Liquid Paradise
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Liquid Paradise
Jako jeden z lepiej znanych lokali czarodziejskiego Londynu, "Liquid Paradise" cieszy się stosunkowo stałą klientelą i dobrą renomą. Pośród gości, będących w znakomitej większości przedstawicielami szeroko pojętej klasy średniej, nierzadko można dostrzec członków arystokracji czy też zwykłej klasy wyższej, dla których specjalnie wydzielono osobną część dużej sali, wybitnie pilnując, aby nie zawędrował do niej ktokolwiek niepowołany. Wysoko urodzonym często przypisuje się swoiste polowania na wschodzące gwiazdy, które można by wziąć pod swój patronat - "Paradise" słynie z występów na żywo, dawanych zwykle przez niemal całkowicie nieznanych (acz uprzednio dokładnie sprawdzonych!) artystów. Niejedna wielka osobistość współczesnego świata muzycznego przyznaje, że swoje pierwsze kroki do sławy stawiała właśnie w tym miejscu. Dla zwalczenia wrażenia nadmiernej podniosłości, przed wspomnianą sceną rozciąga się parkiet, na którym spragnione zabawy pary mogą do woli wywijać w tańcu. Z reguły jest on w większości zajęty przez młodych tancerzy, będących świeżo upieczonymi absolwentami Hogwartu. Rzadko kiedy, ba, właściwie nigdy nie widuje się tu w akcji jakichkolwiek arystokratów.
Z samą nazwą lokalu wiąże się też pewna legenda, która stale przyciąga coraz więcej osób. Otóż wielu zakłada, iż "Liquid Paradise" ma bezpośrednie powiązanie z Felix Felicis, którego kilka złotych kropel ma być rzekomo dodawane do co droższych z drinków, jakie się tu serwuje. Oczywiście jest to dalekie od prawdy, tym niemniej efekt placebo już niejednemu gościowi zawrócił w głowie na tyle, że rzeczywiście przez pewien czas jego życie nabrało trochę radości i powodzenia.
Z samą nazwą lokalu wiąże się też pewna legenda, która stale przyciąga coraz więcej osób. Otóż wielu zakłada, iż "Liquid Paradise" ma bezpośrednie powiązanie z Felix Felicis, którego kilka złotych kropel ma być rzekomo dodawane do co droższych z drinków, jakie się tu serwuje. Oczywiście jest to dalekie od prawdy, tym niemniej efekt placebo już niejednemu gościowi zawrócił w głowie na tyle, że rzeczywiście przez pewien czas jego życie nabrało trochę radości i powodzenia.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:15, w całości zmieniany 1 raz
Oczy Deirdre stały się puste, czarne, nieprzychylne, pozbawione już tego sarkastycznego blasku, pozwalającego uznać brunetkę za posiadaczkę duszy, której przebłyski były widoczne w źrenicach zlanych barwą z tęczówkami. Przypominały dwa puste tunele; zmatowiałe otwory prowadzące w pustkę, pozbawioną emocji, uczuć, wspomnień, żalu. Nawet ciepłe światło okrytej pomarańczowym abażurem lampy nie mogło łagodnie przywrócić ją żywym; puszysta, żółta poświata, łagodząca ostre cienie kości policzkowych i prostego nosa, podkreślała tylko tę odrzucającą nieruchomość. Zarówno spojrzenia, utkwionego prosto w twarzy rozradowanej Seliny, jak i ciała, które wydawało się rekwizytem. Manekinem, ułożonym w wygodnym fotelu. Noga założona na nogę; ręce oparte o podłokietnik, prawe przedramię uniesione w górze; palce zaciśnięte na pustej szklance, z ciemnozieloną obwódką resztki trunku na samym dnie, przypominającą sine półksiężyce paznokci trupa. Klatka piersiowa właściwie się nie poruszała, tak samo jak powieki, osłaniające skośne oczy wachlarzem poczernionych rzęs.
Skąd wiedziała? Jak? Dlaczego pojawiła się w Ministerstwie? Rozwiązywała swoje sprawy, czy może specjalnie pojawiła się na odpowiednim piętrze? Oczyma wyobraźni widziała już, jak Lovegood wychodzi z windy i rusza przez Atrium w triumfalnym, jednoosobowym pochodzie, w którym to wielokrotnie widziała ją na boisku, gdy po zwycięskim meczu ruszała w stronę kapitana drużyny przeciwnej, by uścisnąć mu dłoń z morderczą siłą - nie tylko fizyczną, ale głównie władczą. Rozumiała ją w tej potrzebie udowodnienia potęgi, ba, niegdyś uznawała Selinę za pewien wzór zdecydowania i sukcesu w patriarchalnym, sportowym półświatku, lecz te dawne uczucia nie wzbudzały w niej wzruszającej nostalgii, jedynie podsycając chęć brutalnego mordu. Im więcej podobieństw znajdowała, tym bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że los postawił na jej drodze wymagającego przeciwnika. Kobietę. Mającą wiele słabości, głupią, zapętloną w szaleńczym biegu naprzód - choć tak naprawdę była to ucieczka przed czymś, nieznanym, tajemniczym czymś, co Deirdre powinna odkryć i wydobyć na światło dzienne - ale mimo wszystko stanowiła rywalkę niebezpieczną. Tsagairt nie doceniała miłości do rodziny i choć sama ciężko pracowała, by utrzymać młodsze rodzeństwo, to nagła niechęć, jaka spadła na nią ze strony Lovegoodów po zerwaniu zaręczyn, mocno ją zdziwiła. Z czasem przywykła, sądząc, że nie przerodzi się ona w nienawiść, ale widocznie nie znała Seliny tak dobrze, jak sądziła.
Zainteresowanie gwiazdki Qudditcha swoją skromną osobą powinno jej pochlebiać - czyż nie miała ważniejszych spraw na głowie od wścibskiego wciskania nosa w nie swoje sprawy, by zniszczyć życie niedoszłej pani Lovegood? - ale w danym momencie jedynie mroziło Deirdre do głębi. Przyjmowała następne, precyzyjnie wymierzone ciosy w milczeniu, a gdzieś pod warstwą przerażenia i wściekłości kiełkowało także uznanie. Blondynka nieźle się spisała; tym razem musiała oddać jej palmę pierwszeństwa w podkładaniu nóg i wbijaniu ostrych szpilek prosto w serce.
Nie mogła jednak dłużej pozostać w rzeźbiarskim bezruchu. Wyprostowała się na fotelu i delikatnie odłożyła pustą szklankę na blat stolika, nie powodując nawet najcichszego dźwięku. Marzyła o tym, by rzucić szkłem prosto w obnażone w uśmiechu zęby Seliny, ale samokontrola nie pozwalała na spełnienie prymitywnych fantazji. Jeszcze nie teraz.
- Cieszę się, że w końcu przestał skamleć po mnie jak wykastrowany pies i odważył się przywlec tutaj z podkulonym ogonem, by żebrać o ochłapy londyńskiej uwagi- powiedziała opanowanym, lodowatym tonem, zaczynając od kwestii mniej palącej, przynajmniej z pozoru. Wiedziała, że to zdanie wytrąci Lovegood z równowagi, że zaboli ją równie mocno, że przekracza tym pewną nieopisaną zasadę wystudiowanej uprzejmości, pod której gładką taflą owszem, pływały obrzydliwe kreatury, ale która do tej pory pozostawała niezmącona. Deirdre nie miała już nic do stracenia i nawet jeśli resztka serca pulsowała w kłamliwym rytmie, to nie zamierzała jej posłuchać.
- Skoro tak szalenie martwi cię moje życiowe położenie, mam dobre wiadomości. Pracuje poza Londynem, zmiany polityczne wygnały mnie z siedziby Ministerstwa, ale dalej dobrze spisuje się na swoim stanowisku w Szkocji - wycedziła przez zaciśnięte zęby, ignorując gorąc, który zalewał ją z każdym kolejnym słowem. Parszywa, wścibska suka. Ach, gdyby tylko mogła sięgnąć po różdżkę i obdarzyć Selinę czarnomagiczną klątwą; dlaczego nie spotkały się w innych okolicznościach, dlaczego to zaprzeczenie kobiecości było tak popularne, dlaczego jej zniknięcie nie umknęłoby ogólnej uwadze...Ale już niedługo zapanują nowe zasady, nowy ład, a takie oślizgłe zera zostaną odpowiednio potraktowane. Przy odrobinie szczęście sama będzie mogła przedstawić Lovegood perspektywę nowego, wspaniałego świata, tuż przed tym, gdy skręci jej kark łaskawą klątwą. Ta wizja nieco uspokoiła histerycznie bijące serce. Cierpliwość. Tylko tego potrzebowała. Tylko na tym powinna się skupić.
- Masz jeszcze jakieś idiotyczne wątpliwości, zasłyszane od podrzędnych sekretareczek, nie mających pojęcia o decyzjach podejmowanych na wyższych szczeblach? - spytała już bez teatralnej słodkości. Nie wstawała z fotela, ale siedziała już na jego brzegu a blade dłonie obejmowały okrągłe końce podłokietników, jakby zamierzała zaraz poderwać się z miejsca...albo powstrzymywała się od zadania ostatecznego (dla kogo?) ciosu.
Skąd wiedziała? Jak? Dlaczego pojawiła się w Ministerstwie? Rozwiązywała swoje sprawy, czy może specjalnie pojawiła się na odpowiednim piętrze? Oczyma wyobraźni widziała już, jak Lovegood wychodzi z windy i rusza przez Atrium w triumfalnym, jednoosobowym pochodzie, w którym to wielokrotnie widziała ją na boisku, gdy po zwycięskim meczu ruszała w stronę kapitana drużyny przeciwnej, by uścisnąć mu dłoń z morderczą siłą - nie tylko fizyczną, ale głównie władczą. Rozumiała ją w tej potrzebie udowodnienia potęgi, ba, niegdyś uznawała Selinę za pewien wzór zdecydowania i sukcesu w patriarchalnym, sportowym półświatku, lecz te dawne uczucia nie wzbudzały w niej wzruszającej nostalgii, jedynie podsycając chęć brutalnego mordu. Im więcej podobieństw znajdowała, tym bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że los postawił na jej drodze wymagającego przeciwnika. Kobietę. Mającą wiele słabości, głupią, zapętloną w szaleńczym biegu naprzód - choć tak naprawdę była to ucieczka przed czymś, nieznanym, tajemniczym czymś, co Deirdre powinna odkryć i wydobyć na światło dzienne - ale mimo wszystko stanowiła rywalkę niebezpieczną. Tsagairt nie doceniała miłości do rodziny i choć sama ciężko pracowała, by utrzymać młodsze rodzeństwo, to nagła niechęć, jaka spadła na nią ze strony Lovegoodów po zerwaniu zaręczyn, mocno ją zdziwiła. Z czasem przywykła, sądząc, że nie przerodzi się ona w nienawiść, ale widocznie nie znała Seliny tak dobrze, jak sądziła.
Zainteresowanie gwiazdki Qudditcha swoją skromną osobą powinno jej pochlebiać - czyż nie miała ważniejszych spraw na głowie od wścibskiego wciskania nosa w nie swoje sprawy, by zniszczyć życie niedoszłej pani Lovegood? - ale w danym momencie jedynie mroziło Deirdre do głębi. Przyjmowała następne, precyzyjnie wymierzone ciosy w milczeniu, a gdzieś pod warstwą przerażenia i wściekłości kiełkowało także uznanie. Blondynka nieźle się spisała; tym razem musiała oddać jej palmę pierwszeństwa w podkładaniu nóg i wbijaniu ostrych szpilek prosto w serce.
Nie mogła jednak dłużej pozostać w rzeźbiarskim bezruchu. Wyprostowała się na fotelu i delikatnie odłożyła pustą szklankę na blat stolika, nie powodując nawet najcichszego dźwięku. Marzyła o tym, by rzucić szkłem prosto w obnażone w uśmiechu zęby Seliny, ale samokontrola nie pozwalała na spełnienie prymitywnych fantazji. Jeszcze nie teraz.
- Cieszę się, że w końcu przestał skamleć po mnie jak wykastrowany pies i odważył się przywlec tutaj z podkulonym ogonem, by żebrać o ochłapy londyńskiej uwagi- powiedziała opanowanym, lodowatym tonem, zaczynając od kwestii mniej palącej, przynajmniej z pozoru. Wiedziała, że to zdanie wytrąci Lovegood z równowagi, że zaboli ją równie mocno, że przekracza tym pewną nieopisaną zasadę wystudiowanej uprzejmości, pod której gładką taflą owszem, pływały obrzydliwe kreatury, ale która do tej pory pozostawała niezmącona. Deirdre nie miała już nic do stracenia i nawet jeśli resztka serca pulsowała w kłamliwym rytmie, to nie zamierzała jej posłuchać.
- Skoro tak szalenie martwi cię moje życiowe położenie, mam dobre wiadomości. Pracuje poza Londynem, zmiany polityczne wygnały mnie z siedziby Ministerstwa, ale dalej dobrze spisuje się na swoim stanowisku w Szkocji - wycedziła przez zaciśnięte zęby, ignorując gorąc, który zalewał ją z każdym kolejnym słowem. Parszywa, wścibska suka. Ach, gdyby tylko mogła sięgnąć po różdżkę i obdarzyć Selinę czarnomagiczną klątwą; dlaczego nie spotkały się w innych okolicznościach, dlaczego to zaprzeczenie kobiecości było tak popularne, dlaczego jej zniknięcie nie umknęłoby ogólnej uwadze...Ale już niedługo zapanują nowe zasady, nowy ład, a takie oślizgłe zera zostaną odpowiednio potraktowane. Przy odrobinie szczęście sama będzie mogła przedstawić Lovegood perspektywę nowego, wspaniałego świata, tuż przed tym, gdy skręci jej kark łaskawą klątwą. Ta wizja nieco uspokoiła histerycznie bijące serce. Cierpliwość. Tylko tego potrzebowała. Tylko na tym powinna się skupić.
- Masz jeszcze jakieś idiotyczne wątpliwości, zasłyszane od podrzędnych sekretareczek, nie mających pojęcia o decyzjach podejmowanych na wyższych szczeblach? - spytała już bez teatralnej słodkości. Nie wstawała z fotela, ale siedziała już na jego brzegu a blade dłonie obejmowały okrągłe końce podłokietników, jakby zamierzała zaraz poderwać się z miejsca...albo powstrzymywała się od zadania ostatecznego (dla kogo?) ciosu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uderzyła celnie. Miała wrażenie jakby wraz z atakami używała energii chi, która wypchnęła irytującą, arogancką i władczą osobowość z ciała, pozostawiając je kompletnie pustym. Czym jesteś pozbawiona gruntu, Tsagairt? Jedynie ładnym naczyniem. Marionetką, która nagle została bez celu, kiedy obdarto ją ze złudzeń.
Lovegood nie miała zamiaru dać jej dłużej żyć w wygodnej rzeczywistości, którą sama sobie stworzyła. Zniszczy każdą starannie ułożoną cegiełkę, rozwali każdy skrawek ziemi, pozbawi ją ruchów, słabą, na zgliszczach wyimagowanej Utopii. Nie zasługiwała nawet na jej złudny smak.
Blondynka zareagowała instynktownie. Wykrzywiła wargi, gotowa obnażyć kły. Nie spodziewała się, że pobita, zmaltretowana kotka zamachnie się na nią pazurami.
Położyła płasko ręce na stole, mrużąc oczy, w pozycji, która sugerowała atak. Nie ukrywała złości - wcale nie musiała. Emocje, w odróżnieniu dla jej przeciwniczki, były jej mocą sprawczą, która nadawała jej pędu. Musiała czuć, by być. Układała wargi do głosek, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej krtani. W końcu odpuściła, ze śmiechem odchylając się do tyłu, do swobodnej, lekceważącej pozycji - może była jednak szalona? W jej środku coraz bardziej krystalizowała się pewna chęć, pragnienie, które rosło i nic nie mogło go powstrzymać.
Deirdre Tsagairt musiała zapłacić. Słoną cenę.
-Obawiam się, że Londyn skupi na nim swoją uwagę. Całe artystyczne grono już o nim szumi, a twoja ignorancja... Tylko mnie wzrusza.-wypowiedziała pobłażliwie, niczym do dziecka, które nie znało świata, a wypowiadało się tak pewnie na jego temat.-Mam nadzieję, że jak na wytresowaną sukę przystało, dalej potrafisz wypełniać polecenia przełożonych i wiesz, gdzie jest twoje miejsce. I tak na ciebie nie spojrzy, oszczędź sobie zawodu.
Przekształciła nerwowy grymas w uśmiech pełen kojącego samozadowolenia. Leniwie odwróciła spojrzenie od byłej urzędniczki i przypomniała sobie o swoim kieliszku, który podniosła równie niespiesznie, a gdy przykładała szkło do ust, rozszerzyła kąciki, nie pozwalając im już dłużej drżeć, a sama wyrażała pełne rozbawienie, pozwalając sobie nawet na prychnięcie pod nosem. Pokręciła głową z lekkim niedowierzaniem, kiedy słuchała kolejnego zgrabnego kłamstewka. Sama spokojnie zaczęła opróżniać naczynie z zielonej cieczy, niemalże się nią zakrztuszając, kiedy zdała sobie sprawę jak bardzo druga kobieta musi teraz pragnąć, by się tym udławiła. Wytarła wargi opuszkami palców, by roześmiać się w końcu.
