Kasztanowy park
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kasztanowy park
O tej porze roku kasztanowy park tonie w grubych warstwach śnieżnego puchu, który - ku uciesze nie tylko dzieci - zdaje się idealny do tworzenia aniołków, lepienia trwałych śnieżek i budowania przepięknych bałwanów.
Nieco dalej park wypełniony jest licznymi ścieżkami, które okazują się kręte i dość oblodzone. Z gałęzi wysokich drzew zwisają długie sople, a w grudniowym powietrzu wirują drobne płatki śniegu. Spacer po tym spokojnym parku jest świetną alternatywą dla osób, które poszukują chwilowej ucieczki od zgiełku panującego na głównym placu Doliny Godryka.
Nieco dalej park wypełniony jest licznymi ścieżkami, które okazują się kręte i dość oblodzone. Z gałęzi wysokich drzew zwisają długie sople, a w grudniowym powietrzu wirują drobne płatki śniegu. Spacer po tym spokojnym parku jest świetną alternatywą dla osób, które poszukują chwilowej ucieczki od zgiełku panującego na głównym placu Doliny Godryka.
- grupy:
- grupa I
Frank Carter
Charles Lovegood
Garrett Weasley
grupa II
Febe Valhakis
Clementine Baudelaire
Samuel Skamander
grupa III
Teddy Purcell
Benjamin Wright
Harriett Lovegood
grupa IV
Colin Fawley
Frederick Fox
Luna Spencer-Moon
grupa V
Minnie McGonagall
Hereward Bartius
Bleach Plistone
dla niedowiarków wynik losowania: klik
- opisy bałwanków:
- grupa I
Podstawa bałwana będąca dziełem Franka i brzuch przygotowany przez Garretta wyglądały na zbudowane z wielką starannością, ale pod względem jakości odstawała od nich stworzona przez Charlesa głowa. Chłopiec przecenił swoje umiejętności lepienia w śniegu i, próbując ulepić z niego pyszczek smoka, przyczynił się wyłącznie do tego, że bałwankowa głowa rozpadła mu się w dłoniach.
Bałwan tej grupy składał się ze stabilnej podstawy i solidnego brzucha. Gdyby nie brak głowy, prezentowałby się całkiem dostojnie.
grupa II
Bałwanek przygotowany przez grupę drugą nie wyglądał najlepiej. Samuel miał wielkie trudności z ulepieniem wymiarowej kuli; śnieg topił mu się w dłoniach, a jego kula przypominała bardziej spłaszczone jajo. Dzieła dopełniła Clementine, wpadając w podstawę bałwana i przekrzywiając ją już zupełnie. Jej kula również nie należała do najbardziej udanych. Honor drużyny uratowała Febe, jednak nawet najlepsza głowa nie jest w stanie pomóc, gdy podstawa i brzuch bałwana prezentują się dość... nieciekawie.
Bałwan tej grupy składał się z niewymiarowej podstawy, wybrakowanego, nieco bezkształtnego brzucha i stosunkowo udanej głowy. Cały bałwan był przekrzywiony i wyglądał, jakby miał zaraz się przewrócić.
grupa III
Gorąca atmosfera panująca w grupie trzeciej na szczęście nie roztopiła niewinnego bałwanka. W gruncie rzeczy, prezentował się on całkiem nieźle. Co prawda podstawa ulepiona przez Benjamina mogłaby bardziej przypominać kulę niż elipsę, ale towarzyszące mu panie spisały się na medal. Głowa bałwanka będąca dziełem Teddy prezentowała się bowiem idealnie. Brzuch wykonany przez Harriett miejscami też był nieco koślawy, ale cała konstrukcja po złożeniu wydawała się dość stabilna.
Bałwan tej grupy składał się z przepięknej głowy, solidnego, choć nieco przekrzywionego brzucha i spłaszczonej podstawy, która pomimo swojego wyglądu okazała się wystarczająco wytrzymała.
grupa IV
JednorękibandytaColin okazał się zaskakująco dobry w lepieniu bałwanów; jak widać, wcale nie potrzeba do tej zabawy wszystkich kończyn. Luna spisała się trochę gorzej. Jej kula wydawała się dość wytrzymała, ale daleko było jej do idealnego kształtu. Dzieło Freda prezentowało się podobnie - nie grzeszyło nadmierną urodą, ale gwarantowało wystarczającą stabilność, żeby bałwan nie rozpadł im się na oczach.
Bałwan tej grupy wyglądał bardzo solidnie, choć był przy tym nieco koślawy i raczej nieforemny.
grupa V
Bałwanek grupy piątej miałby spore szanse na zostanie faworytem, gdyby nie fakt, że podstawa nieporęcznie lepiona przez Herewarda okazała się wyjątkowo słaba. Rozpadła się całkowicie w momencie, gdy Minnie i Bleach ułożyły na nich swoje kule. Na szczęście ich dzieła były wystarczająco solidne, aby wytrzymać ten upadek. Głowa stworzona przez Minnie przypominała wyjętą prosto z foremki, a brzuch ulepiony przez Bleach wcale nie prezentował się gorzej.
Bałwan tej grupy składał się z przepięknej głowy i solidnego brzucha, przez brak podstawy był jednak niewielki i wyglądał jak bałwankowe dziecko.
- opis zadań:
- wynik losowania
grupa I
Wybrano wam dość niefortunne miejsce na stanowisko do lepienia bałwanka: tuż nad waszymi głowami rozrastały się gałęzie wielkiego, starego kasztanowca o wyjątkowo grubych konarach; jak nietrudno się domyślić, na gałęziach zebrały się olbrzymie warstwy śnieżnego puchu. Prawa fizyki, które obowiązują także w świecie magii, sprawiły, że po silniejszym podmuchu wiatru cały ten kożuszek śniegu w ekspresowym tempie spadł na ziemię. Jedno z was, Garretta, spotkało niezwykłe nieszczęście - większość śniegu spadło właśnie na niego, z impetem przewracając go na ziemię i od stóp do głów zakrywając zaspą. Bałwanek także nie uszedł bez szwanku. Spadający śnieg popchnął najwyżej ułożoną z kul, przez co ta odpadła od śniegowego tułowia i zaczęła turlać się w kierunku grupy drugiej. Wyglądało na to, że była w tamtą stronę zwodzona magią. Czyżby przeciwnicy postanowili sabotować waszego bałwanka?
| Musicie uratować zakopaną osobę i złożyć bałwana w całość.
grupa II
Zrobiliście sobie akurat krótką przerwę na złapanie oddechu i przyjrzenie się swojemu bałwankowemu dziełu, kiedy to nagle... zaczęło się topić. Ni stąd, ni zowąd, kompletnie bez przyczyny - przecież wcale nie było za ciepło, słońce też już dawno skryło się za horyzontem, a wy nawet nie dmuchaliście i nie chuchaliście na swojego śniegowego ludka. Kule, które lepiliście z takim zaangażowaniem, już wkrótce miały zmienić się na waszych oczach w bezkształtną, roztopioną breję, tym samym marnując całą wytężoną pracę.
| Musicie uratować bałwana przed zostaniem kałużą.
grupa III
Wasz bałwanek (wbrew wszystkiemu) wcale nie wyglądał najgorzej i mogliście czuć się dumni ze swojego dzieła. Nie było jednak zbyt wiele czasu na radość; wkrótce ze śniegu zaczęły wyrastać wielkie, ostre sople, które mogłyby zranić kogoś nieuważnego. Na szczęście udało wam się odskoczyć w porę w czas i pozostaliście bez żadnego uszczerbku na zdrowiu. Ale co z tego, skoro straciliście przy tym dostęp do swojego bałwana; wyrastające sople stawały się coraz grubsze, coraz dłuższe, coraz ostrzejsze, aż w końcu zaczęły przypominać lodową klatkę, w której zamknięto śniegowego ludka.
| Musicie znaleźć sposób, żeby dostać się do waszego bałwana.
grupa IV
Udało się! Przebrnęliście przez ciężki etap toczenia śniegowych kul i nawet daliście radę upodobnić swoje dzieło do wytworu bałwankokształtnego. Jednak wam również, tak samo jak pozostałym grupom, nie było dane cieszyć się zbyt długo spokojem. Gdy na chwilę odwróciliście wzrok od waszego bałwana, ten zaczął... lewitować. Najpewniej nie zauważyliście tego, że uniósł się na cal, kolejne dwa też umknęły waszej uwadze, ale w końcu bałwanek wzniósł się na wysokość metra i zaczął lecieć coraz wyżej, coraz szybciej, co już z pewnością rzuciło wam się w oczy. Jak tak dalej pójdzie, zaraz zgubi się wśród chmur i doleci do samego nieba!
| Musicie sprowadzić bałwanka na ziemię.
grupa V
To wszystko stało się nagle - w jednej chwili zaznawaliście chwili odpoczynku, spoglądając na swojego bałwanka, a w drugiej ten dosłownie zniknął na waszych oczach. Rozpłynął się! Rozglądaliście się za nim może z zaskoczeniem, może z niepokojem, ale nigdzie nie mogliście go dostrzec. Wtedy zmaterializował się na nowo w odległości kilkunastu metrów, ale zanim nawet mogliście ruszyć w jego stronę, zniknął z charakterystycznym pyknięciem towarzyszącym zazwyczaj teleportacji. I pojawił się w kompletnie innym miejscu - tym razem też tylko na parę sekund, pyk, i znów go nie było. Gdyby na miejscu znajdował się uzdrowiciel, na pewno zdiagnozowałby u waszego bałwanka czkawkę teleportacyjną.
| Musicie złapać i unieruchomić bałwanka.
- wynik losowania ozdób:
- wynik losowania
grupa I - pielucha, wczorajszy Prorok Codzienny, martwa ryba i worek pełen guzików
grupa II - elegancka, czerwona sukienka, para butów na wysokim obcasie, blond peruka i karminowa szminka
grupa III - dwadzieścia zasuszonych róż, monokl i butelka szampana
grupa IV - dwie miotły, marchewka, słoik pełen guzików, elegancki kapelusz i fajka
grupa V - dwie miotły, marchewka, słoik pełen guzików, elegancki kapelusz i fajka
Nie obchodził go chaos wokół. Nie obchodziła go dekapitacja bałwanków, przemówienia wstawionego jury, brokat sypiący się w powietrzu, okrzyki Teddy, lodowe kule, śnieg i cały ten podekscytowany, sylwestrowy czar, dziejący się dookoła i nadający całemu obrazkowi rys wnętrza zabawkowej kuli śnieżnej, potrząsanej przez wyjątkowo rozkapryszonego dzieciaka. I choć wokół walił się świat - także i dosłownie - to Benjamin poczuł się tak, jakby z całego rozpędu swych umięśnionych nóg zderzył się ze ścianą. Kumulacja energii, szok, połamane kości, niedowierzanie i faktura murku, odbita na spłaszczonej twarzy. W tej chwili oddałby wiele za to, by być jak ten bałwanek, by ktoś pozbawił go głowy i zdolności do racjonalnego myślenia. Zatrzymał się tak, jak stał, w pół kroku, wpatrzony w Lovegood z miną wyrażającą - niestety - bardzo wiele. W pierwszej chwili zdezorientowanie, później rosnący ból aż w końcu coś złamało zbolały grymas i Wright...po prostu się roześmiał.
To nie było możliwe. Może kiedyś, może za szczeniackich lat, ale nie t e r a z, gdy praktycznie mieszkali razem, widywali się codziennie, planowali wspólne wakacje i byli odpowiedzialni za tego samego zwierzaka, teraz cierpiącego pewnie salonowe męki. Wierzył w Percivala. Oddałby za niego wszystko; przekreślił przecież wątpliwą przeszłość i pozwolił im odbudować relację od nowa, ponownie wystawiając tą miękką, ciepłą część swej duszy na ewentualne ciosy, które przecież nie nadeszły. Nie mogły nadejść. Hatsy po raz kolejny zatruwała mu życie, tym razem próbując uderzyć w najczulszy punkt.
- Dobra próba, Lovegood. Wręcz doskonała - odparł siląc się na wyluzowany ton, nonszalancko sięgając do kieszeni kurtki. Wydawał się być rozbawiony, ale zdradzały go dłonie, drżące przy odpalaniu mugolskiego papierosa. - Powiedziałby mi - dodał z całą mocą, na jaką było go stać, chcąc przekonać samego siebie. - Więc przestań wpierdalać się w moje życie, nie zniszczysz go ponownie - zakończył, zaciągając się mocno. Dla uspokojenia. Najchętniej znów podszedłby do Hatsy, tym razem zdzierając z jej ramion etolę. Jak wielką naiwnością się wykazał, chcąc sprawić jej prezent? Och, był głupi, mając nadzieję na zamknięcie przeszłości. Ta powracała, próbując namieszać mu w głowie. Mógł oszaleć albo rozpłakać się z poczucia ponownej zdrady, ale postanowił zaufać Percivalowi. Do końca, choć wiedział, że ich kolejne spotkanie będzie tym przełomowym...bo Nott z pewnością wyśmieje rewelacje Harriett. A potem znów pocałuje go tak, jak kiedyś i zacznie nudny monolog o pracy, która magicznym trafem z każdą chwilą takiej opowieści stawała się dla Benjamina coraz bardziej fascynująca.
Jeszcze przez chwilę stał przed Harriett, mierząc ją lodowatym wzrokiem - próbując umniejszyć wagę jej słów, które za nic nie dały się jednak wyrzucić z głowy, odbijając się po niej kolczastym echem - po czym po prostu wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie, znikając za jedną z wyższych zasp. Jeszcze przed chwilą miał ochotę znaleźć Garretta i Fredericka a potem upić się z nimi w sztos, ale po rewelacji...a raczej po rewelacyjnym kłamstwie Hattie, potrzebował chwili dla siebie, by wyrzucić z serca to toksyczne ziarno, zasiane tam przez półwilę.
bendżi out, ale na wyścig wróci!
