Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Teatr na klifach
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Teatr na klifach
Wśród nagich, granitowych skał klifów nadmorską straż pełnią kamienne rzędy widowni, usytuowane w zboczu. Wzorowany na swych antycznych poprzednikach, Teatr Minack uosabia w sobie esencję sztuki teatralnej. Chociaż na pierwszy rzut oka cały przybytek wydaje się być niepozorny, to jednak jego twórcy szczegółowo zadbali o odtworzenie całej infrastruktury starożytnej. Gdy akurat nie są w teatrze wystawiane żadne sztuki, Minack jest doskonałym miejscem na wybranie się na popołudniowy spacer - zasiadając na widowni można wtedy obejrzeć niezwykły spektakl, jaki prezentuje zachodzące na horyzoncie słońce, powoli opadając ku morskiej toni.
Pozornie był tym łagodnym - nigdy na nikogo nie podniósł ani ręki, ani różdżki bez powodu - a i to zdarzało się w młodzieńczych latach, kiedy porywczość hormonów dojrzewającego z dala od domu mężczyzny w nim buzowały. Nakierowując odczuwaną złość poprzez czarną magię poznawaną w szkole na tych, którzy naprawdę zaleźli mu za skórę. Wydawało się, że od tamtej pory Louvel dojrzał, dorósł, a wraz z nim gwałtowność czynów. Nie do końca. Bowiem nic tak mocno na niego nie wpływało niż zniewaga. To właśnie odczuł umawiając się z Monicą na spotkanie, na którym ona się nie stawiła. Czekał przeszło dwie godziny w umówionym miejscu, narzucając sobie niedopracowaną cierpliwość. Marnując czas na oglądanie się za sylwetkami kobiet, które nią wcale nie były. I chociaż przybytek opuścił z klasą, to powróciwszy już do domu roztrzaskał kilka drewnianych mebli jednego z pokojów - stać go było na rozsądek zakazujący dewastowania znaczącego pomieszczenia Lyme Park - koniecznie musząc wyładować swoją frustrację. Pierwsza złość dała się ugłaskać tak prymitywnym instynktom, niestety nie można było tego powiedzieć o ogólnym zdenerwowaniu oraz rozdrażnieniu.
Musiał się z nią rozmówić. Musiała dowiedzieć się, jak bardzo go rozgniewała oraz jak bardzo się tym samym naraziła - nie zamierzał jej odpuszczać, po drodze wymyślając całe przemówienie oraz formę zapłaty za tak haniebny czyn jak lekceważenie jego osoby. Na Merlina, nazywał się Rowle - nikt nie miał prawa z niego tak okrutnie kpić. Tym bardziej kobieta, ledwie czystokrwista; nieważne były ich dotychczasowe relacje oraz powierzone sekrety. Zwłaszcza, że do tej pory Lou był przekonany, że ich wymiana wypłynęła obustronnie.
Dotarłszy do szpitala całe jego wyobrażenie legło w gruzach. Te wszystkie miesiące korespondencji, wyrzucania z siebie dławiącego żalu po stracie żony, a w jej przypadku dziecka, te wszystkie słowa zaklęte w pergaminie, to miało okazać się jego błędem. Kolejnym - najpierw uwierzył w jej grę listowną, następnie zrobiła z niego idiotę na mungowskim korytarzu. Dobrze, że nie było jej, kiedy dowiadywał się okropnej prawdy, gotów był ją wtedy rozszarpać lub zadusić własnymi rękoma. Był skończonym głupcem, byle naiwniakiem klękającym przed życiową tragedią, która przecież doczekałaby swojego kresu - jak wszystko w życiu. Zamiast przeczekać, zdławić palące emocje on wypuścił je bez pomyślunku w świat, natrafiając na podłą kłamczuchę, kogoś, kto tylko zabawił się jego cierpieniem - tak to odbierał. Wyobrażał sobie, jak czyta jego listy swoim koleżankom i jak bardzo zaśmiewają się z jego bólu. Poczucia straty. Nie pierwszej i nie ostatniej, lecz najdotkliwszej z dotychczasowych przeżytych.
Dostawszy informację o pobycie kobiety, której nie znał, wiedziony nagromadzeniem negatywnych uczuć udał się tam, gdzie rzekomo miała być. Po krótkiej wędrówce po szkockich terenach faktycznie ją ujrzał - stojącą na krańcu sceny, wpatrującą się w złocistą wodę. Jakże ironicznie. Na jego twarzy pojawił się gorzki uśmiech, zaraz stłumiony najgorszymi myślami. Podszedł do niej, niespiesznie, stając za jej plecami oraz przeciągając spojrzenie na horyzont rozmyty kaskadą ognistych barw.
- Mówią, że całe życie to teatr, a my jesteśmy jego aktorami - zaczął pozornie spokojnie, nie odrywając wzroku od tego, co oglądał. - Ostatnio spotkałem naprawdę wprawną aktorkę - kontynuował, zbliżając się oraz stając przodem do niej. - Nazywa się Belle Cattermole, znasz ją? - dodał, chcąc obserwować jej twarz. Ocenić, jak daleko sięgają jej umiejętności. Jak bardzo będzie brnąć w zaparte lub jak szybko zacznie uciekać. Był cierpliwy - w każdym z tych scenariuszy miał mieć swój udział. Mniej lub bardziej okrutny.
Musiał się z nią rozmówić. Musiała dowiedzieć się, jak bardzo go rozgniewała oraz jak bardzo się tym samym naraziła - nie zamierzał jej odpuszczać, po drodze wymyślając całe przemówienie oraz formę zapłaty za tak haniebny czyn jak lekceważenie jego osoby. Na Merlina, nazywał się Rowle - nikt nie miał prawa z niego tak okrutnie kpić. Tym bardziej kobieta, ledwie czystokrwista; nieważne były ich dotychczasowe relacje oraz powierzone sekrety. Zwłaszcza, że do tej pory Lou był przekonany, że ich wymiana wypłynęła obustronnie.
Dotarłszy do szpitala całe jego wyobrażenie legło w gruzach. Te wszystkie miesiące korespondencji, wyrzucania z siebie dławiącego żalu po stracie żony, a w jej przypadku dziecka, te wszystkie słowa zaklęte w pergaminie, to miało okazać się jego błędem. Kolejnym - najpierw uwierzył w jej grę listowną, następnie zrobiła z niego idiotę na mungowskim korytarzu. Dobrze, że nie było jej, kiedy dowiadywał się okropnej prawdy, gotów był ją wtedy rozszarpać lub zadusić własnymi rękoma. Był skończonym głupcem, byle naiwniakiem klękającym przed życiową tragedią, która przecież doczekałaby swojego kresu - jak wszystko w życiu. Zamiast przeczekać, zdławić palące emocje on wypuścił je bez pomyślunku w świat, natrafiając na podłą kłamczuchę, kogoś, kto tylko zabawił się jego cierpieniem - tak to odbierał. Wyobrażał sobie, jak czyta jego listy swoim koleżankom i jak bardzo zaśmiewają się z jego bólu. Poczucia straty. Nie pierwszej i nie ostatniej, lecz najdotkliwszej z dotychczasowych przeżytych.
Dostawszy informację o pobycie kobiety, której nie znał, wiedziony nagromadzeniem negatywnych uczuć udał się tam, gdzie rzekomo miała być. Po krótkiej wędrówce po szkockich terenach faktycznie ją ujrzał - stojącą na krańcu sceny, wpatrującą się w złocistą wodę. Jakże ironicznie. Na jego twarzy pojawił się gorzki uśmiech, zaraz stłumiony najgorszymi myślami. Podszedł do niej, niespiesznie, stając za jej plecami oraz przeciągając spojrzenie na horyzont rozmyty kaskadą ognistych barw.
- Mówią, że całe życie to teatr, a my jesteśmy jego aktorami - zaczął pozornie spokojnie, nie odrywając wzroku od tego, co oglądał. - Ostatnio spotkałem naprawdę wprawną aktorkę - kontynuował, zbliżając się oraz stając przodem do niej. - Nazywa się Belle Cattermole, znasz ją? - dodał, chcąc obserwować jej twarz. Ocenić, jak daleko sięgają jej umiejętności. Jak bardzo będzie brnąć w zaparte lub jak szybko zacznie uciekać. Był cierpliwy - w każdym z tych scenariuszy miał mieć swój udział. Mniej lub bardziej okrutny.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Stojąc i wpatrując się w morze odnalazła spokój, a w jej umyśle pojawiło się na tyle rozsądku, by w końcu dojść do wniosku, że nie może odwlekać tego, co nieuniknione. Nie mogła dłużej brnąć w swoje kłamstwa, stopniowo pojawiała się niewinna myśl, iż już nawet tego nie chciała, a przynajmniej nie w tej konkretnej sytuacji. Nie musiała mieć umiejętności Lorraine by wiedzieć, że cała historia wkrótce się wyda nie wiedząc nawet, jak bliska jest prawdy. Zamierzała w końcu odnaleźć w sobie odwagę, wciąż jednak odczuwała swoisty żal. Przywiązała się do uroczej sowy, która przynosiła jej listy na parapecie i do tragedii, która poniekąd stawała się i jej tragedią. Historie tworzyły jej świat, bowiem rzeczywistość była dla niej czymś zbyt nieprzyjemnym, zaś jej umiejętności aktorskie sprawiały, że bezbłędnie grała w realiach wymyślonego czy zasłyszanego od kogoś świata opowieści. Mocno potrafiła wczuć się w swoją rolę, odczuwając tragedie granych postaci, a spośród nich wszystkich miała swoje małe perełki, w które wyjątkowo przyjemnie się wcielała. Taką też była Monica, z którą teraz nadszedł czas się rozstać.
Skupiona na własnych myślach, dopiero słysząc kroki zaraz za plecami, uświadomiła sobie, iż nie jest sama. Gdy zaś zabrzmiał znajomy głos, poczuła jak przez jej ciało przebiegają nieprzyjemne dreszcze. Gwałtownie odwróciła się, by widok twarzy Louvela całkowicie ją sparaliżował. Ten stan trwał chwilę, a z każdym jego słowem jej serce przyspieszało. Nie spodziewała się, że ten ją znajdzie. W głowie układała już misterny plan, w którym przeprosi go za nieobecność na spotkaniu i poprosi o kolejne, tym razem zarzekając się na wszystko, iż się pojawi. Miała zebrać się w sobie, wyznać prawdę, stawiając czoła przewidywalnemu gniewowi mężczyzny. Wszystko to runęło właśnie teraz. Belle niejednokrotnie słyszała iż to co innym dajemy, w jakiś sposób do nas wraca. Czy przez to miała rozumieć że ta chwila jest zadośćuczynieniem dla lorda?
- I ja w to wierzę - odpowiedziała na jego pierwsze zdanie, starając się w jakiś sposób grać na zwłokę. Zaskoczenie zniknęło z jej twarzy, pozostawiając powagę. Przez chwilę miała ochotę się uśmiechnąć, jej kącik warg nieco drgnął, ostatecznie jednak oblicze mężczyzny sprawiło, że nie mogła się na to zdobyć. Przez jej umysł przebiegła nieśmiała myśl, by może jednak kontynuować kłamstwa. Jaki był jednak tego sens? Nie wierzyła, iż wspomnienie jej prawdziwego imienia i nazwiska miało świadczyć o wspólnym znajomym Belle i Louvela, który wychwalał jej umiejętności. To był czas aby się wycofać i przestać kłamać. Monici już nie było, pozostawała ona.
Wzięła głęboki wdech, starając się nieco uspokoić. Paznokciami zaczęła nerwowo drapać w opuszki palców.