Stuknęła ze słodkim dźwiękiem o stolik, nie bojąc się hałasu. To nie ona miała ochotę zapaść się pod ziemię i ukryć przed światem.
-Och, jestem przekonana, że tak właśnie było.-przytaknęła jej z pobłażaniem, kiedy ze względnym zainteresowaniem zaczęła sięgać po swój płaszcz.-Och.-ściągnęła brwi, skupiając na niej nagle wzrok.-Przepraszam, nie słuchałam. Masz tak chorobliwą tendencję do mitomanii, że przestałam przykładać wagę do tego, co mówisz.-prawie wyglądała, jakby było jej przykro. Prawie szczerze. Prawie wcale. Drwiła z niej otwarcie, nie wierząc ani jednemu słowu.
Była przekonana, że kryje się za tym inna historia. Gdyby to było coś, czym Tsagairt mogłaby się pochwalić, już dawno wpychałaby jej to do uszu - była zbyt dumna, by ryzykować odkrycie kłamstwa, gdyby to nie było tego warte. Poza tym lubiła stawiać sobie własne monumenty, egocentrycznie koncentrując się na karierze, jakby to była jedyna wartość i wyznacznik w jej życiu. Musiało się przydarzyć jej coś, z czego nie była do końca zadowolona i zbytnio uderzało to w jej honor, by miała to komukolwiek wyjawić. Kiedyś były sobie bliskie, może nawet podzieliły się kilkoma sekretami. Czas, by kolejna tajemnica została obnażona. W końcu były tak drogimi przyjaciółkami, czyż nie?
Wstała, narzucając na siebie pelerynę. Pokonała dzielącą je odległość na tyle szybko, by ta chińska podróbka nie zechciała się ruszyć, woląc nie konfrontować z Seliną teraz. Nachyliła się nad nią, pozwalając włosom wypaść zza własnego ucha i rozsypać się kaskadą po ramieniu brunetki.
-Mam mnóstwo wątpliwości. I mam zamiar je wszystkie rozwiać.-powiedziała słodko, zniżając powoli ton.-Więc, na Merlina...-zacisnęła palce na przegubie tej drugiej, wzmacniając nacisk, w miarę jak głos przechodził w nieprzyjemny syk.-Lepiej zatrzyj wszystkie ślady, zapadnij się pod ziemię, wymaż z rejestru swoje nazwisko, zastanów się nad każdym krokiem, błagaj los, by cię uchronił, bo - przysięgam na Rowenę - nie chcesz, bym dowiedziała się prawdy, a najmniejszy - przyrzekam ci, że tyle wystarczy! - najmniejszy błąd wykorzystam, by obedrzeć cię ze wszystkiego, co posiadasz.-wyrzucała z siebie słowa dynamicznie, szybko, jakby chciała intonacją wzbudzić poczucie niepokoju i grozy.-Zniszczę cię.-obiecała, przybliżając usta do jej ucha, mimo że woń skośnookiej doprowadzała ją do białej gorączki. Kłykcie już dawno jej pobielały, kiedy zawarła nadgarstek drugiej osoby w garści, dając mały popis swej fizycznej przewagi, o której jej urocza znajoma zdawała się zapominać.
Uniosła tułów, rozprostowując przy okazji zesztywniałe palce. Z godnością poprawiła materiał wierzchniego odzienia, zerkając na niedawną rozmówczynię z pogardą głęboko wyrysowaną w niebieskich tęczówkach.
-Już nie mogę się doczekać naszego kolejnego spotkania.-wypowiedziała lekkim tonem, choć nie starała się odjąć uśmiechowi zimnego wyrazu, który nawet nie dotarł do lodowych oczu. Jeśli tylko by zechciała, z powodzeniem mogłaby zostać Królową Lodu, odnajdując niezwykłą przyjemność w zemście i poczuciu władzy. Mogłaby dać się zaślepić tym uczuciom. Nigdy nie przestać, zatracona w najczystszych instynktach, którym nadawałaby rangę fascynującej, najczystszej poezji docenianej tylko przez wybranych. Dopatrzyłaby się w barbarzyńskich aktach bezkresnego piękna. Obsesyjnie obdzierałaby ze skóry, by sprawdzić, co kryje się pod kolejnym fragmentem, odnajdując w tym chorobliwą ciekawość świata, która musiała być zaspokojona. Coś jednak trzymało ją w ramach, poskromioną, ale pewne osoby potrafiły wywołać z ciemnej klatki tą bezkresną czerń.
Jak ci się podobają te barwy, Orchideo?
/zt?
Lovegood nie miała zamiaru dać jej dłużej żyć w wygodnej rzeczywistości, którą sama sobie stworzyła. Zniszczy każdą starannie ułożoną cegiełkę, rozwali każdy skrawek ziemi, pozbawi ją ruchów, słabą, na zgliszczach wyimagowanej Utopii. Nie zasługiwała nawet na jej złudny smak.
Blondynka zareagowała instynktownie. Wykrzywiła wargi, gotowa obnażyć kły. Nie spodziewała się, że pobita, zmaltretowana kotka zamachnie się na nią pazurami.
Położyła płasko ręce na stole, mrużąc oczy, w pozycji, która sugerowała atak. Nie ukrywała złości - wcale nie musiała. Emocje, w odróżnieniu dla jej przeciwniczki, były jej mocą sprawczą, która nadawała jej pędu. Musiała czuć, by być. Układała wargi do głosek, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej krtani. W końcu odpuściła, ze śmiechem odchylając się do tyłu, do swobodnej, lekceważącej pozycji - może była jednak szalona? W jej środku coraz bardziej krystalizowała się pewna chęć, pragnienie, które rosło i nic nie mogło go powstrzymać.
Deirdre Tsagairt musiała zapłacić. Słoną cenę.
-Obawiam się, że Londyn skupi na nim swoją uwagę. Całe artystyczne grono już o nim szumi, a twoja ignorancja... Tylko mnie wzrusza.-wypowiedziała pobłażliwie, niczym do dziecka, które nie znało świata, a wypowiadało się tak pewnie na jego temat.-Mam nadzieję, że jak na wytresowaną sukę przystało, dalej potrafisz wypełniać polecenia przełożonych i wiesz, gdzie jest twoje miejsce. I tak na ciebie nie spojrzy, oszczędź sobie zawodu.
Przekształciła nerwowy grymas w uśmiech pełen kojącego samozadowolenia. Leniwie odwróciła spojrzenie od byłej urzędniczki i przypomniała sobie o swoim kieliszku, który podniosła równie niespiesznie, a gdy przykładała szkło do ust, rozszerzyła kąciki, nie pozwalając im już dłużej drżeć, a sama wyrażała pełne rozbawienie, pozwalając sobie nawet na prychnięcie pod nosem. Pokręciła głową z lekkim niedowierzaniem, kiedy słuchała kolejnego zgrabnego kłamstewka. Sama spokojnie zaczęła opróżniać naczynie z zielonej cieczy, niemalże się nią zakrztuszając, kiedy zdała sobie sprawę jak bardzo druga kobieta musi teraz pragnąć, by się tym udławiła. Wytarła wargi opuszkami palców, by roześmiać się w końcu.
Stuknęła ze słodkim dźwiękiem o stolik, nie bojąc się hałasu. To nie ona miała ochotę zapaść się pod ziemię i ukryć przed światem.
-Och, jestem przekonana, że tak właśnie było.-przytaknęła jej z pobłażaniem, kiedy ze względnym zainteresowaniem zaczęła sięgać po swój płaszcz.-Och.-ściągnęła brwi, skupiając na niej nagle wzrok.-Przepraszam, nie słuchałam. Masz tak chorobliwą tendencję do mitomanii, że przestałam przykładać wagę do tego, co mówisz.-prawie wyglądała, jakby było jej przykro. Prawie szczerze. Prawie wcale. Drwiła z niej otwarcie, nie wierząc ani jednemu słowu.
Była przekonana, że kryje się za tym inna historia. Gdyby to było coś, czym Tsagairt mogłaby się pochwalić, już dawno wpychałaby jej to do uszu - była zbyt dumna, by ryzykować odkrycie kłamstwa, gdyby to nie było tego warte. Poza tym lubiła stawiać sobie własne monumenty, egocentrycznie koncentrując się na karierze, jakby to była jedyna wartość i wyznacznik w jej życiu. Musiało się przydarzyć jej coś, z czego nie była do końca zadowolona i zbytnio uderzało to w jej honor, by miała to komukolwiek wyjawić. Kiedyś były sobie bliskie, może nawet podzieliły się kilkoma sekretami. Czas, by kolejna tajemnica została obnażona. W końcu były tak drogimi przyjaciółkami, czyż nie?
Wstała, narzucając na siebie pelerynę. Pokonała dzielącą je odległość na tyle szybko, by ta chińska podróbka nie zechciała się ruszyć, woląc nie konfrontować z Seliną teraz. Nachyliła się nad nią, pozwalając włosom wypaść zza własnego ucha i rozsypać się kaskadą po ramieniu brunetki.
-Mam mnóstwo wątpliwości. I mam zamiar je wszystkie rozwiać.-powiedziała słodko, zniżając powoli ton.-Więc, na Merlina...-zacisnęła palce na przegubie tej drugiej, wzmacniając nacisk, w miarę jak głos przechodził w nieprzyjemny syk.-Lepiej zatrzyj wszystkie ślady, zapadnij się pod ziemię, wymaż z rejestru swoje nazwisko, zastanów się nad każdym krokiem, błagaj los, by cię uchronił, bo - przysięgam na Rowenę - nie chcesz, bym dowiedziała się prawdy, a najmniejszy - przyrzekam ci, że tyle wystarczy! - najmniejszy błąd wykorzystam, by obedrzeć cię ze wszystkiego, co posiadasz.-wyrzucała z siebie słowa dynamicznie, szybko, jakby chciała intonacją wzbudzić poczucie niepokoju i grozy.-Zniszczę cię.-obiecała, przybliżając usta do jej ucha, mimo że woń skośnookiej doprowadzała ją do białej gorączki. Kłykcie już dawno jej pobielały, kiedy zawarła nadgarstek drugiej osoby w garści, dając mały popis swej fizycznej przewagi, o której jej urocza znajoma zdawała się zapominać.
Uniosła tułów, rozprostowując przy okazji zesztywniałe palce. Z godnością poprawiła materiał wierzchniego odzienia, zerkając na niedawną rozmówczynię z pogardą głęboko wyrysowaną w niebieskich tęczówkach.
-Już nie mogę się doczekać naszego kolejnego spotkania.-wypowiedziała lekkim tonem, choć nie starała się odjąć uśmiechowi zimnego wyrazu, który nawet nie dotarł do lodowych oczu. Jeśli tylko by zechciała, z powodzeniem mogłaby zostać Królową Lodu, odnajdując niezwykłą przyjemność w zemście i poczuciu władzy. Mogłaby dać się zaślepić tym uczuciom. Nigdy nie przestać, zatracona w najczystszych instynktach, którym nadawałaby rangę fascynującej, najczystszej poezji docenianej tylko przez wybranych. Dopatrzyłaby się w barbarzyńskich aktach bezkresnego piękna. Obsesyjnie obdzierałaby ze skóry, by sprawdzić, co kryje się pod kolejnym fragmentem, odnajdując w tym chorobliwą ciekawość świata, która musiała być zaspokojona. Coś jednak trzymało ją w ramach, poskromioną, ale pewne osoby potrafiły wywołać z ciemnej klatki tą bezkresną czerń.
Jak ci się podobają te barwy, Orchideo?
/zt?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nagła zmiana wyrazu twarzy Seliny zadziałała niczym krótkie, znieczulające zaklęcie. W agonalnym odruchu Deirdre udało się ją jeszcze zranić, zahaczyć jadowitym kłem, zatruwając radosne myśli rozwijającą się szybko ciemną chmurą. Rodzina, której miała stać się częścią - nieco szalona, wyrafinowana, o artystycznym, niezrozumiałym dla twardo stąpającej po ziemi osoby, zacięciu - stanowiła wrażliwe miejsce na mapie uzbrojonego w sarkazm ciała i Tsagairt wiedziała, że trafiła celnie. Upodlenie Apollinare'a mogło zadziałać niczym broń obosieczna, gdyby nie smutny fakt zlodowacenia serca. Kochała go. Naprawdę kochała, chciała zostać jego żoną, całować wąskie usta każdego ranka aż do końca, choćby i nudnych, dni, ale teraz Sauveterre przypominał ducha. A marę swobodnie mogła położyć na szali, by choć odrobinę wyrównać szanse tej nierównej bitwy. Tym razem Selina stawiała się na wyznaczonym polu przygotowana, z zasobnym arsenałem wiedzy i dokładną znajomością grząskiego terenu, po którym Dei mogła poruszać się tylko po omacku. Zakres wiedzy przeciwniczki skrywał się przed jej retorycznymi pytaniami, odbijającymi się po wypełnionej jedynie paniką głowie. Nienawidziła niewiedzy a teraz została na nią skazana.
Wdanie się w sarkastyczną pyskówkę tylko uwypukliłoby chwilową słabość i choć sądziła, że zasiała w Selinie odpowiednio duże ziarno niepewności, to i tak miała wrażenie, jakby przewaga wymykała się jej z rąk, niczym śliski, aksamitny materiał, mający zaraz zniknąć w ostrym wietrze. Na nic zdawało się kurczowe zaciskanie palców; nadchodziło nieuchronne, lodowaty podmuch, przenikający przez mozolnie budowaną tarczę, by porazić dokładnie jeden, odsłonięty, bezbronny nerw, dokonujący absolutnego paraliżu.
Obserwowała wstającą z fotela kobietę bez mrugnięcia, odrobinę zdziwiona, że spomiędzy jej wąskich warg nie wydarł się wściekły warkot. Zraniła kogoś z jej klanu, rodziny, klatki w zoo, i zapewne za to zapłaci. Słowa Seliny nie robiły na niej wrażenia, a hasło o wytresowanej suce jedynie przywołało na bladych ustach cień uśmiechu. Utracenie panowania nad sobą okazało się jedynie chwilowe; w następnych mgnieniach oka wysoka blondynka znalazła się tuż obok niej, pochylając się w poufałym, przyjacielskim geście. Z tej perspektywy miała idealny widok na jej odsłoniętą przez włosy szyję; wystarczyło nieco się podnieść, by zatopić kły w ogorzałej od treningów skórze, rozerwać ją wraz z tętnicami, obserwować jak czerwona struga zalewa ich ciała. Deirdre drgnęła prawie niezauważalnie a puste oczy zalśniły niepokojącym blaskiem, zapewne niewidocznym dla złotowłosej, która postanowiła zaznaczyć swoją przewagę w najbardziej prymitywny ze sposobów.
Palce zacisnęły się wokół jej nadgarstka stalowym uchwytem. Znała go zbyt dobrze; odpływ krwi, ból, nagła, przesadna świadomość przyśpieszonego pulsu, donośnie rozbrzmiewającego w oczyszczonych myślach. Nie wyrwała ręki, nie odsunęła twarzy, masochistycznie wysłuchując uroczej opowiastki Seliny.
Wierzyła w każe jej słowo. Nie była głupia i choć pogarda, jaką żywiła do Lovegood, potrafiła ją zaślepić, to podobne groźby brała całkowicie na poważnie, lecz nie wzbudzały w niej one strachu. Jedynie dyskomfort; przewyższała ją znacznie, znała magię, o jakiej głupia miotlarka nie mogła mieć pojęcia, została wybrana - doprawdy, naiwna dzierlatka nie wiedziała, z kim ma do czynienia. A jeśli przekroczy granicę, na krawędzi której już chwiała się niebezpiecznie, nieświadoma rozpościerającej się pod nią bezdennej przepaści, Deirdre odpowiednio ją o tym poinformuje.
Oddychała swobodnie, nawet wtedy, gdy nacisk na skórę stał się prawie nie do zniesienia, i nawet w momencie, w którym nastąpiła nagła ulga i Loveood odsunęła się.
- Łatwo tracisz nad sobą kontrolę, skarbie. Zbyt łatwo, byś mogła mi zagrozić w jakikolwiek sposób - powiedziała ponownie nonszalanckim tonem, ze znudzeniem przesuwając wzrokiem od sinej obwódki wokół nadgarstka do twarzy Seliny. I chociaż to jasnowłosa wychodziła z tej bitwy dzierżąc w dłoni tarczę, to Tsagairt była przekonana o wygranej wojnie. Zbyt daleko zaszła, by utracić wszystko, na co tak ciężko pracowała; rozpaczliwa małostkowość nienawistnej kretynki nie mogła jej zaszkodzić. Zadba o to w najokrutniejszy ze sposobów. Nie odezwała się już więcej, odprowadzając kobietę wzrokiem do wyjścia, dokładnie zapamiętując każdy zwycięski krok. Podobnie opuści jej mieszkanie, gdy już dokona najsłodszej z zemst, czyniąc swoje sekrety na nowo bezpiecznymi.
zt
Wdanie się w sarkastyczną pyskówkę tylko uwypukliłoby chwilową słabość i choć sądziła, że zasiała w Selinie odpowiednio duże ziarno niepewności, to i tak miała wrażenie, jakby przewaga wymykała się jej z rąk, niczym śliski, aksamitny materiał, mający zaraz zniknąć w ostrym wietrze. Na nic zdawało się kurczowe zaciskanie palców; nadchodziło nieuchronne, lodowaty podmuch, przenikający przez mozolnie budowaną tarczę, by porazić dokładnie jeden, odsłonięty, bezbronny nerw, dokonujący absolutnego paraliżu.