To nie było możliwe. Może kiedyś, może za szczeniackich lat, ale nie t e r a z, gdy praktycznie mieszkali razem, widywali się codziennie, planowali wspólne wakacje i byli odpowiedzialni za tego samego zwierzaka, teraz cierpiącego pewnie salonowe męki. Wierzył w Percivala. Oddałby za niego wszystko; przekreślił przecież wątpliwą przeszłość i pozwolił im odbudować relację od nowa, ponownie wystawiając tą miękką, ciepłą część swej duszy na ewentualne ciosy, które przecież nie nadeszły. Nie mogły nadejść. Hatsy po raz kolejny zatruwała mu życie, tym razem próbując uderzyć w najczulszy punkt.
- Dobra próba, Lovegood. Wręcz doskonała - odparł siląc się na wyluzowany ton, nonszalancko sięgając do kieszeni kurtki. Wydawał się być rozbawiony, ale zdradzały go dłonie, drżące przy odpalaniu mugolskiego papierosa. - Powiedziałby mi - dodał z całą mocą, na jaką było go stać, chcąc przekonać samego siebie. - Więc przestań wpierdalać się w moje życie, nie zniszczysz go ponownie - zakończył, zaciągając się mocno. Dla uspokojenia. Najchętniej znów podszedłby do Hatsy, tym razem zdzierając z jej ramion etolę. Jak wielką naiwnością się wykazał, chcąc sprawić jej prezent? Och, był głupi, mając nadzieję na zamknięcie przeszłości. Ta powracała, próbując namieszać mu w głowie. Mógł oszaleć albo rozpłakać się z poczucia ponownej zdrady, ale postanowił zaufać Percivalowi. Do końca, choć wiedział, że ich kolejne spotkanie będzie tym przełomowym...bo Nott z pewnością wyśmieje rewelacje Harriett. A potem znów pocałuje go tak, jak kiedyś i zacznie nudny monolog o pracy, która magicznym trafem z każdą chwilą takiej opowieści stawała się dla Benjamina coraz bardziej fascynująca.
Jeszcze przez chwilę stał przed Harriett, mierząc ją lodowatym wzrokiem - próbując umniejszyć wagę jej słów, które za nic nie dały się jednak wyrzucić z głowy, odbijając się po niej kolczastym echem - po czym po prostu wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie, znikając za jedną z wyższych zasp. Jeszcze przed chwilą miał ochotę znaleźć Garretta i Fredericka a potem upić się z nimi w sztos, ale po rewelacji...a raczej po rewelacyjnym kłamstwie Hattie, potrzebował chwili dla siebie, by wyrzucić z serca to toksyczne ziarno, zasiane tam przez półwilę.
bendżi out, ale na wyścig wróci!
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Merlinie, to totalnie żałosne - przewracam oczami na ten cały żart którym okazuje się jury. Po pierwsze, nasz bałwan jest absolutnie wspaniały i jestem pewna, że Lordowi Rosierowi zrobiło się bardzo smutno na podobne insynuacje, że niby jest podobny do jakiegokolwiek członka rodziny tego pijusa. A po drugie - jak mogli go tak bezkarnie pozbawić pięknej głowy?! Powinni za to co najmniej zawisnąć!
Dobrze, że przynajmniej został nam szampan. Może uda mi się znaleźć i tę drugą butelkę? Chyba poturlała się tutaj niedaleko.
No i, to pewne. Samuel już do końca życia będzie nazywany przeze mnie najlepszym bałwanem. Ma na to dowód w postaci orderu!
Zajęta szukaniem darmowego alkoholu nie zwróciłam uwagi na dramatyczną wymianę zdań, zobaczyłam dopiero oddalające się plecy Wrighta? - Ben? - spore zdziwienie malowało się na mojej twarzy kiedy spojrzałam na Harriett - Wszystko w porządku? - nawet nie zdążyłam się zastanowić nad pytaniem, tylko potrząsnęłam głową, to zbyt wścibskie - Nie musisz odpowiadać, tylko… Ben to dobry chłopak, wiesz o tym, prawda? - naprawdę jest. Chociaż nazywanie go chłopakiem może nie jest najlepiej dobranym określeniem. Dobry olbrzym bardziej pasuje - Domyślam się, że rozstaliście się w jakiś wybitnie nieprzyjemnych okolicznościach, ale on się naprawdę stara. Ułożyć wszystko - po nagłym zakończeniu kariery, zerwanych zaręczynach, to musiało być trudne - Ty też wydajesz się być w porządku. I mówiłam całkiem szczerze, jesteś totalnie zaproszona na nasz ślub - wychodzę za mąż!! Nie świętowałam tego od pięciu minut, zdecydowanie za długo! - Mam nadzieję, że uda wam się ułożyć… Albo nie, jeśli nie chcecie - bo potrafię zrozumieć, że z niektórymi ludźmi po prostu nie chce się układać spraw. Lepiej ich po prostu nigdy więcej nie widzieć, odciąć od swojego życia. Potrafię też zrozumieć, że nawet kiedy dwójka ludzi jest w porządku, w parze, dla samych siebie, staje się toksyczna. Może tak jest i w ich przypadku?
Nie wiem.
- Szczęśliwego nowego roku! - macham jeszcze do Lovegood, wracając do Franka. Po drodze składam jeszcze siarczysty pocałunek na policzku Lisa, do pełni szczęścia rzeczywiście brakowało mi jedynie brokatu. Skąd wiedział?!
Ten wieczór zdecydowanie wymaga jeszcze większych jego ilości.
- Co powiesz na ślub… pierwszego stycznia? - pytam, układając się wygodnie przy Carterze - Łatwo zapamiętać! Oszczędzi nam to corocznej kłótni o to, że znowu zapomniałam datę. Co prawda znacznie lepszy byłby pierwszy stycznia tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt pięć, prościej policzyć ile lat jesteśmy po ślubie - nie mogę być aż tak słodka bo jeszcze ktoś uzna, że mnie podmienili! - Ale mała matematyka jeszcze nikomu nie zaszkodziła - w tym momencie podoba mi się absolutnie wszystko.
W ogóle, nie wiem czy słyszeliście, ale…
Wychodzę za mąż!
Dobrze, że przynajmniej został nam szampan. Może uda mi się znaleźć i tę drugą butelkę? Chyba poturlała się tutaj niedaleko.
No i, to pewne. Samuel już do końca życia będzie nazywany przeze mnie najlepszym bałwanem. Ma na to dowód w postaci orderu!
Zajęta szukaniem darmowego alkoholu nie zwróciłam uwagi na dramatyczną wymianę zdań, zobaczyłam dopiero oddalające się plecy Wrighta? - Ben? - spore zdziwienie malowało się na mojej twarzy kiedy spojrzałam na Harriett - Wszystko w porządku? - nawet nie zdążyłam się zastanowić nad pytaniem, tylko potrząsnęłam głową, to zbyt wścibskie - Nie musisz odpowiadać, tylko… Ben to dobry chłopak, wiesz o tym, prawda? - naprawdę jest. Chociaż nazywanie go chłopakiem może nie jest najlepiej dobranym określeniem. Dobry olbrzym bardziej pasuje - Domyślam się, że rozstaliście się w jakiś wybitnie nieprzyjemnych okolicznościach, ale on się naprawdę stara. Ułożyć wszystko - po nagłym zakończeniu kariery, zerwanych zaręczynach, to musiało być trudne - Ty też wydajesz się być w porządku. I mówiłam całkiem szczerze, jesteś totalnie zaproszona na nasz ślub - wychodzę za mąż!! Nie świętowałam tego od pięciu minut, zdecydowanie za długo! - Mam nadzieję, że uda wam się ułożyć… Albo nie, jeśli nie chcecie - bo potrafię zrozumieć, że z niektórymi ludźmi po prostu nie chce się układać spraw. Lepiej ich po prostu nigdy więcej nie widzieć, odciąć od swojego życia. Potrafię też zrozumieć, że nawet kiedy dwójka ludzi jest w porządku, w parze, dla samych siebie, staje się toksyczna. Może tak jest i w ich przypadku?
Nie wiem.
- Szczęśliwego nowego roku! - macham jeszcze do Lovegood, wracając do Franka. Po drodze składam jeszcze siarczysty pocałunek na policzku Lisa, do pełni szczęścia rzeczywiście brakowało mi jedynie brokatu. Skąd wiedział?!
Ten wieczór zdecydowanie wymaga jeszcze większych jego ilości.
- Co powiesz na ślub… pierwszego stycznia? - pytam, układając się wygodnie przy Carterze - Łatwo zapamiętać! Oszczędzi nam to corocznej kłótni o to, że znowu zapomniałam datę. Co prawda znacznie lepszy byłby pierwszy stycznia tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt pięć, prościej policzyć ile lat jesteśmy po ślubie - nie mogę być aż tak słodka bo jeszcze ktoś uzna, że mnie podmienili! - Ale mała matematyka jeszcze nikomu nie zaszkodziła - w tym momencie podoba mi się absolutnie wszystko.
W ogóle, nie wiem czy słyszeliście, ale…
Wychodzę za mąż!
Gość
Gość
Tak więc Luna leżała na śniegu przygnieciona bałwanem, który właśnie był dekorowany przez Fawleya i Foxa. Sama niestety nie mogła pomóc niczym więcej niż słowną radą. Mężczyźni poradzili sobie jednak z dekoracją, dorabiając bałwanowi brodę, twarz i inne elementy, podczas gdy ona udawała jego nieszczęsną ofiarę rozpaczliwie próbującą obronić się sfatygowaną miotłą.
- Całkiem nieźle! - pochwaliła ich starania. - Wygląda naprawdę groźnie, gdybym nie wiedziała że to tylko kupa śniegu to prawie mogłabym się go wystraszyć - parsknęła zduszonym śmiechem.
Później jednak nadszedł czas oględzin przez jury, które przechadzało się pomiędzy bałwankami wszystkich grup i komentowało ich dekoracje. O ile Luna mogła dostrzec coś z poziomu podłoża, właściwie wszystkie bałwanki były w jakiś sposób uszkodzone i nawet wykonane dekoracje nie były w stanie nadać im właściwego wyglądu. Jednak niektóre komentarze naprawdę ją bawiły, więc w zasadzie nawet nie zauważyła, kiedy część oględzin dobiegła końca. Nigdy nie dowiedziała się jednak, kto zwyciężył; na placyku rozpętało się niemałe zamieszanie, kiedy jeden z urzędników zatoczył się i wpadł na kogoś, a dalej wydarzenia potoczyły się błyskawicznie; wywracający się ludzie i bałwany, fruwające kosze ze słodyczami i odgłosy narastającego zamieszania. Luna poruszyła się pod bałwanem, próbując jakoś się wyswobodzić i wstać; w końcu teraz i tak jego wygląd i forma przestały być istotne. Ale zanim to zrobiła, ktoś na niego wpadł, zrzucając jego głowę prosto na głowę Luny, która na moment straciła dech, kiedy zimny śnieg wylądował na jej twarzy, przysłaniając obraz i poważnie utrudniając oddychanie. Chwilę trwało, zanim dziewczynie udało się go zrzucić i wypluć z ust parę witek jeszcze kilka minut temu tworzących bujną brodę i wąsy, ale gdy to zrobiła, wokół nich wszystkich nadal panował chaos.
Nie pozostało jej nic innego jak ponowić próbę wstania, co łatwe nie było, biorąc pod uwagę sporą kupę śniegu przygniatającą połowę jej zziębniętego i powoli drętwiejącego ciała. Ale w końcu udało jej się wydostać, więc otrzepała ubranie ze śniegu i osuszyła je zaklęciem, po czym otuliła się darowanym wcześniej kocem i opuściła park.
| zt.
- Całkiem nieźle! - pochwaliła ich starania. - Wygląda naprawdę groźnie, gdybym nie wiedziała że to tylko kupa śniegu to prawie mogłabym się go wystraszyć - parsknęła zduszonym śmiechem.
Później jednak nadszedł czas oględzin przez jury, które przechadzało się pomiędzy bałwankami wszystkich grup i komentowało ich dekoracje. O ile Luna mogła dostrzec coś z poziomu podłoża, właściwie wszystkie bałwanki były w jakiś sposób uszkodzone i nawet wykonane dekoracje nie były w stanie nadać im właściwego wyglądu. Jednak niektóre komentarze naprawdę ją bawiły, więc w zasadzie nawet nie zauważyła, kiedy część oględzin dobiegła końca. Nigdy nie dowiedziała się jednak, kto zwyciężył; na placyku rozpętało się niemałe zamieszanie, kiedy jeden z urzędników zatoczył się i wpadł na kogoś, a dalej wydarzenia potoczyły się błyskawicznie; wywracający się ludzie i bałwany, fruwające kosze ze słodyczami i odgłosy narastającego zamieszania. Luna poruszyła się pod bałwanem, próbując jakoś się wyswobodzić i wstać; w końcu teraz i tak jego wygląd i forma przestały być istotne. Ale zanim to zrobiła, ktoś na niego wpadł, zrzucając jego głowę prosto na głowę Luny, która na moment straciła dech, kiedy zimny śnieg wylądował na jej twarzy, przysłaniając obraz i poważnie utrudniając oddychanie. Chwilę trwało, zanim dziewczynie udało się go zrzucić i wypluć z ust parę witek jeszcze kilka minut temu tworzących bujną brodę i wąsy, ale gdy to zrobiła, wokół nich wszystkich nadal panował chaos.
Nie pozostało jej nic innego jak ponowić próbę wstania, co łatwe nie było, biorąc pod uwagę sporą kupę śniegu przygniatającą połowę jej zziębniętego i powoli drętwiejącego ciała. Ale w końcu udało jej się wydostać, więc otrzepała ubranie ze śniegu i osuszyła je zaklęciem, po czym otuliła się darowanym wcześniej kocem i opuściła park.
| zt.
Ostatnio zmieniony przez Luna Spencer-Moon dnia 04.07.16 23:55, w całości zmieniany 1 raz
udawajmy, że wcale nie ominęłam trzech kolejek, bo wstyd i hańba.
