiechnęła się przyjaźnie, wprowadzając ich z powrotem na płytkie, spokojne wody uprzejmości.
Cóż takiego sprowadziło w to miejsce ciebie?
Odgarnęła włosy za ucho i spojrzała na Alpharda śmielej; Quidditch zawsze był jej bezpiecznym, najukochańszym tematem do rozmów, dlatego nie miała oporów by zdać dawnemu znajomemu relacje ze swojego ostatniego wyczynu, tym samym wyjawiając mu powód dzisiejszej wizyty w pubie.
- Świętuję. Pomogłam zakontraktować Srokom nowego zawodnika. Zobaczysz, jeszcze będzie o nim głośno, Cadfael Lloyd namiesza na brytyjskich boiskach – wypiła kolejny łyk trunku, zanim pospieszyła z wyjaśnieniem – Jestem łowcą talentów, wolnym strzelcem. Płacą mi za to, co kocham, dasz wiarę?
Zagalopowała się nieco w swoim entuzjazmie, dlatego obracając szklankę w dłoniach, zdecydowała się na kolejne śmiałe, choć nieco już bardziej wyważone pytanie.
- Kiedy ostatnio latałeś?
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Nie był świadom jej niekonsekwencji. Powodów, dla których zakończyła znajomość, mógł tylko się domyślać. Jednak zawsze dochodził do jednej konkluzji; Jessa wyświadczyła mu niemałą przysługę. Z początku nie chciał się z tym pogodzić, lecz czas pozwolił mu dojrzeć do przyjęcia odpowiedniej perspektywy. W szkole poczynili wszelkie kroki, aby nikt nigdy nie ujrzał ich razem, teraz też powinni obrać podobną strategię. Pokusa zamienienia ze sobą kilku słów okazała się jednak zbyt silna i Alphard postanowił podjąć ryzyko. Był pewien, że spośród rzeszy osób pogrążonych w zabawie kilka spojrzeń wychwyci tę chwilę poufałości między lordem a czarownicą półkrwi zaledwie. Niech ten jeden raz taki wybryk zostanie w pełni zignorowany – zażyczył sobie w myślach.
Artyści byli mu obojętni, istnieli w jego świadomości tylko dlatego, że szkolna towarzyszka o nich wspomniała. Próbował uśmiechnąć się po jej dowcipnych uwagach na temat charakteru osób z artystycznego cechu, naprawdę, jednak bardziej wyszedł mu z tego niemrawy grymas, za co skarcił się w myślach. Rozmowy zbyt często sprawiały mu trudność, musiał z wiekiem stać się bardziej oszczędny w słowach, aby z większą rozwagą wyrażać własne opinie. A chciałby ponownie zniżyć głos do szeptu przy rzucaniu słów w jej stronę, kolejny raz próbować być dowcipnym, aby wywołać u niej rozbawienie.
Wiadomość o jego obecnym stanie cywilnym nie zrobiła na niej większego wrażenia. Najwidoczniej sama była szczęśliwą mężatką, może nawet miała już ze swoim ukochanym dzieci albo chociaż jedną pociechę. A może nie dostąpiła jeszcze daru, jakim niewątpliwie było posiadanie potomstwa? Cała niezręczność wyczuwalna między nimi mogła brać się właśnie z tego, że jedno z nich było już ustatkowane, a nie z powodu nagłej potrzeby rozpamiętywania dawnych lat.
– Jeśli utrzymałaś swoją kondycję z nastoletnich lat, to i z tańcem sobie poradzisz – rzucił uprzejmie, chcąc dodać jej otuchy. Rzecz jasna jako dziecko pobrał odpowiednie nauki tańca, jednak na parkiecie był sztywny niczym kij od szczotki. Czuł jednak, że Jessa ma predyspozycje do osiągnięcia większych sukcesów w tej dziedzinie niż on sam. Zawsze dostrzegał w niej wiele gracji, choć może mylił ją z płynnością ruchów, poddając jej nadinterpretacji.
– Gratuluję – wyrzucił z siebie całkiem szczerze, układając usta w subtelny uśmiech, gdy uniósł szklanicę na wysokość oczu w toaście. – W przyszłym sezonie nie omieszkam postawić całej fortuny na Sroki – zażartował otwarcie. Krążenie wokół mniej poważnych tematów było rozwiązaniem na ich bolączki. – Ja z kolei gnuśnieję za ministerialnym biurkiem. W czasie swoich podróży nauczyłem się kilku języków, więc teraz siedzę nad papierami przychodzącymi zza granicy.
Chciał udowodnić zarówno sobie, jak i jej, że jest zadowolony ze swojego życia. Było mu jednak daleko do bycia usatysfakcjonowanym. Praca w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów nie była zła, jednocześnie nie stanowiła spełnienia marzeń. Był jednak przydatny i dla Ministerstwa, i dla swojej rodziny. Ojciec co rusz sugerował, że swoją działalnością zawodową może przyłożyć rękę do sukcesów starszego brata na politycznej arenie.
– Zszedłem z miotły w ostatnim tygodniu czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku – odparł na jej pytanie i bardzo chciał wierzyć, że udało mu się zabrzmieć beznamiętnie. Jednak nie potrafił zabić w sobie pewnych emocji, tak jak i wspomnień. Ostatni swój lot zaliczył na niemieckiej ziemi, zanim zdecydował się odwiedzić jeden z polskich zakątków w poszukiwaniu śladów po dawnych czarodziejach z ludów słowiańskich. Nie przypuszczał, że wyprawa ta skończy się nad wyraz nieprzyjemnie i pamiątka po niej będzie widnieć na jego plecach w postach długiej, szerokiej blizny. A tym bardziej nie chciał przyjąć do wiadomości, o czym rozmyślał w pierwszej kolejności, kiedy tylko otrzymał ranę pod górą Ślężą. – Niedługo miną cztery lata – uniósł swoje naczynie po raz kolejny, tym razem w bardziej teatralnym toaście, po czym opróżnił je z trunku szybko i bezmyślnie, aby zamiast goryczy zalał go alkohol. Przecież latanie na miotle było zajęciem dla dzieci, nie było czego żałować. Odłożył pustą szklanicę i poprosił barmana o kolejną porcję Ognistej.