Obserwowała wstającą z fotela kobietę bez mrugnięcia, odrobinę zdziwiona, że spomiędzy jej wąskich warg nie wydarł się wściekły warkot. Zraniła kogoś z jej klanu, rodziny, klatki w zoo, i zapewne za to zapłaci. Słowa Seliny nie robiły na niej wrażenia, a hasło o wytresowanej suce jedynie przywołało na bladych ustach cień uśmiechu. Utracenie panowania nad sobą okazało się jedynie chwilowe; w następnych mgnieniach oka wysoka blondynka znalazła się tuż obok niej, pochylając się w poufałym, przyjacielskim geście. Z tej perspektywy miała idealny widok na jej odsłoniętą przez włosy szyję; wystarczyło nieco się podnieść, by zatopić kły w ogorzałej od treningów skórze, rozerwać ją wraz z tętnicami, obserwować jak czerwona struga zalewa ich ciała. Deirdre drgnęła prawie niezauważalnie a puste oczy zalśniły niepokojącym blaskiem, zapewne niewidocznym dla złotowłosej, która postanowiła zaznaczyć swoją przewagę w najbardziej prymitywny ze sposobów.
Palce zacisnęły się wokół jej nadgarstka stalowym uchwytem. Znała go zbyt dobrze; odpływ krwi, ból, nagła, przesadna świadomość przyśpieszonego pulsu, donośnie rozbrzmiewającego w oczyszczonych myślach. Nie wyrwała ręki, nie odsunęła twarzy, masochistycznie wysłuchując uroczej opowiastki Seliny.
Wierzyła w każe jej słowo. Nie była głupia i choć pogarda, jaką żywiła do Lovegood, potrafiła ją zaślepić, to podobne groźby brała całkowicie na poważnie, lecz nie wzbudzały w niej one strachu. Jedynie dyskomfort; przewyższała ją znacznie, znała magię, o jakiej głupia miotlarka nie mogła mieć pojęcia, została wybrana - doprawdy, naiwna dzierlatka nie wiedziała, z kim ma do czynienia. A jeśli przekroczy granicę, na krawędzi której już chwiała się niebezpiecznie, nieświadoma rozpościerającej się pod nią bezdennej przepaści, Deirdre odpowiednio ją o tym poinformuje.
Oddychała swobodnie, nawet wtedy, gdy nacisk na skórę stał się prawie nie do zniesienia, i nawet w momencie, w którym nastąpiła nagła ulga i Loveood odsunęła się.
- Łatwo tracisz nad sobą kontrolę, skarbie. Zbyt łatwo, byś mogła mi zagrozić w jakikolwiek sposób - powiedziała ponownie nonszalanckim tonem, ze znudzeniem przesuwając wzrokiem od sinej obwódki wokół nadgarstka do twarzy Seliny. I chociaż to jasnowłosa wychodziła z tej bitwy dzierżąc w dłoni tarczę, to Tsagairt była przekonana o wygranej wojnie. Zbyt daleko zaszła, by utracić wszystko, na co tak ciężko pracowała; rozpaczliwa małostkowość nienawistnej kretynki nie mogła jej zaszkodzić. Zadba o to w najokrutniejszy ze sposobów. Nie odezwała się już więcej, odprowadzając kobietę wzrokiem do wyjścia, dokładnie zapamiętując każdy zwycięski krok. Podobnie opuści jej mieszkanie, gdy już dokona najsłodszej z zemst, czyniąc swoje sekrety na nowo bezpiecznymi.
zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Rozdrażnienie i niepokój - nieuzasadniony a zarazem złowróżbny, nie odpuszczały Ollivandera na krok, trwając z nim wytrwale nawet kolejnego dnia. Stanowiły efekt spotkania z Averym, zakończonego osobliwą nutą, zdecydowanie nie należącą do przyjemnych. Wspomnienie dziwnej aury wykrzywiało twarz mężczyzny w lekkim grymasie niezadowolenia, jakby jego stan budził w nim niesprecyzowaną odrazę - na drugi dzień, z dystansu czasu i obecności, wyłapywał więcej szczegółów podbarwionych sprzecznościami. Upewniał się w przekonaniu, że nie powinni wiedzieć o sobie zbyt wiele, czując, jak charaktery ścierają się i drążą wzajemnie.
Tylko przeczucie ogarniało go, paraliżując nieco swoim zimnem, niesprecyzowane i stałe, irytująco poważne. Wbrew wszelkim przeciwnościom postanowił je stłumić, zapomnieć i zająć się własnymi, a co za tym idzie - ważniejszymi, sprawami. Ciekawość nie dręczyła go tak nagminnie, by poświęcać mu więcej uwagi. Dźwięczny stukot dłut nie zdołał wyprzeć z myśli ani krzty niepożądanych refleksji, dlatego już w połowie dnia zaplanował wieczorne, samotne wyjście do Londynu, upewniając się wcześniej, że w Liquid Paradise zastanie dziś zbawienne nuty jazzu. Nic innego nie mogło lepiej poradzić sobie z uporczywymi teoriami, wyobrażeniami i zmartwieniami. W parze z ognistą whisky muzyka była niezawodnym remedium. Z wyjątkową ulgą odłożył rzeźbione kawałki drewna, nie kończąc dziś żadnej z zaczętych różdżek, jakby widmo rozbitego znajomego wisiało nad nim w postaci omenu. Szlag - mruknięte cicho pod nosem podsumowało cały ten dzień.
Lokal świecił jeszcze pustkami, muzycy krzątali się po scenie, w tle zaś leciał utwór zdecydowanie neutralny i prawie niezauważalny. Na jego wzór przelawirował między stolikami, wybierając niewielki, dosyć skryty, na skraju wydzielonej sali. Było z niego widać scenę, ale światła nie sięgały siedzeń, pogrążając miejsce w półcieniu. Niedługo później, po krótkiej wymianie zdań z kelnerem, złocisty alkohol ozdobił blat stolika razem z czarnym kapeluszem. Ulysses oparł łokcie tuż obok, przykładając palce do skroni i czekał, wsłuchując się w stopniowo narastający gwar rozmów, oddalonych jednak - szlacheckich postaci przybyło dziś niewiele, więc sala, w której przebywał wciąż pozostawała względnie pusta, przynajmniej w porównaniu do tej obok. Dopiero kiedy muzycy wypełnili Liquid Paradise wyczekiwanymi dźwiękami, przeniósł spojrzenie na scenę, odcinając się od wszelkich innych bodźców, z ramionami wciąż wspartymi o kant stolika.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sobota. Och, jak Serah uwielbiała soboty! Po każdym ciężkim tygodniu pracy, piątkowy wieczór poświęcała samej sobie, by przez resztę weekendu oddawać się różnego rodzaju rozrywkom ze znajomymi, tudzież współpracownikami. Czasem i rodzinie, chociaż takowe weekendy nie należały do zbyt emocjonujących.
Liquid Paradise nie było dla Skeeter jakimś wybitnie istotnym miejscem. Darzyła je jednak szacunkiem przez zawód, który na co dzień wykonywała - lokal często odwiedzała czarodziejska szlachta, która przecież była podstawowym podmiotem jej zarobku. A bardziej - zarobek dawały różne cenne informacje o osobach, które się w tym miejscu pojawiały. I o ile Czarownica nie mogła się rozpisywać o romansach niektórych lordów, o tyle mogła snuć swoje własne, nadzwyczaj kolorowe wizje szlachty, wychwalające pewnych osobników (głównie przez ich zacny wygląd) - zazwyczaj i tak w dobrym guście, ostatecznie jestestwo gazety opierało się na przychylności społeczeństwa, w dużej mierze tych najbogatszych osobników, którzy w jeden wieczór mogliby doprowadzić redakcję do ruiny, jeśli ta zaszłaby im za skórę nieprzychylnym artykułem.
Raz na jakiś czas udawało się jednak przemycić kilka kąśliwych uwag, które z pewnością cieszyły wrogów owych poszkodowanych. Kąśliwie, ale uroczo, by w razie czego móc się wykpić i jedynie szturchać spasione ego niektórych bogaczy, zamiast otwarcie je atakować.
Dlatego zjawiła się w przyciemnionym lokalu o godzinie dokładnie tej, na którą umawiała się ze swoją przyjaciółką z redakcji, w dokładnie tak samo lśniących i kręconych włosach jak to zwykle miała w zwyczaju podczas eleganckich wyjść. Czarna, wystarczająco odważna sukienka i krwistoczerwone usta z pewnością nie pasowałyby szlachciance, ale przecież Serah nigdy nią nie była i takowy los z pewnością jej nie groził. Inspiracje modowe - aż wstyd się przyznać, a szczególnie przed koleżanką z działu modowego, która mogłaby popełnić morderstwo na widok oderwanego od codziennych realiów stroju - czerpała co jakiś czas z mugolskich magazynów, które często zostawiał w kuchni partner jej matki.
Tego wieczoru, Skeeter i jej przyjaciółka miały z ogromnie udawanym zainteresowaniem przyglądać się grajkom, kątem oka łapiąc o wiele ciekawsze szczegóły nocnej rozgrywki. Serah przyszła na tyle wcześnie, że bez większego problemu zajęła wygodniejsze - i dające szersze pole widzenia - miejsca, praktycznie w centrum wydarzeń. W ciągu jednej sekundy samopiszące pióro ze zwinietą rolką pergaminu pojawiło się na ciemnym, drewnianym blacie małego stolika, a widok ten z pewnością mógł wywołać gęsią skórkę na plecach niejednego człowieka martwiącego się o swoją reputację.
I nawet wtedy, gdy zespół zaczął grać, a jej przyjaciółki dalej nigdzie nie było, wzrok Skeeter nieprzerwanie przebiegał po całej sali. Nie tak oczywiście, jak można wywnioskować z prostego opisu - cała zabawa polegała na tym, żeby nie dać się aż tak otwarcie złapać na wścibianiu nosa w nie swoje sprawy.
Liquid Paradise nie było dla Skeeter jakimś wybitnie istotnym miejscem. Darzyła je jednak szacunkiem przez zawód, który na co dzień wykonywała - lokal często odwiedzała czarodziejska szlachta, która przecież była podstawowym podmiotem jej zarobku. A bardziej - zarobek dawały różne cenne informacje o osobach, które się w tym miejscu pojawiały. I o ile Czarownica nie mogła się rozpisywać o romansach niektórych lordów, o tyle mogła snuć swoje własne, nadzwyczaj kolorowe wizje szlachty, wychwalające pewnych osobników (głównie przez ich zacny wygląd) - zazwyczaj i tak w dobrym guście, ostatecznie jestestwo gazety opierało się na przychylności społeczeństwa, w dużej mierze tych najbogatszych osobników, którzy w jeden wieczór mogliby doprowadzić redakcję do ruiny, jeśli ta zaszłaby im za skórę nieprzychylnym artykułem.
Raz na jakiś czas udawało się jednak przemycić kilka kąśliwych uwag, które z pewnością cieszyły wrogów owych poszkodowanych. Kąśliwie, ale uroczo, by w razie czego móc się wykpić i jedynie szturchać spasione ego niektórych bogaczy, zamiast otwarcie je atakować.
Dlatego zjawiła się w przyciemnionym lokalu o godzinie dokładnie tej, na którą umawiała się ze swoją przyjaciółką z redakcji, w dokładnie tak samo lśniących i kręconych włosach jak to zwykle miała w zwyczaju podczas eleganckich wyjść. Czarna, wystarczająco odważna sukienka i krwistoczerwone usta z pewnością nie pasowałyby szlachciance, ale przecież Serah nigdy nią nie była i takowy los z pewnością jej nie groził. Inspiracje modowe - aż wstyd się przyznać, a szczególnie przed koleżanką z działu modowego, która mogłaby popełnić morderstwo na widok oderwanego od codziennych realiów stroju - czerpała co jakiś czas z mugolskich magazynów, które często zostawiał w kuchni partner jej matki.
Tego wieczoru, Skeeter i jej przyjaciółka miały z ogromnie udawanym zainteresowaniem przyglądać się grajkom, kątem oka łapiąc o wiele ciekawsze szczegóły nocnej rozgrywki. Serah przyszła na tyle wcześnie, że bez większego problemu zajęła wygodniejsze - i dające szersze pole widzenia - miejsca, praktycznie w centrum wydarzeń. W ciągu jednej sekundy samopiszące pióro ze zwinietą rolką pergaminu pojawiło się na ciemnym, drewnianym blacie małego stolika, a widok ten z pewnością mógł wywołać gęsią skórkę na plecach niejednego człowieka martwiącego się o swoją reputację.
I nawet wtedy, gdy zespół zaczął grać, a jej przyjaciółki dalej nigdzie nie było, wzrok Skeeter nieprzerwanie przebiegał po całej sali. Nie tak oczywiście, jak można wywnioskować z prostego opisu - cała zabawa polegała na tym, żeby nie dać się aż tak otwarcie złapać na wścibianiu nosa w nie swoje sprawy.
I will carry you here in my heart
You'll remind me
That come what may, I know the way
Serah Skeeter
Zawód : autorka poradników miłosnych, plotkuje dla Czarownicy
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She would always like to say,
"Why change the past,
when you can own this day?"
"Why change the past,
when you can own this day?"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spojrzenie utrzymywał głównie na scenie, od czasu do czasu wyłapując cienie kolejnych osób, poruszających się po lokalu - wodził za nimi niespiesznie, wracając co rusz do muzyków. Dziś nikt nie tańczył, nuty płynęły spokojnie i ciepło, pozwalając Ollivanderowi na powolne ukierunkowanie myśli, dlatego dosyć szybko ustawił je do pionu, wyzbywając się z nich nieprzyjemności. Dopiero jedna z postaci przykuła uwagę w większym stopniu - zmrużył nieco oczy, odprowadzając ją spojrzeniem dopóki nie zajęła stolika. Pergamin i pióro wydawały mu się wystarczająco istotnym naprowadzeniem, aby przegrzebać pamięć w poszukiwaniu dalszych wskazówek na temat kobiety - ewidentnie ją kojarzył. Wzrok, gdy tylko zauważył wyjęte przybory, oddalił znów do centrum, skupiając go na plecach pianisty - całkiem zdolnego zresztą - i nie powracał do obserwacji sali. Olśnienie przyszło nagle, razem z połączeniem kilku drobnych faktów. Skeeter? - przemknęło przez myśl - krótkie spojrzenie dla upewnienia i brew powędrowała mimowolnie w górę. Nie sądził żeby zdołała go już zauważyć, szczególnie że błądziła wzrokiem po innym kącie sali. Pamiętał za to numer Czarownicy, który z plaskiem wylądował na blacie biurka, kiedy wiekowa już ciotka postanowiła wpaść w odwiedziny z plotkami. Sądził, że ma na tyle oleju w głowie, by nie czytać podobnych bzdur, lecz widocznie ktoś musiał zwiększać popyt na podobne absurdy. Była zbulwersowana, wręcz roztrzęsiona, że nazwisko pojawiło się na jeden ze stron - w połączeniu z jego imieniem. Nie był zainteresowany zawartością - ciotka streściła mu wszystko perfekcyjnie w długim wywodzie i wyraziła nadzieję, że szybko postara się o zmianę swojego stanu, zapobiegając kolejnym plotkom i zniesławieniom. Ciężki miesiąc. Nestor depczący po piętach był już wystarczającym uprzykrzeniem - nie na rękę były mu kolejne. Niemniej, zdjęcie autorki ukazało mu się podczas zaszczycania magazynu pojedynczym spojrzeniem.
Pokręcił głową i cmoknął niezadowolony. Kelner wyłapany wzrokiem i skinięciem zmaterializował się przy stoliku i na prośbę różdżkarza przyniósł pergamin oraz pióro, po czym został odesłany z poleceniem powrotu za dwadzieścia minut. W tym czasie, obdarzając Skeeter nielicznymi ostrożnymi zerknięciami, kreślił na pergaminie nieskomplikowany szyfr, wymyślany na poczekaniu - rebus, zagadka - wymagały chwili zastanowienia i rozpisania, jeśli chciało się je rozwiązać, ale nie utrudniał zbytnio, tworząc mapę. Składała się z dwóch części sali, przy których siedzieli, oznaczonych kwadratami - drogę musiała jednak wydedukować, obserwacją zaszczycając każdy kolejny stolik, rozpatrując każdy kierunek - siedziała przecież na środku i wciąż był pewien, że miała kilka ciekawszych i bardziej widocznych ofiar w Liquid Paradise. Poza drogą rozpisaną w pozornie niespójnych liczbach, słowach, skojarzeniach, nie zapisał na pergaminie nic więcej. Kelner (poinformowany o woli przepuszczenia kobiety do części wydzielonej dla wyżej urodzonych) przejął zwinięty pergamin i przy okazji - nie bezpośrednio po odebraniu, lecz parę minut później podczas roznoszenia zamówień - podrzucił go do adresatki - wskazanej z miejsca, nie nazwiska. Ulysses nie trudził się upewnianiem, czy wykonał zadanie - skupił się ponownie na artystach, od czasu do czasu luźno przyglądając się obecnym czarodziejom. Nie wyczekiwał - równie dobrze mogła polec przy łamigłówce. Alkohol znikał ze szklanki bardzo powoli. Nie spieszył się absolutnie nigdzie.