Krzyki Teddy, okręcany mu wokół szyi szalik, ciepły materiał czapki, pojawiającej się skądś na jego głowie, szalony występ sędziów, sypiący się brokat, poklepywanie po ramieniu i słowa, słowa, słowa – wszystko to zlało mu się w jeden kolorowy, dziwnie abstrakcyjny ciąg obrazów oraz dźwięków, budzący emocje kompletnie nieadekwatne do tych, które powinny towarzyszyć zwyczajnemu konkursowi na najpiękniejszego bałwana. Którym gdzieś po drodze został Samuel? Order ze wstążką zatrzepotał mgliście na wietrze, Frank chyba się roześmiał – chyba, bo jedynym, na czym aktualnie potrafił skupić wzrok, była Teddy; cała reszta gdzieś się zamazywała, pozostając poza zasięgiem głównej ogniskowej. Uśmiechnął się, gdy wróciła, jeszcze trochę oszołomiony i nie do końca pewny, co przed chwilą się wydarzyło, zadowolony, że kąciki ust znów go słuchały, i w ogóle że mógł się już w miarę normalnie poruszać, ogrzany zarówno ciepłym kocem, jak i czymś, co paliło go od środka.
Zarzucił jej gruby materiał na ramiona, tak, że tkanina okrywała ich oboje. Pierwszy stycznia? Jak to pierwszy stycznia? Dokonał w głowie niezbędnych obliczeń, przymrożone jeszcze trybiki obróciły się z wesołym zawodzeniem (czy zawodzenie mogło być wesołe?) i wyszło mu, że to jutro. Za kilka godzin. Za chwilę. A on nie miał obrączek! Skąd on weźmie jubilera w nowy rok? Czy jakiś będzie otwarty? – Może być pierwszy stycznia – przytaknął, jakoś wcale nie myśląc o tym, że ustala datę ślubu. Ślubu. Bo się oświadczył. Przed momentem. – Chodź, nie będziemy siedzieć na śniegu – powiedział, podnosząc w górę siebie i Teddy, bo nawet ciepłe koce nie mogły ich uchronić przed mokrymi zaspami, a on musiał dbać o swoją przyszłą żonę. Poza tym, gdzieś między wierszami przewinęła się ognista, która wydawała się znacznie milszą alternatywą niż lodowy piknik w otoczeniu obrazu nędzy i rozpaczy, jaki przypominało bałwankowe pobojowisko. Spojrzał odruchowo w stronę dzieła jego drużyny, zauważając, że kula, o którą tak bohatersko walczył, została zupełnie rozgromiona przez lewitujący koszyk ze słodyczami – ale już nie mógłby troszczyć się o to mniej. Żałował trochę, że nie pomógł Garrettowi i Charliemu w ostatnim etapie – będzie musiał przeprosić ich za to później – ale teraz tylko pomachał wesoło w ich kierunku, upewniając się (tak na wszelki wypadek!), że żaden z nich nie tkwi po uszy (albo buty) w śniegowej zaspie.
A potem przyciągnął do siebie bliżej przyszłą panią Carter, jakby chciał się upewnić, że nigdzie nagle nie zniknie. Co wcale nie było przesadą ani dmuchaniem na zimne, w powietrzu podobno wciąż lewitował podstępny wirus teleportacyjnej czkawki!
Krzyki Teddy, okręcany mu wokół szyi szalik, ciepły materiał czapki, pojawiającej się skądś na jego głowie, szalony występ sędziów, sypiący się brokat, poklepywanie po ramieniu i słowa, słowa, słowa – wszystko to zlało mu się w jeden kolorowy, dziwnie abstrakcyjny ciąg obrazów oraz dźwięków, budzący emocje kompletnie nieadekwatne do tych, które powinny towarzyszyć zwyczajnemu konkursowi na najpiękniejszego bałwana. Którym gdzieś po drodze został Samuel? Order ze wstążką zatrzepotał mgliście na wietrze, Frank chyba się roześmiał – chyba, bo jedynym, na czym aktualnie potrafił skupić wzrok, była Teddy; cała reszta gdzieś się zamazywała, pozostając poza zasięgiem głównej ogniskowej. Uśmiechnął się, gdy wróciła, jeszcze trochę oszołomiony i nie do końca pewny, co przed chwilą się wydarzyło, zadowolony, że kąciki ust znów go słuchały, i w ogóle że mógł się już w miarę normalnie poruszać, ogrzany zarówno ciepłym kocem, jak i czymś, co paliło go od środka.
Zarzucił jej gruby materiał na ramiona, tak, że tkanina okrywała ich oboje. Pierwszy stycznia? Jak to pierwszy stycznia? Dokonał w głowie niezbędnych obliczeń, przymrożone jeszcze trybiki obróciły się z wesołym zawodzeniem (czy zawodzenie mogło być wesołe?) i wyszło mu, że to jutro. Za kilka godzin. Za chwilę. A on nie miał obrączek! Skąd on weźmie jubilera w nowy rok? Czy jakiś będzie otwarty? – Może być pierwszy stycznia – przytaknął, jakoś wcale nie myśląc o tym, że ustala datę ślubu. Ślubu. Bo się oświadczył. Przed momentem. – Chodź, nie będziemy siedzieć na śniegu – powiedział, podnosząc w górę siebie i Teddy, bo nawet ciepłe koce nie mogły ich uchronić przed mokrymi zaspami, a on musiał dbać o swoją przyszłą żonę. Poza tym, gdzieś między wierszami przewinęła się ognista, która wydawała się znacznie milszą alternatywą niż lodowy piknik w otoczeniu obrazu nędzy i rozpaczy, jaki przypominało bałwankowe pobojowisko. Spojrzał odruchowo w stronę dzieła jego drużyny, zauważając, że kula, o którą tak bohatersko walczył, została zupełnie rozgromiona przez lewitujący koszyk ze słodyczami – ale już nie mógłby troszczyć się o to mniej. Żałował trochę, że nie pomógł Garrettowi i Charliemu w ostatnim etapie – będzie musiał przeprosić ich za to później – ale teraz tylko pomachał wesoło w ich kierunku, upewniając się (tak na wszelki wypadek!), że żaden z nich nie tkwi po uszy (albo buty) w śniegowej zaspie.
A potem przyciągnął do siebie bliżej przyszłą panią Carter, jakby chciał się upewnić, że nigdzie nagle nie zniknie. Co wcale nie było przesadą ani dmuchaniem na zimne, w powietrzu podobno wciąż lewitował podstępny wirus teleportacyjnej czkawki!
you better keep the wolf back from the door
he wanders ever closer every night
and how he waits, baying for blood
I promised you everything would be fine
and how he waits, baying for blood
I promised you everything would be fine
Frank Cresswell
Zawód : właściciel dziurawego kotła, naukowiec
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
a lot of hope in one man tent
there's no room for innocence
take me home before the storm
velvet moths will keep us warm
there's no room for innocence
take me home before the storm
velvet moths will keep us warm
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Marszczę brwi z niezadowolenia, widząc tak bezczelne potraktowanie nie tylko bałwanków, ale i nas. Mnie w szczególności; dziergając króliczka musiałam zdjąć rękawiczki i moje palce szybko zsiniały z zimna, nawet teraz ich prawie nie czuję, z ledwością mogę wyprostować dłoń, podczas gdy wszystkie wysiłki poszły na marne i wałęsają się gdzieś razem z nieistniejącymi już bałwankami. Jestem cholernie ciekawa, dlaczego tak łatwo pozwoliły się zmasakrować, skoro jeszcze przed chwilą pięknie znikały i pojawiały się, lewitowały, teleportowały... Ugh, chyba nienawidzę lepienia bałwanów. Na pewno zaś nie lubię tych, które po ulepieniu są niesforne i... zniszczone przez grupę, która miała je ocenić. I przyznać nagrodę. Naturalnie należała się ona mi, Minnie i temu rudemu, ale to mój wkład przeważył przecież o sukcesie. Douglas Jones ze śniegu jest zdecydowanie bardziej urzekający od prawdziwego. U tamtego bowiem czar pryska w momencie, kiedy tylko otworzy te swoje pięknie wykrojone usta. Bałwanek jednak stał się wspomnieniem, a ja parskam z irytacją, niczym wściekły byk i mierzę komisję wrogim spojrzeniem. Pufam i prycham, ale oni nie zwracają uwagi - czyżby sądzili, że ludzie przyszli tutaj poi dobrą zabawę? Korci mnie, żeby szarpać się z nimi o zasłużoną nagrodę, ale czyhający w pobliżu gdzieś dwumetrowy potwór stanowczo odwodzi mnie od zamiaru awanturowania się. Wzdycham ciężko jeszcze raz, szczelnie owijam się kocem i mruczę do Minnie coś w stylu "dowidzenia" albo "mamnadziejężewięcejsięniespotkamy" - zależy, co chce ode mnie usłyszeć i kieruję się z powrotem do bufetu, bo tam jest zdecydowanie najcieplej. Wezmę kilka babeczek do kieszeni, a podczas wyścigu na łyżwach, będę je rzucać za siebie, tworząc moim przeciwnikom przeszkody. Zdaje się, że ślizgać się po lodzie jest trudno, co to się stanie, jeśli do łyżwy przeczepi się kawałek ciastka?
|Blicz out
|Blicz out
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
- Bo widzisz, uważam, że w naszym przypadku długie zaręczyny totalnie nie mają sensu - to, że spędzę z Frankiem resztę życia jest dla mnie jasne od dobrych kilkunastu miesięcy. Prawdą jest, że sukienkę którą włożę na ceremonię kupiłam dużo, dużo wcześniej, kiedy spotykaliśmy się za pierwszym razem. To było jak huragan, dałam się porwać całkowicie i zobaczywszy ją na wystawie nie zastanawiałam się ani chwili. Pasowała idealnie. Rozstaliśmy się może tydzień później, ale nigdy jej nie wyrzuciłam.
Ani nie zabrałam ze sobą do Francji.
Może kupując sukienkę podświadomie już wiedziałam - ale pełna realizacja przyszła gdzieś w połowie (jeszcze) zeszłego roku. Przy śniadaniu. Oficjalnie nie mieszkałam jeszcze nad Dziurawym Kotłem, ale mieszkanie babci praktycznie stało puste, moje rzeczy zaburzały porządek Frankowego życia. Czekając na, jestem prawie pewna, jajecznicę, powiesiłam pierwszy kwiatek na ścianie. I pomyślałam, że o dziwo, pasuje idealnie. Taki jaki jest. Do tej konkretnej kuchni. Jak ja.
Pasuję do niego. Ja, konkretnie. Ze swoim całym roztrzepaniem, gadulstwem, nadmierną emocjonalnością i brakiem stałego zatrudnienia. To był też moment w którym wreszcie znalazłam samą siebie, bo gdzieś między naszym durnym rozstaniem a ponownym spotkaniem to kilka lat później, kompletnie się zagubiłam. Ba! Przez pierwsze kilka tygodni wspólnej pracy niewiele mówiłam. Podobnie jak Frank. Było naprawdę bardzo cicho. Milczeliśmy obok siebie, pracując albo pijąc piwo, wędrowaliśmy wzrokiem po ścianach, unikając pytań. I chociaż było cholernie niezręcznie, wystarczyło żeby ruszyć do przodu. Kilka miesięcy później, wieszając na ścianie tego kwiatka, mogłam z pełną świadomością stwierdzić, że doskonale wiem kim jestem i czego dalej chcę od życia. Przynajmniej w fundamentalnych kwestiach, co do zawodu wciąż się nie zdecydowałam. Obawiam się, że jestem tym typem, który do końca swojego życia będzie tymczasowym pracownikiem. O ile nie stanie się cud i Sproutowie nie pójdą z torbami, robiąc miejsce na rynku dla mojej zielarni.
Zastanawiam się nad podłożeniem im ognia co najmniej trzy razy dziennie - I wiem, że takie ceremonie powinno się zaplanować, bo zdarzają się tylko raz w życiu i muszą być wyjątkowe, ale nasza i tak będzie! Nawet gdybyśmy wzięli ślub za pięć minut - jestem gotowa to zrobić. Może za piętnaście, bo tyle mniej więcej zajmie dostanie się do mieszkania, przebranie się w sukienkę, uczesanie włosów i powrót tutaj - Ale to wydaje się właściwe, nie uważasz? Nie czekać. Wiem, że nie masz odpowiedniego garnituru i pewnie nie mamy obrączek, damy sobie z tym jakoś radę. Obrączki zawsze możemy kupić później, a podczas ceremonii użyć czegoś… bardziej poetyckiego - tutaj trochę parskam śmiechem, bo żadne z nas nie jest przesadnie poetyckie czy natchnione by zamiast obrączek obwiązywać się chabaziami. Ale może w tym szaleństwie tkwi metoda? Tyle mam kwiatów w szklarni, poza wiankiem mogę też upleść dwie obrączki - I masz rację, chodźmy coś zjeść - nie jadłam od dobrej godziny. I proszę spojrzeć, tyle się w tym czasie wydarzyło, nic dziwnego, że absolutnie umieram z głodu!
Ani nie zabrałam ze sobą do Francji.
Może kupując sukienkę podświadomie już wiedziałam - ale pełna realizacja przyszła gdzieś w połowie (jeszcze) zeszłego roku. Przy śniadaniu. Oficjalnie nie mieszkałam jeszcze nad Dziurawym Kotłem, ale mieszkanie babci praktycznie stało puste, moje rzeczy zaburzały porządek Frankowego życia. Czekając na, jestem prawie pewna, jajecznicę, powiesiłam pierwszy kwiatek na ścianie. I pomyślałam, że o dziwo, pasuje idealnie. Taki jaki jest. Do tej konkretnej kuchni. Jak ja.