- Jak się dowiedziałeś kim naprawdę jestem? - spytała, a jej wzrok padł gdzieś w bok. W tym momencie nie umiała patrzeć mu prosto w twarz. Nie była przygotowana na podobne sytuacje, nigdy podobnej nie przeżywała. Czuła natłok emocji, a gdzieś pomiędzy nimi pojawił się wstyd, którego wcześniej nie znała. Jeśli ten chciał ją ukarać za kłamstwa, wszystko co teraz czuła, co przeżywała, było wystarczające.
- Ja nie miałam złych intencji - powiedziała po chwili i całkowicie zgodnie z prawdą. Czy on jednak wiedział, że tak było? Nagle poczuła się jak uderza w nią okrutna myśl - on jej teraz nie uwierzy, bo nie będzie wiedział co jest prawdą, a co kolejnym kłamstwem. A może jednak da wiarę jej słowom?
Skupiona na własnych myślach, dopiero słysząc kroki zaraz za plecami, uświadomiła sobie, iż nie jest sama. Gdy zaś zabrzmiał znajomy głos, poczuła jak przez jej ciało przebiegają nieprzyjemne dreszcze. Gwałtownie odwróciła się, by widok twarzy Louvela całkowicie ją sparaliżował. Ten stan trwał chwilę, a z każdym jego słowem jej serce przyspieszało. Nie spodziewała się, że ten ją znajdzie. W głowie układała już misterny plan, w którym przeprosi go za nieobecność na spotkaniu i poprosi o kolejne, tym razem zarzekając się na wszystko, iż się pojawi. Miała zebrać się w sobie, wyznać prawdę, stawiając czoła przewidywalnemu gniewowi mężczyzny. Wszystko to runęło właśnie teraz. Belle niejednokrotnie słyszała iż to co innym dajemy, w jakiś sposób do nas wraca. Czy przez to miała rozumieć że ta chwila jest zadośćuczynieniem dla lorda?
- I ja w to wierzę - odpowiedziała na jego pierwsze zdanie, starając się w jakiś sposób grać na zwłokę. Zaskoczenie zniknęło z jej twarzy, pozostawiając powagę. Przez chwilę miała ochotę się uśmiechnąć, jej kącik warg nieco drgnął, ostatecznie jednak oblicze mężczyzny sprawiło, że nie mogła się na to zdobyć. Przez jej umysł przebiegła nieśmiała myśl, by może jednak kontynuować kłamstwa. Jaki był jednak tego sens? Nie wierzyła, iż wspomnienie jej prawdziwego imienia i nazwiska miało świadczyć o wspólnym znajomym Belle i Louvela, który wychwalał jej umiejętności. To był czas aby się wycofać i przestać kłamać. Monici już nie było, pozostawała ona.
Wzięła głęboki wdech, starając się nieco uspokoić. Paznokciami zaczęła nerwowo drapać w opuszki palców.
- Jak się dowiedziałeś kim naprawdę jestem? - spytała, a jej wzrok padł gdzieś w bok. W tym momencie nie umiała patrzeć mu prosto w twarz. Nie była przygotowana na podobne sytuacje, nigdy podobnej nie przeżywała. Czuła natłok emocji, a gdzieś pomiędzy nimi pojawił się wstyd, którego wcześniej nie znała. Jeśli ten chciał ją ukarać za kłamstwa, wszystko co teraz czuła, co przeżywała, było wystarczające.
- Ja nie miałam złych intencji - powiedziała po chwili i całkowicie zgodnie z prawdą. Czy on jednak wiedział, że tak było? Nagle poczuła się jak uderza w nią okrutna myśl - on jej teraz nie uwierzy, bo nie będzie wiedział co jest prawdą, a co kolejnym kłamstwem. A może jednak da wiarę jej słowom?
Wymyśliłam Cięnocą przy blasku świec, nauczyłam się ciebie po prostu chcieć.
Wiele by dał, żeby móc znaleźć się w jej skórze oraz odczytać z jej ciała czy umysłu wszystkie emocje, które nią w tamtym momencie zawładnęły. Czy posiadała jakieś uczucia? Może była wyrafinowaną kłamczuchą do tego stopnia, że nie odczuwała w układzie nerwowym zupełnie niczego? Pragnął przeniknąć do jej myśli, odczytać wszystkie wspomnienia, przejrzeć ją na wylot - nawet siłą. Odpłacić się w ten sposób pięknym za nadobne, kiedy to ona manipulacją wyciągnęła od niego wszystko. Wykorzystała jedyną jego słabość w życiu oraz sprzeniewierzyła ją z pełną premedytacją. Pomimo uspokajania się w miarę upływu czasu, Louvel nadał był pod wpływem najgorszych emocji. Nakręcał się sam, snując domysły, wyobrażając sobie sceny, które mogły mieć miejsce z powodu… Belle. Nie był w stanie myśleć o niej w ten sposób, zupełnie, tak jakby myślał o kimś innym. Miał zresztą dużo racji - to nie była ta sama kobieta. Monicę i Belle dzieliło dosłownie wszystko. Nie wiedział jak się do tego odkrycia ustosunkować, w największej mierze czuł rozpacz spowodowany własną głupotą oraz naiwnością. I nic nie mogło ulżyć jego wrażeniu, nie było też sposobu na uspokojenie szalejącej w nim burzy. Z piorunami. I chociaż nie wiedział do końca co chce zrobić - pozostając względnie opanowanym - z pewnością musiał odzyskać swoją dumę. Lub przynajmniej przez chwilę poczuć się lepiej.
Urokliwy - bez wątpienia - widok rozciągający się przed ich oczami nie potrafił ukoić jego złości drażniącej wszystkie komórki ciała. Miał ochotę rzucić w nią paskudnym zaklęciem, patrzeć jak cierpi - lecz jednocześnie był świadom możliwych konsekwencji tak nierozsądnych czynów. Musiał ewentualnie zaczekać z podobnymi ruchami, być może dać jej namiastkę pewności siebie.
Jej słowa przecinające ciszę były jak kakofonia - skrzywił twarz w grymasie niezadowolenia - najgorsza z możliwych, wzbudzająca w nim na nowo zaspokojony niedawno gniew. Oddychał płytko, krztusząc się powietrzem przesiąkniętym fałszem. Do ust napływała nieskończona gorycz.
- Nie mogę pojąć - tylko tyle cię interesuje? Jak się dowiedziałem? - rzucił podniesionym głosem, ze złością wpatrując się w jej twarz. Na której nie widział skruchy, a jedynie przestraszone uciekanie w bok wzrokiem. I nic więcej. Mimowolnie potwierdziła jego najgorsze przypuszczenia, a to sprawiało, że coraz trudniej się hamował. Drżały mu ręce, a myśli uciekały do tych najgorszych scenariuszy.
Wtem zaśmiał się pustym, ironicznym, przepełnionym żalem śmiechem. Na moment spuszczając ją z oczu. Na krótko. Za krótko.
- Naprawdę uważasz, że dam się nabrać po raz kolejny? - Zadał retoryczne pytanie, znów ogniskując na niej swój wzrok. Nawet nie próbowała się tłumaczyć. Nic. Rzucała mu jedynie pustymi frazesami, bzdurnymi półsłówkami bez żadnego znaczenia. Wykonał gwałtowny ruch dłonią sięgając po różdżkę, którą niemal wbił jej w gardło. - Zagraj dla mnie coś lepszego. Coś, w co naprawdę uwierzę. To przecież umiesz. W przeciwnym razie… - Nie dokończył. Postanowił pozostawić niedomówienie, chcąc zadziałać na jej wyobraźnię. Obrazek chyba mówił sam za siebie. A jeśli uda jej się z tego wyjść, może okazać się to cenną lekcją - nie oszukiwać mężczyzn.
Urokliwy - bez wątpienia - widok rozciągający się przed ich oczami nie potrafił ukoić jego złości drażniącej wszystkie komórki ciała. Miał ochotę rzucić w nią paskudnym zaklęciem, patrzeć jak cierpi - lecz jednocześnie był świadom możliwych konsekwencji tak nierozsądnych czynów. Musiał ewentualnie zaczekać z podobnymi ruchami, być może dać jej namiastkę pewności siebie.
Jej słowa przecinające ciszę były jak kakofonia - skrzywił twarz w grymasie niezadowolenia - najgorsza z możliwych, wzbudzająca w nim na nowo zaspokojony niedawno gniew. Oddychał płytko, krztusząc się powietrzem przesiąkniętym fałszem. Do ust napływała nieskończona gorycz.
- Nie mogę pojąć - tylko tyle cię interesuje? Jak się dowiedziałem? - rzucił podniesionym głosem, ze złością wpatrując się w jej twarz. Na której nie widział skruchy, a jedynie przestraszone uciekanie w bok wzrokiem. I nic więcej. Mimowolnie potwierdziła jego najgorsze przypuszczenia, a to sprawiało, że coraz trudniej się hamował. Drżały mu ręce, a myśli uciekały do tych najgorszych scenariuszy.
Wtem zaśmiał się pustym, ironicznym, przepełnionym żalem śmiechem. Na moment spuszczając ją z oczu. Na krótko. Za krótko.
- Naprawdę uważasz, że dam się nabrać po raz kolejny? - Zadał retoryczne pytanie, znów ogniskując na niej swój wzrok. Nawet nie próbowała się tłumaczyć. Nic. Rzucała mu jedynie pustymi frazesami, bzdurnymi półsłówkami bez żadnego znaczenia. Wykonał gwałtowny ruch dłonią sięgając po różdżkę, którą niemal wbił jej w gardło. - Zagraj dla mnie coś lepszego. Coś, w co naprawdę uwierzę. To przecież umiesz. W przeciwnym razie… - Nie dokończył. Postanowił pozostawić niedomówienie, chcąc zadziałać na jej wyobraźnię. Obrazek chyba mówił sam za siebie. A jeśli uda jej się z tego wyjść, może okazać się to cenną lekcją - nie oszukiwać mężczyzn.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Okazała się być naiwna. Wierzyła, iż ten będzie postrzegał wszystko z punktu widzenia podobnego do niej, a jeśli nie, to że zrozumie ją. Nie tylko on wykreował sobie zupełnie inny obraz jej samej. Ona również nieco inaczej wyobrażała sobie mężczyznę, z którym wymieniała korespondencję. Dała się zwieść przyjemnemu wrażeniu, które wykreowało nieco inny charakter. Lubiła jednak swoje wyobrażenie, nie chciała je burzyć. Tylko raz postanowiła nieco doprecyzować swoją wizję o realne fakty poprzez zapytanie wszystkowiedzącej matki o osobę lorda. Ostatecznie jednak nie dowiedziała się zbyt dużo, a i wygląd przedstawiony przez matkę, jak się teraz okazuje, był niezbyt precyzyjny. Jedno się jedynie zgadzało - nazwisko, które czyniło mężczyznę idealnym wzorem swojego rodu. Stojąc teraz przed nim była pewna, że ma do czynienia z przedstawicielem tej właśnie rodziny, opisywanej przez matkę w nieco chłodny sposób. Z ust rodzicielki powstawał opis osób odizolowanych od społeczeństwa, nieufnych i srogich. Kiedy była jeszcze mała zwykła myśleć o mężczyźnie-Rowle'u jako osobie potężnej o groźnym spojrzeniu, łypiącym na wszystkich z podejrzliwością. Teraz, gdy patrzyła na Louvela, nie widziała nieufności. Pozostawała jednak złość, a nawet wściekłość, przeszywająca na wskroś. Trudno było patrzeć w jego oczy, zmierzyć się w tymi emocjami. Z początku nie umiała. Mimowolnie drgnęła słysząc jego krzyk. Czyż powinna być zaskoczona? Cóż, była. Nie odpowiedziała zatem, pozostawiając kwestię jej ciekawości bez odpowiedzi. Pozostawały jej domysły, które z początku pochłaniały jej głowę i z pewnością jeszcze w przyszłości miały zaprzątać jej myśli. Teraz też dość szybko ta sprawa uleciała z jej myśli, a ona mogła jedynie skupić się na szybkim biciu serca, które próbowało wyrwać się z jej piersi. Przerażona spojrzała na jego twarz, skupiając się na różdżce, które trzymał przy jej gardle. Przez ani jedną sekundę nie wyobrażała sobie tej sytuacji idącej w tak okropnym kierunku. Mimowolnie chciała się cofnąć do tyłu, lecz nie do końca miała już gdzie. Poza tym z pewnością nie na wiele się to zdało, wierzyła w dobry refleks mężczyzny. Nie chciała też wyciągać własnej różdżki, zdawała sobie sprawę ze swoich nikłych szans wobec stojącej przed nią postaci.