– Dobrze wyglądasz – wyznał w końcu, próbując zmienić temat, ale znów zabrzmiał źle, poruszył zły wątek. – Katapulty w tym sezonie gromią wszystkich – dodał szybko, nie chcąc skupiać się podczas rozmowy na rudowłosej znajdującej się tuż obok. – Idą jak burza ku Mistrzostwom Europy.
Quidditch był tym, co ich połączyło. Może niech i on rozdzieli ich drogi całkowicie tego właśnie wieczoru.
Artyści byli mu obojętni, istnieli w jego świadomości tylko dlatego, że szkolna towarzyszka o nich wspomniała. Próbował uśmiechnąć się po jej dowcipnych uwagach na temat charakteru osób z artystycznego cechu, naprawdę, jednak bardziej wyszedł mu z tego niemrawy grymas, za co skarcił się w myślach. Rozmowy zbyt często sprawiały mu trudność, musiał z wiekiem stać się bardziej oszczędny w słowach, aby z większą rozwagą wyrażać własne opinie. A chciałby ponownie zniżyć głos do szeptu przy rzucaniu słów w jej stronę, kolejny raz próbować być dowcipnym, aby wywołać u niej rozbawienie.
Wiadomość o jego obecnym stanie cywilnym nie zrobiła na niej większego wrażenia. Najwidoczniej sama była szczęśliwą mężatką, może nawet miała już ze swoim ukochanym dzieci albo chociaż jedną pociechę. A może nie dostąpiła jeszcze daru, jakim niewątpliwie było posiadanie potomstwa? Cała niezręczność wyczuwalna między nimi mogła brać się właśnie z tego, że jedno z nich było już ustatkowane, a nie z powodu nagłej potrzeby rozpamiętywania dawnych lat.
– Jeśli utrzymałaś swoją kondycję z nastoletnich lat, to i z tańcem sobie poradzisz – rzucił uprzejmie, chcąc dodać jej otuchy. Rzecz jasna jako dziecko pobrał odpowiednie nauki tańca, jednak na parkiecie był sztywny niczym kij od szczotki. Czuł jednak, że Jessa ma predyspozycje do osiągnięcia większych sukcesów w tej dziedzinie niż on sam. Zawsze dostrzegał w niej wiele gracji, choć może mylił ją z płynnością ruchów, poddając jej nadinterpretacji.
– Gratuluję – wyrzucił z siebie całkiem szczerze, układając usta w subtelny uśmiech, gdy uniósł szklanicę na wysokość oczu w toaście. – W przyszłym sezonie nie omieszkam postawić całej fortuny na Sroki – zażartował otwarcie. Krążenie wokół mniej poważnych tematów było rozwiązaniem na ich bolączki. – Ja z kolei gnuśnieję za ministerialnym biurkiem. W czasie swoich podróży nauczyłem się kilku języków, więc teraz siedzę nad papierami przychodzącymi zza granicy.
Chciał udowodnić zarówno sobie, jak i jej, że jest zadowolony ze swojego życia. Było mu jednak daleko do bycia usatysfakcjonowanym. Praca w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów nie była zła, jednocześnie nie stanowiła spełnienia marzeń. Był jednak przydatny i dla Ministerstwa, i dla swojej rodziny. Ojciec co rusz sugerował, że swoją działalnością zawodową może przyłożyć rękę do sukcesów starszego brata na politycznej arenie.
– Zszedłem z miotły w ostatnim tygodniu czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku – odparł na jej pytanie i bardzo chciał wierzyć, że udało mu się zabrzmieć beznamiętnie. Jednak nie potrafił zabić w sobie pewnych emocji, tak jak i wspomnień. Ostatni swój lot zaliczył na niemieckiej ziemi, zanim zdecydował się odwiedzić jeden z polskich zakątków w poszukiwaniu śladów po dawnych czarodziejach z ludów słowiańskich. Nie przypuszczał, że wyprawa ta skończy się nad wyraz nieprzyjemnie i pamiątka po niej będzie widnieć na jego plecach w postach długiej, szerokiej blizny. A tym bardziej nie chciał przyjąć do wiadomości, o czym rozmyślał w pierwszej kolejności, kiedy tylko otrzymał ranę pod górą Ślężą. – Niedługo miną cztery lata – uniósł swoje naczynie po raz kolejny, tym razem w bardziej teatralnym toaście, po czym opróżnił je z trunku szybko i bezmyślnie, aby zamiast goryczy zalał go alkohol. Przecież latanie na miotle było zajęciem dla dzieci, nie było czego żałować. Odłożył pustą szklanicę i poprosił barmana o kolejną porcję Ognistej.
– Dobrze wyglądasz – wyznał w końcu, próbując zmienić temat, ale znów zabrzmiał źle, poruszył zły wątek. – Katapulty w tym sezonie gromią wszystkich – dodał szybko, nie chcąc skupiać się podczas rozmowy na rudowłosej znajdującej się tuż obok. – Idą jak burza ku Mistrzostwom Europy.
Quidditch był tym, co ich połączyło. Może niech i on rozdzieli ich drogi całkowicie tego właśnie wieczoru.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Liquid Paradise
Szybka odpowiedź