Pasuję do niego. Ja, konkretnie. Ze swoim całym roztrzepaniem, gadulstwem, nadmierną emocjonalnością i brakiem stałego zatrudnienia. To był też moment w którym wreszcie znalazłam samą siebie, bo gdzieś między naszym durnym rozstaniem a ponownym spotkaniem to kilka lat później, kompletnie się zagubiłam. Ba! Przez pierwsze kilka tygodni wspólnej pracy niewiele mówiłam. Podobnie jak Frank. Było naprawdę bardzo cicho. Milczeliśmy obok siebie, pracując albo pijąc piwo, wędrowaliśmy wzrokiem po ścianach, unikając pytań. I chociaż było cholernie niezręcznie, wystarczyło żeby ruszyć do przodu. Kilka miesięcy później, wieszając na ścianie tego kwiatka, mogłam z pełną świadomością stwierdzić, że doskonale wiem kim jestem i czego dalej chcę od życia. Przynajmniej w fundamentalnych kwestiach, co do zawodu wciąż się nie zdecydowałam. Obawiam się, że jestem tym typem, który do końca swojego życia będzie tymczasowym pracownikiem. O ile nie stanie się cud i Sproutowie nie pójdą z torbami, robiąc miejsce na rynku dla mojej zielarni.
Zastanawiam się nad podłożeniem im ognia co najmniej trzy razy dziennie - I wiem, że takie ceremonie powinno się zaplanować, bo zdarzają się tylko raz w życiu i muszą być wyjątkowe, ale nasza i tak będzie! Nawet gdybyśmy wzięli ślub za pięć minut - jestem gotowa to zrobić. Może za piętnaście, bo tyle mniej więcej zajmie dostanie się do mieszkania, przebranie się w sukienkę, uczesanie włosów i powrót tutaj - Ale to wydaje się właściwe, nie uważasz? Nie czekać. Wiem, że nie masz odpowiedniego garnituru i pewnie nie mamy obrączek, damy sobie z tym jakoś radę. Obrączki zawsze możemy kupić później, a podczas ceremonii użyć czegoś… bardziej poetyckiego - tutaj trochę parskam śmiechem, bo żadne z nas nie jest przesadnie poetyckie czy natchnione by zamiast obrączek obwiązywać się chabaziami. Ale może w tym szaleństwie tkwi metoda? Tyle mam kwiatów w szklarni, poza wiankiem mogę też upleść dwie obrączki - I masz rację, chodźmy coś zjeść - nie jadłam od dobrej godziny. I proszę spojrzeć, tyle się w tym czasie wydarzyło, nic dziwnego, że absolutnie umieram z głodu!
Gość
Gość
On też tak uważał. Nie potrzebował czasu na upewnianie się co do słuszności decyzji, na analizowanie za i przeciw, czy na szukanie dziury w całym. Kochał ją. To było dla niego oczywiste i – jak chyba nic innego w jego życiu – nie pozostawiało miejsca na wątpliwości. Być może kiedyś, tych kilka lat temu, jeszcze by się zastanawiał, ale ich miłość już dawno wyszła z fazy szczenięcych podchodów i niedojrzałych kłótni. Przerażające, tak beztrosko zbudować całą gigantyczną rzeczywistość na drugim człowieku, zwłaszcza, że wiedział przecież, jak często ludzie potrafią zawodzić, ale nie potrafił inaczej. I nie chodziło tylko o to, że nie był w stanie wyobrazić sobie przyszłości bez kwiatowej kompozycji na ścianie, przedpokoju bez ustawionych na baczność ciepłych kapci i baru w Dziurawym Kotle bez stojącej za nim Teddy; chodziło o to, że w ogóle cokolwiek sobie wyobrażał, widząc nadzieję na szczęście tam, gdzie jeszcze do niedawna znajdowała się tylko pustka i przygniatające przekonanie, że jedna nietrafna decyzja przekreśliła jego życie na zawsze. Co prawda nadal zagadką pozostawało dla niego to, dlaczego właściwie ona widziała siebie u jego boku i dlaczego decydowała się akceptować cały zestaw jego wad razem z trudnym bagażem poniesionych konsekwencji, podczas gdy mogłaby dostać od losu o wiele więcej – ale nauczył się już dawno, że była jedną z tych tajemnic, wobec których logika i nauka bezradnie się poddawały.
– Zawsze możemy je z czegoś przetransmutować – powiedział, dołączając się do beztroskiego monologu. Nie miał pojęcia, czy te rozważania były zwyczajnym przekomarzaniem się, lekką grą w co by było gdyby, czy może Teddy mówiła zupełnie poważnie – kolejna z rzeczy, której nigdy nie mógł być z nią pewien – ale z zaskoczeniem stwierdzał, że pasowały mu obie opcje. – Z naszego bałwanka chyba zostało trochę guzików, jak poprosimy Charliego, to może pożyczy nam dwa – dodał, mając oczywiście na myśli wykorzystanie umiejętności kobiety; sam mógłby co najwyżej pomachać sobie w stronę plastikowych krążków różdżką, w płonnej nadziei, że uzyska efekt inny niż kilka żałosnych iskier. Z nich dwojga to ona była specjalistką od nadawania znaczenia rzeczom pozornie zwyczajnym. – O ile guziki są poetyckie – powiedział z wyraźnym wahaniem, nie mając pojęcia, co w tym kontekście oznaczało słowo poetycki, bo kojarzyło mu się jedynie z ułożonymi dziwacznie słowami, na które kiedyś natrafił w bibliotece i które wydawały mu się nie mieć kompletnie żadnego sensu.
Pociągnął ją lekko w stronę bufetu, ostatni raz oglądając się przez ramię i ogarniając wzrokiem bałwankowe pobojowisko, które na skutek jakiegoś szalonego zbiegu okoliczności stało się też miejscem ich zaręczyn. Słowa jedzenie nie trzeba było powtarzać mu dwa razy; w przeciwieństwie do innych kwestii, wiedział doskonale, że tę jedną Teddy zawsze traktowała śmiertelnie poważnie.
| gdzie idziemy? :malpka:
– Zawsze możemy je z czegoś przetransmutować – powiedział, dołączając się do beztroskiego monologu. Nie miał pojęcia, czy te rozważania były zwyczajnym przekomarzaniem się, lekką grą w co by było gdyby, czy może Teddy mówiła zupełnie poważnie – kolejna z rzeczy, której nigdy nie mógł być z nią pewien – ale z zaskoczeniem stwierdzał, że pasowały mu obie opcje. – Z naszego bałwanka chyba zostało trochę guzików, jak poprosimy Charliego, to może pożyczy nam dwa – dodał, mając oczywiście na myśli wykorzystanie umiejętności kobiety; sam mógłby co najwyżej pomachać sobie w stronę plastikowych krążków różdżką, w płonnej nadziei, że uzyska efekt inny niż kilka żałosnych iskier. Z nich dwojga to ona była specjalistką od nadawania znaczenia rzeczom pozornie zwyczajnym. – O ile guziki są poetyckie – powiedział z wyraźnym wahaniem, nie mając pojęcia, co w tym kontekście oznaczało słowo poetycki, bo kojarzyło mu się jedynie z ułożonymi dziwacznie słowami, na które kiedyś natrafił w bibliotece i które wydawały mu się nie mieć kompletnie żadnego sensu.
Pociągnął ją lekko w stronę bufetu, ostatni raz oglądając się przez ramię i ogarniając wzrokiem bałwankowe pobojowisko, które na skutek jakiegoś szalonego zbiegu okoliczności stało się też miejscem ich zaręczyn. Słowa jedzenie nie trzeba było powtarzać mu dwa razy; w przeciwieństwie do innych kwestii, wiedział doskonale, że tę jedną Teddy zawsze traktowała śmiertelnie poważnie.
| gdzie idziemy? :malpka:
you better keep the wolf back from the door
he wanders ever closer every night
and how he waits, baying for blood
I promised you everything would be fine
and how he waits, baying for blood
I promised you everything would be fine
Frank Cresswell
Zawód : właściciel dziurawego kotła, naukowiec
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
a lot of hope in one man tent
there's no room for innocence
take me home before the storm
velvet moths will keep us warm
there's no room for innocence
take me home before the storm
velvet moths will keep us warm
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Ktoś z jury toczył się pomiędzy zebranymi, ktoś masakrował śniegowe rzeźby, ktoś bełkotał coś o sztuce, bałwanowe głowy latały naokoło, a Harriett tkwiła pośrodku apokalipsy, nie rozumiejąc zupełnie tego, co dzieje się naokoło. Po raz kolejny miała przed oczami Benjamina zastygniętego w pół ruchu z powodu jej słów, zbyt zaskoczonego, by bez uzewnętrzniania kontynuować swój krok nagle tracący na sprężystości i po raz kolejny otrzeźwienie spadało zbyt późno. Jej założenie było błędne, Wright wciąż nie wiedział, a informacje spadały na niego niczym grom z jasnego nieba. To nie ona powinna być posłańcem, to nie była jej tajemnica do wyjawiania. Jedyne, czego chciała, to zapobiegnięcie ewentualnej goryczy w stosunku do Inary, która niczemu nie zawiniła, a którą na celownik niewątpliwie weźmie brodacz, lecz jej działania - zaskoczenie - po raz kolejny obróciły się przeciwko niej. Jeszcze długo będzie pluła sobie w brodę za to, że poprzez próbę bycia fair, zaszkodziła komu innemu.
- Nic nie rozumiesz - zaprzeczyła gwałtownie, marszcząc brwi w charakterystyczny sposób, a spojrzenie wbijając w roztrzęsione dłonie mężczyzny. Chciała wierzyć w to, że drżą z zimna. Nigdy nie chciałam niszczyć ci życia. Słowa te zawisły gdzieś w powietrzu, nigdy niewypowiedziane, błyszczały też w jej oczach, gdy podniosła ostatecznie wzrok, by odnaleźć ciemne tęczówki wpatrujące się w nią z całym wachlarzem niczym nieskażonych negatywnych emocji. - Przypisujesz mi zbyt wielką rolę - oznajmiła zamiast tego, a rozgoryczenie rozlało się na jej języku. Nie potrafiła już sobie dłużej radzić z wiecznymi oskarżeniami i wydumanymi krzywdami. Dopiero pełne zdziwienia słowa Teddy wyrwały Lovegood z marazmu, a myśl, że wciągnęli w swoją scenę niewinną osobę, ponownie zaświtała w jej głowie.
- Tak tak, wszystko w porządku - odpowiedziała automatycznie, przytakując kilkakrotnie, jakby to miało potwierdzić prawdziwość jej słów. Uśmiechnęła się kwaśno. - Niezależnie od tego, co wydarzyło się między nami, mam nadzieję, że mu się uda - dodała, z wielkim zainteresowaniem obserwując pierzastą zaspę, która jeszcze przed chwilą była pseudobałwanem. Wydawała się być po stokroć bardziej pochłaniająca niż odprowadzanie oddalającego się pospiesznie Wrighta spojrzeniem. - Gratuluję zaręczyn! Nowy rok, nowe życie, wybraliście dobrą datę - stwierdziła może odrobinę nieprzytomnie, lecz jak najbardziej szczerze. Cieszyła się, że przynajmniej ktoś w zasięgu wzroku tryskał pozytywną energią. - Dziękuję za zaproszenie. Zdaje się, że mój syn zaprzyjaźnił się z twoim przyszłym mężem, więc nie ma innej możliwości, niż nasze uczestniczenie w ceremonii - dodała po chwili, ze śmiechem nawiązując do przygód drużyny numer jeden. Uśmiech wygiął karminowe usta Lovegood, gdy przyszła pani Carter pomknęła dalej, uprzednio składając noworoczne życzenia. Sama zaledwie chwilę później podążyła jej szlakiem, by podziękować Frankowi i Garrettowi za zajęcie się Charlesem, na którym skupiła całą swoją uwagę.
- Widziałam waszego bałwana, nim został zrujnowany. Świetnie się spisałeś - pochwaliła synka, pochylając się nad nim, by czule ucałować go w czubek głowy. - Robi się trochę późno. Myślisz, że możemy zostać tu jeszcze trochę? - zapytała po chwili, rozglądając się naokoło. Balowanie późno w noc nie było chyba na liście rekomendowanych aktywności dla czterolatków.
- Nic nie rozumiesz - zaprzeczyła gwałtownie, marszcząc brwi w charakterystyczny sposób, a spojrzenie wbijając w roztrzęsione dłonie mężczyzny. Chciała wierzyć w to, że drżą z zimna. Nigdy nie chciałam niszczyć ci życia. Słowa te zawisły gdzieś w powietrzu, nigdy niewypowiedziane, błyszczały też w jej oczach, gdy podniosła ostatecznie wzrok, by odnaleźć ciemne tęczówki wpatrujące się w nią z całym wachlarzem niczym nieskażonych negatywnych emocji. - Przypisujesz mi zbyt wielką rolę - oznajmiła zamiast tego, a rozgoryczenie rozlało się na jej języku. Nie potrafiła już sobie dłużej radzić z wiecznymi oskarżeniami i wydumanymi krzywdami. Dopiero pełne zdziwienia słowa Teddy wyrwały Lovegood z marazmu, a myśl, że wciągnęli w swoją scenę niewinną osobę, ponownie zaświtała w jej głowie.
- Tak tak, wszystko w porządku - odpowiedziała automatycznie, przytakując kilkakrotnie, jakby to miało potwierdzić prawdziwość jej słów. Uśmiechnęła się kwaśno. - Niezależnie od tego, co wydarzyło się między nami, mam nadzieję, że mu się uda - dodała, z wielkim zainteresowaniem obserwując pierzastą zaspę, która jeszcze przed chwilą była pseudobałwanem. Wydawała się być po stokroć bardziej pochłaniająca niż odprowadzanie oddalającego się pospiesznie Wrighta spojrzeniem. - Gratuluję zaręczyn! Nowy rok, nowe życie, wybraliście dobrą datę - stwierdziła może odrobinę nieprzytomnie, lecz jak najbardziej szczerze. Cieszyła się, że przynajmniej ktoś w zasięgu wzroku tryskał pozytywną energią. - Dziękuję za zaproszenie. Zdaje się, że mój syn zaprzyjaźnił się z twoim przyszłym mężem, więc nie ma innej możliwości, niż nasze uczestniczenie w ceremonii - dodała po chwili, ze śmiechem nawiązując do przygód drużyny numer jeden. Uśmiech wygiął karminowe usta Lovegood, gdy przyszła pani Carter pomknęła dalej, uprzednio składając noworoczne życzenia. Sama zaledwie chwilę później podążyła jej szlakiem, by podziękować Frankowi i Garrettowi za zajęcie się Charlesem, na którym skupiła całą swoją uwagę.