Pokręcił głową i cmoknął niezadowolony. Kelner wyłapany wzrokiem i skinięciem zmaterializował się przy stoliku i na prośbę różdżkarza przyniósł pergamin oraz pióro, po czym został odesłany z poleceniem powrotu za dwadzieścia minut. W tym czasie, obdarzając Skeeter nielicznymi ostrożnymi zerknięciami, kreślił na pergaminie nieskomplikowany szyfr, wymyślany na poczekaniu - rebus, zagadka - wymagały chwili zastanowienia i rozpisania, jeśli chciało się je rozwiązać, ale nie utrudniał zbytnio, tworząc mapę. Składała się z dwóch części sali, przy których siedzieli, oznaczonych kwadratami - drogę musiała jednak wydedukować, obserwacją zaszczycając każdy kolejny stolik, rozpatrując każdy kierunek - siedziała przecież na środku i wciąż był pewien, że miała kilka ciekawszych i bardziej widocznych ofiar w Liquid Paradise. Poza drogą rozpisaną w pozornie niespójnych liczbach, słowach, skojarzeniach, nie zapisał na pergaminie nic więcej. Kelner (poinformowany o woli przepuszczenia kobiety do części wydzielonej dla wyżej urodzonych) przejął zwinięty pergamin i przy okazji - nie bezpośrednio po odebraniu, lecz parę minut później podczas roznoszenia zamówień - podrzucił go do adresatki - wskazanej z miejsca, nie nazwiska. Ulysses nie trudził się upewnianiem, czy wykonał zadanie - skupił się ponownie na artystach, od czasu do czasu luźno przyglądając się obecnym czarodziejom. Nie wyczekiwał - równie dobrze mogła polec przy łamigłówce. Alkohol znikał ze szklanki bardzo powoli. Nie spieszył się absolutnie nigdzie.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niespecjalnie interesowała ją sama muzyka. Inaczej - przepadała za nią, ale nigdy nie miała możliwości spojrzeć na nią w taki sposób, jak ci szlachetnie urodzeni. Nie mogła zostać mecenasem sztuki wszelakiej tylko z powodu swojego "widzimisię". Na własne pieniądze musiała ciężko pracować, odmawiając sobie jednocześnie przyjemnego i przyziemnego życia. Oszczędzała na prawie wszystkim, oprócz papierosów i pergaminie. Na alkoholu tylko czasami. Mieszkanie dzieliła z kilkoma osobami, ciuchy kupowała sporadycznie, gdy tylko pozwalała na to nie robiąca wrażenia pensja. Jadła bardzo mało. Czasem dobre znajome starały się nawet ją dokarmiać.
Ona i Ulysses nie mieli szansy się porozumieć na wielu płaszczyznach, właściwie to na prawie żadnych, chociaż w tej chwili Serah nawet nie wiedziała z kim będzie dane jej obcować owego wieczoru. I gdy tak przyglądała się grajkom na scenie, całkowicie bez zainteresowania, nie zauważyła jak kelner zjawił się tuż obok niej z małą karteczką. Samopiszące pióro już chwilę wcześniej zaczęło lewitować w powietrzu, a na widok skrawka papieru zareagowało takim samym zdziwieniem co sama właścicielka. Skeeter bez przekonania sięgnęła po wiadomość, choć nie miała pojęcia, kto mógłby mieć wobec niej jakikolwiek "interes". Chociaż akurat w tym miejscu należało się nastawić na różne sytuacje.
Rozkładając pergamin spodziewała się kilku spisanych słów pod swoim adresem - mniej lub bardziej pozytywnych. Nie spodziewała się za to... Zagadki? Labiryntu? Rebusu? Przez chwilę wpatrywała się w kartkę, skinieniem głowy dziękując kelnerowi, chociaż jego osoba nie zaprzątała już więcej jej uwagi. Skeeter nie zauważyła nawet, kiedy ów posłaniec zniknął z zasięgu jej wzroku. I zanim zorientowała się, czyjego autorstwa była wiadomość, minęło więcej jak kilka – a może kilkanaście? – nieznośnie długich minut, przyprawionych wzmożonym biciem serca.
Naprawdę musiała skupić wzrok, by zauważyć w półmroku młodego Ollivandera. Tego samego, o którym ostatnio zdarzyło jej się kilka razy wspomnieć na łamach Czarownicy. Nie mógł mieć jej tego za złe, ostatecznie to on sam (albo jego nestor) nie znalazł sobie do tej pory żadnej kobiety wartej jego uwagi, także okazał się idealnym celem jako obiekt zainteresowania plotkarskiego magazynu. A Serah już dawno pozbawiła się wszelkich skrupułów, nawet jeśli miało to oznaczać krzywe spojrzenia w wysokich kręgach. Nie zależało jej na ich uwadze, choć może w minimalnym stopniu widziała się w roli skandalistki, o której mógłby usłyszeć jej ojciec – czego oczywiście nigdy by nie przyznała.
Kilka sekund zajęło jej przeanalizowanie wszystkich "za i przeciw", ale nie odnajdując żadnych "przeciw", po prostu wstała z miejsca, kierując się w stronę stolika Ollivandera. Jeśli się nie pomyliła, a on zadbał o szczegóły, to powinna bez problemu trafić do wybranego przez siebie - i poniekąd wskazanego przez mapkę - celu.
Delikatnie się zawahała, przekraczając granicę sali oddzielającą tych lepszych od tych gorszych, ale widząc niewzruszenie ochroniarza, skierowała się w stronę wybranego stolika.
Jak to się mawia, wóz albo przewóz - Serah nie była pewna, czy rozwiązanie zagadki było w stu procentach poprawne, ale nie pierwszy raz robiła dobrą minę do złej gry - nawet jeśli pomyli stolik, to co takiego się stanie? Skrupuły i poczucie wstydu porzuciła już dawno temu, wstępując do redakcji najbardziej plotkarskiego magazynu w Wielkiej Brytanii.
- Lordzie Ollivander... Miło lorda spotkać tego zacnego wieczoru - przywitała się skinieniem głowy z Ulyssesem, z szerokim uśmiechem, nie dając po sobie poznać żadnego, nawet najmniejszego zmieszania. Nie mogła być nawet pewna, że ów osobnik wiedział, kim ona jest i nie mogła mieć pewności, że to właśnie on ją do siebie zaprosił. Chociaż mogła mieć przypuszczenia, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia...
- Jeśli mam być szczera, ktoś zaprosił mnie do tego stolika – chyba zaprosił. – Jeśli to pomyłka, najmocniej przepraszam.
Na pośrednie zaproszenie z kartki zareagowała prostym komunikatem wprost. Akurat Skeeter nie należała do tych kobiet, które owijałyby zbędnie w bawełnę.
Ona i Ulysses nie mieli szansy się porozumieć na wielu płaszczyznach, właściwie to na prawie żadnych, chociaż w tej chwili Serah nawet nie wiedziała z kim będzie dane jej obcować owego wieczoru. I gdy tak przyglądała się grajkom na scenie, całkowicie bez zainteresowania, nie zauważyła jak kelner zjawił się tuż obok niej z małą karteczką. Samopiszące pióro już chwilę wcześniej zaczęło lewitować w powietrzu, a na widok skrawka papieru zareagowało takim samym zdziwieniem co sama właścicielka. Skeeter bez przekonania sięgnęła po wiadomość, choć nie miała pojęcia, kto mógłby mieć wobec niej jakikolwiek "interes". Chociaż akurat w tym miejscu należało się nastawić na różne sytuacje.
Rozkładając pergamin spodziewała się kilku spisanych słów pod swoim adresem - mniej lub bardziej pozytywnych. Nie spodziewała się za to... Zagadki? Labiryntu? Rebusu? Przez chwilę wpatrywała się w kartkę, skinieniem głowy dziękując kelnerowi, chociaż jego osoba nie zaprzątała już więcej jej uwagi. Skeeter nie zauważyła nawet, kiedy ów posłaniec zniknął z zasięgu jej wzroku. I zanim zorientowała się, czyjego autorstwa była wiadomość, minęło więcej jak kilka – a może kilkanaście? – nieznośnie długich minut, przyprawionych wzmożonym biciem serca.
Naprawdę musiała skupić wzrok, by zauważyć w półmroku młodego Ollivandera. Tego samego, o którym ostatnio zdarzyło jej się kilka razy wspomnieć na łamach Czarownicy. Nie mógł mieć jej tego za złe, ostatecznie to on sam (albo jego nestor) nie znalazł sobie do tej pory żadnej kobiety wartej jego uwagi, także okazał się idealnym celem jako obiekt zainteresowania plotkarskiego magazynu. A Serah już dawno pozbawiła się wszelkich skrupułów, nawet jeśli miało to oznaczać krzywe spojrzenia w wysokich kręgach. Nie zależało jej na ich uwadze, choć może w minimalnym stopniu widziała się w roli skandalistki, o której mógłby usłyszeć jej ojciec – czego oczywiście nigdy by nie przyznała.
Kilka sekund zajęło jej przeanalizowanie wszystkich "za i przeciw", ale nie odnajdując żadnych "przeciw", po prostu wstała z miejsca, kierując się w stronę stolika Ollivandera. Jeśli się nie pomyliła, a on zadbał o szczegóły, to powinna bez problemu trafić do wybranego przez siebie - i poniekąd wskazanego przez mapkę - celu.
Delikatnie się zawahała, przekraczając granicę sali oddzielającą tych lepszych od tych gorszych, ale widząc niewzruszenie ochroniarza, skierowała się w stronę wybranego stolika.
Jak to się mawia, wóz albo przewóz - Serah nie była pewna, czy rozwiązanie zagadki było w stu procentach poprawne, ale nie pierwszy raz robiła dobrą minę do złej gry - nawet jeśli pomyli stolik, to co takiego się stanie? Skrupuły i poczucie wstydu porzuciła już dawno temu, wstępując do redakcji najbardziej plotkarskiego magazynu w Wielkiej Brytanii.
- Lordzie Ollivander... Miło lorda spotkać tego zacnego wieczoru - przywitała się skinieniem głowy z Ulyssesem, z szerokim uśmiechem, nie dając po sobie poznać żadnego, nawet najmniejszego zmieszania. Nie mogła być nawet pewna, że ów osobnik wiedział, kim ona jest i nie mogła mieć pewności, że to właśnie on ją do siebie zaprosił. Chociaż mogła mieć przypuszczenia, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia...
- Jeśli mam być szczera, ktoś zaprosił mnie do tego stolika – chyba zaprosił. – Jeśli to pomyłka, najmocniej przepraszam.
Na pośrednie zaproszenie z kartki zareagowała prostym komunikatem wprost. Akurat Skeeter nie należała do tych kobiet, które owijałyby zbędnie w bawełnę.
I will carry you here in my heart
You'll remind me
That come what may, I know the way
Serah Skeeter
Zawód : autorka poradników miłosnych, plotkuje dla Czarownicy
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She would always like to say,
"Why change the past,
when you can own this day?"
"Why change the past,
when you can own this day?"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kątem oka dostrzegł, jak Skeeter podnosi się z miejsca, co skwitował nieświadomym uniesieniem brwi - kącik ust drgnął w uśmiechu, ale wszystko powróciło zaraz do swojej standardowej formy. Podczas tych drobnych wyrazów mimiki, tęczówki pozostawały utkwione w scenie, w dalszym ze spokojem analizując poczynania muzyków. Wyłapywał pojedyncze nuty, skupiając się na mocniejszych punktach i wyłapując drobne niezgrania, ale słuchu nie miał aż tak wprawnego, by ocenić je jako karygodne - ogólnie zespół sprawował się dobrze, a w momencie, w którym Serah pojawiła się w bliższym zasięgu jego wzroku, akurat podsumował swoje myśli, uznając, że chętnie usłyszy ich w przyszłości, być może na większej scenie. Sam nie zamierzał się tego podejmować, ale miał nadzieję, że jeden z nielicznych obecnych arystokratów podejmie się patronatu nad muzykami.
Ulysses obrócił głowę w stronę kobiety, unosząc na nią spojrzenie i unosząc lekko brwi. Nieznaczna nuta rozbawienia zatańczyła przez chwilę w jasnych tęczówkach, kiedy milczał, nie odpowiadając od razu na jej słowa. Godne powitanie nie tłumaczyło ostatnich słów wypisywanych w Czarownicy, z tego, co zdążył zauważyć, część z prawd została tam przekręcona, nawet jeśli ogólny sens pozostawał zgodny - zgadza się, nie miał jeszcze narzeczonej, tym bardziej żony, zdecydowanie potomstwa. Kiwnął uprzejmie głową, przyjmując wyjaśnienie. Podniósł się nawet z wygodnej kanapy, aby odsunąć krzesło i wskazać jej tym samym, że jest mile widziana i może pozostać w jego towarzystwie. Milczał, lustrując ją uprzejmym wzrokiem, pełnym chłodu i wyrachowania. Zaraz przeniósł go jednak na scenę, rzeczywistą uwagę znów koncentrując na muzyce. Niespecjalnie obchodziło go, czy kobieta czuje się teraz niezręcznie, przez ciężką aurę zmuszona do zachowania narzuconego milczenia, czy może jest jej to obojętne. Minęła dłuższa chwila, nim niespodziewanie wypowiedział pierwsze słowa, bez żadnego znaku, że padną, przez pierwszą część zdania nie odrywając spojrzenia od pianisty, choć w połowie przeniósł je na nową towarzyszkę.
- Ktoś powinien ich sponsorować. Czego się panna napije? - zapytał, cicho i spokojnie, dwukrotnie uderzając opuszkami palców w szklankę z whisky, którą obejmował dłonią. - Mają tu świetny rum i potrafią wyczarować z niego porządne drinki - zaproponował niemalże obojętnie, tym razem nie darując jej przeszywającego spojrzenia, skoncentrowanego tylko na niej, nieruchomego i pewnego.
- Nie miałem dziś w planach żadnego towarzystwa - wyznał szczerze, zabierając się do poddania w wątpliwość własnego zaproszenia. Ot, z grymasu, żeby zasiać trochę niepewności, bo sam pewności miał wystarczająco wiele, aby łgać w żywe oczy, bezwzględnie stawiając zarzuty i obracając sytuację. Uwielbiał gry, słowne, emocjonalne, jakiekolwiek. - Skąd mam wiedzieć, że to nie sprytna sztuczka? Kim jest ktoś, sprowadzający pannę do tego skromnego stolika? Nie wypada mi odesłać damy - skłonił lekko głowę, kpina była prawie niewyczuwalna, ale dla niego istniała w tych słowach. - A sytuacja wydaje się na tyle ciekawa, by dojść do źródła. Lubi panna gry w detektywa? - zapytał, unosząc uprzejmie brwi, w oczekiwaniu na odpowiedź upijając łyk bursztynowego alkoholu.
Ulysses obrócił głowę w stronę kobiety, unosząc na nią spojrzenie i unosząc lekko brwi. Nieznaczna nuta rozbawienia zatańczyła przez chwilę w jasnych tęczówkach, kiedy milczał, nie odpowiadając od razu na jej słowa. Godne powitanie nie tłumaczyło ostatnich słów wypisywanych w Czarownicy, z tego, co zdążył zauważyć, część z prawd została tam przekręcona, nawet jeśli ogólny sens pozostawał zgodny - zgadza się, nie miał jeszcze narzeczonej, tym bardziej żony, zdecydowanie potomstwa. Kiwnął uprzejmie głową, przyjmując wyjaśnienie. Podniósł się nawet z wygodnej kanapy, aby odsunąć krzesło i wskazać jej tym samym, że jest mile widziana i może pozostać w jego towarzystwie. Milczał, lustrując ją uprzejmym wzrokiem, pełnym chłodu i wyrachowania. Zaraz przeniósł go jednak na scenę, rzeczywistą uwagę znów koncentrując na muzyce. Niespecjalnie obchodziło go, czy kobieta czuje się teraz niezręcznie, przez ciężką aurę zmuszona do zachowania narzuconego milczenia, czy może jest jej to obojętne. Minęła dłuższa chwila, nim niespodziewanie wypowiedział pierwsze słowa, bez żadnego znaku, że padną, przez pierwszą część zdania nie odrywając spojrzenia od pianisty, choć w połowie przeniósł je na nową towarzyszkę.
- Ktoś powinien ich sponsorować. Czego się panna napije? - zapytał, cicho i spokojnie, dwukrotnie uderzając opuszkami palców w szklankę z whisky, którą obejmował dłonią. - Mają tu świetny rum i potrafią wyczarować z niego porządne drinki - zaproponował niemalże obojętnie, tym razem nie darując jej przeszywającego spojrzenia, skoncentrowanego tylko na niej, nieruchomego i pewnego.
- Nie miałem dziś w planach żadnego towarzystwa - wyznał szczerze, zabierając się do poddania w wątpliwość własnego zaproszenia. Ot, z grymasu, żeby zasiać trochę niepewności, bo sam pewności miał wystarczająco wiele, aby łgać w żywe oczy, bezwzględnie stawiając zarzuty i obracając sytuację. Uwielbiał gry, słowne, emocjonalne, jakiekolwiek. - Skąd mam wiedzieć, że to nie sprytna sztuczka? Kim jest ktoś, sprowadzający pannę do tego skromnego stolika? Nie wypada mi odesłać damy - skłonił lekko głowę, kpina była prawie niewyczuwalna, ale dla niego istniała w tych słowach. - A sytuacja wydaje się na tyle ciekawa, by dojść do źródła. Lubi panna gry w detektywa? - zapytał, unosząc uprzejmie brwi, w oczekiwaniu na odpowiedź upijając łyk bursztynowego alkoholu.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przepraszam :sad:
Wcale nie należała do paskudnych osób. W pracy zajmowała się plotkami, to prawda, za szlachcicami też jakoś specjalnie nie przepadała… Ale jakoś nie odczuwała potrzeby robienia komukolwiek zbędnych złośliwości. Biedna, malutka w tym światku Skeeter nawet nie spodziewała się, że wśród błękitnokrwistych ktokolwiek będzie się wypocinami jej i jej koleżanek z pracy przejmował – no, oprócz młodych kobiet wzdychających do konkretnych lordów, ale ci wysoko urodzeni mieli do siebie to, że kobiety brnęły do nich jak muchy.