- Nie muszę grać, mówię prawdę - powiedziała cicho. Pomimo trwogi patrzyła się w twarz mężczyzny, zachowując resztki przytomności. Nie mogła poddać się swoim emocjom. Pragnęła naprostować sprawę, wyjść z tego w całości. Postanowiła więc powiedzieć całą prawdę, a wręcz wykrzyczeć. Nie robiła tego jednak ze strachem czy szlochem, ale ze złością. Chciała go przekonać do swojej racji, przy czym niejako dawała upust swojej bezradności. Bo taka właśnie teraz była. Jedyną bronią i jednocześnie tarczą jaką posiadała, były jej słowa. - Gdy odebrałam twój list niemalże od razu namalował się przede mną obraz mężczyzny zrozpaczonego po stracie żony, targanego emocjami. Potrzebowałeś czyjegoś wsparcia, a że nie wiedziałeś do kogo się zwrócić wysłałeś swoje myśli i uczucia w przestrzeń. Postanowiłam więc stać się osobą, która przyjmie twoje troski i skargi. Odpisałam Ci i przyznaję się, okłamałam cię. Wykreowałam dla ciebie obraz kobiety idealnej - kochającej żony i cudownej matki, która to wszystko straciła. Monica była osobą, która potrafiła sobie jednak poradzić z tym wszystkim, stawić czoło przykrościom. Wierzyłam, iż zaufasz takiej właśnie osobie i oddasz jej to, co cię dręczy. I tak zrobiłeś, a miód który wlewałam w twoje popękane serce pomógł. Czyż zatem moje intencje nie były dobre? Czyż dzięki moim listom nie poczułeś się lepiej? Poczułeś i nie możesz mi wmówić, że było inaczej. Żałuję jedynie iż wcześniej tego nie zakończyłam. Może wówczas nie doszłoby do takiej sytuacji. Z drugiej strony - czyż nie czułbyś pustki, gdyby Monica czyli ja, nagle przestała pisać? Nie poczułbyś się źle z brakiem osoby, która prawdopodobnie stała się tobie bliska?
W końcu zamilkła, obserwując jego twarz. Chciała w końcu dostrzec w nich tą iskierkę, która powie, że zaczął rozumieć, że przekonała go.
- Nie muszę grać, mówię prawdę - powiedziała cicho. Pomimo trwogi patrzyła się w twarz mężczyzny, zachowując resztki przytomności. Nie mogła poddać się swoim emocjom. Pragnęła naprostować sprawę, wyjść z tego w całości. Postanowiła więc powiedzieć całą prawdę, a wręcz wykrzyczeć. Nie robiła tego jednak ze strachem czy szlochem, ale ze złością. Chciała go przekonać do swojej racji, przy czym niejako dawała upust swojej bezradności. Bo taka właśnie teraz była. Jedyną bronią i jednocześnie tarczą jaką posiadała, były jej słowa. - Gdy odebrałam twój list niemalże od razu namalował się przede mną obraz mężczyzny zrozpaczonego po stracie żony, targanego emocjami. Potrzebowałeś czyjegoś wsparcia, a że nie wiedziałeś do kogo się zwrócić wysłałeś swoje myśli i uczucia w przestrzeń. Postanowiłam więc stać się osobą, która przyjmie twoje troski i skargi. Odpisałam Ci i przyznaję się, okłamałam cię. Wykreowałam dla ciebie obraz kobiety idealnej - kochającej żony i cudownej matki, która to wszystko straciła. Monica była osobą, która potrafiła sobie jednak poradzić z tym wszystkim, stawić czoło przykrościom. Wierzyłam, iż zaufasz takiej właśnie osobie i oddasz jej to, co cię dręczy. I tak zrobiłeś, a miód który wlewałam w twoje popękane serce pomógł. Czyż zatem moje intencje nie były dobre? Czyż dzięki moim listom nie poczułeś się lepiej? Poczułeś i nie możesz mi wmówić, że było inaczej. Żałuję jedynie iż wcześniej tego nie zakończyłam. Może wówczas nie doszłoby do takiej sytuacji. Z drugiej strony - czyż nie czułbyś pustki, gdyby Monica czyli ja, nagle przestała pisać? Nie poczułbyś się źle z brakiem osoby, która prawdopodobnie stała się tobie bliska?
W końcu zamilkła, obserwując jego twarz. Chciała w końcu dostrzec w nich tą iskierkę, która powie, że zaczął rozumieć, że przekonała go.
Wymyśliłam Cięnocą przy blasku świec, nauczyłam się ciebie po prostu chcieć.
Mężczyźni oraz kobiety różnili się pod wieloma względami, włącznie z myśleniem oraz interpretacją zdarzeń czy wypowiadanych słów - i nie było to niczym odkrywczym. Louvel ani przez moment nie postawił się w skórze Belle - nawet nie potrafiłby tego zrobić - ani pomyśleć jak mogła się czuć oraz co nią kierowało. Nie znał jej wszakże - znał Monicę, która nie istnieje oraz nigdy nie istniała. Miał przed sobą zupełnie obcą kobietę, o której nie wiedział nic. Do dzisiaj. Dziś bowiem okazało się, że jest wolontariuszką w szpitalu Świętego Munga. I tyle. To za mało informacji, żeby mógł wyrobić sobie jakikolwiek pogląd na sytuację, wyjątkowo męczącą. Wyniszczającą psychicznie oraz depczącą jego wybujałe, arystokratyczne ego. Nosił nazwisko Rowle, był z niego dumny, wierzył nawet, że jest lepszym od innych za jego sprawą, a byle kobieta, ledwo kończąca magiczną edukację, potrafiła je zdeptać. Czuł się oszukany, sponiewierany, a nade wszystko bezsilny wobec tego, co właściwie odkrył. Utracił swój świat, swoją bezpieczną przystań, do której mógł wrócić po pracy - napisać kilka rzeczywistych słów, wylać na papier kotłujące się we wnętrzu emocje, tak jak się wylewa atrament z kałamarza. I nie był pewien na czym teraz stoi - ziemia wydawała się być niepewna, grząska, skora do tąpnięcia w każdej chwili. Bał się.
Strach objawiał się w złości, w ataku - chwilowo to właśnie uczucia przysłaniały mu zdrowy rozsądek. Powinien odejść, nigdy więcej się z nią nie spotykając, lecz masochistycznie wciąż trwał przed nią zdradzając swój gniew. Oraz jego powód. Nie powinien był tego robić. Powinien pozostać niewzruszony, być może obrzucając winowajczynię kilkoma niewybrednymi epitetami, ale to tyle. Tymczasem stał nadal, nie wiedząc po co. Nie przestawał trzymać różdżki na jej gardle posiadając w ten sposób namiastkę kontroli nad jej ciałem.
- Nie bądź cyniczna - wysyczał przez zaciśniętą szczękę. Grała, cały czas to robiła, nawet teraz pozowała na biedną, skrzywdzoną kobietkę. Pewnie nawet niesłusznie oskarżoną, wręcz prześladowaną przez jakiegoś popaprańca. Okrutnego Rowle - mieli jasną opinię, dla nikogo nie była ona zaskoczeniem. Tak jak to, że przedstawiciel tego rodu mierzył w kogoś różdżką.
Słuchał jej do końca, nie przerywając ani razu. W jej słowach kryło się wiele prawdy - na wczesnym etapie mógłby sobie nie poradzić ze stratą Monici. Faktycznie stała się mu bliska. Jednak zdania, które docierały do jego uszu nie uspokajały go, a wręcz przeciwnie - wzmagały frustrację. Odkrył się przed obcym, został zraniony. Poznał wiele jego sekretów. Które pewnie znalazły już innych właścicieli. Nie potrafił tego przetrawić, nie w tym momencie - był pokonany.
- Monica nigdy nie istniała - wychrypiał oddychając ciężko. Nigdy nie doświadczył tylu emocji na raz - kiedy umierała jego żona czuł jedynie rozpacz - teraz z kolei wszystkie zdefiniowane, negatywne uczucia świata zlepiły się w jedno. Marzył o tym, żeby przestała istnieć, a więc i jego problem zostanie zażegnany. Avada kedavra przemknęła szybko przez rozgorączkowany umysł, zastygając jednak w gardle. Nigdy jeszcze nikogo nie zabił - czy potrafiłby?
- Flammare - wypowiedział szybko, stanowczo. Obserwując zaczerwienienie pojawiające się na szyi Belle, dokładnie w miejscu, do którego przystawił koniec różdżki. Wiedział, że to ból niemogący się równać z tym, który odczuwał on sam, lecz zaślepiony własnym gniewem tylko w tym widział swój ratunek. Sądził, że to dopiero początek, że jak się na niej wyżyje, to nadejdzie upragniona ulga; zamiast tego wraz z krzykiem nadeszło otrzeźwienie - Lou otworzył szerzej oczy oraz cofnął się o krok, nie wierząc, że mógł skrzywdzić słabszą, bezbronną w tym momencie kobietę. Jak to o nim świadczyło?
Strach objawiał się w złości, w ataku - chwilowo to właśnie uczucia przysłaniały mu zdrowy rozsądek. Powinien odejść, nigdy więcej się z nią nie spotykając, lecz masochistycznie wciąż trwał przed nią zdradzając swój gniew. Oraz jego powód. Nie powinien był tego robić. Powinien pozostać niewzruszony, być może obrzucając winowajczynię kilkoma niewybrednymi epitetami, ale to tyle. Tymczasem stał nadal, nie wiedząc po co. Nie przestawał trzymać różdżki na jej gardle posiadając w ten sposób namiastkę kontroli nad jej ciałem.
- Nie bądź cyniczna - wysyczał przez zaciśniętą szczękę. Grała, cały czas to robiła, nawet teraz pozowała na biedną, skrzywdzoną kobietkę. Pewnie nawet niesłusznie oskarżoną, wręcz prześladowaną przez jakiegoś popaprańca. Okrutnego Rowle - mieli jasną opinię, dla nikogo nie była ona zaskoczeniem. Tak jak to, że przedstawiciel tego rodu mierzył w kogoś różdżką.
Słuchał jej do końca, nie przerywając ani razu. W jej słowach kryło się wiele prawdy - na wczesnym etapie mógłby sobie nie poradzić ze stratą Monici. Faktycznie stała się mu bliska. Jednak zdania, które docierały do jego uszu nie uspokajały go, a wręcz przeciwnie - wzmagały frustrację. Odkrył się przed obcym, został zraniony. Poznał wiele jego sekretów. Które pewnie znalazły już innych właścicieli. Nie potrafił tego przetrawić, nie w tym momencie - był pokonany.