- Widziałam waszego bałwana, nim został zrujnowany. Świetnie się spisałeś - pochwaliła synka, pochylając się nad nim, by czule ucałować go w czubek głowy. - Robi się trochę późno. Myślisz, że możemy zostać tu jeszcze trochę? - zapytała po chwili, rozglądając się naokoło. Balowanie późno w noc nie było chyba na liście rekomendowanych aktywności dla czterolatków.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie powinno cię tutaj być. Jeszcze godzinę temu przecież jadłaś uszka w barszczu i kiwałaś głową, że tak, dobrze ci w Londynie i nie, nie wracasz do domu, do mamy. Nie poznała cie, zdziwiła się, że znów masz dziwną fryzurę. Nazwała ją fryzurą żałosną i feministyczną, powiedziała, że w ten sposób nigdy nie znajdziesz sobie męża. A ty tylko na nią parzyłaś, bo po dwóch dniach odwiedzin, znów jedyne co słyszysz to zapewnienia, że nie ma przed tobą przyszłości. Mama dolewa barszczyku, a ty żałujesz, że zostałaś. Mogłaś się ewakułować z Józkiem wczoraj. Co cię podkusiło? Czyżby to, że masz takie dziwne przekonanie, że w Londynie wcale nie jest ci aż tak dobrze? Bo odkąd wyjechałaś na święta, nie czujesz potrzeby powrotu do miasta, które kochałaś jeszcze miesiąc temu. To wszystko przez ciebie, wiesz dobrze. Wiesz, że wyjechałaś z niebezpiecznymi pytaniami zbyt szybko, zbyt daleko. I wiesz, że już nigdy nie zatrzyma cie na żadnym z dworców, bo okazałaś się być lekko mówiąc kretynką. Wariatką, której się wydaje, że mając swoje doświadczenie w niszczeniu się nic nieznaczącymi związkami, umiesz jeszcze funkcjonwoać pomiędzy ludźmi, którzy są dla ciebie ważni. Zamknij się w sobie i daj matce naprawić włosy. Uczesała cię wszystkimi sposobami, byś dziś wyglądała ladnie. Mówi, że pojedziecie do miasta i poznasz miłego chłopca. Włożyła ci perły, chociaż dobrze wiecie obie, że perły oznaczają smutek. Smutne masz oczy, smutne masz perły. Włosy masz modne, piękne, makijaż też mocny. I łapie cię ogromny smutek i nagle łapiesz swoją torbę, ściskasz matkę i wychodzisz z domu.
Nie masz wizji, jedynie przeczucie. I jakiś wewnętrzy spokój. Świstoklikiem przenosisz się do Londynu i potem teleportujesz pod Dziurawy Kocioł. Jest zimno, a ty masz na głowie coś, co wygląda jak hełm. Nikt cię nie pozna w tym przedwinym uczesaniu. Wytrzeszczonymi oczami gonisz spojrzeniem po chodniku, by nie patrzeć na ludzi, którzy mijają cię i nie wpatrują się z zaciekawieniem. Jesteś szara, jedna z wielu, ładna, elegancka, ale to nie ty. Nie masz na sobie czarnej długiej sukienki z frędzlami, nie masz włosów splątanych w kołtun. Masz perły.
Dziurawy Kocioł spoglada na ciebie, bo przekraczając granicę mugolską, nagle stajesz się dziwadłem, który prezentuje nieczarodziejską modę. Wcześniej z warkoczykami i supłami zamiast włosów, z prostymi feministycznymi włosami wyglądałaś porządniej. Dziś wygladasz jak kukła. Chcesz przemknąć do pokoju, lecz wtedy pojawia się słońce.
Teddy mówi, szybko i dużo. I macha rękami. I jest uśmiechnięta. I kiwasz głową i idziecie na górę. Twoja torba! Zbiegasz prędko na dół i łapiesz jeszcze butelkę z winem, nie dla niej, ale dla ciebie, bo przewidziałaś jedno.. jeżeli ten ślub się ma odbyć w dwie godziny, to za dwie godziny będziesz znów patrzeć na Samuela. I co mu powiesz, jak się wytłumaczysz? Lepiej żeby wino zmyło ci z twarzy niepewność. Siadacie w pokoju, Teddy już się wymyła i wybiera ubranie. Piękna sukienka, trochę może zbyt letnia. Malujesz ją i nawet nie pytasz czy to nie jest zbyt szybko. Wystarczy, że widzisz to spojrzenie, ten uśmiech, błyszczące oczy, swoją Teddy, która dawno temu została twoją przyjaciółką. Pochłaniasz wino, jej nie oferując, ale jak chce to sama sobie wzieła.
W ostatnich sekundach ogarnięte są jej włosy, chociaż nie wyszły tak śmiesznie jak twoje, więc nie wglada jak kukła. Wkładasz swój niebieski wór, który przypominać ma sukienkę, Teddy mówi, że nie wygląda jakbyś się cieszyła z jej ślubu i dlatego każe ci wlożyć coś swojego. I jest to piękne, ale jeszcze bardziej jesteś przebrana. W jasność błękitu, do której nie przyzwyczajają ci się oczy. Ale dla niej możesz to zrobić. Z futrzanym różowym sweterkiem i czarnym płaszczem, Teddy wymalowaną przy ramieniu, wychodzicie z Kotła i zaraz pojawiacie się w okolicach, które wybrała na miejsce swojej ostatecznej decyzji.
- Czekaj tu, sprawdzę, czy go nie ma, żeby nie widział cię przed- rozkazałaś Teddy, chociaż to ona zna więcej przepisów ślubnych. Ty wiesz tylko tyle, że nie wolno ubierać się na czarno. Nie ubrałaś się na czarno. Ubrałaś się tak jak pasowało jej do zasady, że coś starego i niebieskiego chce. To ma, ciebie, starą przyjaciółkę ubraną w kieckę niebieską. Oby Florence pamietała, że też tak musi wyglądać. Na pewno zapamieta, przecież to Florence.
Machasz znacząco do Flo, że już masz pannę młodą. Chcesz, żeby główna organizatorka pojawiła się obok i pomogła ci z decyzją co do ostatnich poprawek i pilnowania podekscytowanej Teddy. Uspokajasz ją mówiąc: - Za to, że teraz nie pozwoliłaś nam urządzić sobie wieczoru panieńskiego, to zabierzemy ci jeden z wieczorów z miodowego miesiąca. Dwadzieścia cztery godziny zabawy, więc się szykuj - smutne masz oczy, a pod oczami wciąż czujesz jakiś brokat, który włożyłaś, zeby wygladać tak jak Teddy chciałaby mieć wesołą druchenkę.
Nie masz wizji, jedynie przeczucie. I jakiś wewnętrzy spokój. Świstoklikiem przenosisz się do Londynu i potem teleportujesz pod Dziurawy Kocioł. Jest zimno, a ty masz na głowie coś, co wygląda jak hełm. Nikt cię nie pozna w tym przedwinym uczesaniu. Wytrzeszczonymi oczami gonisz spojrzeniem po chodniku, by nie patrzeć na ludzi, którzy mijają cię i nie wpatrują się z zaciekawieniem. Jesteś szara, jedna z wielu, ładna, elegancka, ale to nie ty. Nie masz na sobie czarnej długiej sukienki z frędzlami, nie masz włosów splątanych w kołtun. Masz perły.
Dziurawy Kocioł spoglada na ciebie, bo przekraczając granicę mugolską, nagle stajesz się dziwadłem, który prezentuje nieczarodziejską modę. Wcześniej z warkoczykami i supłami zamiast włosów, z prostymi feministycznymi włosami wyglądałaś porządniej. Dziś wygladasz jak kukła. Chcesz przemknąć do pokoju, lecz wtedy pojawia się słońce.
Teddy mówi, szybko i dużo. I macha rękami. I jest uśmiechnięta. I kiwasz głową i idziecie na górę. Twoja torba! Zbiegasz prędko na dół i łapiesz jeszcze butelkę z winem, nie dla niej, ale dla ciebie, bo przewidziałaś jedno.. jeżeli ten ślub się ma odbyć w dwie godziny, to za dwie godziny będziesz znów patrzeć na Samuela. I co mu powiesz, jak się wytłumaczysz? Lepiej żeby wino zmyło ci z twarzy niepewność. Siadacie w pokoju, Teddy już się wymyła i wybiera ubranie. Piękna sukienka, trochę może zbyt letnia. Malujesz ją i nawet nie pytasz czy to nie jest zbyt szybko. Wystarczy, że widzisz to spojrzenie, ten uśmiech, błyszczące oczy, swoją Teddy, która dawno temu została twoją przyjaciółką. Pochłaniasz wino, jej nie oferując, ale jak chce to sama sobie wzieła.
W ostatnich sekundach ogarnięte są jej włosy, chociaż nie wyszły tak śmiesznie jak twoje, więc nie wglada jak kukła. Wkładasz swój niebieski wór, który przypominać ma sukienkę, Teddy mówi, że nie wygląda jakbyś się cieszyła z jej ślubu i dlatego każe ci wlożyć coś swojego. I jest to piękne, ale jeszcze bardziej jesteś przebrana. W jasność błękitu, do której nie przyzwyczajają ci się oczy. Ale dla niej możesz to zrobić. Z futrzanym różowym sweterkiem i czarnym płaszczem, Teddy wymalowaną przy ramieniu, wychodzicie z Kotła i zaraz pojawiacie się w okolicach, które wybrała na miejsce swojej ostatecznej decyzji.
- Czekaj tu, sprawdzę, czy go nie ma, żeby nie widział cię przed- rozkazałaś Teddy, chociaż to ona zna więcej przepisów ślubnych. Ty wiesz tylko tyle, że nie wolno ubierać się na czarno. Nie ubrałaś się na czarno. Ubrałaś się tak jak pasowało jej do zasady, że coś starego i niebieskiego chce. To ma, ciebie, starą przyjaciółkę ubraną w kieckę niebieską. Oby Florence pamietała, że też tak musi wyglądać. Na pewno zapamieta, przecież to Florence.
Machasz znacząco do Flo, że już masz pannę młodą. Chcesz, żeby główna organizatorka pojawiła się obok i pomogła ci z decyzją co do ostatnich poprawek i pilnowania podekscytowanej Teddy. Uspokajasz ją mówiąc: - Za to, że teraz nie pozwoliłaś nam urządzić sobie wieczoru panieńskiego, to zabierzemy ci jeden z wieczorów z miodowego miesiąca. Dwadzieścia cztery godziny zabawy, więc się szykuj - smutne masz oczy, a pod oczami wciąż czujesz jakiś brokat, który włożyłaś, zeby wygladać tak jak Teddy chciałaby mieć wesołą druchenkę.
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
|z bufetu
Znalezienie młodszego brata Teddy okazało się znacznie prostsze niż oderwanie go od jego ślicznej towarzyszki i przekonanie, że powinien natychmiast udać się do domu rodzinnego, by sprowadzić do Doliny Godryka resztę rodziny. Florence musiała wykorzystać cały swój autorytet przyjaciółki-starszej-siostry, by Vinnie wykonał polecenia wydane przed Teddy. Chyba dopiero pod sam koniec ich rozmowy wziął informację o rychłym ślubie siostry na poważnie. Pogoniła go, by jak najszybciej uwinął się z zadaniem i na wszelki wypadek dwa razy przypomniała, by poprosił panią Purcell o jakąś rodzinną pamiątkę, którą Teddy mogłaby mieć przy sobie jako coś starego. Gdy wykonała tą część swojego zadania, szybkim krokiem udała się w kierunku parku.
Najpierw w oczy rzuciło jej się pobojowisko - miejsce strasznej bitwy, której pole wciąż zdobiły truchła poległych bałwanów. Zachichotała pod nosem na widok panującego wokół chaosu, niemal żałując, że nie miała w nim swojego udziału. Wokół wciąż kręciło się sporo ludzi: może uczestników, a może obserwatorów, który teraz z bliska przyglądali się śnieżnym postaciom. Flo ominęła ich wszystkich szerokim łukiem, bo przecież to miejsce nie nadawało się na ślubną scenerię. Stąpając ostrożnie po oblodzonej ścieżce weszła głębiej między drzewa. Po kilku minutach krążenia po parku (w tym czasie dwukrotnie cudem uniknęła upadku) znalazła ładnie wyglądającą polankę. Wysokie kasztanowce stały w nierównym półkolu, wyciągając nagie gałęzie w stronę rozgwieżdżonego nieba. Gruba warstwa śniegu była nienaruszona - najwyraźniej dzisiejszego wieczoru jeszcze nikt nie dotarł tak daleko od głównego placu. Panna Fortescue uśmiechnęła się pod nosem, zadowolona ze znalezionego miejsca.
Nie bacząc na mróz, ściągnęła rękawiczki i ujęła w palce swoją wierną różdżkę. Czuła jak pod drewnem jabłoni niecierpliwie wibruje magia - zawsze była pewna, że właśnie do takich czynów stworzono jej towarzyszkę: pięknych i dokonywanych w imię miłości. Zastanowiła się jeszcze przez chwilę co chce osiągnąć i kiedy miała już wstępny plan, zabrała się za czary. Najpierw przywołała do siebie wszystkie połamane gałęzie, które kryły się gdzieś pod śniegiem - z nich wyczarowała mało skomplikowany łuk na środku polany. Wymiotła większość śniegu na boki, tworząc ścieżkę prowadzącą do miejsca, w którym odbędzie się ceremonia, a potem cały ten nagromadzony śnieg uformowała w bardzo prowizoryczne rzędy ławek. Nie była pewna czy siadanie na nich okaże się dobrym pomysłem, ale przynajmniej sprawiało to właściwe wrażenie. Kiedy miała podstawę zabrała się za ozdoby: wyczarowała na łuku całe mnóstwo zimnych płomyków, które szybko rozświetliły polanę. Kilka rozrzuciła jeszcze po sąsiednich drzewach i wokół śniegowych ławek. Nim to wszystko skończyła palce miała już czerwone i przemarznięte tak bardzo, że powoli traciła w nich czucie. Jednak całość wykonanej pracy przypadła jej do gustu, więc nie żałowała zmarzniętych dłoni ani trochę. Schowała różdżkę i chuchnęła kilka razy na zaczerwienioną skórę. Potem szybko naciągnęła rękawiczki i rozejrzała się wokół siebie. Ile czasu jej to zajęło? Przecież nie miała zegarka! Czy zdąży jeszcze wyczarować jakiś bukiet? Albo doprowadzić do porządku swoje włosy i ubranie? Miała taką nadzieję.
Zaraz gdzieś niedaleko pojawiły się Teddy i Matylda. Flo pomachała do nich z wyraźną ulgą, bo trochę zdążyła się zmartwić, że nie zaznaczyła ścieżki do improwizowanego ołtarza dość wyraźnie. Ale skoro one trafiły, reszta też sobie poradzi. Uścisnęła mocno Teddy, a zaraz potem Matyldę, którą ucałowała też w środek czoła. Wróżbitka wydawała jej się smutna (Florence przecież zawsze widzi takie rzeczy po ludziach), ale teraz nie ma na czasu na pocieszanie druhny. Teraz najważniejszy jest uśmiech Teddy. Obiecała sobie, że później kiedy już będzie po wszystkim, to się razem upiją i pogadają.
- Myślałam jeszcze o jakichś wstążkach. - rzuciła, wskazując na swoje dzieło. - Ale palce mi odmarzły, więc zrobiłam przerwę. - dodała w ramach wytłumaczenia. Zachichotała pod nosem na słowa Wrońskiej i przytaknęła jej skwapliwie, bo przecież tak bardzo im się to należy! Ściągnęła czapkę i rozpuściła zaplecione w warkocze włosy. Teraz trochę żałowała, że ubrała się dziś wygodnie, a nie elegancko. Przy ślicznie ubranej Matyldzie czuła się tak jakby psuła obrazek. Skąd jednak mogła wiedzieć, że będzie dziś druhną?
| obrazek poglądowy
Znalezienie młodszego brata Teddy okazało się znacznie prostsze niż oderwanie go od jego ślicznej towarzyszki i przekonanie, że powinien natychmiast udać się do domu rodzinnego, by sprowadzić do Doliny Godryka resztę rodziny. Florence musiała wykorzystać cały swój autorytet przyjaciółki-starszej-siostry, by Vinnie wykonał polecenia wydane przed Teddy. Chyba dopiero pod sam koniec ich rozmowy wziął informację o rychłym ślubie siostry na poważnie. Pogoniła go, by jak najszybciej uwinął się z zadaniem i na wszelki wypadek dwa razy przypomniała, by poprosił panią Purcell o jakąś rodzinną pamiątkę, którą Teddy mogłaby mieć przy sobie jako coś starego. Gdy wykonała tą część swojego zadania, szybkim krokiem udała się w kierunku parku.
Najpierw w oczy rzuciło jej się pobojowisko - miejsce strasznej bitwy, której pole wciąż zdobiły truchła poległych bałwanów. Zachichotała pod nosem na widok panującego wokół chaosu, niemal żałując, że nie miała w nim swojego udziału. Wokół wciąż kręciło się sporo ludzi: może uczestników, a może obserwatorów, który teraz z bliska przyglądali się śnieżnym postaciom. Flo ominęła ich wszystkich szerokim łukiem, bo przecież to miejsce nie nadawało się na ślubną scenerię. Stąpając ostrożnie po oblodzonej ścieżce weszła głębiej między drzewa. Po kilku minutach krążenia po parku (w tym czasie dwukrotnie cudem uniknęła upadku) znalazła ładnie wyglądającą polankę. Wysokie kasztanowce stały w nierównym półkolu, wyciągając nagie gałęzie w stronę rozgwieżdżonego nieba. Gruba warstwa śniegu była nienaruszona - najwyraźniej dzisiejszego wieczoru jeszcze nikt nie dotarł tak daleko od głównego placu. Panna Fortescue uśmiechnęła się pod nosem, zadowolona ze znalezionego miejsca.
Nie bacząc na mróz, ściągnęła rękawiczki i ujęła w palce swoją wierną różdżkę. Czuła jak pod drewnem jabłoni niecierpliwie wibruje magia - zawsze była pewna, że właśnie do takich czynów stworzono jej towarzyszkę: pięknych i dokonywanych w imię miłości. Zastanowiła się jeszcze przez chwilę co chce osiągnąć i kiedy miała już wstępny plan, zabrała się za czary. Najpierw przywołała do siebie wszystkie połamane gałęzie, które kryły się gdzieś pod śniegiem - z nich wyczarowała mało skomplikowany łuk na środku polany. Wymiotła większość śniegu na boki, tworząc ścieżkę prowadzącą do miejsca, w którym odbędzie się ceremonia, a potem cały ten nagromadzony śnieg uformowała w bardzo prowizoryczne rzędy ławek. Nie była pewna czy siadanie na nich okaże się dobrym pomysłem, ale przynajmniej sprawiało to właściwe wrażenie. Kiedy miała podstawę zabrała się za ozdoby: wyczarowała na łuku całe mnóstwo zimnych płomyków, które szybko rozświetliły polanę. Kilka rozrzuciła jeszcze po sąsiednich drzewach i wokół śniegowych ławek. Nim to wszystko skończyła palce miała już czerwone i przemarznięte tak bardzo, że powoli traciła w nich czucie. Jednak całość wykonanej pracy przypadła jej do gustu, więc nie żałowała zmarzniętych dłoni ani trochę. Schowała różdżkę i chuchnęła kilka razy na zaczerwienioną skórę. Potem szybko naciągnęła rękawiczki i rozejrzała się wokół siebie. Ile czasu jej to zajęło? Przecież nie miała zegarka! Czy zdąży jeszcze wyczarować jakiś bukiet? Albo doprowadzić do porządku swoje włosy i ubranie? Miała taką nadzieję.
Zaraz gdzieś niedaleko pojawiły się Teddy i Matylda. Flo pomachała do nich z wyraźną ulgą, bo trochę zdążyła się zmartwić, że nie zaznaczyła ścieżki do improwizowanego ołtarza dość wyraźnie. Ale skoro one trafiły, reszta też sobie poradzi. Uścisnęła mocno Teddy, a zaraz potem Matyldę, którą ucałowała też w środek czoła. Wróżbitka wydawała jej się smutna (Florence przecież zawsze widzi takie rzeczy po ludziach), ale teraz nie ma na czasu na pocieszanie druhny. Teraz najważniejszy jest uśmiech Teddy. Obiecała sobie, że później kiedy już będzie po wszystkim, to się razem upiją i pogadają.
- Myślałam jeszcze o jakichś wstążkach. - rzuciła, wskazując na swoje dzieło. - Ale palce mi odmarzły, więc zrobiłam przerwę. - dodała w ramach wytłumaczenia. Zachichotała pod nosem na słowa Wrońskiej i przytaknęła jej skwapliwie, bo przecież tak bardzo im się to należy! Ściągnęła czapkę i rozpuściła zaplecione w warkocze włosy. Teraz trochę żałowała, że ubrała się dziś wygodnie, a nie elegancko. Przy ślicznie ubranej Matyldzie czuła się tak jakby psuła obrazek. Skąd jednak mogła wiedzieć, że będzie dziś druhną?
| obrazek poglądowy
I wish you were the one
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ale zaraz, zaraz co się właściwie dzieje? - Pytała co jakiś czas szukając w swojej szafie czegoś co mogło się nadawać na o Merlinie jasny ślub! Teddy i Frank biorą ślub zorganizowany chyba w mniej niż godzinę. Nawet sama Judith nie wpadłaby na coś równie szalonego i spontanicznego. No ale już dobrze, dobrze. Trzeba życzyć młodej parze wszystkie najlepszego i obsypać ich ryżem, drobnymi monetami czy po prostu śniegiem. Skamander w końcu wcisnęła się w jakąś sukienkę która z braku laku mogła się nadawać na podobną uroczystość. Przejrzała się jeszcze w lustrze poprawiając kosmyk włosów. Czas gonił ale przecież powinna jakoś ładnie wyglądać skoro chciała zaprzyjaźnić się z drużbą. Dobrze, że biedne lustro nie rozbiło się na tysiące drobnych elementów od grymasu który wykrzywił jej twarz gdy tylko zdała sobie sprawę, że przecież drużbą jest jej rodzony brat. Wzdychając z nałożyła na siebie płaszcz, szalik i rękawiczki a następnie teleportowała się na wyznaczone miejsce. Kilka osób uwijało się jak mrówki byleby tylko wszystko przygotować jeszcze zanim nastanie dzień. W pierwszej chwili Judith żałowała, że przyszła i planowała zniknąć zanim ktoś ją zauważy. Nie! To ślub Teddy! Musisz na nim być! zganiła samą siebie i podeszła do jednej z organizatorek tej imprezy ofiarowując swoją różdżkę do pomocy. Przynajmniej tyle mogła na razie zrobić. Gdy tyko dostrzegła gdzieś Teddy po cichu przyłączyła się do grona jej przyjaciółek chociaż po to by się z nią przywitać. - Sam gdzieś się tu kręci a ja nie mogłam się nie pojawić słysząc takie wieści. –posłała jej lekki uśmiech i ostrożnie przytuliła nie chcąc zniszczyć tego nad czym namęczyły się jej towarzyszki. Co prawda Judith i Teddy nie widziały się od kilku ładnych miesięcy ale Skamandar wiedziała, że nikt nie będzie miał za złe, że się pojawiła. Choćby przez wzgląd na Samuela. Judith zastanawiała się tylko czy skoro ona nie ogarnia co się właściwie tutaj dzieje to czy sama Teddy potrafi się z tym wszystkim odnaleźć. Obiecała sobie, że zanim ślub się rozpocznie znajdzie jeszcze brata i upewni się, że wygląda w miarę porządnie.
- Zidiociałeś do reszty - mruczę pod nosem kręcąc z rozbawieniem głową. Nie wierzę, że tutaj jestem, to wydarzenie wydaje mi się iście abstrakcyjne. Jeszcze przed chwilą planowałem spędzić ten uroczy, sylwestrowy wieczór spijając nagromadzony zapas ognistej i wznosząc toasty do najbliższej ściany. Potem pod moimi drzwiami pojawił się rozdygotany Frank i wszystko obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Nici z moje samotności. Z tego, co zdołałem zrozumieć z jego rozentuzjazmowanej wypowiedzi przed chwilą się zaręczył genialnie Carter, fantastycznie, gratulacje, i tak żyjecie już z Teddy jak stare małżeństwo i zaraz się żeni idioto, czy ty zgłupiałeś do reszty, mózg ci odmroziło, jak lepiłeś tego durnego bałwana?! Moją dosyć nietuzinkową reakcję na otrzymanie zaproszenia na ślub przyjaciela można łatwo wytłumaczyć. Ja też wziąłem ślub niezwykle szybko jak na wszelkie standardy. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, do dziś wydaje mi się, że unosiłem się wtedy kilka ładnych centymetrów nad ziemią. Sądziłem, że stanu prawdziwej miłości nic nigdy nie będzie mogło zniszczyć czy powstrzymać. Sam nie wiem, czy pomyliłem się w kwestii miłości czy niezniszczalności, ale nie było to istotne. Sam Frank był świadkiem mojego długotrwałego procesu wychodzenia z dołka, w jakim znalazłem się po rozstaniu. Przecież to on niejednokrotnie wypełniał mój pusty kufel, póki nie było mi wstyd ciągle się tam pokazywać i nie przerzuciłem się na Nokturn.
Nic więc dziwnego, że chciałem uratować drogiego mi przyjaciela przed popełnieniem swoich błędów. Naturalny odruch męskiej solidarności zadziałał bezbłędnie. Jednak z drugiej strony znałem przecież jego wybrankę. W niczym nie przypominała kobiety z mojego koszmaru. Przecież tak naprawdę nikt nigdy nie wie jak potoczy się przyszłość, a czarnowidztwo nigdy nie było moją domeną. Udowodniłem to zresztą całkiem niedawno Benowi. Kim więc byłem, aby stawać na drodze do jego szczęścia? Mogłem jedynie stanąć z boku i liczyć, że wszystko się uda. Bo przedsięwzięcie było przecież iście szalone. Jestem głęboko zaskoczony, że udało nam się znaleźć w mojej szafie stary garnitur (nie w kolorze białym), który dzięki magii pasował na Cartera jak ulał. Sam przyłożyłem znacznie mniejszą uwagę do swojego odzienia, bo przecież i tak nic a nic nie widać spod mojego chroniącego przed mrozem płaszcza. Brnę przez śnieg za przyjacielem nadal kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Zgłupiałeś do reszty - mówię, ale chyba bardziej do siebie niż do niego - A podobno to ja się porywam z motyką na słońce, ja się przynajmniej nie żenię.
Nic więc dziwnego, że chciałem uratować drogiego mi przyjaciela przed popełnieniem swoich błędów. Naturalny odruch męskiej solidarności zadziałał bezbłędnie. Jednak z drugiej strony znałem przecież jego wybrankę. W niczym nie przypominała kobiety z mojego koszmaru. Przecież tak naprawdę nikt nigdy nie wie jak potoczy się przyszłość, a czarnowidztwo nigdy nie było moją domeną. Udowodniłem to zresztą całkiem niedawno Benowi. Kim więc byłem, aby stawać na drodze do jego szczęścia? Mogłem jedynie stanąć z boku i liczyć, że wszystko się uda. Bo przedsięwzięcie było przecież iście szalone. Jestem głęboko zaskoczony, że udało nam się znaleźć w mojej szafie stary garnitur (nie w kolorze białym), który dzięki magii pasował na Cartera jak ulał. Sam przyłożyłem znacznie mniejszą uwagę do swojego odzienia, bo przecież i tak nic a nic nie widać spod mojego chroniącego przed mrozem płaszcza. Brnę przez śnieg za przyjacielem nadal kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Zgłupiałeś do reszty - mówię, ale chyba bardziej do siebie niż do niego - A podobno to ja się porywam z motyką na słońce, ja się przynajmniej nie żenię.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- To wygląda cudownie - gardło mam ściśnięte tak, że nie mogę mówić i jestem pewna, że jeśli znowu się rozpłacze to Matylda mnie zje. Ale nie mogę nic na to poradzić.
Ostatnie dwie godziny były jednocześnie przeleciały w mgnieniu oka i niesamowicie mi się dłużyły. Wszystko wypadało mi rąk, guziki sukienki wcale nie chciały się zapinać a wianek ze stokrotek zapleść. Było kilka nieudanych prób transmutacji obrączek. Począwszy od wsuwek porozrzucanych w łazience, poprzez ramki ze zdjęć (wydało mi się to bardzo poetyckie), po znalezione w nocnej szafce okulary. Nie do końca wiem do kogo należały, ale właściciel nie będzie miał z nich zbyt wielkiego pożytku w przyszłości. W końcu udało mi się z połamaną broszką, lata temu otrzymaną od babci. Oczywiście nie w kawałkach, była piękna, bursztynowa i w kształcie lilii, ale gdzieś między jedną a kolejną z kolei przeprowadzką okazało się, że przełamała się na pół. Frank od dawna cicho pomrukuje na moje skłonności do chomikowania, podobno zaczęły przekraczać normy. A proszę! Wyszło na moje!
Uważam, że żaden jubiler nie poradziłby sobie lepiej.
I chociaż Matylda wypiła większość wina (wcale się jej nie dziwie. I na Merlina, o co chodzi z tymi włosami, wygląda jak z okładki filmowego czasopisma! Te perły, nie wiedziałam, że w Polsce taki dobrobyt. Byłam przekonana, że tam po ulicach chodzą niedźwiedzie) mnie też przydał się kieliszek. Pewnie dlatego się rozkleiłam.
Pierwszy raz patrząc w lustro dotarło do mnie z pełną mocą, wychodzę za mąż. Nigdy nie byłam dziewczynką, która wyobrażała sobie ten dzień w jakiś szczególny sposób. Nie odgrywałam lalkami scenek własnego ślubu, nie przeglądałam z mamą katalogów tkanin w poszukiwaniu wymarzonej sukienki. Kiedy zobaczyłam tę, wiszącą w szafie już kilka dobrych lat, wydała mi się właściwa. To był impuls. Teraz, wreszcie mając ją na sobie, z tym wiankiem na głowie i całą pracą jaką wykonała Wroński w podkreślenie moich oczu (wow, naprawdę są tak wielkie?!) wygląda idealnie. Ja wyglądam idealnie. Tak jak powinnam, w dniu swojego… ślubu - Zamarznę w tym - i poszło, łkam jak dziecko - Są jakieś zaklęcia rozgrzewające? - aż mi szkoda pracy Matyldy, musiała poprawić.
Teraz znowu czuję jak łzawią mi oczy, no co jest? Powinnam się śmiać, nie płakać! Zawsze naśmiewałam się z tych wszystkich łkających przez całe ceremonie panienek, a jestem znacznie gorsza. Zaczęłam grubo przed!
Na moje usprawiedliwienie - naprawdę się nie spodziewałam, że wszystko będzie wyglądać tak pięknie. Wyobrażałam sobie co najwyżej wyrównany śnieg i gdzieniegdzie wystające głowy bałwanów, może jakieś świeczki i prowizorycznie wyznaczone miejsce ceremonii? W końcu Florence miała tylko dwie godziny, a domyślam się, że trzy czwarte tego czasu spędziła przekonując Vincenta, że to nie jest żart. Ja naprawdę biorę ślub.
Biorę ślub.
- To naprawdę wygląda cudownie - przepraszam Matylda, totalnie mi się nie udało nie płakać. Przytakuje skwapliwie, za to wszystko co dzisiaj dla mnie zrobiły jestem gotowa oddać im cały tydzień, nie tylko jeden dzień - Dziękuję - chrypię przez ściśnięte gardło, cała ceremonia nabrała realnych kształtów. Jestem pewna, że co najmniej trzy osoby poślizgną się na oblodzonych ścieżkach, a jedna wywinie spektakularnego fikołka (mam nadzieję, że nie padnie na mnie), znaleziony na szybko urzędnik zapomni większości swoich kwestii, w połowie ceremonii przebiegnie przez park horda małolatów świętujących nowy rok, ale to będzie najlepszy, najpiękniejszy ślub w historii. Bo zrobiony przez naszych przyjaciół - Na gacie Roweny, Judith! - i proszę, więcej niespodzianek! - Jest i Judith - znowu piszczę, aż dziwne, że nie ma dookoła żadnych delfinów. Jestem przekonana, że już dawno odebrały sygnał, pewnie płyną teraz jak szalone przez cały ocean myśląc, że muszą ratować jednego ze swoich.
Mam nadzieję, że za kilka dni nie przeczytamy w gazecie o biednych, zamarzniętych delfinach znalezionych u wybrzeży wysp brytyjskich.
- I Vinnie - piszczę dalej, bo zza pleców małej Skamander zauważam idącego w moim kierunku brata. Za nim biegnącą hordę dziewczynek - I mama, i tata - i w tym momencie poszło, cały wodospad, nie wiem po co siedziałyśmy z Matyldą tyle nad tymi oczami. I miałam rację, tata też płacze. Doskonale wiem, jak bardzo mu ulżyło na wieść o całym ślubie, już nie będzie musiał kłamać w kółku brydżowym, że jego córka to mieszka w Londynie z koleżanką.
W Szkocji są tak bardzo 1933. Gdyby sąsiedzi dowiedzieli się jak długo żyłam na kocią łapę to przegnaliby moją rodzinę widłami. Za obrazę moralności.
Na cycki Helgi, jestem gotowa.
Ostatnie dwie godziny były jednocześnie przeleciały w mgnieniu oka i niesamowicie mi się dłużyły. Wszystko wypadało mi rąk, guziki sukienki wcale nie chciały się zapinać a wianek ze stokrotek zapleść. Było kilka nieudanych prób transmutacji obrączek. Począwszy od wsuwek porozrzucanych w łazience, poprzez ramki ze zdjęć (wydało mi się to bardzo poetyckie), po znalezione w nocnej szafce okulary. Nie do końca wiem do kogo należały, ale właściciel nie będzie miał z nich zbyt wielkiego pożytku w przyszłości. W końcu udało mi się z połamaną broszką, lata temu otrzymaną od babci. Oczywiście nie w kawałkach, była piękna, bursztynowa i w kształcie lilii, ale gdzieś między jedną a kolejną z kolei przeprowadzką okazało się, że przełamała się na pół. Frank od dawna cicho pomrukuje na moje skłonności do chomikowania, podobno zaczęły przekraczać normy. A proszę! Wyszło na moje!
Uważam, że żaden jubiler nie poradziłby sobie lepiej.
I chociaż Matylda wypiła większość wina (wcale się jej nie dziwie. I na Merlina, o co chodzi z tymi włosami, wygląda jak z okładki filmowego czasopisma! Te perły, nie wiedziałam, że w Polsce taki dobrobyt. Byłam przekonana, że tam po ulicach chodzą niedźwiedzie) mnie też przydał się kieliszek. Pewnie dlatego się rozkleiłam.
Pierwszy raz patrząc w lustro dotarło do mnie z pełną mocą, wychodzę za mąż. Nigdy nie byłam dziewczynką, która wyobrażała sobie ten dzień w jakiś szczególny sposób. Nie odgrywałam lalkami scenek własnego ślubu, nie przeglądałam z mamą katalogów tkanin w poszukiwaniu wymarzonej sukienki. Kiedy zobaczyłam tę, wiszącą w szafie już kilka dobrych lat, wydała mi się właściwa. To był impuls. Teraz, wreszcie mając ją na sobie, z tym wiankiem na głowie i całą pracą jaką wykonała Wroński w podkreślenie moich oczu (wow, naprawdę są tak wielkie?!) wygląda idealnie. Ja wyglądam idealnie. Tak jak powinnam, w dniu swojego… ślubu - Zamarznę w tym - i poszło, łkam jak dziecko - Są jakieś zaklęcia rozgrzewające? - aż mi szkoda pracy Matyldy, musiała poprawić.
Teraz znowu czuję jak łzawią mi oczy, no co jest? Powinnam się śmiać, nie płakać! Zawsze naśmiewałam się z tych wszystkich łkających przez całe ceremonie panienek, a jestem znacznie gorsza. Zaczęłam grubo przed!
Na moje usprawiedliwienie - naprawdę się nie spodziewałam, że wszystko będzie wyglądać tak pięknie. Wyobrażałam sobie co najwyżej wyrównany śnieg i gdzieniegdzie wystające głowy bałwanów, może jakieś świeczki i prowizorycznie wyznaczone miejsce ceremonii? W końcu Florence miała tylko dwie godziny, a domyślam się, że trzy czwarte tego czasu spędziła przekonując Vincenta, że to nie jest żart. Ja naprawdę biorę ślub.
Biorę ślub.
- To naprawdę wygląda cudownie - przepraszam Matylda, totalnie mi się nie udało nie płakać. Przytakuje skwapliwie, za to wszystko co dzisiaj dla mnie zrobiły jestem gotowa oddać im cały tydzień, nie tylko jeden dzień - Dziękuję - chrypię przez ściśnięte gardło, cała ceremonia nabrała realnych kształtów. Jestem pewna, że co najmniej trzy osoby poślizgną się na oblodzonych ścieżkach, a jedna wywinie spektakularnego fikołka (mam nadzieję, że nie padnie na mnie), znaleziony na szybko urzędnik zapomni większości swoich kwestii, w połowie ceremonii przebiegnie przez park horda małolatów świętujących nowy rok, ale to będzie najlepszy, najpiękniejszy ślub w historii. Bo zrobiony przez naszych przyjaciół - Na gacie Roweny, Judith! - i proszę, więcej niespodzianek! - Jest i Judith - znowu piszczę, aż dziwne, że nie ma dookoła żadnych delfinów. Jestem przekonana, że już dawno odebrały sygnał, pewnie płyną teraz jak szalone przez cały ocean myśląc, że muszą ratować jednego ze swoich.
Mam nadzieję, że za kilka dni nie przeczytamy w gazecie o biednych, zamarzniętych delfinach znalezionych u wybrzeży wysp brytyjskich.
- I Vinnie - piszczę dalej, bo zza pleców małej Skamander zauważam idącego w moim kierunku brata. Za nim biegnącą hordę dziewczynek - I mama, i tata - i w tym momencie poszło, cały wodospad, nie wiem po co siedziałyśmy z Matyldą tyle nad tymi oczami. I miałam rację, tata też płacze. Doskonale wiem, jak bardzo mu ulżyło na wieść o całym ślubie, już nie będzie musiał kłamać w kółku brydżowym, że jego córka to mieszka w Londynie z koleżanką.
W Szkocji są tak bardzo 1933. Gdyby sąsiedzi dowiedzieli się jak długo żyłam na kocią łapę to przegnaliby moją rodzinę widłami. Za obrazę moralności.
Na cycki Helgi, jestem gotowa.
Gość
Gość
Formalności, alkohol, urzędnik, ślub, garnitur, przyjaciele. Merlinie najdroższy, dzielny Godryku. Co. Się. Dzieje. Szedł trochę krzywo, trochę mruczał pod nosem; dobrze, że obok był Leo, jego głos rozsądku, jego… drużba? Śnieg skrzypiał mu pod butami. Wypolerowanymi, czarnymi – kompletnie nie na miejscu, nadającymi się może na parkiet, do oświetlonej jasno sali, ale nie na wydeptaną, pokrytą śniegiem ścieżkę w parku. Drżał trochę, pewnie z zimna, w końcu miał na sobie tylko garnitur, płaszcz został w manstrangelowym mieszkaniu, razem z całą jego pewnością siebie, którą jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej promieniował, stojąc przy sylwestrowym bufecie i planując ślub. Który wtedy – mimo, że nie minęło wcale tak dużo czasu – wydawał się rzeczą odległą. I mało realną. I jakoś mniej istotną.
– Nie pomagasz, Leo – powiedział z wyrzutem, zatrzymując się gdzieś w cieniu kasztanowca i przyglądając, jak dwóch podrostków urządza sobie bitwę na śnieżki. Przez chwilę miał nawet nadzieję, że lodowata, rozmoknięta breja trafi go w twarz i trochę otrzeźwi, bo czuł się pijany. A nie był; oprócz pospiesznego łyka szampana, zaserwowanego mu przez Florence, nie wypił ani kropli alkoholu. Z jakiegoś powodu jednak kręciło mu się w głowie, a cała kolejka a-co-jeśli ustawiła się w równym rządku, obrzucając go nieprzerwaną serią myśli. Tak jak ci beztroscy czarodzieje obrzucali się śnieżkami. – Okłam mnie i powiedz dla odmiany, że nie oszalałem – rzucił, prawie błagalnie. I rozejrzał się, bezradnie szukając wzrokiem czegokolwiek. Samuel, gdzie był Samuel? I gdzie była Teddy? Kolejny myślowy kołowrotek, a co jeśli w ciągu tych dwóch godzin ochłonęła, rozmyśliła się, stwierdziła, że to jednak za szybko, czy ktoś by go poinformował? Podciągnął nerwowo rękawy pożyczonego garnituru, szarpiąc nimi dosyć brutalnie. Nie wpadło mu do głowy, żeby szukać między drzewami, ale i tak nie wiedział, czy powinien; garść przesądów obijała mu się o czaszkę jeden po drugim, mieszając z całą resztą losowych, nie trzymających się całości strzępków rzeczywistości, która w ciągu ostatnich godzin wykrzywiła się zabawnie i obecnie przypominała bałwankowy plac boju.
Zakołysał się na stopach. Pewnie wyciągnąłby z kieszeni papierosa, ale w porę przypomniał sobie, że nie palił; żałował, że nie mógł podzielić się wszystkimi swoimi myślami z Leo, jednak podskórnie czuł, że to nie był najlepszy moment na ociekające szczerością: jestem wilkołakiem i boję się, że którejś pełni rozszarpię swoją żonę. Więc milczał, szczękając zębami i modląc się, żeby ktoś po niego przyszedł, albo żeby nikt nie przychodził, może okaże się, że będą tylko oni i świadkowie – w końcu był sylwester, na pewno niewiele osób zdecydowałoby się zrezygnować ze swoich planów na rzecz zorganizowanego w dwie godziny ślubu?
Ślubu.
Chrzanić to.
– Potrzebuję zapalić – rzucił do przyjaciela i dziesięć sekund później zaciągał się gryzącym, śmierdzącym papierosem, który wcale mu nie pomógł, ale przynajmniej miał czym zająć ręce. Gdzieś obok zaskrzypiał śnieg i po drugiej jego stronie pojawił się Samuel, w sam raz, żeby obserwować jego osobisty upadek emocjonalno-nerwowy, bo na tym etapie ręce trzęsły mu się już jak paralitykowi, choć nadal uparcie sobie wmawiał, że to z zimna. – Widziałeś Teddy? – zapytał na wydechu, nadal tym samym, błagalnym tonem, który, jego zdaniem, w ogóle nie pasował do sytuacji. Przecież to miało być nic takiego, formalność, oczywistość, i tak połowa ich znajomych już myślała, że byli małżeństwem. Dlaczego spędzał właśnie piętnaście najbardziej nerwowych minut swojego życia na zastanawianiu się, czy aby na pewno załatwił wszystko to, co miał załatwić, czy urzędnik zjawi się na miejscu na czas, i czy wszystko pójdzie dobrze?
– Nie pomagasz, Leo – powiedział z wyrzutem, zatrzymując się gdzieś w cieniu kasztanowca i przyglądając, jak dwóch podrostków urządza sobie bitwę na śnieżki. Przez chwilę miał nawet nadzieję, że lodowata, rozmoknięta breja trafi go w twarz i trochę otrzeźwi, bo czuł się pijany. A nie był; oprócz pospiesznego łyka szampana, zaserwowanego mu przez Florence, nie wypił ani kropli alkoholu. Z jakiegoś powodu jednak kręciło mu się w głowie, a cała kolejka a-co-jeśli ustawiła się w równym rządku, obrzucając go nieprzerwaną serią myśli. Tak jak ci beztroscy czarodzieje obrzucali się śnieżkami. – Okłam mnie i powiedz dla odmiany, że nie oszalałem – rzucił, prawie błagalnie. I rozejrzał się, bezradnie szukając wzrokiem czegokolwiek. Samuel, gdzie był Samuel? I gdzie była Teddy? Kolejny myślowy kołowrotek, a co jeśli w ciągu tych dwóch godzin ochłonęła, rozmyśliła się, stwierdziła, że to jednak za szybko, czy ktoś by go poinformował? Podciągnął nerwowo rękawy pożyczonego garnituru, szarpiąc nimi dosyć brutalnie. Nie wpadło mu do głowy, żeby szukać między drzewami, ale i tak nie wiedział, czy powinien; garść przesądów obijała mu się o czaszkę jeden po drugim, mieszając z całą resztą losowych, nie trzymających się całości strzępków rzeczywistości, która w ciągu ostatnich godzin wykrzywiła się zabawnie i obecnie przypominała bałwankowy plac boju.
Zakołysał się na stopach. Pewnie wyciągnąłby z kieszeni papierosa, ale w porę przypomniał sobie, że nie palił; żałował, że nie mógł podzielić się wszystkimi swoimi myślami z Leo, jednak podskórnie czuł, że to nie był najlepszy moment na ociekające szczerością: jestem wilkołakiem i boję się, że którejś pełni rozszarpię swoją żonę. Więc milczał, szczękając zębami i modląc się, żeby ktoś po niego przyszedł, albo żeby nikt nie przychodził, może okaże się, że będą tylko oni i świadkowie – w końcu był sylwester, na pewno niewiele osób zdecydowałoby się zrezygnować ze swoich planów na rzecz zorganizowanego w dwie godziny ślubu?
Ślubu.
Chrzanić to.
– Potrzebuję zapalić – rzucił do przyjaciela i dziesięć sekund później zaciągał się gryzącym, śmierdzącym papierosem, który wcale mu nie pomógł, ale przynajmniej miał czym zająć ręce. Gdzieś obok zaskrzypiał śnieg i po drugiej jego stronie pojawił się Samuel, w sam raz, żeby obserwować jego osobisty upadek emocjonalno-nerwowy, bo na tym etapie ręce trzęsły mu się już jak paralitykowi, choć nadal uparcie sobie wmawiał, że to z zimna. – Widziałeś Teddy? – zapytał na wydechu, nadal tym samym, błagalnym tonem, który, jego zdaniem, w ogóle nie pasował do sytuacji. Przecież to miało być nic takiego, formalność, oczywistość, i tak połowa ich znajomych już myślała, że byli małżeństwem. Dlaczego spędzał właśnie piętnaście najbardziej nerwowych minut swojego życia na zastanawianiu się, czy aby na pewno załatwił wszystko to, co miał załatwić, czy urzędnik zjawi się na miejscu na czas, i czy wszystko pójdzie dobrze?
you better keep the wolf back from the door
he wanders ever closer every night
and how he waits, baying for blood
I promised you everything would be fine
and how he waits, baying for blood
I promised you everything would be fine
Frank Cresswell
Zawód : właściciel dziurawego kotła, naukowiec
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
a lot of hope in one man tent
there's no room for innocence
take me home before the storm
velvet moths will keep us warm
there's no room for innocence
take me home before the storm
velvet moths will keep us warm
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
To nie było proste. Właściwie - nic z dzisiejszego wieczoru nie było takie. Cokolwiek jawił sobie pod kruczoczarną czupryną, eksplodowało wraz z kolejnymi wydarzeniami, które nijak nie łączyły się w sensowną całość. Począwszy od karykatury bałwana, który niemal całkowicie się stopił, przechodząc przez delikatna jak muśnięcie wiatru - towarzystwo Emmie, a skończywszy na parodii tytułu, jaki otrzymał i...Franku, który się żenił.
Gdzieś w międzyczasie zdążył wyciągnąć ciemnowłosą dziewczynę ze snieżnej zaspy...Luna, tak? Gdzieś, zgubił koc, którym do tej pory był okryty, ale wyciągnął, nieco przymarznięty - swój płaszcz. I nim całość lawinowej konstrukcji zdarzeń sypnęła mu się na głowę, jak zaspa - w której wylądował wcześniej Garret - zdążył odprowadzić do domu Emmie, zapewnić jej ojca, że nie stała jej się krzywda, by ruszyć ze świadkowym zadaniem, doprowadzenia na Frankowy ślub odpowiedniego zestawu przyjaciół. Może to i dobrze, że na kilka chwil mógł zebrać myśli, z dala od zgiełku, jaki zapewne buchnął po nagłej informacji, jaka pojawiła się w głowie tej ognistej łobuzicy Teddy i jego przyjaciela, zdawałoby się będącego przeciwieństwem swojej przyszłej żony, a jednak idealnie ze sobą współgrające.
Kolejny moment refleksji uświadomił go, że powinien być z Carterem, nie pędzać jak idiota wyłapując i informując o radosnej nowinie, nie tłumić swoje własne wspomnienia, które huknęły z mocą, taranując większość myśli. Miał być z przyjacielem, który się żenił. I miał powiedzieć, że nie zwariował, nawet - jeśli Skamander już nie umiałby znaleźć się na podobnej drodze. jego przecież wygasła i szedł zupełnie inną...
Oczywiście - zgarnął jeszcze Judkę, by pogonić ją do panny młodej, zdążył zahaczyć i o cukiernię uroczej Cynki i wtajemniczając ją w tortowa konspirację, ruszył w końcu znaleźć przyjaciela.
Dwie sylwetki w kasztanowym parku, nie trudno było zauważyć. Barczysta i wysoka postać przyjaciela i...Leo? znał go. A może bardziej poznał w Zakonie, ale chyba nie zdążyli zamienić więcej słów. Przedostał się przez potężną zaspę, zeskakując na bielącą się i skrzypiącą mrozem ścieżkę, po drodze próbując zgarnąć śnieg, który sypnął mu się za kołnierz - na szczęście już suchego płaszcza.
Nie zdziwił się ani odrobinę widząc mieszankę emocji, które twardo rysowały się na twarzy Cartera, który raz po raz zaciągał się papierosem. O sile i natężeniu zdenerwowania świadczył choćby sposób, w jaki zaciskał filtr, niemal miażdżąc go w palcach.
- Zaraz ją zobaczysz. Ale najpierw skończ palić i zjedz to - rzucił mu do kieszeni mugolski cukierek, ale..nie tylko. Razem ze słodyczą, na dno trafiło małe zawiniątko, nagrzane od ciepła dłoni, do tej pory uporczywie zaciskanej. Frank będzie wiedział - chyba nie chcesz całować żony z takim oddechem? - żart, głupi, prosty i jego ręka na ramieniu przyjaciela miały proste zadanie - dodać otuchy. I spojrzenie mówiące, że cała panika to tylko iluzja, że zna swoje siły i możliwości i opanowanie, które zawsze u niego podziwiał, szczególnie, gdy znało się tajemnicę. Odwrócił się do drugiego mężczyzny, by uścisnąć mu w powitaniu rękę - W razie ewentualnego bezwładu nóg, doniesiemy cię do..ołtarza? - zerknął porozumiewawczo w stronę Leonarda, a Frankowi mrugnął, wciąż próbując wywołać na jego twarzy odruch choćby zgryźliwego komentarza - Mogę ci zaoferować drugiego papierosa, ale Teddy mnie za to udusi.. - i za to, że nie jestem z Matyldą, za to że się z nią pokłóciłem, bo wciąż nie umiem utrzymać żadnego związku, chociaż...tym razem mogłoby mu się upiec. I Frank i Teddy mieli o czym myśleć. Ślubu nie bierze się dwa razy.
Gdzieś w międzyczasie zdążył wyciągnąć ciemnowłosą dziewczynę ze snieżnej zaspy...Luna, tak? Gdzieś, zgubił koc, którym do tej pory był okryty, ale wyciągnął, nieco przymarznięty - swój płaszcz. I nim całość lawinowej konstrukcji zdarzeń sypnęła mu się na głowę, jak zaspa - w której wylądował wcześniej Garret - zdążył odprowadzić do domu Emmie, zapewnić jej ojca, że nie stała jej się krzywda, by ruszyć ze świadkowym zadaniem, doprowadzenia na Frankowy ślub odpowiedniego zestawu przyjaciół. Może to i dobrze, że na kilka chwil mógł zebrać myśli, z dala od zgiełku, jaki zapewne buchnął po nagłej informacji, jaka pojawiła się w głowie tej ognistej łobuzicy Teddy i jego przyjaciela, zdawałoby się będącego przeciwieństwem swojej przyszłej żony, a jednak idealnie ze sobą współgrające.
Kolejny moment refleksji uświadomił go, że powinien być z Carterem, nie pędzać jak idiota wyłapując i informując o radosnej nowinie, nie tłumić swoje własne wspomnienia, które huknęły z mocą, taranując większość myśli. Miał być z przyjacielem, który się żenił. I miał powiedzieć, że nie zwariował, nawet - jeśli Skamander już nie umiałby znaleźć się na podobnej drodze. jego przecież wygasła i szedł zupełnie inną...
Oczywiście - zgarnął jeszcze Judkę, by pogonić ją do panny młodej, zdążył zahaczyć i o cukiernię uroczej Cynki i wtajemniczając ją w tortowa konspirację, ruszył w końcu znaleźć przyjaciela.
Dwie sylwetki w kasztanowym parku, nie trudno było zauważyć. Barczysta i wysoka postać przyjaciela i...Leo? znał go. A może bardziej poznał w Zakonie, ale chyba nie zdążyli zamienić więcej słów. Przedostał się przez potężną zaspę, zeskakując na bielącą się i skrzypiącą mrozem ścieżkę, po drodze próbując zgarnąć śnieg, który sypnął mu się za kołnierz - na szczęście już suchego płaszcza.
Nie zdziwił się ani odrobinę widząc mieszankę emocji, które twardo rysowały się na twarzy Cartera, który raz po raz zaciągał się papierosem. O sile i natężeniu zdenerwowania świadczył choćby sposób, w jaki zaciskał filtr, niemal miażdżąc go w palcach.
- Zaraz ją zobaczysz. Ale najpierw skończ palić i zjedz to - rzucił mu do kieszeni mugolski cukierek, ale..nie tylko. Razem ze słodyczą, na dno trafiło małe zawiniątko, nagrzane od ciepła dłoni, do tej pory uporczywie zaciskanej. Frank będzie wiedział - chyba nie chcesz całować żony z takim oddechem? - żart, głupi, prosty i jego ręka na ramieniu przyjaciela miały proste zadanie - dodać otuchy. I spojrzenie mówiące, że cała panika to tylko iluzja, że zna swoje siły i możliwości i opanowanie, które zawsze u niego podziwiał, szczególnie, gdy znało się tajemnicę. Odwrócił się do drugiego mężczyzny, by uścisnąć mu w powitaniu rękę - W razie ewentualnego bezwładu nóg, doniesiemy cię do..ołtarza? - zerknął porozumiewawczo w stronę Leonarda, a Frankowi mrugnął, wciąż próbując wywołać na jego twarzy odruch choćby zgryźliwego komentarza - Mogę ci zaoferować drugiego papierosa, ale Teddy mnie za to udusi.. - i za to, że nie jestem z Matyldą, za to że się z nią pokłóciłem, bo wciąż nie umiem utrzymać żadnego związku, chociaż...tym razem mogłoby mu się upiec. I Frank i Teddy mieli o czym myśleć. Ślubu nie bierze się dwa razy.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 05.07.16 16:42, w całości zmieniany 2 razy
Kasztanowy park
Szybka odpowiedź