Sama krytykowała swoją matkę za spoufalanie się w młodym wieku ze szlachtą, a najwyraźniej Serah także lubiła ich zaczepiać. Tyle, że w trochę dziwny i pokrętny sposób – ale nigdy nie liczyła na rzeczywistą konfrontację, którą najwyraźniej ktoś starał się jej w tej chwili sprezentować.
Utkwiła spojrzenie jasnych tęczówek w swoim rozmówcy, by móc wychwycić jasny przekaz – zostać czy uciekać. Mogło być w końcu różnie, a już tym bardziej po tym ostatnim, nieco niefortunnym artykule. Cóż począć, że akurat takie podbijają ilość czytelników?...
Usiadła niespiesznie na jego skinienie – widząc przy okazji, że nie spetryfikuje jej pośrodku lokalu, co byłoby doprawdy niezręczne – wbijając wzrok gdzieś za Ulyssesa, prawdopodobnie w obicie pobliskiej kanapy. Nie wypadało jej gadać więcej czy zaczynać rozmowy – o ile było jej nieco niekomfortowo, zdawała sobie sprawę z tego, że ów sytuacja nie będzie trwać w nieskończoność.
- Nie mam na ten temat zdania, lordzie Ollivander, jednakże całkiem miło się ich słucha – stwierdziła zgodnie z prawdą, nie udając, że zna się na muzyce tak dobrze jak jej rozmówca czy jej własna matka. – Swoją drogą. Nie przedstawiłam się… Serah Skeeter – dodała w pośpiechu, lustrując Ollivandera speszonym spojrzeniem. Nie musiał wiedzieć, kim jest. Dalej nie miała pojęcia czy trafiła pod odpowiedni adres, choć żywiła nadzieję, że jednak nie wyjdzie na idiotkę, którą się w tej chwili czuła.
Pod naciskiem spojrzenia jej wzrok mimowolnie zawędrował w inną stronę. Wcale nie uważała się za osobę wyrachowaną, o niezłomnym charakterze czy tam nie wiadomo jak pewną siebie. Tym bardziej nie musiała się wcale doskonale czuć w obecności szlachcica, który cechy te z pewnością posiadał.
- Po prawdzie, nie przepadam za rumem, dość mocno i zbyt szybko na mnie działa – stwierdziła równie obojętnie co jej rozmówca, podejrzewając, że niespecjalnie będzie się przejmował jej odmową. Tego wieczoru miała już do czynienia z innym alkoholem, a powinna jeszcze wykonać swoją pracę. Cóż. Przynajmniej mogła pochwalić się asertywnością. – Póki co, pozostanę przy winie, lordzie Ollivander.
Gdyby mogła, wzięłaby w tej chwili dość głęboki wdech – szczególnie, że kolejne słowa szlachcica nieco ją zaniepokoiły. Atmosfera była cięższa, niż przypuszczała, a same fakty należały do tych dość martwiących. Nie tak miało być. Zbita z tropu i całkowicie zdezorientowana, zerknęła na swojego rozmówcę, szukając jakiegoś wyjścia z patowej sytuacji.
- Każdy dziennikarz ma w sobie sporo ciekawości, pytanie, czy sprawa jest warta zainteresowania – odpowiedziała na jego ostatnie pytanie, zdecydowanie nie czując się komfortowo w tej całej sytuacji. – Jednakże, skoro nie planowałeś towarzystwa na dzisiejszy wieczór, nie powinnam zabierać twojego cennego czasu, sir. Jeśli ten ktoś postanawia sobie zażartować, najprościej będzie nie reagować na zaczepkę – i już chciała zakończyć dumnie temat, gdy jakoś po czasie uderzyły w nią słowa o byciu „damą” – co było bezsensowne i mało istotne. – Niepotrzebne uprzejmości są niepotrzebne, sir - dodała z uśmiechem, który zdecydowanie nie pasował do jej własnych przemyśleń i właściwie nie mogła wiedzieć, czy Ollivander w ogóle ją zrozumie.
Chyba chciała się ulotnić... A przecież to był dopiero początek wieczoru. Poruszyła się delikatnie na miejscu, podświadomie poprawiając sukienkę. Nie pozostało jej nic innego, jak sięgnąć po kolejny kieliszek wina.
Wcale nie należała do paskudnych osób. W pracy zajmowała się plotkami, to prawda, za szlachcicami też jakoś specjalnie nie przepadała… Ale jakoś nie odczuwała potrzeby robienia komukolwiek zbędnych złośliwości. Biedna, malutka w tym światku Skeeter nawet nie spodziewała się, że wśród błękitnokrwistych ktokolwiek będzie się wypocinami jej i jej koleżanek z pracy przejmował – no, oprócz młodych kobiet wzdychających do konkretnych lordów, ale ci wysoko urodzeni mieli do siebie to, że kobiety brnęły do nich jak muchy.
Sama krytykowała swoją matkę za spoufalanie się w młodym wieku ze szlachtą, a najwyraźniej Serah także lubiła ich zaczepiać. Tyle, że w trochę dziwny i pokrętny sposób – ale nigdy nie liczyła na rzeczywistą konfrontację, którą najwyraźniej ktoś starał się jej w tej chwili sprezentować.
Utkwiła spojrzenie jasnych tęczówek w swoim rozmówcy, by móc wychwycić jasny przekaz – zostać czy uciekać. Mogło być w końcu różnie, a już tym bardziej po tym ostatnim, nieco niefortunnym artykule. Cóż począć, że akurat takie podbijają ilość czytelników?...
Usiadła niespiesznie na jego skinienie – widząc przy okazji, że nie spetryfikuje jej pośrodku lokalu, co byłoby doprawdy niezręczne – wbijając wzrok gdzieś za Ulyssesa, prawdopodobnie w obicie pobliskiej kanapy. Nie wypadało jej gadać więcej czy zaczynać rozmowy – o ile było jej nieco niekomfortowo, zdawała sobie sprawę z tego, że ów sytuacja nie będzie trwać w nieskończoność.
- Nie mam na ten temat zdania, lordzie Ollivander, jednakże całkiem miło się ich słucha – stwierdziła zgodnie z prawdą, nie udając, że zna się na muzyce tak dobrze jak jej rozmówca czy jej własna matka. – Swoją drogą. Nie przedstawiłam się… Serah Skeeter – dodała w pośpiechu, lustrując Ollivandera speszonym spojrzeniem. Nie musiał wiedzieć, kim jest. Dalej nie miała pojęcia czy trafiła pod odpowiedni adres, choć żywiła nadzieję, że jednak nie wyjdzie na idiotkę, którą się w tej chwili czuła.
Pod naciskiem spojrzenia jej wzrok mimowolnie zawędrował w inną stronę. Wcale nie uważała się za osobę wyrachowaną, o niezłomnym charakterze czy tam nie wiadomo jak pewną siebie. Tym bardziej nie musiała się wcale doskonale czuć w obecności szlachcica, który cechy te z pewnością posiadał.
- Po prawdzie, nie przepadam za rumem, dość mocno i zbyt szybko na mnie działa – stwierdziła równie obojętnie co jej rozmówca, podejrzewając, że niespecjalnie będzie się przejmował jej odmową. Tego wieczoru miała już do czynienia z innym alkoholem, a powinna jeszcze wykonać swoją pracę. Cóż. Przynajmniej mogła pochwalić się asertywnością. – Póki co, pozostanę przy winie, lordzie Ollivander.
Gdyby mogła, wzięłaby w tej chwili dość głęboki wdech – szczególnie, że kolejne słowa szlachcica nieco ją zaniepokoiły. Atmosfera była cięższa, niż przypuszczała, a same fakty należały do tych dość martwiących. Nie tak miało być. Zbita z tropu i całkowicie zdezorientowana, zerknęła na swojego rozmówcę, szukając jakiegoś wyjścia z patowej sytuacji.
- Każdy dziennikarz ma w sobie sporo ciekawości, pytanie, czy sprawa jest warta zainteresowania – odpowiedziała na jego ostatnie pytanie, zdecydowanie nie czując się komfortowo w tej całej sytuacji. – Jednakże, skoro nie planowałeś towarzystwa na dzisiejszy wieczór, nie powinnam zabierać twojego cennego czasu, sir. Jeśli ten ktoś postanawia sobie zażartować, najprościej będzie nie reagować na zaczepkę – i już chciała zakończyć dumnie temat, gdy jakoś po czasie uderzyły w nią słowa o byciu „damą” – co było bezsensowne i mało istotne. – Niepotrzebne uprzejmości są niepotrzebne, sir - dodała z uśmiechem, który zdecydowanie nie pasował do jej własnych przemyśleń i właściwie nie mogła wiedzieć, czy Ollivander w ogóle ją zrozumie.
Chyba chciała się ulotnić... A przecież to był dopiero początek wieczoru. Poruszyła się delikatnie na miejscu, podświadomie poprawiając sukienkę. Nie pozostało jej nic innego, jak sięgnąć po kolejny kieliszek wina.
I will carry you here in my heart
You'll remind me
That come what may, I know the way
Serah Skeeter
Zawód : autorka poradników miłosnych, plotkuje dla Czarownicy
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She would always like to say,
"Why change the past,
when you can own this day?"
"Why change the past,
when you can own this day?"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie do końca przejmował się artykułami - było mu to zwyczajnie nie na rękę. Wyciągało go z cienia i stawiało w niezręcznej sytuacji, choćby przez sam fakt, że ciotka udzielała mu reprymendy, fatygując się do Silverdale w tak błahym celu. Kilka słów sprawiało, że jego imię pojawiało się na językach, a na tych lubił pojawiać się tylko i wyłącznie w kwestiach związanych z pracą. Nie musiał martwić się plotkami i poświęcać im więcej uwagi niż całe nic, ale zwracano na niego uwagę bardziej niż zwykle i to był główny problem. Nie tak poważny, jak choćby Brexit, ale wciąż problem, nikt nie lubił mieć ich na głowie zbyt wiele. Nie zamierzał przecież panny Skeeter atakować - co najwyżej słownie, ale do zastraszania było mu daleko, nie pochwalał podobnych wyjść. Lubił prowokować do myślenia i zostawiać po sobie wiele niedopowiedzeń, choć miał świadomość, że przy dziennikarce takie działanie mogło się równać niepotrzebnej ciekawości, a nawet wścibskości. Teoretycznie powinien pozwolić jej mówić, ale dał sobie czas na zastanowienie, czy zadziałałoby to tak, jak oczekiwał.
- Miło mi, panno Skeeter - stwierdził uprzejmie, nie posuwając się w tym do roli perfidnego kłamstwa, ale i nie znajdując w słowach wielkiej prawdy. Było mu, jakby nie patrzeć, wszystko jedno. Nigdy nie potrzebował znajomości w prasie, niezależnie od tego, czy był to Prorok czy Czarownica. Ollivanderowie nie potrzebowali reklam i rekomendacji - wszyscy zwyczajnie wiedzieli, gdzie nabywa się różdżki w tym kraju. - Ulysses Ollivander, lecz zdaje się, że już mnie panna zna - przedstawił się formalnie, zwracając uwagę na istotną rzecz - nazwisko skojarzyła momentalnie. Gdyby nie znajomość jej profesji, zacząłby się zastanawiać, czy jest już tak rozpoznawalny w gronie nieszlachetnym. - W istocie, słucha się bardzo przyjemnie.
- Jak sobie panna życzy - kiwnął głową, zanim zatroszczył się o kieliszek wina dla swojej towarzyszki, gdy kelner znalazł się wystarczająco blisko, by przyjąć małe zamówienie. Wyrastał spod ziemi w odpowiednich momentach. Asertywność kobiety nie zrobiła na nim takiego wrażenia, jak szczerość na temat alkoholu - dobrze, że była świadoma działania rumu, niekoniecznie miał ochotę spędzać czas z upojoną wersją Skeeter, choć może wtedy wyśpiewałaby mu parę rzeczy, których nie poruszyłaby w stanie bezwzględnej trzeźwości. Póki co bawił się w podkładanie kłód pod nogi - wcale nie musiał wiedzieć, że była dziennikarką, nie zdradził się ze swoją wiedzą i nie zamierzał robić tego zbyt szybko. - Faktycznie, ten zawód wymaga wnikliwości - uznał neutralnie, unosząc brew na wzmiankę o zabieraniu cennego czasu. Tak szybko nie pozwoliłby jej uciec. Pozwolił sobie na nieznaczne uniesienie kącika ust, jakby z lekką drwiną, gasząc ten gest uderzeniem paznokcia w szklankę, zanim uniósł ją, by upić łyk. - Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, panno Skeeter - poinformował pogodnie, oczywiście na swój sposób, bowiem wciąż tkwiło w nim zbyt wiele przedziwnej aury, którą ciężko byłoby podciągnąć pod beztroskę. - Niepotrzebne? Jak więc lubi panna rozmawiać? Nie przywykłem do obrzucania rozmówców błotem, w szczególności kobiet - podkreślił, nie utrzymując spojrzenia zbyt długo, widząc jej skrępowanie. Sadystyczne zapędy jeszcze nie były tak potrzebne, by prowokować jeszcze więcej spięć.
- Jakie sprawy są w takim razie warte zainteresowania? Jak wiele znajdzie się w Liquid Paradise? - pytanie zabrzmiało rzeczywiście luźno, w porównaniu do poprzednich słów, nie było też zbyt znaczące, a wyczekiwanie odpowiedzi nie dawało się tak we znaki - Ollivander zatroszczył się o zmniejszenie napięcia, sprawiając nieco naturalniejsze pozory.
- Miło mi, panno Skeeter - stwierdził uprzejmie, nie posuwając się w tym do roli perfidnego kłamstwa, ale i nie znajdując w słowach wielkiej prawdy. Było mu, jakby nie patrzeć, wszystko jedno. Nigdy nie potrzebował znajomości w prasie, niezależnie od tego, czy był to Prorok czy Czarownica. Ollivanderowie nie potrzebowali reklam i rekomendacji - wszyscy zwyczajnie wiedzieli, gdzie nabywa się różdżki w tym kraju. - Ulysses Ollivander, lecz zdaje się, że już mnie panna zna - przedstawił się formalnie, zwracając uwagę na istotną rzecz - nazwisko skojarzyła momentalnie. Gdyby nie znajomość jej profesji, zacząłby się zastanawiać, czy jest już tak rozpoznawalny w gronie nieszlachetnym. - W istocie, słucha się bardzo przyjemnie.
- Jak sobie panna życzy - kiwnął głową, zanim zatroszczył się o kieliszek wina dla swojej towarzyszki, gdy kelner znalazł się wystarczająco blisko, by przyjąć małe zamówienie. Wyrastał spod ziemi w odpowiednich momentach. Asertywność kobiety nie zrobiła na nim takiego wrażenia, jak szczerość na temat alkoholu - dobrze, że była świadoma działania rumu, niekoniecznie miał ochotę spędzać czas z upojoną wersją Skeeter, choć może wtedy wyśpiewałaby mu parę rzeczy, których nie poruszyłaby w stanie bezwzględnej trzeźwości. Póki co bawił się w podkładanie kłód pod nogi - wcale nie musiał wiedzieć, że była dziennikarką, nie zdradził się ze swoją wiedzą i nie zamierzał robić tego zbyt szybko. - Faktycznie, ten zawód wymaga wnikliwości - uznał neutralnie, unosząc brew na wzmiankę o zabieraniu cennego czasu. Tak szybko nie pozwoliłby jej uciec. Pozwolił sobie na nieznaczne uniesienie kącika ust, jakby z lekką drwiną, gasząc ten gest uderzeniem paznokcia w szklankę, zanim uniósł ją, by upić łyk. - Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, panno Skeeter - poinformował pogodnie, oczywiście na swój sposób, bowiem wciąż tkwiło w nim zbyt wiele przedziwnej aury, którą ciężko byłoby podciągnąć pod beztroskę. - Niepotrzebne? Jak więc lubi panna rozmawiać? Nie przywykłem do obrzucania rozmówców błotem, w szczególności kobiet - podkreślił, nie utrzymując spojrzenia zbyt długo, widząc jej skrępowanie. Sadystyczne zapędy jeszcze nie były tak potrzebne, by prowokować jeszcze więcej spięć.
- Jakie sprawy są w takim razie warte zainteresowania? Jak wiele znajdzie się w Liquid Paradise? - pytanie zabrzmiało rzeczywiście luźno, w porównaniu do poprzednich słów, nie było też zbyt znaczące, a wyczekiwanie odpowiedzi nie dawało się tak we znaki - Ollivander zatroszczył się o zmniejszenie napięcia, sprawiając nieco naturalniejsze pozory.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
No coż, Skeeter na pewno zrobiłoby się miło na wieść o tym, że nawet starsze lady zaczytują się w Czarownicy i rzeczywiście biorą sobie jej uwagi do serca. Ostatecznie wiele było osób, które tejże gazety nie brały na poważnie - właściwie to Serah również nie do końca ją na poważnie brała, ale głupio było tak stwierdzić wprost, że nie ma się szacunku do własnej pracy.