- Monica nigdy nie istniała - wychrypiał oddychając ciężko. Nigdy nie doświadczył tylu emocji na raz - kiedy umierała jego żona czuł jedynie rozpacz - teraz z kolei wszystkie zdefiniowane, negatywne uczucia świata zlepiły się w jedno. Marzył o tym, żeby przestała istnieć, a więc i jego problem zostanie zażegnany. Avada kedavra przemknęła szybko przez rozgorączkowany umysł, zastygając jednak w gardle. Nigdy jeszcze nikogo nie zabił - czy potrafiłby?
- Flammare - wypowiedział szybko, stanowczo. Obserwując zaczerwienienie pojawiające się na szyi Belle, dokładnie w miejscu, do którego przystawił koniec różdżki. Wiedział, że to ból niemogący się równać z tym, który odczuwał on sam, lecz zaślepiony własnym gniewem tylko w tym widział swój ratunek. Sądził, że to dopiero początek, że jak się na niej wyżyje, to nadejdzie upragniona ulga; zamiast tego wraz z krzykiem nadeszło otrzeźwienie - Lou otworzył szerzej oczy oraz cofnął się o krok, nie wierząc, że mógł skrzywdzić słabszą, bezbronną w tym momencie kobietę. Jak to o nim świadczyło?
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Nigdy nie zastanawiała się nad skutkami swoich poczynań. Kłamała bo to w jakiś okrutny sposób stanowiło jej istotę. Kłamała, bowiem tworząc w swojej głowie inny świat potrafiła odciąć się od tego, którego nie akceptowała. Chciała się odseparować od rzeczywistości, robiąc to jednak kosztem innych. Nie dostrzegała tego warunku. Wierzyła, że ludzie szybko zapomną o kobiecie, która ich oszukała. I z pewnością zazwyczaj tak było, bowiem większość jej fałszywych znajomości trwało dość krótko, niektóre nawet krócej niż jeden dzień. Niektóre nawiązywała bez powodu, przy okazji niektórych miała pomóc, co związane było z jej wolontariatem. I naprawdę to lubiła, a już w szczególności jej pracę, która dawała tyle satysfakcji i radości. To był jej sposób na otrząśnięcie się z szoku, który przeżyła. Zresztą to właśnie strata z przeszłości stała się tym, od którego między innymi chciała się odciąć, zapomnieć. I czasami jedynie zastanawiała się czy jej życie rzeczywiście jest tak skomplikowane, czy może to wszystko dzieje się w jej głowie. Może mogłaby po prostu przestać? Nie, to było dla niej niemożliwe, a przynajmniej nie teraz. W aktorstwie dostrzegała swoją siłę, swój atut, który jej pomagał. W przypadku historii z Louvelem wiedziała, że z pewnością zignorowałby jej pomoc, gdyby okazała się tym kim naprawdę była. Ona prawdziwie chciała mu pomóc, a przynajmniej tak cały czas myślała. I udało jej się, choć najwyraźniej nie był to zbyt mocny argument w oczach rozwścieczonego lorda. Może to właśnie ten ogrom emocji przysłaniał mu prawdę? Może kiedyś to zrozumie?
Cały problem tkwił w fakcie, że najwyraźniej nie rozumieli siebie nawzajem, a przynajmniej nie w tym momencie gdy byli tak bardzo zajęci sobą i swoimi uczuciami. Cattermole zależało na oczyszczeniu siebie i przekonaniu go, że się myli co do jej intencji. Starając się tego dokonać nie dostrzegała, że dzisiejszego dnia ma małe szanse na wskóranie czegokolwiek. Sama powinna wiedzieć, iż emocje skutecznie zagłuszają nawet najbardziej racjonalne argumenty. Nie była w stanie tego dostrzec, krzycząc mu w twarz całą prawdę.
- Monica to ja - powiedziała, dalej wytaczając kolejne argumenty. - We wszystkim co powiedziałam kryło się ziarno prawdy.
Rzeczywiście tak było. Kłamiąc zawsze starała się - czy to specjalnie czy nie - wkradać do swoich historii odrobinę siebie, a żeby to uczynić, wystarczyło dodać element prawdy. Niejednokrotnie zdarzało jej się nieco zmieniać prawdę, inspirując się tym i nie inaczej było w przypadku listów do Louvela. Czy teraz jednak byłaby w stanie powiedzieć dokładnie co było prawdą? Z pewnością w ogólnikach, lecz o wiele trudniej było jej mówić o szczegółach w obliczu tak wielu listów, które ze sobą wymienili. Naturalnie mogłaby je przejrzeć, ale posiadała jedynie te, które napisał jej korespondent. Nie wyrzucała ich, a przechowywała.
Obserwowała jego twarz, usta, słuchając odpowiedzi. Nie spodziewała się jednak tego, co nastąpiło na końcu. Słysząc inkantację zmarszczyła lekko czoło, z początku nie rozumiejąc co tamten powiedział. Uświadomiła sobie w chwili gdy na szyi poczuła nagłe pieczenie podobne do odczucia przypalenia od świecy. To nowe odczucie sprawiło, iż gwałtownie krzyknęła, a jej dłoń natychmiast powędrowała w miejsce poparzenia. Przestraszyła się, co było widać na jej twarzy. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, wciąż dotykając miejsca, w które ugodziło zaklęcie. Otworzyła usta, lecz nic się z nich nie wydobyło. Nie wiedziała co ma powiedzieć, więc po prostu wpatrywała się w niego. Po chwili zaczęła przesuwać się w bok, by móc znaleźć się w bezpieczniejszej odległości od niego i przepaścią za jej plecami. Czuła, jak szybko bijące serce powoli zwalnia, a wraz z tym nastała pustka w jej myślach. Nie potrafiła powiedzieć ani słowa - nie potrafiła odnaleźć w sobie więcej argumentów, nie potrafiła również skomentować tego, co przed chwilą zaszło. Zapadła więc cisza.
Cały problem tkwił w fakcie, że najwyraźniej nie rozumieli siebie nawzajem, a przynajmniej nie w tym momencie gdy byli tak bardzo zajęci sobą i swoimi uczuciami. Cattermole zależało na oczyszczeniu siebie i przekonaniu go, że się myli co do jej intencji. Starając się tego dokonać nie dostrzegała, że dzisiejszego dnia ma małe szanse na wskóranie czegokolwiek. Sama powinna wiedzieć, iż emocje skutecznie zagłuszają nawet najbardziej racjonalne argumenty. Nie była w stanie tego dostrzec, krzycząc mu w twarz całą prawdę.
- Monica to ja - powiedziała, dalej wytaczając kolejne argumenty. - We wszystkim co powiedziałam kryło się ziarno prawdy.
Rzeczywiście tak było. Kłamiąc zawsze starała się - czy to specjalnie czy nie - wkradać do swoich historii odrobinę siebie, a żeby to uczynić, wystarczyło dodać element prawdy. Niejednokrotnie zdarzało jej się nieco zmieniać prawdę, inspirując się tym i nie inaczej było w przypadku listów do Louvela. Czy teraz jednak byłaby w stanie powiedzieć dokładnie co było prawdą? Z pewnością w ogólnikach, lecz o wiele trudniej było jej mówić o szczegółach w obliczu tak wielu listów, które ze sobą wymienili. Naturalnie mogłaby je przejrzeć, ale posiadała jedynie te, które napisał jej korespondent. Nie wyrzucała ich, a przechowywała.
Obserwowała jego twarz, usta, słuchając odpowiedzi. Nie spodziewała się jednak tego, co nastąpiło na końcu. Słysząc inkantację zmarszczyła lekko czoło, z początku nie rozumiejąc co tamten powiedział. Uświadomiła sobie w chwili gdy na szyi poczuła nagłe pieczenie podobne do odczucia przypalenia od świecy. To nowe odczucie sprawiło, iż gwałtownie krzyknęła, a jej dłoń natychmiast powędrowała w miejsce poparzenia. Przestraszyła się, co było widać na jej twarzy. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, wciąż dotykając miejsca, w które ugodziło zaklęcie. Otworzyła usta, lecz nic się z nich nie wydobyło. Nie wiedziała co ma powiedzieć, więc po prostu wpatrywała się w niego. Po chwili zaczęła przesuwać się w bok, by móc znaleźć się w bezpieczniejszej odległości od niego i przepaścią za jej plecami. Czuła, jak szybko bijące serce powoli zwalnia, a wraz z tym nastała pustka w jej myślach. Nie potrafiła powiedzieć ani słowa - nie potrafiła odnaleźć w sobie więcej argumentów, nie potrafiła również skomentować tego, co przed chwilą zaszło. Zapadła więc cisza.
Wymyśliłam Cięnocą przy blasku świec, nauczyłam się ciebie po prostu chcieć.
W kontaktach międzyludzkich za często działają emocje, a za rzadko rozum. Louvel zwykle nie obnażał się ze swoich uczuć, zachowując ich strzępy głęboko w środku poza świadomością innych ludzi, lecz najwidoczniej ten jeden błąd miał go kosztować więcej niż nawet skrupulatne wyrzuty odczuć na powierzchnię widzialną. I teraz cierpiał - chociaż w zupełnie inny sposób, wręcz ocierając się o furię - nie mogąc przełknąć goryczy własnej porażki. Takie odnosił wrażenie, każdy oddech był gorejącą paniką. I najgorsze wśród tego były myśli - czy Belle wydała jego sekrety już wszystkim? Czy każdy poznał jego słabość? Dziś już nieistniejącą - przeszło rok temu pozbierał się całkowicie po tej rodzinnej tragedii, teraz niemal nie odczuwając wcale jej skutków - jednak nadal groźną. Gdyby ktoś - ktokolwiek - postanowił wywlec tę sprawę na światło dzienne, na pewno rozorałby niemal całkowicie zasklepioną ranę w formie ledwie widocznej blizny. I Lou nie zareagowałby inaczej jak tylko złością - a w złości atakował. Na ślepo. Zdarzało mu się nie utrzymyać gniewu na wodzy, stokroć bardziej wolał go z siebie wyrzucać na bieżąco, niżli taplać się w coraz bardziej narastającej wodzie frustracji.
I właśnie to zrobił.
Wylał pierwsze pomyje trawiących go negatywnych uczuć - przepłynęły one przez jego rękę, różdżkę, finalnie docierając do szczupłej szyi Cattermole, tworząc na jasnej skórze przykry, bolesny znak czarnomagicznego oparzenia. Tak naprawdę to było niczym w bezkresie bólu oraz repertuaru zakazanych arkanów magii - mógł sięgnąć po coś bardziej destrukcyjnego. Ostatkiem sił powstrzymał się przed popełnieniem spontanicznego głupstwa. Nawet jeśli jakimś cudem nagromadzony w nim gniew uformowałby się w zaklęcie uśmiercające, miałby wiele problemów z ciałem - chociaż, czy szum wody za ich plecami nie był doskonałą, pogrzebową melodią?
Pokręcił krótko głową, nie komentując zasłyszanych słów - nie wierzył jej już. Stracił do niej resztki szacunku, nie mówiąc już o zaufaniu. Krzyk trwający chwilę okazał się ocucający, sprawiający, że stracił na pewności siebie - atakował słabą, bezbronną w tej chwili czarownicę. Czy mogła stanowić dla niego wyzwanie? Partnera godnego pojedynku? Nawet jeśli zasługiwała na karę za upokorzenia szlachcica, to Louvel prędko wycofał się ze swoich zamiarów.