- Posiadanie pewnych tytułów przed nazwiskiem z pewnością głęboko się z tym wiąże - odparła, delikatnie bezczelnie, ale jedynie delikatnie, bo za myślą przewodnią ów zdania nie kryło się tak właściwie nic negatywnego. Wszystko zależało od ego osoby, z którą akurat się rozmawiało, a w tej chwili Serah w subtelny sposób starała się wybadać grunt. Troszkę też dla swojego bezpieczeństwa.
Skinęła głową na potwierdzenie jej słów przez Ollivandera. Nie zanosiło się na dalsze dywagacje nad zespołem, który powinien być w centrum zainteresowania wszystkich zgromadzonych... Nie było sensu się jednak okłamywać, że rzeczywiście każdy zgromadzony jest tu tylko dla dobrej muzyki. Ilu czarodziejów, tyle powodów przebywania w Liquid Paradise.
Uniosła brwi na komentarz Ulyssesa, by chwilę później powędrować wzrokiem po jego twarzy. Jego słowa mocno ją zaskoczyły, odbierając je jako otwarty atak - z minimalnie delikatną przykrywką w postaci pogodnego tonu. Tylko głupi nie zauważyłby, że atmosfera była gęstsza od eliksiru wielosokowego.
- Och, chyba źle mnie lord zrozumiał - stwierdziła sympatycznie, chociaż w jej oczach można było dojrzeć coś w rodzaju podjęcia próby walki na słowa. - Żadna ze mnie dama... - tu ugryzła się w język, by nie rzucić jakiegoś durnowatego i nie na poziomie żartu o damach do towarzystwa - ...a, zapewniam lorda, nie uznam używania jedynie mojego nazwiska jako obelgi - dokończyła żartobliwie.
Było jej trochę niekomfortowo. Przez chwilę pomyślała nawet o próbie kokietowania - lord ostatecznie był lordem, a ona w opinii publicznej jedynie nieistotnym półkrwiakiem. Z pewnością odczułby pewien dyskomfort i, kto wie, może pozwoliłby jej odejść - dla własnego psychicznego spokoju i pozbycia się niesmaku. Jedynym problemem było to, że chyba nie miała ochoty robić z siebie idiotki... A przy okazji, brakowało jej nieco pewności siebie na takie zagrywki. Lord Ollivander nieco ją... Onieśmielał. Dobrze, że nie posiadał wiedzy o szybkości bicia jej serca. Miałby ubaw na kolejne miesiące!
- Staram się uprzedzić zdarzenia, lordzie Ollivander - odpowiedziała spokojnie, nie dając po sobie poznać zdziwienia szybką zmianą tematu. Ponownie upiła łyk wina, spoglądając spokojnie na całą salę. - Moja praca jest, proszę wybaczyć nieeleganckie określenie, nieco upierdliwa. Nie tylko dla innych - stwierdziła, posyłając Ollivanderowi krótki i nieco zuchwały uśmiech. - Najczęściej ciekawe sytuacje zdarzają się wtedy, gdy nikt ich nie wyczekuje lub nie ma się na nie czasu - za to w trakcie długotrwałego oczekiwania, potrafią nie przychodzić przez wiele dni. Taka to już nasza niedola, że musimy zwracać uwagę na szczegóły i w każdym dniu być w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie.
Nieco się uspokoiła. Dalej fakt siedzenia koło lorda wprawiał ją w lekki dyskomfort, ale alkohol łagodził obyczaje. Ulysses miał w sobie to, o czym wspominała w artykule jedynie na podstawie opowieści innych osób - tajemniczość i opanowanie, które jakoś podświadomie przyciągały nieświadomego rozmówcę.
- W samym Liquid Paradise, w tej chwili, jest przynajmniej kilka spraw wartych... Zainteresowania. Jednak rozmowa z lordem jest zdecydowanie ciekawszym wydarzeniem, nawet jeśli nie wkracza na podłoże zawodowe - zakończyła tak, jak powinna to zakończyć - komplementując z wdziękiem i zapewniając miedzy wierszami, że nie użyje tej rozmowy przeciwko niemu. O ile Ollivander potrafił uwierzyć w jakiekolwiek jej zapewnienia.
- Posiadanie pewnych tytułów przed nazwiskiem z pewnością głęboko się z tym wiąże - odparła, delikatnie bezczelnie, ale jedynie delikatnie, bo za myślą przewodnią ów zdania nie kryło się tak właściwie nic negatywnego. Wszystko zależało od ego osoby, z którą akurat się rozmawiało, a w tej chwili Serah w subtelny sposób starała się wybadać grunt. Troszkę też dla swojego bezpieczeństwa.
Skinęła głową na potwierdzenie jej słów przez Ollivandera. Nie zanosiło się na dalsze dywagacje nad zespołem, który powinien być w centrum zainteresowania wszystkich zgromadzonych... Nie było sensu się jednak okłamywać, że rzeczywiście każdy zgromadzony jest tu tylko dla dobrej muzyki. Ilu czarodziejów, tyle powodów przebywania w Liquid Paradise.
Uniosła brwi na komentarz Ulyssesa, by chwilę później powędrować wzrokiem po jego twarzy. Jego słowa mocno ją zaskoczyły, odbierając je jako otwarty atak - z minimalnie delikatną przykrywką w postaci pogodnego tonu. Tylko głupi nie zauważyłby, że atmosfera była gęstsza od eliksiru wielosokowego.
- Och, chyba źle mnie lord zrozumiał - stwierdziła sympatycznie, chociaż w jej oczach można było dojrzeć coś w rodzaju podjęcia próby walki na słowa. - Żadna ze mnie dama... - tu ugryzła się w język, by nie rzucić jakiegoś durnowatego i nie na poziomie żartu o damach do towarzystwa - ...a, zapewniam lorda, nie uznam używania jedynie mojego nazwiska jako obelgi - dokończyła żartobliwie.
Było jej trochę niekomfortowo. Przez chwilę pomyślała nawet o próbie kokietowania - lord ostatecznie był lordem, a ona w opinii publicznej jedynie nieistotnym półkrwiakiem. Z pewnością odczułby pewien dyskomfort i, kto wie, może pozwoliłby jej odejść - dla własnego psychicznego spokoju i pozbycia się niesmaku. Jedynym problemem było to, że chyba nie miała ochoty robić z siebie idiotki... A przy okazji, brakowało jej nieco pewności siebie na takie zagrywki. Lord Ollivander nieco ją... Onieśmielał. Dobrze, że nie posiadał wiedzy o szybkości bicia jej serca. Miałby ubaw na kolejne miesiące!
- Staram się uprzedzić zdarzenia, lordzie Ollivander - odpowiedziała spokojnie, nie dając po sobie poznać zdziwienia szybką zmianą tematu. Ponownie upiła łyk wina, spoglądając spokojnie na całą salę. - Moja praca jest, proszę wybaczyć nieeleganckie określenie, nieco upierdliwa. Nie tylko dla innych - stwierdziła, posyłając Ollivanderowi krótki i nieco zuchwały uśmiech. - Najczęściej ciekawe sytuacje zdarzają się wtedy, gdy nikt ich nie wyczekuje lub nie ma się na nie czasu - za to w trakcie długotrwałego oczekiwania, potrafią nie przychodzić przez wiele dni. Taka to już nasza niedola, że musimy zwracać uwagę na szczegóły i w każdym dniu być w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie.
Nieco się uspokoiła. Dalej fakt siedzenia koło lorda wprawiał ją w lekki dyskomfort, ale alkohol łagodził obyczaje. Ulysses miał w sobie to, o czym wspominała w artykule jedynie na podstawie opowieści innych osób - tajemniczość i opanowanie, które jakoś podświadomie przyciągały nieświadomego rozmówcę.
- W samym Liquid Paradise, w tej chwili, jest przynajmniej kilka spraw wartych... Zainteresowania. Jednak rozmowa z lordem jest zdecydowanie ciekawszym wydarzeniem, nawet jeśli nie wkracza na podłoże zawodowe - zakończyła tak, jak powinna to zakończyć - komplementując z wdziękiem i zapewniając miedzy wierszami, że nie użyje tej rozmowy przeciwko niemu. O ile Ollivander potrafił uwierzyć w jakiekolwiek jej zapewnienia.
I will carry you here in my heart
You'll remind me
That come what may, I know the way
Serah Skeeter
Zawód : autorka poradników miłosnych, plotkuje dla Czarownicy
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She would always like to say,
"Why change the past,
when you can own this day?"
"Why change the past,
when you can own this day?"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cioteczka Ruelle mogła znieść wiele, lecz uszy miała niesłychanie wrażliwe na plotki wszelkiej maści. Nie posiadała rozsądku równego Ollivanderom z prostej przyczyny - Ollivanderem nie była. Wywodziła się z Parkinsonów, ale była - zdaniem Ulyssesa, rzecz jasna - całkiem od nich różna. Przynajmniej do momentu, w którym okazało się, że zaczytuje się w Czarownicy, wywołując w mężczyźnie autentyczne zniesmaczenie. Zrozumiałby nawet, gdyby jej nie znał - ba, dobrze wiedzieć, co dzieje się w arystokratycznym świecie, żeby uniknąć faux pas, ale na to Ollivanderowie mieli znacznie lepsze sposoby, niż zawierzanie szmatławcom. Najwyraźniej czuła więź z własną rodziną, mimo że lata temu opuszczała dom z nieskrywaną radością i wdała się w Ollivanderów, jakby wychowywała się z nimi od zawsze. Błędnie sądził, że faktycznie ułożyła się pod tym względem. Prawdę powiedziawszy wolałby nie wiedzieć o artykule, w samotności i spokoju cieszyć się dobrą muzyką, ale skoro sprawa miała swój początek, wolał doprowadzić ją do końca. Miał dość tych niedokończonych, irytowały, gdy gnieździły się w myślach, zalegając tam niepotrzebnie. Nie zamierzał nawet poruszać tematu ciotki, konkretne postaci nie były tu istotne, poza nimi - rozmówcami. W mniemaniu Ulyssesa, jeśli artykuł był czegoś godzien, to tylko skwitowania go pogardliwym prychnięciem. Gorszy w tym wszystkim był udział Ruelle, która czaiła się, gotowa do wywołania prawdziwej reakcji łańcuchowej, jeśli się tym nie zajmie. Cenil sobie spokój. Ponad wszystko.
- Najwyraźniej. Nie zwykłem jednak znać osób, których nie przyszło mi wcześniej poznać - niewzruszony bezczelnością, odpowiedział neutralnym tonem, bez pouczeń i upomnień, stwierdził tylko fakt. Mimo tego spojrzenie nie łagodniało.
- Nie mnie to oceniać. Wykazałbym się ignorancją i bezczelnością, gdybym odmówił kobiecie miana damy - skłonił uprzejmie głowę. Coś w jego wyrazie mówiło, że się uśmiecha, ale kto wie, czy Serah była w stanie przyjrzeć się tak, by to zauważyć. - Wystarczy, że ja uznam to za obelgę - dodał, zupełnie szczerze. Znali się zaledwie moment - to było zdecydowanie zbyt krótko, by rzucać w siebie nazwiskami bezpośrednio, bez poprzedzenia ich tytułami. Nawet imię, choć naturalniejsze, nie pasowało mu do otoczki spotkania. Nie pozwoliłby jej na używanie własnego, - Mimo tego, zwracam się głównie per panna. Jeżeli to błąd, proszę mnie z niego wyprowadzić. W innym wypadku nie rozumiem, gdzie leży problem - wyłożył gładko, spokojnie - cicho, ale równo i słyszalnie, nawet przez muzykę. Nie akcentował tej uprzejmej uwagi uśmiechem, nie zależało mu na sztucznym uwypuklaniu kultury. Manewrował atmosferą, dając jej trochę pozorów zwyczajności, by niedługo igrać kolejną nutą, mającą postawić ją na baczność. Zabarwił nawet ostatnie słowa nutą zaskoczenia.
Kiwnął głową, oznajmując, że słuchał i zrozumiał, choć patrzył znów na scenę. Bez ruchu, dopóki nie zabrał się do odpowiedzi, opierając się o stół i przeszywając dziennikarkę spojrzeniem. Bardzo bezpośrednim, ostrym i nieustępliwym, błyszczącym bystrością. Tym razem to on sprawdzał, ile kobieta wytrzyma. Niespodziewane akcje miały to do siebie, że wydzierały z człowieka autentyczność. Nie wierzył w zapewnienia.
- Dlaczego? - zapytał krótko i naturalnie, kolejny raz wplatając trochę zaciekawienia. Dlaczego, skoro nie ze względu na pracę, uważa rozmowę za ciekawą? - Nie sądzę, bym stanowił osobistość bardziej wyjątkową od większości obecnych na sali - w zasadzie, owszem, sądził. Odsunął się znów, upijając łyk alkoholu i skrzyżował ręce, patrząc na nią z większego dystansu. - Kwestia tajemniczego zaproszenia? Niestety nie wiem, kto je do panny skierował. Podejrzenia? - pytanie uzupełnił sugestywnym spojrzeniem na główną salę. Stamtąd też za chwilę przypłynęła sprawa ważniejsza niż artykuły w niewiele znaczących pisemkach.
- Panna wybaczy - mruknął z lekkim skinięciem głową, by faktycznie czuła się przeproszona. - Dokończymy tę rozmowę w innych okolicznościach,
lecz proszę się nie krępować. Przy tym stoliku wszystko idzie na mój rachunek - poinformował jeszcze, nie zaszczycając Skeeter zbyt długim spojrzeniem ani ciepłą nutą, gdy opuszczał swoje miejsce.
| ztx2
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Najwyraźniej. Nie zwykłem jednak znać osób, których nie przyszło mi wcześniej poznać - niewzruszony bezczelnością, odpowiedział neutralnym tonem, bez pouczeń i upomnień, stwierdził tylko fakt. Mimo tego spojrzenie nie łagodniało.
- Nie mnie to oceniać. Wykazałbym się ignorancją i bezczelnością, gdybym odmówił kobiecie miana damy - skłonił uprzejmie głowę. Coś w jego wyrazie mówiło, że się uśmiecha, ale kto wie, czy Serah była w stanie przyjrzeć się tak, by to zauważyć. - Wystarczy, że ja uznam to za obelgę - dodał, zupełnie szczerze. Znali się zaledwie moment - to było zdecydowanie zbyt krótko, by rzucać w siebie nazwiskami bezpośrednio, bez poprzedzenia ich tytułami. Nawet imię, choć naturalniejsze, nie pasowało mu do otoczki spotkania. Nie pozwoliłby jej na używanie własnego, - Mimo tego, zwracam się głównie per panna. Jeżeli to błąd, proszę mnie z niego wyprowadzić. W innym wypadku nie rozumiem, gdzie leży problem - wyłożył gładko, spokojnie - cicho, ale równo i słyszalnie, nawet przez muzykę. Nie akcentował tej uprzejmej uwagi uśmiechem, nie zależało mu na sztucznym uwypuklaniu kultury. Manewrował atmosferą, dając jej trochę pozorów zwyczajności, by niedługo igrać kolejną nutą, mającą postawić ją na baczność. Zabarwił nawet ostatnie słowa nutą zaskoczenia.
Kiwnął głową, oznajmując, że słuchał i zrozumiał, choć patrzył znów na scenę. Bez ruchu, dopóki nie zabrał się do odpowiedzi, opierając się o stół i przeszywając dziennikarkę spojrzeniem. Bardzo bezpośrednim, ostrym i nieustępliwym, błyszczącym bystrością. Tym razem to on sprawdzał, ile kobieta wytrzyma. Niespodziewane akcje miały to do siebie, że wydzierały z człowieka autentyczność. Nie wierzył w zapewnienia.
- Dlaczego? - zapytał krótko i naturalnie, kolejny raz wplatając trochę zaciekawienia. Dlaczego, skoro nie ze względu na pracę, uważa rozmowę za ciekawą? - Nie sądzę, bym stanowił osobistość bardziej wyjątkową od większości obecnych na sali - w zasadzie, owszem, sądził. Odsunął się znów, upijając łyk alkoholu i skrzyżował ręce, patrząc na nią z większego dystansu. - Kwestia tajemniczego zaproszenia? Niestety nie wiem, kto je do panny skierował. Podejrzenia? - pytanie uzupełnił sugestywnym spojrzeniem na główną salę. Stamtąd też za chwilę przypłynęła sprawa ważniejsza niż artykuły w niewiele znaczących pisemkach.
- Panna wybaczy - mruknął z lekkim skinięciem głową, by faktycznie czuła się przeproszona. - Dokończymy tę rozmowę w innych okolicznościach,
lecz proszę się nie krępować. Przy tym stoliku wszystko idzie na mój rachunek - poinformował jeszcze, nie zaszczycając Skeeter zbyt długim spojrzeniem ani ciepłą nutą, gdy opuszczał swoje miejsce.
| ztx2
[bylobrzydkobedzieladnie]
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ostatnio zmieniony przez Ulysses Ollivander dnia 23.01.18 17:07, w całości zmieniany 1 raz
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 16 maja (?)
Pieprzony idiota. Magnus Rowle potrafił zadziwiać - co do tego nie istniała najmniejsza wątpliwość, zadziwiał elegancją, wyróżniającą się nawet na salonach, wyrafinowanym stylem, jakim okraszał publikowane w Walczącym Magu eseje, celnością argumentacji w retorycznej batalii, niespotykaną u Rowle'ów czułością w stosunku do swych córek, rozpasaną wielkodusznością, godną Dionizosa, a także...(nie)skończoną głupotą.
Gdy poprzedniego wieczoru na balustradzie balkonu Deirdre ujrzała sowę, a na podłogę upadł list wraz z skórzanym woreczkiem - nie dowierzała. Znała staranny charakter pisma Magnusa, lecz nie sądziła, że kiedykolwiek ujrzy go ponownie, zwłaszcza w tak idiotycznym kontekście. Natarczywego przypomnienia, fałszywej sprawiedliwości, porywczego honoru, nakazującego mu oddać rzecz, która tak naprawdę nigdy do niej nie należała. Sprowokować ją do reakcji, wcisnąć czubek wypolerowanego buta pomiędzy zatrzaskujące się drzwi, rzucić przez ramię ostatnim, irytującym wersetem, mającym przykleić się już na zawsze do kalki z ich uciętą relacją, mianując - w pokrętny, zrozumiały tylko dla niego sposób - siebie samego zwycięzcą starcia, które własnoręcznie wywoływał. Kierowany niezrozumiałymi uczuciami i przekonaniem o wyjątkowości, równie złudnej i fałszywej. Ostatnim razem miała nadzieję na nić porozumienia, ale Magnus dobitnie udowodnił, że uznawanie go za racjonalnego człowieka jest czystym błędem. Nie zmieniało to jednak rzeczywistości, w której przyszło im współpracować: wspólnie służyli Czarnemu Panu i Deirdre nie mogła dopuścić do tego, by prywatne nieporozumienia stanęły na drodze wypełnianiu tej posługi z pełnym oddaniem i pokorą. Rowle był szalony, przekonała się o tym na własnej skórze, lecz widocznie przysłużył się sprawie, zasługując na większą łaskę. Być może także i z jej strony: nie pojawiała się jednak w Liquid Paradise z zamiarem udzielenia mu przyjacielskich gratulacji, na te było już zdecydowanie za późno. Zamierzała jedynie jasno nakreślić granice, przestrzegając Magnusa przez oczywistymi konsekwencjami wariackich poczynań. Nie mógł już liczyć na jej wyrozumiałość, następne podniesienie na nią dłoni i upokorzenie mogło skończyć się dla niego gorzej niż tragicznie - musiał wziąć odpowiedzialność za swoje czyny, tak, jak robiła to ona, nie uciekając przed konfrontacją, a stawiając jej czoła pomimo gorzkiej niechęci.
Mogłaby spędzić to ciepłe majowe popołudnie rozkoszując się samotnością Białej Willi, jeszcze raz przeglądając stare księgi dotyczące czarnej magii - ba, wolałaby nawet bezczynne wpatrywanie się w fale uderzające o brzeg, niż naprostowywanie ścieżek zagubionego szaleńca, ale niczego nie znosiła bardziej niż braku kontroli i niejasności. Wypracowała sobie pozycje wśród Rycerzy, wśród Śmierciożerców, nie otrzymała jej, oddała jej czas, pot i krew - i zamierzała egzekwować należny szacunek. Rowle musiał to zrozumieć, im szybciej, tym lepiej: głównie dla niego samego. Nie, nie troszczyła się o niego, nie załamywała rąk nad utratą zmysłów, ale ceniła go jako przydatnego sojusznika. Lord Voldemort obdarzył go zaufaniem, co skazywało ich na działanie ramię w ramię, a nie wyobrażała sobie powtórki z wątpliwej rozrywki, w której on sięgałby po przeszłość, ślepy na nieodwracalną zmianę w ich relacji. Żaden z Rycerzy, którzy odwiedzali ją w Wenus, nie miał problemu z jej zrozumieniem i zaakceptowaniem - tylko Magnus rościł sobie nieistniejące prawa, rozkapryszony jak dziecko i w swym chłopięcym niezadowoleniu równie żałosny, co groźny. Za kolejną szamotaninę zapłaciłby krwią, wiedziała o tym, ale nie chciała do tego dopuścić - stała na równi obok mężczyzn a taki wypadek ponownie zasiałby ziarno wątpliwości co do jej zasług, sugerując, że wprowadza w szeregi Rycerzy jedynie chaos, sprzyjając prywatnym porachunkom - a na to pozwolić nie zamierzała.
Dlatego też wykładała wszystkie karty na stół, na razie w przenośni, pojawiając się wczesnym popołudniem w Liquid Paradise. Lubiła to miejsce, czuła się tu jak u siebie, znała kelnerów, a liczna o tej porze klientela gwarantowała - oby - czujne spojrzenia, chroniące gorącą głowę Magnusa od kreowania szalonych zachowań. Wybrała dyskretną lożę, oddaloną od innych klientów, ale doskonale widoczną, i zajęła miejsce przy stoliku z jedynie dwoma krzesłami. Jak zwykle: musiała czekać, zjawiła się znacznie przed czasem, mimowolnie akcentując swoją rolę w tym spotkaniu. To on podchodził do stołu, to on zajmował miejsce przed nią, spokojną i obojętną mimo wewnętrznego zirytowania. W kieszeni prostej, czarnej sukni trzymała podarowaną broszę, włosy spięła w ciasny warkocz, z którego nie wymykały się żadne kosmyki, prezentując się tak bezbarwnie, jak tylko mogła. Bez makijażu, bez biżuterii, skupiona na smaku zamówionego przed chwilą creme brulee, ignorowała wesołą muzykę i szum rozmów, zastanawiając się, czy Magnus w ogóle raczy się pojawić - a jeśli już, czy dojdą do porozumienia. Powinien błagać ją na kolanach o wybaczenie za swój haniebny czyn, lecz nie chodziło tutaj o jej dumę, a jedynie o zapobiegnięcie podobnym wybrykom w przyszłości. Zazgrzytała zębami, przypominając sobie swawolę Rowle'a - oby pojął w końcu swoje miejsce w hierarchii, której przysiągł służyć, zanim ktoś udzieli mu bolesnej lekcji.
Pieprzony idiota. Magnus Rowle potrafił zadziwiać - co do tego nie istniała najmniejsza wątpliwość, zadziwiał elegancją, wyróżniającą się nawet na salonach, wyrafinowanym stylem, jakim okraszał publikowane w Walczącym Magu eseje, celnością argumentacji w retorycznej batalii, niespotykaną u Rowle'ów czułością w stosunku do swych córek, rozpasaną wielkodusznością, godną Dionizosa, a także...(nie)skończoną głupotą.
Gdy poprzedniego wieczoru na balustradzie balkonu Deirdre ujrzała sowę, a na podłogę upadł list wraz z skórzanym woreczkiem - nie dowierzała. Znała staranny charakter pisma Magnusa, lecz nie sądziła, że kiedykolwiek ujrzy go ponownie, zwłaszcza w tak idiotycznym kontekście. Natarczywego przypomnienia, fałszywej sprawiedliwości, porywczego honoru, nakazującego mu oddać rzecz, która tak naprawdę nigdy do niej nie należała. Sprowokować ją do reakcji, wcisnąć czubek wypolerowanego buta pomiędzy zatrzaskujące się drzwi, rzucić przez ramię ostatnim, irytującym wersetem, mającym przykleić się już na zawsze do kalki z ich uciętą relacją, mianując - w pokrętny, zrozumiały tylko dla niego sposób - siebie samego zwycięzcą starcia, które własnoręcznie wywoływał. Kierowany niezrozumiałymi uczuciami i przekonaniem o wyjątkowości, równie złudnej i fałszywej. Ostatnim razem miała nadzieję na nić porozumienia, ale Magnus dobitnie udowodnił, że uznawanie go za racjonalnego człowieka jest czystym błędem. Nie zmieniało to jednak rzeczywistości, w której przyszło im współpracować: wspólnie służyli Czarnemu Panu i Deirdre nie mogła dopuścić do tego, by prywatne nieporozumienia stanęły na drodze wypełnianiu tej posługi z pełnym oddaniem i pokorą. Rowle był szalony, przekonała się o tym na własnej skórze, lecz widocznie przysłużył się sprawie, zasługując na większą łaskę. Być może także i z jej strony: nie pojawiała się jednak w Liquid Paradise z zamiarem udzielenia mu przyjacielskich gratulacji, na te było już zdecydowanie za późno. Zamierzała jedynie jasno nakreślić granice, przestrzegając Magnusa przez oczywistymi konsekwencjami wariackich poczynań. Nie mógł już liczyć na jej wyrozumiałość, następne podniesienie na nią dłoni i upokorzenie mogło skończyć się dla niego gorzej niż tragicznie - musiał wziąć odpowiedzialność za swoje czyny, tak, jak robiła to ona, nie uciekając przed konfrontacją, a stawiając jej czoła pomimo gorzkiej niechęci.
Mogłaby spędzić to ciepłe majowe popołudnie rozkoszując się samotnością Białej Willi, jeszcze raz przeglądając stare księgi dotyczące czarnej magii - ba, wolałaby nawet bezczynne wpatrywanie się w fale uderzające o brzeg, niż naprostowywanie ścieżek zagubionego szaleńca, ale niczego nie znosiła bardziej niż braku kontroli i niejasności. Wypracowała sobie pozycje wśród Rycerzy, wśród Śmierciożerców, nie otrzymała jej, oddała jej czas, pot i krew - i zamierzała egzekwować należny szacunek. Rowle musiał to zrozumieć, im szybciej, tym lepiej: głównie dla niego samego. Nie, nie troszczyła się o niego, nie załamywała rąk nad utratą zmysłów, ale ceniła go jako przydatnego sojusznika. Lord Voldemort obdarzył go zaufaniem, co skazywało ich na działanie ramię w ramię, a nie wyobrażała sobie powtórki z wątpliwej rozrywki, w której on sięgałby po przeszłość, ślepy na nieodwracalną zmianę w ich relacji. Żaden z Rycerzy, którzy odwiedzali ją w Wenus, nie miał problemu z jej zrozumieniem i zaakceptowaniem - tylko Magnus rościł sobie nieistniejące prawa, rozkapryszony jak dziecko i w swym chłopięcym niezadowoleniu równie żałosny, co groźny. Za kolejną szamotaninę zapłaciłby krwią, wiedziała o tym, ale nie chciała do tego dopuścić - stała na równi obok mężczyzn a taki wypadek ponownie zasiałby ziarno wątpliwości co do jej zasług, sugerując, że wprowadza w szeregi Rycerzy jedynie chaos, sprzyjając prywatnym porachunkom - a na to pozwolić nie zamierzała.
Dlatego też wykładała wszystkie karty na stół, na razie w przenośni, pojawiając się wczesnym popołudniem w Liquid Paradise. Lubiła to miejsce, czuła się tu jak u siebie, znała kelnerów, a liczna o tej porze klientela gwarantowała - oby - czujne spojrzenia, chroniące gorącą głowę Magnusa od kreowania szalonych zachowań. Wybrała dyskretną lożę, oddaloną od innych klientów, ale doskonale widoczną, i zajęła miejsce przy stoliku z jedynie dwoma krzesłami. Jak zwykle: musiała czekać, zjawiła się znacznie przed czasem, mimowolnie akcentując swoją rolę w tym spotkaniu. To on podchodził do stołu, to on zajmował miejsce przed nią, spokojną i obojętną mimo wewnętrznego zirytowania. W kieszeni prostej, czarnej sukni trzymała podarowaną broszę, włosy spięła w ciasny warkocz, z którego nie wymykały się żadne kosmyki, prezentując się tak bezbarwnie, jak tylko mogła. Bez makijażu, bez biżuterii, skupiona na smaku zamówionego przed chwilą creme brulee, ignorowała wesołą muzykę i szum rozmów, zastanawiając się, czy Magnus w ogóle raczy się pojawić - a jeśli już, czy dojdą do porozumienia. Powinien błagać ją na kolanach o wybaczenie za swój haniebny czyn, lecz nie chodziło tutaj o jej dumę, a jedynie o zapobiegnięcie podobnym wybrykom w przyszłości. Zazgrzytała zębami, przypominając sobie swawolę Rowle'a - oby pojął w końcu swoje miejsce w hierarchii, której przysiągł służyć, zanim ktoś udzieli mu bolesnej lekcji.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Był furiatem, nie wypierał się tego, szczycąc się szaleństwem, płynącym w jego krwi w pakiecie z doskonałym materiałem genetycznym. Arystokratyczny rodowód nadał mu szereg uprawnień, pozwalał na ostre roszczenia, szastanie przywilejami przysługującymi jedynie nielicznym wybranym, a jedyną ceną za rozmaite udogodnienia stała się delikatna niestabilność, odrywająca Rowle'a od ziemi. Nie dotykał jej, zawsze trzymając się odrobinę nad nią, akcentując, iż nic nie wiąże go z racjonalnym światem, rządzonym sztywnymi regułami, niemożliwymi do przesunięcie choćby o cal czubkiem buta. Ustalał własne priorytety, częściowo zgodne, lecz i tak mocno odbiegające od formy ukształtowanej wedle kanonicznej mody, obok rodowego nazwiska mogąc swobodnie posługiwać się przydomkiem szalonego. W konkretnie splecionym łańcuchu genetycznym musiała zaplątać się krew Lestrange'ów - drugie pokolenie po mieczu? - nadając ulepionemu z twardej gliny Magnusowi rysu wariata. Pęknięcie przechodziło wzdłuż całej sylwetki, najmocniej widoczne tuż przy samym sercu; środek klatki piersiowej zdawał się zmasakrowany, a pulsujący w środku organ - nieproporcjonalnie duży. Wstydliwe czucie dominowało, będąc przekleństwem i gorącym utrapieniem racjonalnego eseisty, drugiej natury, schowanej w cieniu romantycznych mrzonek. Problematyczna przyjemność z uduchowienia igrała nieustannie z okrutnym pragnieniem i zewem krwi, lecz Rowle nieustannie opierał się na wierze, na przekór oświeconym ideom poznania. Lubował się w empirycznych przygodach i nie chciał zaradzić nic na oplatający go bluszcz emocji, karmiących zakochanego w ich ostrości Magnusa. Pożądał, podświadomie wybierając ścieżkę, którą gardził jego ojciec - i prawdopodobnie każdy protoplasta rodu - wybity dawniej z obranego szlaku, uparcie i na ślepo powracał, kontynuując przerwaną wędrówkę przez doświadczenia. Kolejne, szarpiące za zabliźnione rany, otwierające ciało i wydobywające na wierzch absolutnie wszystko. Organy, zgniliznę, piękno; dowolna interpretacja duszy obleczonej w człowieczą skórę, naciągnięta na ostre kości. Mówił wciąż swoim głosem, nastrajając się do sytuacyjnych perypetii, lubiąc zatrzymywać w tle szum niespokojnego lasu i dezorientujące falowanie mrocznego, głębokiego jeziora: oszukiwał, odnosząc się do starych bajań, zwodząc swe ofiary, prędko jednak wynoszone na piedestał. Najczęściej sięgał mu stóp, choć kamienny monument czasami piął się w górę, wznoszony jego własnymi rękami.
Deirdre. Ukuł ją kiedyś, perfekcyjną kochankę, mieniąc się rzeźbiarzem, któremu talentu zazdrościł Pigmalion. Stworzył, snując opowieść o pragnieniach, opowieść wielu aktów i wielu antraktów, gdyż docierali się powoli, pozwalając, by historia miała swój odrębny, niezależny bieg. Poznawał ją subtelnie, by zechciała wtrącić się do jego narracji, uzmysłowić ją kłamstwem, a wreszcie przejąć w mocny, męski uścisk i stanowczo zdominować. Takiego scenariusza nie potrafił przewidzieć, lecz raz kiedyś, gdy była z nim szczera, przekonał się, że miarą jej siły było złoto. Na to pozostał głuchy, wytrącając z dłoni szkiełko, zbliżające Rowle'a do implikacji, jakie uparcie przed sobą ukrywał; dawał jej szansę, bo bardzo się zmienił, odkąd przestał pieprzyć kobiety do nieprzytomności. Tych opowiastek na dobranoc nie opowiadał Deirdre, preferując zabójcze cięcia adrenaliny, tak w krwawych wątkach, snutych na czerwonej pościeli, jak i w trakcie miłosnego aktu, uwznioślonego przez Magnusa przez nadanie mu szczerości. Pieprzenie w jego wykonaniu zawsze kończyło się tragedią, więc mimowolnie pojął Deirdre za żonę, wstępując z nią w nieoficjalny związek przed innymi kapłankami Wenus. Trzymały się ich greckie mity, więc naturalnie próbował ją zabić, trzymając za gardło i odbierając ostatki tchu: na gałęzi jej ciało wyglądałoby pięknie, lecz zanim zdążyła zsinieć, mężczyzna zreflektował się, puszczając ją wolno. Ostatnie pożegnanie zmieniło się w życzenie, bo znowu ujrzał ją, kalką przeniesioną z wilgotnych lasów Cheshire wprost do eleganckiej sali, kurczącej się w rozszerzonych tęczówkach Rowle'a do jednego krzesła i jednej osoby. Zajął miejsca naprzeciw bez słowa, wyjątkowo ważąc to, co miało wydostać się z jego ust. Był o krok od zaciśnięcia palców na jej drobnej dłoni, więc prędko zajął się złożoną w minimalistycznym origami serwetką, gniotąc ją do bólu zwiniętej pięści. Knykcie zbielały, włożył w to dużo siły - i mógł na nią spojrzeć. Nie uśmiechał się, było za wcześnie, zbyt niezręcznie i na raz czuł po prostu zbyt wiele. Zimny prysznic nie działał na niego długo i wciąż przelewała się przez niego fala emocji, komplikując plany spotkania. Powinien okazać skruchę(?) - oczywiście, postąpił źle, lecz znała go na tyle dobrze, by łamać swe obietnice w pełni świadomie - czy dać pokaz szlacheckiej dezaprobaty, uświadomić ją w zawodzie i bólu, gorszym od niemożności zaczerpnięcia oddechu. Zostawiła na nim ślady trwalsze niż sine obrzęki palców, odciśniętych na łabędziej szyi: odtwarzał w pamięci sploty włosów jej warkocza, nadal mógłby bezbłędnie go odtworzyć, od miesięcy pozbawiony możliwości tych czułych pieszczot.
-Zaczynasz od deseru? - palnął, mimo wszystko zadowolony, dobrze, że je. Nie prowokowała oblizując łyżeczkę, niknąc nieco pośród muzyki oraz salw śmiechu, lecz Magnusa nadal coś kuło, coś, co nie pozwalało oderwać mu wzroku od zimnych oczu Deirdre, dobijających nadzieje idioty.
Deirdre. Ukuł ją kiedyś, perfekcyjną kochankę, mieniąc się rzeźbiarzem, któremu talentu zazdrościł Pigmalion. Stworzył, snując opowieść o pragnieniach, opowieść wielu aktów i wielu antraktów, gdyż docierali się powoli, pozwalając, by historia miała swój odrębny, niezależny bieg. Poznawał ją subtelnie, by zechciała wtrącić się do jego narracji, uzmysłowić ją kłamstwem, a wreszcie przejąć w mocny, męski uścisk i stanowczo zdominować. Takiego scenariusza nie potrafił przewidzieć, lecz raz kiedyś, gdy była z nim szczera, przekonał się, że miarą jej siły było złoto. Na to pozostał głuchy, wytrącając z dłoni szkiełko, zbliżające Rowle'a do implikacji, jakie uparcie przed sobą ukrywał; dawał jej szansę, bo bardzo się zmienił, odkąd przestał pieprzyć kobiety do nieprzytomności. Tych opowiastek na dobranoc nie opowiadał Deirdre, preferując zabójcze cięcia adrenaliny, tak w krwawych wątkach, snutych na czerwonej pościeli, jak i w trakcie miłosnego aktu, uwznioślonego przez Magnusa przez nadanie mu szczerości. Pieprzenie w jego wykonaniu zawsze kończyło się tragedią, więc mimowolnie pojął Deirdre za żonę, wstępując z nią w nieoficjalny związek przed innymi kapłankami Wenus. Trzymały się ich greckie mity, więc naturalnie próbował ją zabić, trzymając za gardło i odbierając ostatki tchu: na gałęzi jej ciało wyglądałoby pięknie, lecz zanim zdążyła zsinieć, mężczyzna zreflektował się, puszczając ją wolno. Ostatnie pożegnanie zmieniło się w życzenie, bo znowu ujrzał ją, kalką przeniesioną z wilgotnych lasów Cheshire wprost do eleganckiej sali, kurczącej się w rozszerzonych tęczówkach Rowle'a do jednego krzesła i jednej osoby. Zajął miejsca naprzeciw bez słowa, wyjątkowo ważąc to, co miało wydostać się z jego ust. Był o krok od zaciśnięcia palców na jej drobnej dłoni, więc prędko zajął się złożoną w minimalistycznym origami serwetką, gniotąc ją do bólu zwiniętej pięści. Knykcie zbielały, włożył w to dużo siły - i mógł na nią spojrzeć. Nie uśmiechał się, było za wcześnie, zbyt niezręcznie i na raz czuł po prostu zbyt wiele. Zimny prysznic nie działał na niego długo i wciąż przelewała się przez niego fala emocji, komplikując plany spotkania. Powinien okazać skruchę(?) - oczywiście, postąpił źle, lecz znała go na tyle dobrze, by łamać swe obietnice w pełni świadomie - czy dać pokaz szlacheckiej dezaprobaty, uświadomić ją w zawodzie i bólu, gorszym od niemożności zaczerpnięcia oddechu. Zostawiła na nim ślady trwalsze niż sine obrzęki palców, odciśniętych na łabędziej szyi: odtwarzał w pamięci sploty włosów jej warkocza, nadal mógłby bezbłędnie go odtworzyć, od miesięcy pozbawiony możliwości tych czułych pieszczot.
-Zaczynasz od deseru? - palnął, mimo wszystko zadowolony, dobrze, że je. Nie prowokowała oblizując łyżeczkę, niknąc nieco pośród muzyki oraz salw śmiechu, lecz Magnusa nadal coś kuło, coś, co nie pozwalało oderwać mu wzroku od zimnych oczu Deirdre, dobijających nadzieje idioty.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Urojenia, pęczniejące w głowie Magnusa, na szczęście pozostawały poza zasięgiem Deirdre, pozwalając, by to spotkanie przebiegło - przynajmniej początkowo - w spokojnej atmosferze leniwego, majowego popołudnia. Słońce docierało do loży, intensywniej barwiąc czerwone serwety i bogato haftowane obrusy, mknąc złotawymi refleksami po wiszących na ciemnej boazerii obrazach; urokliwe, ciepłe miejsce, miejsce publiczne, w niczym nie przypominające bagnistych zakamarków Cheshire, w które tak naiwnie pozwoliła się wprowadzić. Miała dobre intencje, miała też nadzieję na rozsądek Magnusa, stawiając dobro sprawy ponad prywatną chęcią skrócenia go o głowę i tym samym pozbycia się frustrującego problemu. Na Salazara, był przecież lordem, poważanym eseistą, dziedzicem konserwatywnego rodu, ojcem i mężem - naprawdę tak łatwo wpadał w sidła szaleństwa, przy zaledwie delikatnym popchnięciu dziwkarską manipulacją? Doceniała swoje umiejętności, potrafiła prowokować i zwodzić, kusić i dostawać to, czego zapragnęła, czasem faktycznie doprowadzając tęskniących za nią klientów do szaleństwa - ale w tym przypadku jasno określała warunki ich nowej znajomości, obdzierając ją z jakiejkolwiek dusznej nostalgii za towarzystwem Miu. Ta umarła jeszcze zanim faktycznie podcięto jej gardło, rosząc krwią łoże prywatnej komnaty, do jakiej już nigdy - prawie - nie zamierzała powrócić. Potrafiła poradzić sobie sama z namolnymi klientami, z mężczyznami, ofiarowującymi jej serce, zaborczymi w swym ckliwym zadurzeniu, z Rowle'm nie mogła jednak postąpić w typowy sposób. Chroniły go nie tylko szlacheckie koneksje, błękitna krew, ale głównie: oddanie sprawie, służba u Czarnego Pana, dosadniej niż wyraźnie karzącego ich ostatnio za brak solidarności i porozumienia. Magnus mógł oddawać się głupiej szarży, naginając hierarchię i porządek, lecz Deirdre nie zamierzała popełniać tak kardynalnych błędów. Stała ponad prywatnymi niesnaskami, niedorzecznościami i pragnieniami, pojawiając się w Liquid Paradise z ostatnią misją nie tyle łagodzącą, co oświecającą - po raz ostatni dając Rowle'owi szansę na zrozumienie swych błędów, podyktowanych niepojętymi procesami myślowymi.
Bardziej wyczuła niż zobaczyła, że w końcu pojawił się przy jej stoliku - cały czas wpatrywała się w dojedzony już do połowy deser; skorupka skarmelizowanego cukru popękała, a słodycz wanilii skutecznie przykrywała żółć, napływającą do jej ust, gdy w końcu podniosła wzrok, napotykając jego brązowozielone, mętne oczy. Odwzajemniła spojrzenie z pełną obojętnością, nie dając po sobie poznać ani irytacji ani niechęci. Ona doskonale potrafiła opanować uczucia, wykazując się skrajnym profesjonalizmem nawet w niezwykle niewygodnej sytuacji. Zignorowała uprzejmości, powitania, gratulacje i dopytanie o zdrowie, już nie mogli wrócić na ścieżkę sympatii, a przynajmniej nie w momencie, w którym Rowle ciągle wydawał się znerwicowany. Uwadze Deirdre nie umknęło drżenie dłoni, miażdżona serwetka, zaciśnięte szczęki, intensywne spojrzenie, przypominające dotyk jego dłoni. Powstrzymała się od wzdrygnięcia, powoli odkładając złoty widelczyk tuż obok talerza. Magnus tracił zmysły, mógł uznać nawet najprostszy gest za prowokację - lub wręcz romantyczne zaproszenie, przekonany, że zwykłe mrugnięcie niesie ze sobą zalotną kokieterię a zaciśnięcie ust jest przypomnieniem dawnych pocałunków.
- To nie zajmie długo - odparła pozbawionym emocji - żadnego gniewu, żadnego chłodu, żadnego zniecierpliwienia, za które mógłby pochwycić, udowadniając istnienie czegoś, co nigdy nie miało prawa się zdarzyć - głosem, przesuwając szklankę z wodą nieco w lewo, serwetkę w prawo, kokilkę z deserem dokładnie na środek talerzyka. Proste gesty, przypominające te, które wykonywała podczas ministerialnego stażu, gdy układała przed sobą dokumenty, wieczne pióra i pieczątki, przygotowując się do przyjęcia napastliwego petenta. Deserową aluzję zbyła jej sensownym odpowiednikiem, tak, kończyła już słodkość - dopiero ostatnio polubiła ten smak, intensywny i drażniący - nie przeciągając spotkania ani sekundę za długo. Skończywszy metodyczny rytuał porządkowania przestrzeni, oparła się wygodniej o zagłówek, ponownie spoglądając na Magnusa. Przez dłuższą chwilę milcząc, dawała mu szansę na przeprosiny, przyznanie się do błędu, wyjaśnienie - lecz, czego mogła się spodziewać, nic takiego nie padło z męskich ust. Zero zawodu, zero zdziwienia - więcej frustracji. - Wydaje mi się, że ostatnim razem nie wyjaśniłam ci pewnych kwestii wystarczająco jasno - jak na twój szalony umysł, nie potrafiący przyswoić podstawowych faktów. Zachowała złośliwości dla siebie, nie zamierzała wdawać się w szczeniackie pyskówki a jedynie wyraźnie zarysować nieprzekraczalne granice. - Nie masz do mnie żadnych praw, niezależnie od tego, co uroiło się w twojej głowie. Nie masz prawa mnie dotykać, kwestionować moich decyzji i uznawać, że ze względu na fakt obsypywania Miu galeonami, masz nade mną jakąkolwiek władzę - mówiła rzeczowo, konkretnie, na tyle cicho, że wyglądało to na normalną, swobodną rozmowę, i na tyle głośno, by żadne ze słów nie umknęło Magnusowi. Stał niżej od niej w hierarchii, dalej od Czarnego Pana, nie zgłębiał tajnik mrocznej magii z taką pasją, jak ona. Wenus nie było istotne, przez komnaty Miu przewinęły się dziesiątki mężczyzn, obiecywała im rozkosz, uległość, dominację, słodycz i dowolne emocje - powinien jasno rozdzielić iluzję od prawdy. Skoro nie potrafił zrobić tego sam, wyłuszczała mu to teraz dosłownie, z merlińską - pozorną - cierpliwością. - Traktuj mnie tak, jak każdego mężczyznę, stojącego bliżej niego - z odpowiednim szacunkiem - doprawdy, czy mogła wyrazić się jaśniej? Czuła niesmak, mówiła o oczywistościach, o czymś, co powinien pojąć samodzielnie - być może straceńczy zapał ostygł a Rowle w końcu pojął jasne zasady, rządzące ich światem. Chciała w to wierzyć, lecz nie spoglądają już na niego z naiwną nadzieją, a nieustępliwością, bacznie obserwując drgnięcie mięśni na jego twarzy. Mogłaby mu współczuć, dławiący się własnymi uczuciami zaślepiony głupiec - ale dla takich nie było miejsca wśród sług Czarnego Pana. Potrzebowali silnych czarodziei, potrafiących nie tylko opanować czarną magię - ale i samych siebie. Magnus musiał to w końcu pojąć - i oczekiwała werbalnego potwierdzenia, przypieczętowania jasnej sytuacji, im czystszej, tym lepiej dla ich obojga i dla sprawy, której oddali życie.
Bardziej wyczuła niż zobaczyła, że w końcu pojawił się przy jej stoliku - cały czas wpatrywała się w dojedzony już do połowy deser; skorupka skarmelizowanego cukru popękała, a słodycz wanilii skutecznie przykrywała żółć, napływającą do jej ust, gdy w końcu podniosła wzrok, napotykając jego brązowozielone, mętne oczy. Odwzajemniła spojrzenie z pełną obojętnością, nie dając po sobie poznać ani irytacji ani niechęci. Ona doskonale potrafiła opanować uczucia, wykazując się skrajnym profesjonalizmem nawet w niezwykle niewygodnej sytuacji. Zignorowała uprzejmości, powitania, gratulacje i dopytanie o zdrowie, już nie mogli wrócić na ścieżkę sympatii, a przynajmniej nie w momencie, w którym Rowle ciągle wydawał się znerwicowany. Uwadze Deirdre nie umknęło drżenie dłoni, miażdżona serwetka, zaciśnięte szczęki, intensywne spojrzenie, przypominające dotyk jego dłoni. Powstrzymała się od wzdrygnięcia, powoli odkładając złoty widelczyk tuż obok talerza. Magnus tracił zmysły, mógł uznać nawet najprostszy gest za prowokację - lub wręcz romantyczne zaproszenie, przekonany, że zwykłe mrugnięcie niesie ze sobą zalotną kokieterię a zaciśnięcie ust jest przypomnieniem dawnych pocałunków.
- To nie zajmie długo - odparła pozbawionym emocji - żadnego gniewu, żadnego chłodu, żadnego zniecierpliwienia, za które mógłby pochwycić, udowadniając istnienie czegoś, co nigdy nie miało prawa się zdarzyć - głosem, przesuwając szklankę z wodą nieco w lewo, serwetkę w prawo, kokilkę z deserem dokładnie na środek talerzyka. Proste gesty, przypominające te, które wykonywała podczas ministerialnego stażu, gdy układała przed sobą dokumenty, wieczne pióra i pieczątki, przygotowując się do przyjęcia napastliwego petenta. Deserową aluzję zbyła jej sensownym odpowiednikiem, tak, kończyła już słodkość - dopiero ostatnio polubiła ten smak, intensywny i drażniący - nie przeciągając spotkania ani sekundę za długo. Skończywszy metodyczny rytuał porządkowania przestrzeni, oparła się wygodniej o zagłówek, ponownie spoglądając na Magnusa. Przez dłuższą chwilę milcząc, dawała mu szansę na przeprosiny, przyznanie się do błędu, wyjaśnienie - lecz, czego mogła się spodziewać, nic takiego nie padło z męskich ust. Zero zawodu, zero zdziwienia - więcej frustracji. - Wydaje mi się, że ostatnim razem nie wyjaśniłam ci pewnych kwestii wystarczająco jasno - jak na twój szalony umysł, nie potrafiący przyswoić podstawowych faktów. Zachowała złośliwości dla siebie, nie zamierzała wdawać się w szczeniackie pyskówki a jedynie wyraźnie zarysować nieprzekraczalne granice. - Nie masz do mnie żadnych praw, niezależnie od tego, co uroiło się w twojej głowie. Nie masz prawa mnie dotykać, kwestionować moich decyzji i uznawać, że ze względu na fakt obsypywania Miu galeonami, masz nade mną jakąkolwiek władzę - mówiła rzeczowo, konkretnie, na tyle cicho, że wyglądało to na normalną, swobodną rozmowę, i na tyle głośno, by żadne ze słów nie umknęło Magnusowi. Stał niżej od niej w hierarchii, dalej od Czarnego Pana, nie zgłębiał tajnik mrocznej magii z taką pasją, jak ona. Wenus nie było istotne, przez komnaty Miu przewinęły się dziesiątki mężczyzn, obiecywała im rozkosz, uległość, dominację, słodycz i dowolne emocje - powinien jasno rozdzielić iluzję od prawdy. Skoro nie potrafił zrobić tego sam, wyłuszczała mu to teraz dosłownie, z merlińską - pozorną - cierpliwością. - Traktuj mnie tak, jak każdego mężczyznę, stojącego bliżej niego - z odpowiednim szacunkiem - doprawdy, czy mogła wyrazić się jaśniej? Czuła niesmak, mówiła o oczywistościach, o czymś, co powinien pojąć samodzielnie - być może straceńczy zapał ostygł a Rowle w końcu pojął jasne zasady, rządzące ich światem. Chciała w to wierzyć, lecz nie spoglądają już na niego z naiwną nadzieją, a nieustępliwością, bacznie obserwując drgnięcie mięśni na jego twarzy. Mogłaby mu współczuć, dławiący się własnymi uczuciami zaślepiony głupiec - ale dla takich nie było miejsca wśród sług Czarnego Pana. Potrzebowali silnych czarodziei, potrafiących nie tylko opanować czarną magię - ale i samych siebie. Magnus musiał to w końcu pojąć - i oczekiwała werbalnego potwierdzenia, przypieczętowania jasnej sytuacji, im czystszej, tym lepiej dla ich obojga i dla sprawy, której oddali życie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Liquid Paradise
Szybka odpowiedź