Tak jak wycofał się w głąb lądu, przestępując w tył o kilka kroków. Nadal miał przed sobą wyciągniętą dłoń z różdżką, lecz jego ręka powoli opadała - aż znalazła się wzdłuż jego ciała. Oddychał ciężko, ale już spokojniej. Ledwie widoczny błysk irytacji zniknął z jego oczu, które na chwilę przymknął. Nie przyszedł z żadnym gotowym planem - a nawet jeśli w głowie kłębiły mu się różne scenariusze tego spotkania, to żadnego z nich nie potrafił zrealizować.
- Zapomnisz o tym, czy ci pomóc? - wychrypiał wreszcie, przerywając nieznośną ciszę. Jego słowa były szorstkie, stanowcze - nie prosił, żądał. Ostatnim czego teraz chciał to problemów. Nie tylko dla siebie, lecz też dla swojej rodziny, swojego rodu. Zadziwiająco łatwo przyszło mu wysnuć wniosek, że stan zdrowotny stojącej przed nim kobiety go nie interesował. Było jeszcze za wcześnie na rozmyślania, za wcześnie na trzeźwe podejście do sprawy - emocje wciąż istniały, nawet jeśli ociężale opadały na dno.
I właśnie to zrobił.
Wylał pierwsze pomyje trawiących go negatywnych uczuć - przepłynęły one przez jego rękę, różdżkę, finalnie docierając do szczupłej szyi Cattermole, tworząc na jasnej skórze przykry, bolesny znak czarnomagicznego oparzenia. Tak naprawdę to było niczym w bezkresie bólu oraz repertuaru zakazanych arkanów magii - mógł sięgnąć po coś bardziej destrukcyjnego. Ostatkiem sił powstrzymał się przed popełnieniem spontanicznego głupstwa. Nawet jeśli jakimś cudem nagromadzony w nim gniew uformowałby się w zaklęcie uśmiercające, miałby wiele problemów z ciałem - chociaż, czy szum wody za ich plecami nie był doskonałą, pogrzebową melodią?
Pokręcił krótko głową, nie komentując zasłyszanych słów - nie wierzył jej już. Stracił do niej resztki szacunku, nie mówiąc już o zaufaniu. Krzyk trwający chwilę okazał się ocucający, sprawiający, że stracił na pewności siebie - atakował słabą, bezbronną w tej chwili czarownicę. Czy mogła stanowić dla niego wyzwanie? Partnera godnego pojedynku? Nawet jeśli zasługiwała na karę za upokorzenia szlachcica, to Louvel prędko wycofał się ze swoich zamiarów.
Tak jak wycofał się w głąb lądu, przestępując w tył o kilka kroków. Nadal miał przed sobą wyciągniętą dłoń z różdżką, lecz jego ręka powoli opadała - aż znalazła się wzdłuż jego ciała. Oddychał ciężko, ale już spokojniej. Ledwie widoczny błysk irytacji zniknął z jego oczu, które na chwilę przymknął. Nie przyszedł z żadnym gotowym planem - a nawet jeśli w głowie kłębiły mu się różne scenariusze tego spotkania, to żadnego z nich nie potrafił zrealizować.
- Zapomnisz o tym, czy ci pomóc? - wychrypiał wreszcie, przerywając nieznośną ciszę. Jego słowa były szorstkie, stanowcze - nie prosił, żądał. Ostatnim czego teraz chciał to problemów. Nie tylko dla siebie, lecz też dla swojej rodziny, swojego rodu. Zadziwiająco łatwo przyszło mu wysnuć wniosek, że stan zdrowotny stojącej przed nim kobiety go nie interesował. Było jeszcze za wcześnie na rozmyślania, za wcześnie na trzeźwe podejście do sprawy - emocje wciąż istniały, nawet jeśli ociężale opadały na dno.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Nie uspokoiła się do końca. Wciąż czuła na sobie ślady strachu, o którym przypominało jej nieprzyjemne pieczenie na szyi. Nie musiała patrzeć w lustro by wiedzieć, że po całej tej historii zostanie jej ślad i mnóstwo spraw wymagających przemyślenia. Przychodząc w to miejsce miała na celu znaleźć rozwiązanie dla sytuacji, w jakiej się znalazła. Miała wymyślić sposób w jaki powinna do tego wszystkiego podejść tak, by ostatecznie zakończenie było jak najlepsze. Los jednak postanowił sobie z niej zadrwić i to w okrutny sposób. Wszystkie jej postanowienia i plany zakończyły się niepowodzeniem w momencie gdy mężczyzna pojawił się w teatrze, a nawet wcześniej, bo w chwili w której dowiedział się, jaka jest jej prawdziwa tożsamość. Belle jednak tej porażki nie dostrzegała. Uparcie dążyła do naprostowania całej sprawy. Chciała wyjaśnić swój punkt widzenia, usprawiedliwić się. Liczyła, że mężczyzna zrozumie ją, co teraz postrzegała jako naiwne. Jego atak ją otrzeźwił i rzucił zupełnie nowe światło na dzisiejsze spotkanie. Jej słowa nic nie były warte, a przynajmniej nie dzisiaj. Mogła mówić, krzyczeć, a nawet piszczeć a i tak jedyne co docierały do Rowle'a to jego emocje. Belle trudno było je zrozumieć. Myślała zupełnie innymi kategoriami niż stojący przed nią mężczyzna, a i prawdopodobnie niż każdy inny mężczyzna również.
Wciąż stała w miejscu. Na początku nie zrozumiała znaczenia wypowiadanych przez niego słów, lecz słysząc jego głos przerywający ciszę, poczuła na plecach nieprzyjemny dreszcz. Gdy czytała od niego listy zwykła wyobrażać sobie ton jego głosu jako niski, głęboki i nieco zachrypnięty, lecz przy tym ciepły na swój sposób. Wyobrażenia jednak nie miały nic wspólnego z rzeczywistością, która teraz przed nią stała. A przynajmniej nie w tej chwili.
Kiedy w końcu zrozumiała jego słowa jej ręka mimowolnie powędrowała w kierunku różdżki spoczywającej w kieszeni. Chwyciła przyjazne w dotyku drewno, które niemalże od razu dodało jej otuchy, co było dość niepoprawne zważywszy na fakt, że nie miała szans w starciu ze stojącym przed nią lordem. Nie miała jednak zamiaru się z nim pojedynkować, a jedynie podjąć próbę obrony w razie konieczności. Wzięła głębszy oddech i spojrzała na niego. Strach zniknął z jej twarzy, pozostawiając wyraz bez emocji, co nie było trudne. W środku bowiem czaiło się kłębowisko emocji, które powstrzymywała jednak z całej siły. Nie mogła pozwolić sobie na ich odkrycie.
- Może być o to lord spokojny - powiedziała cicho. Powoli zaczęła się wycofywać. Pragnęła już jedynie powrotu do domu, a konkretnie do jej ogrodu, w którym mogła znaleźć spokój i całkowitą samotność. Pragnęła jednak jeszcze coś dodać. Powiedzieć, że nie miała złych intencji. Ponownie próbować powiedzieć cokolwiek, lecz nie potrafiła. Ostatecznie powoli zeszła ze sceny, by po chwili teleportować się do domu.
|zt
Wciąż stała w miejscu. Na początku nie zrozumiała znaczenia wypowiadanych przez niego słów, lecz słysząc jego głos przerywający ciszę, poczuła na plecach nieprzyjemny dreszcz. Gdy czytała od niego listy zwykła wyobrażać sobie ton jego głosu jako niski, głęboki i nieco zachrypnięty, lecz przy tym ciepły na swój sposób. Wyobrażenia jednak nie miały nic wspólnego z rzeczywistością, która teraz przed nią stała. A przynajmniej nie w tej chwili.
Kiedy w końcu zrozumiała jego słowa jej ręka mimowolnie powędrowała w kierunku różdżki spoczywającej w kieszeni. Chwyciła przyjazne w dotyku drewno, które niemalże od razu dodało jej otuchy, co było dość niepoprawne zważywszy na fakt, że nie miała szans w starciu ze stojącym przed nią lordem. Nie miała jednak zamiaru się z nim pojedynkować, a jedynie podjąć próbę obrony w razie konieczności. Wzięła głębszy oddech i spojrzała na niego. Strach zniknął z jej twarzy, pozostawiając wyraz bez emocji, co nie było trudne. W środku bowiem czaiło się kłębowisko emocji, które powstrzymywała jednak z całej siły. Nie mogła pozwolić sobie na ich odkrycie.
- Może być o to lord spokojny - powiedziała cicho. Powoli zaczęła się wycofywać. Pragnęła już jedynie powrotu do domu, a konkretnie do jej ogrodu, w którym mogła znaleźć spokój i całkowitą samotność. Pragnęła jednak jeszcze coś dodać. Powiedzieć, że nie miała złych intencji. Ponownie próbować powiedzieć cokolwiek, lecz nie potrafiła. Ostatecznie powoli zeszła ze sceny, by po chwili teleportować się do domu.
|zt
Wymyśliłam Cięnocą przy blasku świec, nauczyłam się ciebie po prostu chcieć.
Nie docierało do niego nic. Zupełnie, niezaprzeczalnie nic. Belle wysnuła poprawne wnioski - nie zdołałaby go przekonać do swoich racji żadnym ze sposobów. Nie dałby się nawet udobruchać byle zdaniami kreślonymi na papierze bądź rozmywających się dźwiękiem między nimi. Nie teraz - wcześniej tak, owszem, był naiwny. Uwierzył w jej czułe słówka wpijane w postaci atramentu przez pergamin. Nie wierzył natomiast w kobietę stojącą przed nim. O b c ą, nieznaną, kłamliwą. Znalazłby i milion epitetów dla niej, lecz nie zamierzał poświęcać jej więcej czasu. Początkowy zamysł przeprowadzenia tortur odpłynął wraz z wiatrem nad szumiącą w dole wodą. Hamował się, być może nie powinien - powinien raczej surowo karać za przewinienia względem jego osoby. Wiele myśli krążyło w jego głowie, wiele odczuć kotłowało się w klatce piersiowej sprawiając ból przy próbie ucieczki na zewnątrz. Powoli tracił zmysły słysząc kolejne uderzenia rozemocjonowanego serca, zaciskał pięści chcąc coś uderzyć. Rozwalić, zniszczyć - zasiać prawdziwą destrukcję tym samym rozładowując niepotrzebne napięcie.
Aż wszystko ucichło, poza jego świszczącym oddechem oraz odgłosami przyrody. Zalęgła między nimi kolejna, złowroga pauza. Doskonale wyczytał złość z jej oczu, cofające się jednak przed oziębłą obojętnością. Dostrzegł zmianę nastawienia - Belle była naprawdę wyborną aktorką - i zniechęcił się do niej jeszcze mocniej. To była tylko gra, kolejna porcja kłamstw wciskanych mu do skroni. Zauważyła, że już niczego nie ugra, że mistyfikacja została spalona, a Louvel nie da się urobić wedle jej kaprysów - odpuściła zatem. Rowle czuł się z jednej strony zadowolony, że przejrzał jej zamiary, zrozumiał w czym tkwił problem - z drugiej… było mu przykro? Że tak cenna relacja okazała się być tylko i wyłącznie wymyślnym kłamstwem, iluzją, która nie istniała? Znów wezbrał w nim gniew; zgrzytnął zębami, jeszcze mocniej zacisnął dłonie w pięści.
Nie odpowiedział jej nic. Roziskrzonym wzrokiem odprowadzał jej sylwetkę, aż ta zniknęła w dymie teleportacyjnym. Zerknął przelotnie na wodę za sobą, przysiadł na skraju sceny chowając różdżkę. Wpatrywał się tępo w horyzont aż pociemniało zupełnie. Stracił rachubę czasu - ocknęło go przeraźliwe zimno docierające do kości. Dopiero wtedy ochłonął - dopiero wtedy zdobył się na teleportację do dworu.
zt
Aż wszystko ucichło, poza jego świszczącym oddechem oraz odgłosami przyrody. Zalęgła między nimi kolejna, złowroga pauza. Doskonale wyczytał złość z jej oczu, cofające się jednak przed oziębłą obojętnością. Dostrzegł zmianę nastawienia - Belle była naprawdę wyborną aktorką - i zniechęcił się do niej jeszcze mocniej. To była tylko gra, kolejna porcja kłamstw wciskanych mu do skroni. Zauważyła, że już niczego nie ugra, że mistyfikacja została spalona, a Louvel nie da się urobić wedle jej kaprysów - odpuściła zatem. Rowle czuł się z jednej strony zadowolony, że przejrzał jej zamiary, zrozumiał w czym tkwił problem - z drugiej… było mu przykro? Że tak cenna relacja okazała się być tylko i wyłącznie wymyślnym kłamstwem, iluzją, która nie istniała? Znów wezbrał w nim gniew; zgrzytnął zębami, jeszcze mocniej zacisnął dłonie w pięści.
Nie odpowiedział jej nic. Roziskrzonym wzrokiem odprowadzał jej sylwetkę, aż ta zniknęła w dymie teleportacyjnym. Zerknął przelotnie na wodę za sobą, przysiadł na skraju sceny chowając różdżkę. Wpatrywał się tępo w horyzont aż pociemniało zupełnie. Stracił rachubę czasu - ocknęło go przeraźliwe zimno docierające do kości. Dopiero wtedy ochłonął - dopiero wtedy zdobył się na teleportację do dworu.
zt
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
| 29.9.1956
Od pewnego czasu błądził po terenach Kornwalii, nie potrafiąc odnaleźć własnego miejsca. W głowie miał jedynie to, co wydarzyło się niedawno na spotkaniu. Jednocześnie zastanawiał się nad tym co miało dopiero nadejść, a przyszłość nie wyglądała kolorowo. Co innego miał robić niż pić wieczorami, a dniami pomagać w destylacji i pomysłach na nowe rodzaje alkoholów? Dzięki temu przynamniej nie wyściubiał zbyt często nosa poza Kornwalią. Tutaj, w rodzinnym hrabstwie, raczej nikt nie mógł zagrozić ani jemu, ani jego rodzinie.
Ciągłe picie w jego wykonaniu nie odpowiadało jednak wszystkim, przede wszystkim jego matce, która ostatnim razem wydawała się wyjątkowo cicha. Znacząco cicha. Ech, gdyby miał chociaż jedną szansę wrócenia do dawnych lat i zmienienia wszystkiego, co dotychczas się wydarzyło. Gdyby mógł stać się wielką gwiazdą Quidditcha zamiast swego rodzaju pijaczkiem… gdyby mógł pozmieciać jeszcze kilka innych, bolesnych faktów… W ten sposób nie pozostałby osobą, którą jest teraz. Gdyby to wszystko zmienił, pewnie ponownie stałby się tym delikatnie zadufanym w sobie Macmillanem, mówiącym jedynie o Quidditchu i myślącym tylko o zawodach. Byłby typowym lekkomyślnym Macmillanem. Chociaż… i tak nie był daleko od przeciętnego Macmillana.
Chęć posegregowania swoich myśli zapędziły Anthony’ego aż nad klif, gdzie znajdował się teatr Minack. Potrzebował choć chwilę rozrywki, której niestety nie dostał. Odpowiednim zamiennikiem okazał się natomiast szum i ruch fal uderzających o brzeg. Dobrze znany szum fal, który towarzyszył mu również na początku września, w miasteczku Tinworth. Odprężający, uwalniający od złych myśli dźwięk… ale i tu nie mógł zbyt długo przebywać. Pogoda, ale i czas zmuszał go do powrotu do swojego rodzinnego domu.
Pogoda, rzecz jasna, płatała swoje figle. Kto wie czy dzięki anomaliom, czy dzięki innym faktorom. W dzień było chłodno, wieczorem i nocą temperatura wzrastała, jak gdyby wcale nie stąpał po angielskich a greckich lub w ogóle bałkańskich ziemiach za którymi dość często tęsknił. To wszystko wyglądało tak, jak gdyby lato przypominało sobie, że trochę się spóźniło i próbowało na siłę odnaleźć chwilę, żeby wynagrodzić chłodnawy lipiec i sierpień. A on szedł drogą i popijał od czasu do czasu ognistą whisky ze swojej piersiówki.
Od pewnego czasu błądził po terenach Kornwalii, nie potrafiąc odnaleźć własnego miejsca. W głowie miał jedynie to, co wydarzyło się niedawno na spotkaniu. Jednocześnie zastanawiał się nad tym co miało dopiero nadejść, a przyszłość nie wyglądała kolorowo. Co innego miał robić niż pić wieczorami, a dniami pomagać w destylacji i pomysłach na nowe rodzaje alkoholów? Dzięki temu przynamniej nie wyściubiał zbyt często nosa poza Kornwalią. Tutaj, w rodzinnym hrabstwie, raczej nikt nie mógł zagrozić ani jemu, ani jego rodzinie.
Ciągłe picie w jego wykonaniu nie odpowiadało jednak wszystkim, przede wszystkim jego matce, która ostatnim razem wydawała się wyjątkowo cicha. Znacząco cicha. Ech, gdyby miał chociaż jedną szansę wrócenia do dawnych lat i zmienienia wszystkiego, co dotychczas się wydarzyło. Gdyby mógł stać się wielką gwiazdą Quidditcha zamiast swego rodzaju pijaczkiem… gdyby mógł pozmieciać jeszcze kilka innych, bolesnych faktów… W ten sposób nie pozostałby osobą, którą jest teraz. Gdyby to wszystko zmienił, pewnie ponownie stałby się tym delikatnie zadufanym w sobie Macmillanem, mówiącym jedynie o Quidditchu i myślącym tylko o zawodach. Byłby typowym lekkomyślnym Macmillanem. Chociaż… i tak nie był daleko od przeciętnego Macmillana.
Chęć posegregowania swoich myśli zapędziły Anthony’ego aż nad klif, gdzie znajdował się teatr Minack. Potrzebował choć chwilę rozrywki, której niestety nie dostał. Odpowiednim zamiennikiem okazał się natomiast szum i ruch fal uderzających o brzeg. Dobrze znany szum fal, który towarzyszył mu również na początku września, w miasteczku Tinworth. Odprężający, uwalniający od złych myśli dźwięk… ale i tu nie mógł zbyt długo przebywać. Pogoda, ale i czas zmuszał go do powrotu do swojego rodzinnego domu.
Pogoda, rzecz jasna, płatała swoje figle. Kto wie czy dzięki anomaliom, czy dzięki innym faktorom. W dzień było chłodno, wieczorem i nocą temperatura wzrastała, jak gdyby wcale nie stąpał po angielskich a greckich lub w ogóle bałkańskich ziemiach za którymi dość często tęsknił. To wszystko wyglądało tak, jak gdyby lato przypominało sobie, że trochę się spóźniło i próbowało na siłę odnaleźć chwilę, żeby wynagrodzić chłodnawy lipiec i sierpień. A on szedł drogą i popijał od czasu do czasu ognistą whisky ze swojej piersiówki.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zabawne jaki los bywał przewrotny. Przez ostatnie 6 lat unikał Anglii jak ognia, a w przeciągu ostatniego miesiąca był tutaj już drugi raz. Podczas wizyty w Rezerwacie Hipogryfów, która okazała się bardzo zaskakująca jak dla niego, okazało się, że nie było to jedyne miejsce, do którego musiał się udać ze swoim towarzyszem, starym Mike'iem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że podróżowali niebezpiecznie blisko jego rodzinnego domu, co powodowało, że Greyback stresował się niemiłosiernie. Stresowanie łączyło się z piciem, a to skutkowało tym, że praktycznie cały czas był nawalony. Może nie do stanu nieprzytomności, ale lekko nim chwiało, to na pewno.
Podróż do Kornwali zajęła im półtora dnia i mieli się tam zatrzymać na dłużej. Victor nie specjalnie wnikał jakie sprawy mieli tam załatwić, bo wszystkim zajmował się Mike. Vic robił jedynie za tanią siłę roboczą, której do życia potrzebne były fajki i odpowiednio zaopatrzona piersiówka, z którą się nie rozstawał. Dlatego też kiedy jego towarzysz załatwiał sprawy związane z tartakiem on sobie po prostu spacerował po okolicy.
W ten oto sposób właśnie nogi zaprowadziły go do teatru Minack. Nigdy wcześniej tutaj nie był, słyszał jedynie o tym miejscu od matki, która opowiadała mu o nim kiedy był jeszcze chłystkiem. Stanął u szczytu widowni i rozejrzał się po tym jakże wspaniałym obiekcie zaciągając się papierosem. Lekki uśmiech wpłynął na jego usta gdy jego wzrok padł na wzburzone morskie fale rozbijające się o skalne ściany. Dzisiaj był względnie trzeźwy, więc nawet wiatr mu nie przeszkadzał, bo nie miał najmniejszego problemu z utrzymaniem się na nogach. Ponownie zaciągnął się papierosem i sięgnął do kieszeni po piersiówkę, a w tym momencie zauważył, że nie jest tutaj sam. Jakoś mimowolnie się spiął, jednak po chwili dotarło do niego, że przecież nikt go tutaj nie zna, więc nie ma się czym stresować. Uniósł brew ku górze widząc jak jegomość upija coś z piersiówki trzymanej w dłoni, po czym pokręcił głową z lekkim rozbawieniem i sam upił łyka ognistej ze swojej.
Może to alkohol buzujący w jego żyłach, może to coś innego, ale po chwili ruszył w kierunku nieznajomego. A najzabawniejsze było to, że im bliżej niego był, im wyraźniej widział jego twarz, docierało do niego, że nie jest mu obca. Musiał cofnąć się w przeszłość, by przypomnieć sobie skąd może znać owego jegomościa. W końcu go olśniło. No tak, to ten Puchon, którego nie raz nie dwa widywał w Trzech Miotłach i nawet raz czy dwa przy kuflu kremowego piwa grali w karty, ba przecież rywalizowali między sobą na boisku podczas meczy Quidditcha.
- Kogóż to moje oczy widzą, Anthony Macmillan... - powiedział zanim zdążył się ugryźć w język i nawet się lekko uśmiechnął.
Podróż do Kornwali zajęła im półtora dnia i mieli się tam zatrzymać na dłużej. Victor nie specjalnie wnikał jakie sprawy mieli tam załatwić, bo wszystkim zajmował się Mike. Vic robił jedynie za tanią siłę roboczą, której do życia potrzebne były fajki i odpowiednio zaopatrzona piersiówka, z którą się nie rozstawał. Dlatego też kiedy jego towarzysz załatwiał sprawy związane z tartakiem on sobie po prostu spacerował po okolicy.
W ten oto sposób właśnie nogi zaprowadziły go do teatru Minack. Nigdy wcześniej tutaj nie był, słyszał jedynie o tym miejscu od matki, która opowiadała mu o nim kiedy był jeszcze chłystkiem. Stanął u szczytu widowni i rozejrzał się po tym jakże wspaniałym obiekcie zaciągając się papierosem. Lekki uśmiech wpłynął na jego usta gdy jego wzrok padł na wzburzone morskie fale rozbijające się o skalne ściany. Dzisiaj był względnie trzeźwy, więc nawet wiatr mu nie przeszkadzał, bo nie miał najmniejszego problemu z utrzymaniem się na nogach. Ponownie zaciągnął się papierosem i sięgnął do kieszeni po piersiówkę, a w tym momencie zauważył, że nie jest tutaj sam. Jakoś mimowolnie się spiął, jednak po chwili dotarło do niego, że przecież nikt go tutaj nie zna, więc nie ma się czym stresować. Uniósł brew ku górze widząc jak jegomość upija coś z piersiówki trzymanej w dłoni, po czym pokręcił głową z lekkim rozbawieniem i sam upił łyka ognistej ze swojej.
Może to alkohol buzujący w jego żyłach, może to coś innego, ale po chwili ruszył w kierunku nieznajomego. A najzabawniejsze było to, że im bliżej niego był, im wyraźniej widział jego twarz, docierało do niego, że nie jest mu obca. Musiał cofnąć się w przeszłość, by przypomnieć sobie skąd może znać owego jegomościa. W końcu go olśniło. No tak, to ten Puchon, którego nie raz nie dwa widywał w Trzech Miotłach i nawet raz czy dwa przy kuflu kremowego piwa grali w karty, ba przecież rywalizowali między sobą na boisku podczas meczy Quidditcha.
- Kogóż to moje oczy widzą, Anthony Macmillan... - powiedział zanim zdążył się ugryźć w język i nawet się lekko uśmiechnął.
Gość
Gość
Na dźwięk swojego imienia i nazwiska zadrżał. Głos był co prawda znajomy, choć nie potrafił przypasować w swojej głowie do kogo należał. Dłoń, w której trzymał piersiówkę, przez kilka sekund mu drżała. A co jeżeli to jakiś dziennikarz „Czarownicy”? Nie chciał, żeby ktokolwiek naszedł go z alkoholem w dłoni… to, że miał problemy było dość powszechne wśród jego rodziny, ale lepiej by było, gdyby nie rozeszło się poza jej kręgiem. Co powinien zrobić? Może, gdyby szybko schował piersiówkę, to udałoby się udać, że przed chwilą w ogóle nie zmoczył ust? Myślał gorączkowo. A co jeżeli ten ktoś i tak zauważył, że solidnie pociągał whisky? Co zrobić, co zrobić… miał wrażenie, że chwyta go panika, nad którą nie potrafił zapanować.
Zdawało się, że długo myślał, ale w rzeczywistości czas stanął dla niego w miejscu. Po chwili zdecydowania, natychmiast postanowił schować piersiówkę za pazuchę swojego płaszcza. Zaraz jednak zaczął poprawiać swój płaszcz. Dopiero teraz zrozumiał, że zawołanie dochodziło ze strony przed nim… a to znaczy, że nieznajomy jegomość musiał dokładnie widzieć jak Macmillan żłopał whisky. Ponownie zaczął się denerwować. Oby to nie był nikt z Puddlemere, oby to nie był ktoś, kto znał jego matkę. Nie chciał przecież kolejnej kłótni w domu, która toczyłaby się wokół tematu jego „nałogu”… nałogu, którego oczywiście w swoim mniemaniu nie posiadał.
Czarodziej, który wymówił jego imię zbliżył się wystarczająco blisko, żeby mógł dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. Dopiero wtedy zaczął intensywnie myśleć. Twarz mężczyzny okazała się bowiem dziwnie znajoma dla blondyna. Ale gdzie ją wcześniej widział? Nie potrafił sobie przypomnieć… jeszcze nie… a może?
– Wy to?... – zaczął niepewnie. Natychmiast przymrużył oczy, mając nadzieję, że to w jakiś magiczny sposób pomoże mu w identyfikacji mężczyzny. Już chciał zacząć wypytywać o godność nieznajomego, ale wtedy w jego głowie zaświtało kilka wspomnień z Hogwartu. Zdawało mu się, że miał do czynienia ze ścigającym Ślizgonów, ale i tego nie był pewny. Nie potrafił jedynie przypomnieć sobie imienia. – Ach... – uśmiechnął się szeroko, pukając się palcem w skroń, jak gdyby chciał pokazać, że dopiero teraz zrozumiał, chociaż trochę, że wie z kim rozmawia. – Greybach… Greyback? – A jednak, nie potrafił celnie wskazać nazwiska mężczyzny. To trochę go zawstydzało. Nie chciał wyjść na bufona… nawet jeżeli nie miał najlepszych relacji ze Ślizgonami, pomijając Blacków. – Rocznik trzydziesty siódmy, tak? Zielone barwy? – Próbował upewnić się, że dobrze pamiętał.
Zdawało się, że długo myślał, ale w rzeczywistości czas stanął dla niego w miejscu. Po chwili zdecydowania, natychmiast postanowił schować piersiówkę za pazuchę swojego płaszcza. Zaraz jednak zaczął poprawiać swój płaszcz. Dopiero teraz zrozumiał, że zawołanie dochodziło ze strony przed nim… a to znaczy, że nieznajomy jegomość musiał dokładnie widzieć jak Macmillan żłopał whisky. Ponownie zaczął się denerwować. Oby to nie był nikt z Puddlemere, oby to nie był ktoś, kto znał jego matkę. Nie chciał przecież kolejnej kłótni w domu, która toczyłaby się wokół tematu jego „nałogu”… nałogu, którego oczywiście w swoim mniemaniu nie posiadał.
Czarodziej, który wymówił jego imię zbliżył się wystarczająco blisko, żeby mógł dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. Dopiero wtedy zaczął intensywnie myśleć. Twarz mężczyzny okazała się bowiem dziwnie znajoma dla blondyna. Ale gdzie ją wcześniej widział? Nie potrafił sobie przypomnieć… jeszcze nie… a może?
– Wy to?... – zaczął niepewnie. Natychmiast przymrużył oczy, mając nadzieję, że to w jakiś magiczny sposób pomoże mu w identyfikacji mężczyzny. Już chciał zacząć wypytywać o godność nieznajomego, ale wtedy w jego głowie zaświtało kilka wspomnień z Hogwartu. Zdawało mu się, że miał do czynienia ze ścigającym Ślizgonów, ale i tego nie był pewny. Nie potrafił jedynie przypomnieć sobie imienia. – Ach... – uśmiechnął się szeroko, pukając się palcem w skroń, jak gdyby chciał pokazać, że dopiero teraz zrozumiał, chociaż trochę, że wie z kim rozmawia. – Greybach… Greyback? – A jednak, nie potrafił celnie wskazać nazwiska mężczyzny. To trochę go zawstydzało. Nie chciał wyjść na bufona… nawet jeżeli nie miał najlepszych relacji ze Ślizgonami, pomijając Blacków. – Rocznik trzydziesty siódmy, tak? Zielone barwy? – Próbował upewnić się, że dobrze pamiętał.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Choć Victor nie uważał się za jakiegoś niesamowitego znawcę ludzi, czasami mylnie odczytywał niektóre ruchy i mimikę, to teraz bez problemu zauważył, że mężczyzna przed nim się spiął. Uniósł lekko brew ku górze, zaskoczony tym zachowaniem, ale po chwili zdał sobie sprawę, że przecież on sam nie raz nie dwa tak robił. Z pewnością go zaskoczył, no bo kto by się spodziewał w taką pogodę tutaj kogoś spotkać.
Widząc jak Macmillan chowa szybko swoją piersiówkę do kieszeni, jakoś mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Sam nigdy tego nie robił, bo nigdy nie chował się z tym, że lubi sobie wypić, chociaż za każdym razem wypierał się swojego alkoholizmu gdy ktoś mu to wypomniał. Zawsze powtarzał innym i starał wmówić również sobie, że tak naprawdę jest smakoszem i lubi sprawdzać i odkrywać nowe smaki alkoholi i wcale nie ma z tym żadnego problemu. W tym momencie nawet sięgnął spokojnie do kieszeni i wyciągnął z niej piersiówkę, po czym upił sporego łyka. Tym ruchem chciał pokazać mu, że nie musi się przy nim wstydzić pić, bo on sam nie jest święty.
Kiedy podszedł wystarczająco blisko spojrzał mu w twarz i zdał sobie sprawę, że ten może go nie kojarzyć. Nie dziwił mu się wcale, bo w końcu nie byli jakimiś dobrymi przyjaciółmi w szkole, a jedynie widywali się od czasu do czasu, nie nawiązując jakiejś bliższej znajomości. No, a w ogóle to przecież Greyback nie był jakiś popularny i też żadnego rozgłosu nie szukał, więc tym bardziej reakcje Macmillana go nie dziwiła. Mimo wszystko, kiedy zobaczył jak ten stara sobie za wszelką cenę przypomnieć, uśmiechnął się lekko pod nosem i pokiwał głową.
- Greyback, dokładnie. Chociaż Greybach również brzmi całkiem ciekawie. - powiedział lekko rozbawiony patrząc na niego - A i owszem. Zielone barwy, trzydziesty siódmy rocznik. Graliśmy przeciwko sobie na boisku nie raz nie dwa. - odparł jednocześnie sięgając do kieszeni po papierosa, który po chwili wylądował w jego ustach i odpalił go zaciągając się porządnie.
Chciał po chwili zadać pytanie skąd on się tutaj wziął, jednak w porę uświadomił sobie, że przecież Anthony należy do rodziny szlacheckiej, a Kornwalia należy właśnie do Macmillanów. W porę zdążył się ugryźć więc w język i aby zamaskować to jak mu się w tym momencie głupio zrobiło ponownie zaciągnął się papierosem, jednocześnie dziękując Merlinowi, że matka za szczeniaka kazała mu się uczyć wszystkich nazwisk rodzin szlacheckich i ich historii, żeby właśnie w przyszłości nie palnął żadnej głupoty i naraził ich rodziny na zniewagę.
Widząc jak Macmillan chowa szybko swoją piersiówkę do kieszeni, jakoś mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Sam nigdy tego nie robił, bo nigdy nie chował się z tym, że lubi sobie wypić, chociaż za każdym razem wypierał się swojego alkoholizmu gdy ktoś mu to wypomniał. Zawsze powtarzał innym i starał wmówić również sobie, że tak naprawdę jest smakoszem i lubi sprawdzać i odkrywać nowe smaki alkoholi i wcale nie ma z tym żadnego problemu. W tym momencie nawet sięgnął spokojnie do kieszeni i wyciągnął z niej piersiówkę, po czym upił sporego łyka. Tym ruchem chciał pokazać mu, że nie musi się przy nim wstydzić pić, bo on sam nie jest święty.
Kiedy podszedł wystarczająco blisko spojrzał mu w twarz i zdał sobie sprawę, że ten może go nie kojarzyć. Nie dziwił mu się wcale, bo w końcu nie byli jakimiś dobrymi przyjaciółmi w szkole, a jedynie widywali się od czasu do czasu, nie nawiązując jakiejś bliższej znajomości. No, a w ogóle to przecież Greyback nie był jakiś popularny i też żadnego rozgłosu nie szukał, więc tym bardziej reakcje Macmillana go nie dziwiła. Mimo wszystko, kiedy zobaczył jak ten stara sobie za wszelką cenę przypomnieć, uśmiechnął się lekko pod nosem i pokiwał głową.
- Greyback, dokładnie. Chociaż Greybach również brzmi całkiem ciekawie. - powiedział lekko rozbawiony patrząc na niego - A i owszem. Zielone barwy, trzydziesty siódmy rocznik. Graliśmy przeciwko sobie na boisku nie raz nie dwa. - odparł jednocześnie sięgając do kieszeni po papierosa, który po chwili wylądował w jego ustach i odpalił go zaciągając się porządnie.
Chciał po chwili zadać pytanie skąd on się tutaj wziął, jednak w porę uświadomił sobie, że przecież Anthony należy do rodziny szlacheckiej, a Kornwalia należy właśnie do Macmillanów. W porę zdążył się ugryźć więc w język i aby zamaskować to jak mu się w tym momencie głupio zrobiło ponownie zaciągnął się papierosem, jednocześnie dziękując Merlinowi, że matka za szczeniaka kazała mu się uczyć wszystkich nazwisk rodzin szlacheckich i ich historii, żeby właśnie w przyszłości nie palnął żadnej głupoty i naraził ich rodziny na zniewagę.
Gość
Gość
Nie chciał urazić Greybacka swoim zachowaniem, a miał wrażenie, że niestety tak się stało. Zwyczajnie zapomniał. Może podróże, może jego zaplątanie we własnych myślach sprawiło, że na pierwszy rzut oka nie skojarzył rówieśnika. Inna sprawa, że i tak długo starał się zapomnieć o wielu wspomnieniach z Hogwartu, które boleśnie się na nim odcisnęły. Trochę uciekał od szkolnych lat.
Mimika twarzy Macmillana zdawała się pokazywać, że było mu niezmiernie głupio, że nie potrafił za pierwszym razem trafić w odpowiednie nazwisko. Przyglądał się mężczyźnie z uwagą, próbując uświadomić sobie jak czas zmienił jego wygląd. Uśmiechnął się nieśmiało, słysząc o boisku. Pamięć trochę mu się rozjaśniła, a i wspomnienie o Quidditchu trochę poprawiło mu humor… choć zaraz spochmurniał, przypominając sobie, że przecież zaprzepaścił swoje najlepsze i najpiękniejsze marzenie o byciu ścigającym Zjednoczonych z Puddlemere.
Z tego powodu, miał ochotę ponownie sięgnąć po piersiówkę, ale macając się po garniturze natychmiast przypomniał sobie, że nie powinien tego robić. Chował się, fakt, ale każdy mu wypominał o tym, że nie powinien tyle pić. Szczególnie po tym jak matka starała się na siłę zeswatać go z byle jaką panną. Spotkanie z rówieśnikiem natomiast sprawiało, że chciał wypaść jak najbardziej niewinnie.
– Wybacz – odpowiedział mu, chcąc przeprosić go za „Greybacha”. – Mam wyjątkową słabą pamięć. A i długo się nie widzieliśmy – wytłumaczył Victorowi. To zapewne nie było wystarczające, przynajmniej w rozumieniu Anthony’ego. Nie wiedział co powinien jednak powiedzieć. Rzadko kiedy trafiało mu się natrafić na kogoś z dawnych lat, pewnie dlatego, że długo znajdował się poza granicami Anglii. Większość swoich kontaktów utrzymywał poprzez sowę. – Jak… jak się żyje? Co u ciebie? – wypytywał, mając nadzieję, że nie urazi tymi pytaniami mężczyzny. – Grasz dalej czy zajmujesz się czymś innym? – Dla Macmillana logicznym powinno być to, że jeżeli czarodziej grał w domowej drużynie, to powinien kontynuować swoją przygodę ze sportem… Chociaż… i to nie było tak oczywiste. Sam Anthony przecież zrezygnował z latania jeszcze w trakcie Hogwartu i to po namowach matki, która gotowa była zrobić mu piekło po tym jak tłuczki porządnie go obiły i wybiły go z miotły. I oto gdzie skończył. Pił zbyt wiele, zbyt długo czasu spędzał w destylarni.
Mimika twarzy Macmillana zdawała się pokazywać, że było mu niezmiernie głupio, że nie potrafił za pierwszym razem trafić w odpowiednie nazwisko. Przyglądał się mężczyźnie z uwagą, próbując uświadomić sobie jak czas zmienił jego wygląd. Uśmiechnął się nieśmiało, słysząc o boisku. Pamięć trochę mu się rozjaśniła, a i wspomnienie o Quidditchu trochę poprawiło mu humor… choć zaraz spochmurniał, przypominając sobie, że przecież zaprzepaścił swoje najlepsze i najpiękniejsze marzenie o byciu ścigającym Zjednoczonych z Puddlemere.
Z tego powodu, miał ochotę ponownie sięgnąć po piersiówkę, ale macając się po garniturze natychmiast przypomniał sobie, że nie powinien tego robić. Chował się, fakt, ale każdy mu wypominał o tym, że nie powinien tyle pić. Szczególnie po tym jak matka starała się na siłę zeswatać go z byle jaką panną. Spotkanie z rówieśnikiem natomiast sprawiało, że chciał wypaść jak najbardziej niewinnie.
– Wybacz – odpowiedział mu, chcąc przeprosić go za „Greybacha”. – Mam wyjątkową słabą pamięć. A i długo się nie widzieliśmy – wytłumaczył Victorowi. To zapewne nie było wystarczające, przynajmniej w rozumieniu Anthony’ego. Nie wiedział co powinien jednak powiedzieć. Rzadko kiedy trafiało mu się natrafić na kogoś z dawnych lat, pewnie dlatego, że długo znajdował się poza granicami Anglii. Większość swoich kontaktów utrzymywał poprzez sowę. – Jak… jak się żyje? Co u ciebie? – wypytywał, mając nadzieję, że nie urazi tymi pytaniami mężczyzny. – Grasz dalej czy zajmujesz się czymś innym? – Dla Macmillana logicznym powinno być to, że jeżeli czarodziej grał w domowej drużynie, to powinien kontynuować swoją przygodę ze sportem… Chociaż… i to nie było tak oczywiste. Sam Anthony przecież zrezygnował z latania jeszcze w trakcie Hogwartu i to po namowach matki, która gotowa była zrobić mu piekło po tym jak tłuczki porządnie go obiły i wybiły go z miotły. I oto gdzie skończył. Pił zbyt wiele, zbyt długo czasu spędzał w destylarni.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|9 stycznia
Dnie i noce w jej życiu prowadziły odwieczny taniec-przeplataniec. Jedne i drugie potrafiły być ciężkie i rześkie jednocześnie. Dzisiejszy poranek należał jednak do tych trudniejszych. Wszystko przez to, że znów wieczorem się zasiedziała. Co porodzić. Miała w końcu niedługo wybrać się z Jayem na stworzenie pierwszego magicznego splotu mającego być filarem nowej sieci. Musiała wszystko dopracować. Potrząsnęła głową. Nie. Nie powinna o tym myśleć z samego rana. Musiała się do tego zdystansować. Klienci. Musiała spojrzeć na listę klientów.
Z tym nakazem, lawirując po latarni w szlafroku, szczoteczką do zębów w jednej, a zapisanym pergaminem spotkań w drugiej wspinała się po schodach ku pracowni by omówić z przybyła już Clarą co ta powinna zrobić pod jej nieobecność. Pogłaskała Fiu po brzuszku zeszła do łazienki z zamiarem dokończenia porannej toalety. Spięła włosy w nieco niechlujny kok wiedząc, że czapka doskonale zakamufluje te niedbalstwo. Brązową i czarną kredką uwydatniła kontur oka kryjąc czające się wokół nich zmęczenie. Poszczypała się w policzki dla rozbudzenia trochę jednak żałując, że na jej ciemnej skórze nie wykwitną urocze, czerwone rumienie, których zazdrościła swoim bladym koleżankom. Uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze i przywdziała sweter, ciepłą moherową spódnicę, wełniane rajstopy. Zabezpieczone magią transmutacji trzewiki miały tym razem nie przeciekać. Potem tylko jeszcze granatowy płaszcz, zaciskający się po kilkakroć wokół jej szyi czerwony szal i ciepły kapelusz godny prawdziwej czarownicy. W torbie którą miała przy sobie schowała trochę ingrediencji, kilka pozycji książkowych, coś do pisania. Powinno być dobrze. Pożegnała się ze swoją stażystką powierzając jej wieżę w opiekę na czas swojej nieobecności. Chuchnęła hartując swój umysł na to co zaraz miało nastać. Wiedziała, że ten szok będzie najgorszy. Machnęła różdżką i się aportowała.
Gdy pojawiła się przy teatrze na klifie uderzył w nią ten chłód. Nieprzyjemny, lodowaty wiatr mogący rozpędzać się po otwartym morzu zmusił ją do skulenia i przytrzymania z piskiem kapelusza. Gdy pierwsze, okropne wrażenie targnęło jej sylwetką nieporadnie się odsłoniła by rozejrzeć się po okolicy i znaleźć gdzieś w skutym lodem teatrze męską sylwetkę. Przygryzła dolną wargę w zakłopotaniu. Mogła się podpytać, jak będzie wyglądał.
Dnie i noce w jej życiu prowadziły odwieczny taniec-przeplataniec. Jedne i drugie potrafiły być ciężkie i rześkie jednocześnie. Dzisiejszy poranek należał jednak do tych trudniejszych. Wszystko przez to, że znów wieczorem się zasiedziała. Co porodzić. Miała w końcu niedługo wybrać się z Jayem na stworzenie pierwszego magicznego splotu mającego być filarem nowej sieci. Musiała wszystko dopracować. Potrząsnęła głową. Nie. Nie powinna o tym myśleć z samego rana. Musiała się do tego zdystansować. Klienci. Musiała spojrzeć na listę klientów.
Z tym nakazem, lawirując po latarni w szlafroku, szczoteczką do zębów w jednej, a zapisanym pergaminem spotkań w drugiej wspinała się po schodach ku pracowni by omówić z przybyła już Clarą co ta powinna zrobić pod jej nieobecność. Pogłaskała Fiu po brzuszku zeszła do łazienki z zamiarem dokończenia porannej toalety. Spięła włosy w nieco niechlujny kok wiedząc, że czapka doskonale zakamufluje te niedbalstwo. Brązową i czarną kredką uwydatniła kontur oka kryjąc czające się wokół nich zmęczenie. Poszczypała się w policzki dla rozbudzenia trochę jednak żałując, że na jej ciemnej skórze nie wykwitną urocze, czerwone rumienie, których zazdrościła swoim bladym koleżankom. Uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze i przywdziała sweter, ciepłą moherową spódnicę, wełniane rajstopy. Zabezpieczone magią transmutacji trzewiki miały tym razem nie przeciekać. Potem tylko jeszcze granatowy płaszcz, zaciskający się po kilkakroć wokół jej szyi czerwony szal i ciepły kapelusz godny prawdziwej czarownicy. W torbie którą miała przy sobie schowała trochę ingrediencji, kilka pozycji książkowych, coś do pisania. Powinno być dobrze. Pożegnała się ze swoją stażystką powierzając jej wieżę w opiekę na czas swojej nieobecności. Chuchnęła hartując swój umysł na to co zaraz miało nastać. Wiedziała, że ten szok będzie najgorszy. Machnęła różdżką i się aportowała.
Gdy pojawiła się przy teatrze na klifie uderzył w nią ten chłód. Nieprzyjemny, lodowaty wiatr mogący rozpędzać się po otwartym morzu zmusił ją do skulenia i przytrzymania z piskiem kapelusza. Gdy pierwsze, okropne wrażenie targnęło jej sylwetką nieporadnie się odsłoniła by rozejrzeć się po okolicy i znaleźć gdzieś w skutym lodem teatrze męską sylwetkę. Przygryzła dolną wargę w zakłopotaniu. Mogła się podpytać, jak będzie wyglądał.
angel heart | devil mind
Teatr na klifach
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia