British Museum
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
British Museum
Każdy obywatel Anglii powinien znać historię swego kraju i dbać o to, by pamięć o niej była wciąż żywa - tyczy się to nie tylko społeczności mugolskiej, ale również czarodziejskiej. Nie dziwi więc nikogo, że najbardziej okazałe muzeum w kraju ma również dwoistą naturę. Magiczna część muzeum doskonale ukryta jest przed niepożądanymi gośćmi, skrywając w sobie sekrety czarodziejskiej przeszłości Anglii. Zaczarowane wystawy przyciągają spojrzenia zarówno młodych, jak i starszych odwiedzających. Bogate zbiory muzeum umożliwiają prześledzenie dziejów danych czarodziejów, wielkich figur w świecie magii czy też wyobrażenie sobie życia zwykłych ludzi na przestrzeni wieków - również w czasach tych lat bardziej strasznych, na których wspomnienie niektórym z czarodziejów wciąż włos się jeży na głowie. Na zwiedzających czekają przewodnicy, gotowi w najdrobniejszych szczegółach opowiedzieć o wszystkim, o co tylko zostaną zapytani. Po muzeum krążą też nieustannie ochroniarze, dbający o spokój i bezpieczeństwo zarówno ludzi, jak i eksponatów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:13, w całości zmieniany 2 razy
Uniosłem brwi wyżej marszcząc przy tym swoje czoło. Nienaturalna jak na moje standardy dykcja i gestykulacja pani przewodnik wprawiały mnie w lekki dyskomfort. Trochę chyba przez to, że jej maniera kojarzyła mi się nieco z lekcjami historii magii lub innym edukacyjnym koszmarem, który pozostawiłem za plecami. Z drugiej strony prezentowała się jak wyrwana jakiegoś sterylnego horroru. Chociaż może to była kwestia tła - wielkie, niemalże puste przestrzenie sal wypełnione ograniczoną ilością eksponatów robiła też swoje.
- Gorąca dyskusja, co? Hehe... - zaśmiałem się szukając jakiegoś przełamania dla tej sztywnej,otaczającej mnie powagi,która z jakiegoś względu zaczęła się wokół mnie nienaturalnie zacieśniać. Na szczęście ze względnym powodzeniem - Wygląda jak zwykły pasterz - mruknąłem patrząc na wyrzeźbionego człowieka ze sztucznym owcopodobnym stworzeniem przy nodze. Nie, nie czułem żadnej magii z otaczających mnie eksponatów i cieszyłem się z tego, że jednak ominie mnie darmowa wycieczka po muzeum - z radością w paradowałem do uszkodzonej sali. Odłożyłem torbę z wyczuciem na podłodze - tak by o nią z hukiem nie trzepnęła ale też nie szczególnie delikatnie. Słuchając przykucnąłem przy śladach przypalenia.
- Tak właściwie...To lakier się przypalił dlatego nie da się tego domyć. Mógłbym oszlifować uszkodzone elementy boazerii do żywego drewna ścierając przypaloną warstwę i polakierować ją na nowo. W ten sposób można by było uniknąć konieczności wymiany całej podłogi, która...no, jak widzę po metrażu trochę by kosztowała. Naturalnie tak odnowione kafelki by się odznaczały. Pewnie byłyby o dwa-trzy tony jaśniejsze od reszty, lecz takie rozwiązanie byłoby lepsze niż zostawienie ich takimi o... - potupałem nogą po osmolonym do czarnego drewnie - Nie wiem, czy jesteś tu decyzyjną osobą Gwen, lecz jak coś to byłoby do zrobienia. Tylko jak coś nie szlifowałbym ich tu bo by się to niemiłosiernie pyliło, a tu sporo cennych gratów. Wyjąłbym je, oszlifował u siebie i ułożył. Potem dzień na lakierowanie i obeschnięcie. Zastanów się lub tam pogadaj z jakimś swoim szefem czy by nie interesowała go taka opcja - doradzam bo przecież nie każdy czarodziej wiedział, że takie rzeczy dawało się zrobić mniejszym kosztem. Wymiana całej podłogi to było jak dla mnie działanie trochę na wyrost - A co do ściany to macie jakieś opakowanie farby na zapleczu lub namiary na alchemika który wam komponował kolor? - podpytuję nie do końca wiedząc która strona (magiczna czy też nie) odpowiadała za wystrój sal.
- Gorąca dyskusja, co? Hehe... - zaśmiałem się szukając jakiegoś przełamania dla tej sztywnej,otaczającej mnie powagi,która z jakiegoś względu zaczęła się wokół mnie nienaturalnie zacieśniać. Na szczęście ze względnym powodzeniem - Wygląda jak zwykły pasterz - mruknąłem patrząc na wyrzeźbionego człowieka ze sztucznym owcopodobnym stworzeniem przy nodze. Nie, nie czułem żadnej magii z otaczających mnie eksponatów i cieszyłem się z tego, że jednak ominie mnie darmowa wycieczka po muzeum - z radością w paradowałem do uszkodzonej sali. Odłożyłem torbę z wyczuciem na podłodze - tak by o nią z hukiem nie trzepnęła ale też nie szczególnie delikatnie. Słuchając przykucnąłem przy śladach przypalenia.
- Tak właściwie...To lakier się przypalił dlatego nie da się tego domyć. Mógłbym oszlifować uszkodzone elementy boazerii do żywego drewna ścierając przypaloną warstwę i polakierować ją na nowo. W ten sposób można by było uniknąć konieczności wymiany całej podłogi, która...no, jak widzę po metrażu trochę by kosztowała. Naturalnie tak odnowione kafelki by się odznaczały. Pewnie byłyby o dwa-trzy tony jaśniejsze od reszty, lecz takie rozwiązanie byłoby lepsze niż zostawienie ich takimi o... - potupałem nogą po osmolonym do czarnego drewnie - Nie wiem, czy jesteś tu decyzyjną osobą Gwen, lecz jak coś to byłoby do zrobienia. Tylko jak coś nie szlifowałbym ich tu bo by się to niemiłosiernie pyliło, a tu sporo cennych gratów. Wyjąłbym je, oszlifował u siebie i ułożył. Potem dzień na lakierowanie i obeschnięcie. Zastanów się lub tam pogadaj z jakimś swoim szefem czy by nie interesowała go taka opcja - doradzam bo przecież nie każdy czarodziej wiedział, że takie rzeczy dawało się zrobić mniejszym kosztem. Wymiana całej podłogi to było jak dla mnie działanie trochę na wyrost - A co do ściany to macie jakieś opakowanie farby na zapleczu lub namiary na alchemika który wam komponował kolor? - podpytuję nie do końca wiedząc która strona (magiczna czy też nie) odpowiadała za wystrój sal.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Gwen zdecydowanie nie przewidziała pierwszej propozycji Matta. Jej oficjalny ton i postawę na chwilę zastąpiło zmieszanie: podłoga…lakier… szlifowanie… Nie były to wprawdzie pojęcia dla niej obce, ale na pewno nie miała pojęcia, jak się zabrać za takie rzeczy. Nigdy o tym nawet nie czytała, choć podejrzewała, że mając tak wyćwiczoną rękę sporo drobnych rzeczy związanych z naprawianiem byłaby w stanie wykonać bez problemu. Ale w tej chwili wszystko, co mówił mężczyzna było dla rudowłosej czarną magią.
Po chwili zawahania opanowała się jednak. Była w końcu w pracy, reprezentowała Muzeum Brytyjskie. Nie była tu prywatnie, prawda? Uderzyło ją też to, że mężczyzna mówił do niej na „ty” – nie miała nic przeciwko takiej poufałości (która z resztą wydawała się wychodzić Mattowi zupełnie naturalnie), ale zwykle osoby przybywające do tego przybytku zachowywały się o wiele bardziej wyniośle i oficjalnie.
– Nie dostałam na ten temat żadnych wytycznych – powiedziała. – Porozmawiam z przełożonym, gdy się z nim spotkam, sama faktycznie nie mam możliwości na podejmowanie takich decyzji.
Sama farba nie była problemem: ta została już wcześniej przygotowana.
– Mamy wszystko na miejscu – odparła, odwracając się. – Ktoś miał ją tu przynieść…
Rozejrzała się, po chwili zauważając kilkulitrową puszkę wyłaniającą się zza jednej z rzeźb. Nie czekając na reakcje mężczyzny ruszyła w jej stronę. Podniosła ją z drobnym trudem: w końcu była raczej chucherkiem. Na całe szczęście chybocząca się puszka była dobrze zamknięta: w innym wypadku Gwen prawdopodobnie już teraz byłaby cała w jasnej farbie.
– Tu jest – powiedziała, po raz kolejny gubiąc swój profesjonalizm zarówno przez typowy dla siebie, radosny ton głosu, jak i sam czyn. Pozbawiony oficjalnego tonu sposób bycia Matta chyba stopniowo zaczął się jej udzielać.
Ruszyła w stronę mężczyzny, starając się iść dość ostrożnie. Problem polegał na tym, że Gwen nie była raczej przyzwyczajona do chodzenia po dość śliskiej powierzchni kafelek z obciążeniem, a jej buty, choć bez obcasów, miały dość śliską powierzchnię. Dlatego wystarczyło kilka kroków, by dziewczyna straciła równowagę.
Wtedy czas jakby zwolnił. Rudowłosa przewodniczka wypuściła puszkę z farbą z rąk. Ta uderzyła dolnym kantem o ziemię, powodując osunięcie się wieczka, w związku z czym część z niej wylądowała na podłodze. Na całe szczęście pojemnik złapał równowagę nim wywrócił się zupełnie i większość specyfiku została w pojemniku.
W tym czasie Gwen zamarła, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić. Och, jak mogła być tak głupia? Miała tu przecież osobę od „pracy fizycznej”: absolutnie nie musiała po to nawet iść. Miała tylko doprowadzić Matta na miejsce, odpowiedzieć na jego pytania i przypilnować, aby sam nie narobił szkód.
– Oj – wymknęło jej się w pierwszej chwili. – Ja… przepraszam… idę… po mopa.
Kompletnie zapomniała o tym, że zaklęcie sprzątające w ogóle istnieje, należąc przy tym do raczej łatwych. Z resztą, swoją torebkę z różdżką i tak zostawiła w szatni; nie miała w zwyczaju brać jej do pracy, w której łatwo mogła wypaść z kieszeni, albo po prostu się złamać (zwłaszcza z poziomem szczęścia Gwen).
Po chwili zawahania opanowała się jednak. Była w końcu w pracy, reprezentowała Muzeum Brytyjskie. Nie była tu prywatnie, prawda? Uderzyło ją też to, że mężczyzna mówił do niej na „ty” – nie miała nic przeciwko takiej poufałości (która z resztą wydawała się wychodzić Mattowi zupełnie naturalnie), ale zwykle osoby przybywające do tego przybytku zachowywały się o wiele bardziej wyniośle i oficjalnie.
– Nie dostałam na ten temat żadnych wytycznych – powiedziała. – Porozmawiam z przełożonym, gdy się z nim spotkam, sama faktycznie nie mam możliwości na podejmowanie takich decyzji.
Sama farba nie była problemem: ta została już wcześniej przygotowana.
– Mamy wszystko na miejscu – odparła, odwracając się. – Ktoś miał ją tu przynieść…
Rozejrzała się, po chwili zauważając kilkulitrową puszkę wyłaniającą się zza jednej z rzeźb. Nie czekając na reakcje mężczyzny ruszyła w jej stronę. Podniosła ją z drobnym trudem: w końcu była raczej chucherkiem. Na całe szczęście chybocząca się puszka była dobrze zamknięta: w innym wypadku Gwen prawdopodobnie już teraz byłaby cała w jasnej farbie.
– Tu jest – powiedziała, po raz kolejny gubiąc swój profesjonalizm zarówno przez typowy dla siebie, radosny ton głosu, jak i sam czyn. Pozbawiony oficjalnego tonu sposób bycia Matta chyba stopniowo zaczął się jej udzielać.
Ruszyła w stronę mężczyzny, starając się iść dość ostrożnie. Problem polegał na tym, że Gwen nie była raczej przyzwyczajona do chodzenia po dość śliskiej powierzchni kafelek z obciążeniem, a jej buty, choć bez obcasów, miały dość śliską powierzchnię. Dlatego wystarczyło kilka kroków, by dziewczyna straciła równowagę.
Wtedy czas jakby zwolnił. Rudowłosa przewodniczka wypuściła puszkę z farbą z rąk. Ta uderzyła dolnym kantem o ziemię, powodując osunięcie się wieczka, w związku z czym część z niej wylądowała na podłodze. Na całe szczęście pojemnik złapał równowagę nim wywrócił się zupełnie i większość specyfiku została w pojemniku.
W tym czasie Gwen zamarła, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić. Och, jak mogła być tak głupia? Miała tu przecież osobę od „pracy fizycznej”: absolutnie nie musiała po to nawet iść. Miała tylko doprowadzić Matta na miejsce, odpowiedzieć na jego pytania i przypilnować, aby sam nie narobił szkód.
– Oj – wymknęło jej się w pierwszej chwili. – Ja… przepraszam… idę… po mopa.
Kompletnie zapomniała o tym, że zaklęcie sprzątające w ogóle istnieje, należąc przy tym do raczej łatwych. Z resztą, swoją torebkę z różdżką i tak zostawiła w szatni; nie miała w zwyczaju brać jej do pracy, w której łatwo mogła wypaść z kieszeni, albo po prostu się złamać (zwłaszcza z poziomem szczęścia Gwen).
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Podjęła decyzje, nie jedną - a kilka. A każda z nich zdawała się ważyć wiele. Teraz już bardziej rozumiała, czemu Skamander zawsze zdawał się dziwgać cały świat na barkach. Jeszcze nawet nie była blisko tego ciężaru, a już czuła jak walczy każdego dnia, by nie ugiąć się pod jego ciężarem. Ale nie zamierzała się poddać. Miała zamiar walczyć aż do samego końca, aż do ostatniej kropli krwi. Postanowiła powierzyć swoje życie walce, nie mając nikogo, komu mogłaby je złożyć w ofierze. Chociaż nie była pewna, czy gdyby istniała taka możliwość nie wybrałaby tak samo. Starała się nad tym nie rozmyślać i odsuwać od siebie zwątpienie możliwie jak najdalej.
Wiedziała, że stała się bardziej… ponura. A może zwyczajnie zsunęła z nosa różowe okulary przez które wcześniej spoglądała. Nadal miała nadzieję, nadal doszukiwała się w innych przede wszystkim wszystkiego co najlepsze, ale ufała im już mniej i ostrożniej podchodziła do mówienia o sobie. Zdawała się być całkiem inna niż stara Just i czasem nawet ją samą to zastanawiało.
Poszła przodem, nie wybaczyłaby sobie, gdyby coś stało się Eileen. Gdyby musiała wypchnęłaby ją za drzwi i zatrzanęła je jej przed nosem byle tylko ona sama została narażona na niebezpieczeństwo które mogło nadejść. Którego wypatrywały i na które czekały. Rzuciła zaklęcie.
I nic.
Kompletnie nic w obrębie niewielkiego mieszkania, czuła sylwetki mugoli wychodzacych z kamienicy, jednak żadnej żywej istoty w mieszkaniu, które sprawdzały, żadnej pułapki, żadnej klątwy. Mieszkanie było całkowicie puste i ta myśl niebezpiecznie ściskała jej serce. Pokręciła przecząco głową przygryzając dolną wargę.
- Nikogo nie ma. - powiedziała w końcu wchodząc głębiej do mieszkania. Rozglądała się spokojnie dookoła nie chcąc głośno werbalizować tego, co prawdopodobnie obie już wiedziały. - Lumos Maxima! - zarządziła, zamierzając przywołać ku nim więcej światła. Puste mieszkanie, wszystko zdawało się pozostawione jakby ktoś wyszedł stąd przed chwilą jedynie kurz zbierający się na meblach i przedmiotach zdawał się świadczyć o czymś inny. Ruszyła dalej, przed siebie podeszła do stolika na którym leżało stare wydanie Proroka Codziennego i pusta szklanka po kawie jej zaschnięte resztki osiadały na dnie naczynia. - Zobacz na datę. - powiedziała ponuro, różdżką wskazując na nagłówek, obok którego znajdowała się data wydania. Zasznurowała usta w linię, podnosząc wzrok na kuzynkę.
Wiedziała, że stała się bardziej… ponura. A może zwyczajnie zsunęła z nosa różowe okulary przez które wcześniej spoglądała. Nadal miała nadzieję, nadal doszukiwała się w innych przede wszystkim wszystkiego co najlepsze, ale ufała im już mniej i ostrożniej podchodziła do mówienia o sobie. Zdawała się być całkiem inna niż stara Just i czasem nawet ją samą to zastanawiało.
Poszła przodem, nie wybaczyłaby sobie, gdyby coś stało się Eileen. Gdyby musiała wypchnęłaby ją za drzwi i zatrzanęła je jej przed nosem byle tylko ona sama została narażona na niebezpieczeństwo które mogło nadejść. Którego wypatrywały i na które czekały. Rzuciła zaklęcie.
I nic.
Kompletnie nic w obrębie niewielkiego mieszkania, czuła sylwetki mugoli wychodzacych z kamienicy, jednak żadnej żywej istoty w mieszkaniu, które sprawdzały, żadnej pułapki, żadnej klątwy. Mieszkanie było całkowicie puste i ta myśl niebezpiecznie ściskała jej serce. Pokręciła przecząco głową przygryzając dolną wargę.
- Nikogo nie ma. - powiedziała w końcu wchodząc głębiej do mieszkania. Rozglądała się spokojnie dookoła nie chcąc głośno werbalizować tego, co prawdopodobnie obie już wiedziały. - Lumos Maxima! - zarządziła, zamierzając przywołać ku nim więcej światła. Puste mieszkanie, wszystko zdawało się pozostawione jakby ktoś wyszedł stąd przed chwilą jedynie kurz zbierający się na meblach i przedmiotach zdawał się świadczyć o czymś inny. Ruszyła dalej, przed siebie podeszła do stolika na którym leżało stare wydanie Proroka Codziennego i pusta szklanka po kawie jej zaschnięte resztki osiadały na dnie naczynia. - Zobacz na datę. - powiedziała ponuro, różdżką wskazując na nagłówek, obok którego znajdowała się data wydania. Zasznurowała usta w linię, podnosząc wzrok na kuzynkę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Swobodnie czułem się wśród ludzi, a moje obfite w towarzystwo życie sprawiało, że bardzo gładko i lekko przychodziło mi pomijanie sztywnych formułek, czy też niepotrzebnych grzeczności, które w zasadzie utrudniały moim zdaniem życie. Nie pytałem się dlatego też o żadne zgody tylko narzucałem tai, a nie inny styl rozmowy.
- No to fajnie. Jak coś ustalicie to poślijcie mi sowę. Jakby się pytał o koszt to myślę, że za podłogę byłbym wstanie ogarnąć za 20 galeonów plus materiały. Ewentualnie 100 funtów - w zależności w czym woli wypłacać - uściśliłem wiedząc, że jak będzie miał konkrety to łatwiej ten szef będzie mógł podjąć decyzję.
Miło się zaskoczyłem kiedy okazało się, że wszystko mają w zasadzie przygotowane. Już tak bowiem myślałam, że czeka mnie rajd po mugolskich sklepach lub odwiedziny u jakiegoś alchemika, który by spreparował idealnie dopasowany odcień, a tu proszę - wyglądało na to, że potrzebowali jedynie frajera od machania pędzlem. Wcale mi to nie przeszkadzało, biorąc pod uwagę, że się nawet nie umęczę, a hajs pojawi się w sakiewce, hehe.
Kiedy kobieta pomaszerowała po puszkę farby nie przypuszczałem, że będzie to dla niej jakieś wyzwanie dlatego też sam zabrałem się za przeniesienie ławki w miejsce z którego ktoś miał ją zabrać. Chwilę później przyszło mi słyszeć trzask i łopot rozbryzgującej się po podłodze farby. Odwróciłem się ostrożnie przez ramię i westchnąłem z ulgą. Tyle w tym dobrego, że kobieta sama nie wylądowała w tej mazi jak długa. Dobrze, że w odruchu nie próbowała magicznie pozbyć się bryzgu. Mogła wywołać anomalię, która zniszczyłaby całą zawartość sali. Mi samemu też nie przeszło więc to nawet przez myśl - przecież w innym wypadku nie ściągaliby majstra który w sposób niemagiczny mógłby pomalować ścianę gdyby ktokolwiek nie obawiał się wysadzenia ściany anomaliową bombardą. .
- A może...poproś kogoś by przyniósł mopa...? I jakieś wiadro z wodą, hm? Głupio by mi było tłumaczyć się, gdybyś skończyła gdzieś na korytarzu przeszyta przez kij mopa z głowa w wiadrze czy coś... - uśmiechnąłem się żartobliwie piętnując jej poradność - Nic ci nie jest...? - dopytałem się, a potem wyciągnąłem z torby kawałek szmaty o który wtarłem krawędzie wiaderka z ostałą się w niej farbą. Miałem nadzieję, że jej wystarczy.
- No to fajnie. Jak coś ustalicie to poślijcie mi sowę. Jakby się pytał o koszt to myślę, że za podłogę byłbym wstanie ogarnąć za 20 galeonów plus materiały. Ewentualnie 100 funtów - w zależności w czym woli wypłacać - uściśliłem wiedząc, że jak będzie miał konkrety to łatwiej ten szef będzie mógł podjąć decyzję.
Miło się zaskoczyłem kiedy okazało się, że wszystko mają w zasadzie przygotowane. Już tak bowiem myślałam, że czeka mnie rajd po mugolskich sklepach lub odwiedziny u jakiegoś alchemika, który by spreparował idealnie dopasowany odcień, a tu proszę - wyglądało na to, że potrzebowali jedynie frajera od machania pędzlem. Wcale mi to nie przeszkadzało, biorąc pod uwagę, że się nawet nie umęczę, a hajs pojawi się w sakiewce, hehe.
Kiedy kobieta pomaszerowała po puszkę farby nie przypuszczałem, że będzie to dla niej jakieś wyzwanie dlatego też sam zabrałem się za przeniesienie ławki w miejsce z którego ktoś miał ją zabrać. Chwilę później przyszło mi słyszeć trzask i łopot rozbryzgującej się po podłodze farby. Odwróciłem się ostrożnie przez ramię i westchnąłem z ulgą. Tyle w tym dobrego, że kobieta sama nie wylądowała w tej mazi jak długa. Dobrze, że w odruchu nie próbowała magicznie pozbyć się bryzgu. Mogła wywołać anomalię, która zniszczyłaby całą zawartość sali. Mi samemu też nie przeszło więc to nawet przez myśl - przecież w innym wypadku nie ściągaliby majstra który w sposób niemagiczny mógłby pomalować ścianę gdyby ktokolwiek nie obawiał się wysadzenia ściany anomaliową bombardą. .
- A może...poproś kogoś by przyniósł mopa...? I jakieś wiadro z wodą, hm? Głupio by mi było tłumaczyć się, gdybyś skończyła gdzieś na korytarzu przeszyta przez kij mopa z głowa w wiadrze czy coś... - uśmiechnąłem się żartobliwie piętnując jej poradność - Nic ci nie jest...? - dopytałem się, a potem wyciągnąłem z torby kawałek szmaty o który wtarłem krawędzie wiaderka z ostałą się w niej farbą. Miałem nadzieję, że jej wystarczy.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Zaśmiała się, marszcząc brwi, słysząc jego komentarz dotyczący swojego braku koordynacji ruchowej. No cóż, nigdy nie była zbyt sprawną osoba. Nie chodzi o to, że nie lubiła się ruszać: jako dziecko spędzała długie godziny na podwórku, z resztą uwielbiała przyrodę i wszystko co z nią związane. Tylko po prostu… jakoś nie wychodziło jej poruszanie się z gracją i wdziękiem, bez upadków, upuszczeń i innych przypadków, niekoniecznie w pełni dla niej bezpiecznych.
– Nie wiem nawet, czy ktoś zdatny do tego tu jest – przyznała po chwili, zupełnie na poważnie. – Sprzątaczki są z rana i wieczorem. A dozorca jest chory.
Jej nieudolna próba przyniesienia farby rozluźniła atmosferę na tyle, aby rudowłosa nie próbowała już silić się na oficjalny ton. Z resztą, skoro Matt nie miał nic przeciwko i sam traktował ją w ten sam sposób… po co miałaby się wysilać? W tym magicznym świecie i tak było za dużo sztywnych ram.
Pokręciła głową, słysząc pytanie mężczyzny, nim jednak odpowiedziała, spojrzała na siebie: nie, nic jej nie było. Strój na całe szczęście miała czysty, ręce jakimś cudem również. Tylko podłoga ucierpiała.
– Nie, wszystko gra. Tylko się poślizgnęłam – wyjaśniła. Cóż… mimo wszystko poślizgnięcie się na płaskiej podłodze w wykonaniu Gwen to było „tylko”: równie dobrze mogła się wywrócić i zrobić fikołka. Prawdopodobnie nie poczułaby się tym zdziwiona.
Wzdychając, zrobiła krok w tył.
– To idę załatwić sprzątanie – oznajmiła. – Jak chcesz możesz zająć się już ścianą… i sprawdzić, czy tyle farby wystarczy.
Miała szczerą nadzieję, że owszem: dobór koloru mógłby okazać się dość trudny, a z tego, co wiedziała muzeum nie miało większej ilości zapasów.
Powstrzymując się przed wybiegnięciem (aby jak najszybciej przynieść mopa) ruszyła szybkim krokiem w stronę drzwi. Skierowała się od razu do jednej z komórek pracowniczych i od razu znalazła w niej mopa. Ponieważ na miejscu był także kran z wodą natychmiast jej nalała, wlała odrobinę detergentu i ruszyła w stronę Sali. Tym razem, mimo że wiadro z wodą było nie mniej cięższe niż farba i miała do przebycia większy dystans, bezpiecznie znalazła się w pomieszczeniu.
– Chyba na własne życzenie napracuje się nie mniej, niż ty – skomentowała, spoglądając na mężczyznę.
– Nie wiem nawet, czy ktoś zdatny do tego tu jest – przyznała po chwili, zupełnie na poważnie. – Sprzątaczki są z rana i wieczorem. A dozorca jest chory.
Jej nieudolna próba przyniesienia farby rozluźniła atmosferę na tyle, aby rudowłosa nie próbowała już silić się na oficjalny ton. Z resztą, skoro Matt nie miał nic przeciwko i sam traktował ją w ten sam sposób… po co miałaby się wysilać? W tym magicznym świecie i tak było za dużo sztywnych ram.
Pokręciła głową, słysząc pytanie mężczyzny, nim jednak odpowiedziała, spojrzała na siebie: nie, nic jej nie było. Strój na całe szczęście miała czysty, ręce jakimś cudem również. Tylko podłoga ucierpiała.
– Nie, wszystko gra. Tylko się poślizgnęłam – wyjaśniła. Cóż… mimo wszystko poślizgnięcie się na płaskiej podłodze w wykonaniu Gwen to było „tylko”: równie dobrze mogła się wywrócić i zrobić fikołka. Prawdopodobnie nie poczułaby się tym zdziwiona.
Wzdychając, zrobiła krok w tył.
– To idę załatwić sprzątanie – oznajmiła. – Jak chcesz możesz zająć się już ścianą… i sprawdzić, czy tyle farby wystarczy.
Miała szczerą nadzieję, że owszem: dobór koloru mógłby okazać się dość trudny, a z tego, co wiedziała muzeum nie miało większej ilości zapasów.
Powstrzymując się przed wybiegnięciem (aby jak najszybciej przynieść mopa) ruszyła szybkim krokiem w stronę drzwi. Skierowała się od razu do jednej z komórek pracowniczych i od razu znalazła w niej mopa. Ponieważ na miejscu był także kran z wodą natychmiast jej nalała, wlała odrobinę detergentu i ruszyła w stronę Sali. Tym razem, mimo że wiadro z wodą było nie mniej cięższe niż farba i miała do przebycia większy dystans, bezpiecznie znalazła się w pomieszczeniu.
– Chyba na własne życzenie napracuje się nie mniej, niż ty – skomentowała, spoglądając na mężczyznę.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Nieporadność Grey wzbudzała we mnie żartobliwość niż zaskoczenie i nadmierną troskę. Byłem za bardzo przyzwyczajony do podobnych numerów przez Bertiego - wieczne potykanie się na prostej drodze, nieumiejętność chodzenia po schodach, zapędy samobójcze rozbudzane wraz z potrzebą rozpalenia ognia w kominku. Kiedyś może i powodowało to przyśpieszone bicie serca, lecz teraz rodziło w mojej głowie w jednej chwili co najmniej setkę mniej lub bardziej odpowiednich żartów. Zadziałało to i teraz. Wychodziło na to, że miałem na tyle farta, że laska okazała się posiadać jakieś pokłady poczucia humoru.
- Chcesz więc może bym ja się tym zajął...? - nie robiło mi większej różnicy jednak nie naciskałem. Aż tak miły to nie byłem by z chęcią i radością na ustach brać się za dodatkowe obowiązki. Dlatego jeżeli kobieta się mimo wszystko zobowiązała to się już nie odzywałem pozwalając jej wziąć sprawy w swoje ręce. Sam leniwie zwróciłem się w stronę przypalonej plamy na ścianie. Przed zabraniem się do pracy odpaliłem sobie papierosa i nieśpiesznie pochyliłem się ku swojej torbie wyciągając z niej taśmę oraz folię. Swobodnie operowałem mugolskimi wynalazkami zabezpieczając za ich pomocą podłogę pod sobą oraz odcinając boczne fragmenty ściany oraz znajdujące się po bokach obrazy.
- Coś się stało, że macie takie braki w ludziach? - zagaiłem odwracając się od zabezpieczonej przestrzeni. Papierosa wyjąłem z ust. Popiół strzepałem na dłoń, a gdy przestał się na niej żarzyć to na rozłożoną pod nogami folię. Nie koniecznie zdawałem sobie sprawę, że nie było to miejsce w którym powinienem palić więc nie widząc w swoim zachowaniu nic zdrożnego. Przykucnąłem przy torbie wynajdując w nim pędzel na tyle wąski by mieścił się w prześwicie puszki i na tyle szeroki bym nie spędził tu kilku godzin. W duchu liczyłem też na to, że farba nie jest chujowej jakości i za góra drugim kryciem wszystko powinno być w porządku
- Chcesz więc może bym ja się tym zajął...? - nie robiło mi większej różnicy jednak nie naciskałem. Aż tak miły to nie byłem by z chęcią i radością na ustach brać się za dodatkowe obowiązki. Dlatego jeżeli kobieta się mimo wszystko zobowiązała to się już nie odzywałem pozwalając jej wziąć sprawy w swoje ręce. Sam leniwie zwróciłem się w stronę przypalonej plamy na ścianie. Przed zabraniem się do pracy odpaliłem sobie papierosa i nieśpiesznie pochyliłem się ku swojej torbie wyciągając z niej taśmę oraz folię. Swobodnie operowałem mugolskimi wynalazkami zabezpieczając za ich pomocą podłogę pod sobą oraz odcinając boczne fragmenty ściany oraz znajdujące się po bokach obrazy.
- Coś się stało, że macie takie braki w ludziach? - zagaiłem odwracając się od zabezpieczonej przestrzeni. Papierosa wyjąłem z ust. Popiół strzepałem na dłoń, a gdy przestał się na niej żarzyć to na rozłożoną pod nogami folię. Nie koniecznie zdawałem sobie sprawę, że nie było to miejsce w którym powinienem palić więc nie widząc w swoim zachowaniu nic zdrożnego. Przykucnąłem przy torbie wynajdując w nim pędzel na tyle wąski by mieścił się w prześwicie puszki i na tyle szeroki bym nie spędził tu kilku godzin. W duchu liczyłem też na to, że farba nie jest chujowej jakości i za góra drugim kryciem wszystko powinno być w porządku
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Wzruszyła ramionami, słysząc pytanie Matta.
– Czy ja wiem, czy mamy braki? – powiedziała najpierw dość cicho. Dopiero po chwili, gdy zmoczyła mopa i dotknęła nim ziemi, dodała: – Tylko dorozrcy nie ma… Sprzątaczki przychodzą wcześniej, albo później, nie ma sensu, by cały czas tu czekały.
Zaczęła dość nieudolnie wycierać podłogę. Chyba zajmie jej to więcej, niż kilka chwil: rozlana farba wcale nie chciała tak łatwo dać się zetrzeć. Chociaż czy ją to dziwi? Całą pracownie miała tak brudną.
Po chwili przystanęła i spojrzała na mężczyznę.
– Muzea to nie jest wyjątkowo dochodowy biznes… szczególnie po części mugolskiej – przyznała. – Zwiedzających jest sporo, ale bilety nie są aż tak drogie, a utrzymanie budynku i załogi kosztuje. Poza tym trzeba dbać o eksponaty, dbać o ich transport, o ich kupowanie i wynajmowanie. Może szefostwo trochę tnie koszty na kadrze. Ale nie znam się na tym, musiałbyś zapytać kustosza o detale, choć i on może nie odpowiedzieć.
Zamilkła na chwilę, kontynuując sprzątanie. Zmywała podłogę, dając Mattowi spokojnie pracować… przynajmniej przez chwilę. Gdy jej wzrok padł na jeden z eksponatów po prostu poczuła głęboką, wewnętrzną potrzebę, by poinformować majstra o swoich przemyśleniach. Cóż, Gwen raczej nie należała do cichych osób. A przynajmniej – już nie.
– Ci panowie… pokłócili się o tę rzeźbę po twojej prawej – powiedziała, mocząc mop i próbując wypłukać go jak najdokładniej z farby. Nie należało to do najprostszych zajęć. – Nie było mnie, ale koleżanka mi przekazała, że według jednego z nich to kopia, a drugi był przekonany, że nie… Gdyby doczytali opis dowiedzieliby się, że oryginał leży ukryty, przez wzgląd na jego zły stan. Rzeźba przetrwała pożar, właśnie jest w renowacji i raczej prędko na wystawie nie stanie.
Wydawało jej się, że ta kłótnia dwóch panów to całkiem zabawna historia. Zabawna, bo nic nie stało się żadnemu z eksponatów: te w końcu były także w oczach Gwen niezwykle cenne. Takich rzeczy nie da się po prostu zniszczyć i udawać, że nie miało to żadnego wpływu na ludzkość, która w oczach rudowłosej w takich chwilach stawała się po prostu biedniejsza. Dziedzictwo, zwłaszcza to artystyczne, było dla niej czymś coraz ważniejszym z roku na rok i z każdą chwilą pracy w tym miejscu.
– Czy ja wiem, czy mamy braki? – powiedziała najpierw dość cicho. Dopiero po chwili, gdy zmoczyła mopa i dotknęła nim ziemi, dodała: – Tylko dorozrcy nie ma… Sprzątaczki przychodzą wcześniej, albo później, nie ma sensu, by cały czas tu czekały.
Zaczęła dość nieudolnie wycierać podłogę. Chyba zajmie jej to więcej, niż kilka chwil: rozlana farba wcale nie chciała tak łatwo dać się zetrzeć. Chociaż czy ją to dziwi? Całą pracownie miała tak brudną.
Po chwili przystanęła i spojrzała na mężczyznę.
– Muzea to nie jest wyjątkowo dochodowy biznes… szczególnie po części mugolskiej – przyznała. – Zwiedzających jest sporo, ale bilety nie są aż tak drogie, a utrzymanie budynku i załogi kosztuje. Poza tym trzeba dbać o eksponaty, dbać o ich transport, o ich kupowanie i wynajmowanie. Może szefostwo trochę tnie koszty na kadrze. Ale nie znam się na tym, musiałbyś zapytać kustosza o detale, choć i on może nie odpowiedzieć.
Zamilkła na chwilę, kontynuując sprzątanie. Zmywała podłogę, dając Mattowi spokojnie pracować… przynajmniej przez chwilę. Gdy jej wzrok padł na jeden z eksponatów po prostu poczuła głęboką, wewnętrzną potrzebę, by poinformować majstra o swoich przemyśleniach. Cóż, Gwen raczej nie należała do cichych osób. A przynajmniej – już nie.
– Ci panowie… pokłócili się o tę rzeźbę po twojej prawej – powiedziała, mocząc mop i próbując wypłukać go jak najdokładniej z farby. Nie należało to do najprostszych zajęć. – Nie było mnie, ale koleżanka mi przekazała, że według jednego z nich to kopia, a drugi był przekonany, że nie… Gdyby doczytali opis dowiedzieliby się, że oryginał leży ukryty, przez wzgląd na jego zły stan. Rzeźba przetrwała pożar, właśnie jest w renowacji i raczej prędko na wystawie nie stanie.
Wydawało jej się, że ta kłótnia dwóch panów to całkiem zabawna historia. Zabawna, bo nic nie stało się żadnemu z eksponatów: te w końcu były także w oczach Gwen niezwykle cenne. Takich rzeczy nie da się po prostu zniszczyć i udawać, że nie miało to żadnego wpływu na ludzkość, która w oczach rudowłosej w takich chwilach stawała się po prostu biedniejsza. Dziedzictwo, zwłaszcza to artystyczne, było dla niej czymś coraz ważniejszym z roku na rok i z każdą chwilą pracy w tym miejscu.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Jej dziecko jeszcze było bezpieczne, jeszcze mogła ryzykować w tym najlżejszym stopniu, ryzykować na tyle, żeby wchodzić w towarzystwie doświadczonej i bardziej walecznej kuzynki do opuszczonego mieszkania przyjaciela. Właśnie – opuszczonego. To jednocześnie napawało nadzieją i zalewało strachem. Mógł uciec, ale też i mogli go złapać. W tej chwili, zwłaszcza po zdarzeniu przy posągu Kochanki, mogło stać się wszystko. Wciąż pamiętała jego twarz, zakrwawioną, pozbawioną oka. Pamiętała stałą, nie zdradzającą oznak życia sylwetkę kobiety, która mu wtedy towarzyszyła. Kiedy dotarła już do mieszkania Barty’ego, zastanawiała się, kim ona była – jego partnerką tamtego wieczoru czy przypadkową osobą, którą postanowili poświęcić wtedy razem z nim? Potem to wrażenie zacierało się w niej, bo w rzeczywistości to nie miało znaczenia. Oboje byli wtedy ofiarami, niewinnymi, skazanymi na łaskę i niełaskę losu. A los, cóż, bywał niezwykle niesprawiedliwy i uwielbiał bawić się czyimś życiem jak maskotką.
Słyszała swój oddech, choć stabilny, nieco przyspieszony; wydawało jej się, że odbija się od ścian czaszki, by za chwilę opuścić jej ciało tą samą drogą. Na przemian marszczyła usta i przygryzała je. Otoczenie wywoływało ciarki na jej plecach, na barkach, ta pustka, ciemność, jakby mieszkanie samo w sobie się zapadało, bez prawowitego właściciela obumierało.
Spojrzała na Justine i podeszła bliżej, kiedy wskazała jej na gazetę. Ukształtowała w myślach ciche Nox, żeby zgasić własną różdżkę. Kula światła dostatecznie rozjaśniała cały pokój. Przełożyła różdżkę do lewej dłoni, a palcem prawej odnalazła datę. Miały koniec sierpnia. Zdarzenie spod posągu Kochanki miało miejsce jakoś w… maju.
– Dwudziesty czwarty czerwca – powiedziała i przeniosła wzrok na kuzynkę, zaraz znów na wydanie Proroka Codziennego. – Od tego czasu nie pojawił się w domu – ruchome zdjęcia wydawały jej się znajome, ale jak przez mgłę. Na pewno miała ten egzemplarz w dłoni. Dwa dni później pojawił się numer specjalny – „Zamach na Ministerstwo Magii”. Ten pamiętała już dokładnie. Czytała go kilka razy. Przełknęła ślinę, gorzką gulę. – Na pewno uciekł. Rozejrzyjmy się jeszcze.
Chciała zakląć rzeczywistość w ten sposób, chciała nadać jej innego charakteru, zmusić ją do tego, by niosła nadzieję, a nie tylko śmierć. Jeśli Alan uciekł – istniała szansa, że wciąż był żywy. Nie patrząc na Tonks, poszła do jego sypialni, żeby tam poszukać czegokolwiek, co mogłoby im pomóc.
– Lumos – niepotrzebnie wcześniej gasiła różdżkę, musiała zapalić ją jeszcze raz, bo światło z sypialni nie docierało dalej, choć było jasne i ciepłe. Szukała koperty albo złożonego pergaminu. – Nic nie zostawił. – i nagle coś ją olśniło. W mieszkaniu było cicho. Żadnego pohukiwania, żadnego trzepotu skrzydeł. – Jego sowy tutaj nie ma. Ona jest strasznie nieufna. Tylko mnie i jego matce pozwalała do siebie podejść. A teraz zniknęła. Sądzisz, że razem z Alanem?
Wyjrzała na Just z nadzieją niemal palącą się w jej oczach.
Słyszała swój oddech, choć stabilny, nieco przyspieszony; wydawało jej się, że odbija się od ścian czaszki, by za chwilę opuścić jej ciało tą samą drogą. Na przemian marszczyła usta i przygryzała je. Otoczenie wywoływało ciarki na jej plecach, na barkach, ta pustka, ciemność, jakby mieszkanie samo w sobie się zapadało, bez prawowitego właściciela obumierało.
Spojrzała na Justine i podeszła bliżej, kiedy wskazała jej na gazetę. Ukształtowała w myślach ciche Nox, żeby zgasić własną różdżkę. Kula światła dostatecznie rozjaśniała cały pokój. Przełożyła różdżkę do lewej dłoni, a palcem prawej odnalazła datę. Miały koniec sierpnia. Zdarzenie spod posągu Kochanki miało miejsce jakoś w… maju.
– Dwudziesty czwarty czerwca – powiedziała i przeniosła wzrok na kuzynkę, zaraz znów na wydanie Proroka Codziennego. – Od tego czasu nie pojawił się w domu – ruchome zdjęcia wydawały jej się znajome, ale jak przez mgłę. Na pewno miała ten egzemplarz w dłoni. Dwa dni później pojawił się numer specjalny – „Zamach na Ministerstwo Magii”. Ten pamiętała już dokładnie. Czytała go kilka razy. Przełknęła ślinę, gorzką gulę. – Na pewno uciekł. Rozejrzyjmy się jeszcze.
Chciała zakląć rzeczywistość w ten sposób, chciała nadać jej innego charakteru, zmusić ją do tego, by niosła nadzieję, a nie tylko śmierć. Jeśli Alan uciekł – istniała szansa, że wciąż był żywy. Nie patrząc na Tonks, poszła do jego sypialni, żeby tam poszukać czegokolwiek, co mogłoby im pomóc.
– Lumos – niepotrzebnie wcześniej gasiła różdżkę, musiała zapalić ją jeszcze raz, bo światło z sypialni nie docierało dalej, choć było jasne i ciepłe. Szukała koperty albo złożonego pergaminu. – Nic nie zostawił. – i nagle coś ją olśniło. W mieszkaniu było cicho. Żadnego pohukiwania, żadnego trzepotu skrzydeł. – Jego sowy tutaj nie ma. Ona jest strasznie nieufna. Tylko mnie i jego matce pozwalała do siebie podejść. A teraz zniknęła. Sądzisz, że razem z Alanem?
Wyjrzała na Just z nadzieją niemal palącą się w jej oczach.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Bartius' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Wszystkie swoje zmysły postawiła w stan gotowości. Musiały być uważne. Zwłaszcza ona musiała. Nie mogła pozwolić, by Eileen stało się cokolwiek, dlatego zaciskała na osikowej różdżce dłoń, by móc w razie potrzeby niezwłocznie wysłać patronusa. W razie zagrożenia robiłaby za wabik, odciągała uwagę pozwalając Wilde uciec i wezwać pomoc, gdyby ona nie zdążyła. Miała nadzieję jednak, że nie będą musiały sprawdzać tej teorii w praktyce.
Wchodziła w głąb mieszkania czując, jak ponury nastrój zgarnia ją w swoje macki. Nikogo tu nie było, a wszystko zdawało się jakby stanąć w miejscu. Niczym klatka wyjęta z czyjegoś życia; zamrożona i zostawiona dla innych. Zaciskała wargi. Znała Alana, lubiła go, jednak - choć próbowała wierzyć - sądziła, że nie miał on tyle szczęścia co Alexander. Nie wyrażała jednak tych myśli głośno. Jeszcze nie.
Wpatrywała się przez chwilę w gazetę, gdy Eileen odczytywała z niego datę. Ich spojrzenia się spotkały. Skinęła głową na jej kolejne słowa. Nie było pewności, że nie znajdował się właśnie od tego konkretnego dnia. Ale ten jeden konkretny można było powiązać z datą na Proroku. Może był tutaj też następnego dnia, ale… co dalej?
Ruszyła do sypialni, słysząc jak jedna z desek podłogi cicho skrzypi pod jej krokami. Na pewno uciekł. Nie skomentowała tych słów, jedynie skinając głową na kolejne. Nie chciała tego, odbierać jej nadziei, ale fakty zdawały się przemawiać same za siebie. Nie były w stanie nic zrobić. Rozglądała się, zaglądając do szafek. Wszystko zostało, ubrania, książki, rzeczy codziennego użytku czy higieny. Człowiek, który uciekł niespodziewanie z mógłby po nic nie wrócić. Jednak taki decydujący się na ucieczkę spakowałaby cokolwiek. Jeśli Alan tak jak i Alex był po działaniem inferiusa prawdopodobnie nie był w stanie podjąć ucieczki nawet, jeśli chciał. Głos kuzynki zwrócił przyciągnął spojrzenie do jej twarzy. Zmarszczyła lekko nos.
- Albo w poszukiwaniu żywności. - możliwe, że nowego miejsca do życia, możliwe, że poleciała do matki Alana o której wspominała Wilde. Wyszła z sypialni. - W szafkach są ubrania, wszystko zdaje się pozostawione jakby ktoś tu mieszkał. - stanęła obok kuzynki. Uniosła dłoń by podrapać się po nosie. Westchnęła lekko. - Nie znajdziemy tu odpowiedzi, Wilde. - zawyrokowała w końcu spoglądając błękitnymi źrenicami w jej kierunku. Chciała mieć nadzieję, jednak zdrowy rozsądek podsuwał jej bardziej ponure rozwiązanie.
Wchodziła w głąb mieszkania czując, jak ponury nastrój zgarnia ją w swoje macki. Nikogo tu nie było, a wszystko zdawało się jakby stanąć w miejscu. Niczym klatka wyjęta z czyjegoś życia; zamrożona i zostawiona dla innych. Zaciskała wargi. Znała Alana, lubiła go, jednak - choć próbowała wierzyć - sądziła, że nie miał on tyle szczęścia co Alexander. Nie wyrażała jednak tych myśli głośno. Jeszcze nie.
Wpatrywała się przez chwilę w gazetę, gdy Eileen odczytywała z niego datę. Ich spojrzenia się spotkały. Skinęła głową na jej kolejne słowa. Nie było pewności, że nie znajdował się właśnie od tego konkretnego dnia. Ale ten jeden konkretny można było powiązać z datą na Proroku. Może był tutaj też następnego dnia, ale… co dalej?
Ruszyła do sypialni, słysząc jak jedna z desek podłogi cicho skrzypi pod jej krokami. Na pewno uciekł. Nie skomentowała tych słów, jedynie skinając głową na kolejne. Nie chciała tego, odbierać jej nadziei, ale fakty zdawały się przemawiać same za siebie. Nie były w stanie nic zrobić. Rozglądała się, zaglądając do szafek. Wszystko zostało, ubrania, książki, rzeczy codziennego użytku czy higieny. Człowiek, który uciekł niespodziewanie z mógłby po nic nie wrócić. Jednak taki decydujący się na ucieczkę spakowałaby cokolwiek. Jeśli Alan tak jak i Alex był po działaniem inferiusa prawdopodobnie nie był w stanie podjąć ucieczki nawet, jeśli chciał. Głos kuzynki zwrócił przyciągnął spojrzenie do jej twarzy. Zmarszczyła lekko nos.
- Albo w poszukiwaniu żywności. - możliwe, że nowego miejsca do życia, możliwe, że poleciała do matki Alana o której wspominała Wilde. Wyszła z sypialni. - W szafkach są ubrania, wszystko zdaje się pozostawione jakby ktoś tu mieszkał. - stanęła obok kuzynki. Uniosła dłoń by podrapać się po nosie. Westchnęła lekko. - Nie znajdziemy tu odpowiedzi, Wilde. - zawyrokowała w końcu spoglądając błękitnymi źrenicami w jej kierunku. Chciała mieć nadzieję, jednak zdrowy rozsądek podsuwał jej bardziej ponure rozwiązanie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
No nie wiem. Nie znałem się na miejscach takiej kultury. Przyzwyczajony za bardzo byłem do tej gwarnej typowej dla barowych przybytków o często koślawej renomie. W nich zawsze było tłoczno, duszno, dobrze. Tu w porównaniu do tamtego wydawało mi się okropnie pusto - wielkie pomieszczenia z wielką przestrzenią. Może też fakt, że w tej sali byliśmy tylko we dwójkę jakoś to pogłębiał, lecz zwyczajnie przez to trudno było mi uwierzyć, że nie mieli kłopotów z kadrą. Wielu mugoli chyba też zwyczajnie uciekała przed tym co działo się w Anglii, tak jak czarodzieje.
Zacząłem wahlować pędzlem zaczynając od góry tak by kierować się z malowaniem ku dołowi tak by nie zrobić zacieków. Zaciągałem pędzlem po poziomych pasach z lewej do prawej. Potem jak pierwszą warstwę bym skończył zaciągałbym nim również od dołu ku górze tak by równomiernie rozprowadzić nadmiar farby. Słuchałem przy tym wieści o muzeach, o tym, że to niekoniecznie dochodowy biznes. Trochę się to kłóciło z moim dotychczasowym doświadczeniem w tej sprawie - w końcu byłem złodziejem. Muzea i wszystko co siedziało za gablotka miało wartość pozwalającą na hulanie po knajpach przez co najmniej kwartę. Aż uniosłem kącik ust na wspomnienie takiej działalności.
- Pewnie chcieli się pokłócić, heh - mruknąłem z rozbawieniem zerkając na rudą. Tak to dla mnie przynajmniej brzmiało no bo no - dwóch typków zajaranych historią w muzeum nie wiedziałoby gdzie szukać potrzebnej im informacji? No błagam. To brzmiało jak lichy pretekst byle tylko wycelować w drugiego różdżką.
Dokończyłem swoją część pracy mając za sob towarzystwo rudej. Między położeniem jednej, a drugiej warstwy musiałem odczekać chwilę, lecz specjalnie mi to nie przeszkadzało. Zjadłem se na mieście jakąś zakąskę i wróciłem dokończyć dzieła. Dwie warstwy ostatecznie wystarczyły by zamalować ciemną plamę spalenizny. Wziąłem za to zapłatę przypominając by się odezwali jak coś postanowią w sprawie podłogi. Potem polazłem w stronę chaty.
|zt x2
Zacząłem wahlować pędzlem zaczynając od góry tak by kierować się z malowaniem ku dołowi tak by nie zrobić zacieków. Zaciągałem pędzlem po poziomych pasach z lewej do prawej. Potem jak pierwszą warstwę bym skończył zaciągałbym nim również od dołu ku górze tak by równomiernie rozprowadzić nadmiar farby. Słuchałem przy tym wieści o muzeach, o tym, że to niekoniecznie dochodowy biznes. Trochę się to kłóciło z moim dotychczasowym doświadczeniem w tej sprawie - w końcu byłem złodziejem. Muzea i wszystko co siedziało za gablotka miało wartość pozwalającą na hulanie po knajpach przez co najmniej kwartę. Aż uniosłem kącik ust na wspomnienie takiej działalności.
- Pewnie chcieli się pokłócić, heh - mruknąłem z rozbawieniem zerkając na rudą. Tak to dla mnie przynajmniej brzmiało no bo no - dwóch typków zajaranych historią w muzeum nie wiedziałoby gdzie szukać potrzebnej im informacji? No błagam. To brzmiało jak lichy pretekst byle tylko wycelować w drugiego różdżką.
Dokończyłem swoją część pracy mając za sob towarzystwo rudej. Między położeniem jednej, a drugiej warstwy musiałem odczekać chwilę, lecz specjalnie mi to nie przeszkadzało. Zjadłem se na mieście jakąś zakąskę i wróciłem dokończyć dzieła. Dwie warstwy ostatecznie wystarczyły by zamalować ciemną plamę spalenizny. Wziąłem za to zapłatę przypominając by się odezwali jak coś postanowią w sprawie podłogi. Potem polazłem w stronę chaty.
|zt x2
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Napięcie związane z niebezpieczeństwem wyprawy do mieszkania Alana, zaczęło ustępować. Wszystkie pokoje były puste, nie było w nich ani człowieka, ani żadnego stworzenia, więc kto miałby tu czegokolwiek szukać? Och, no tak, pozostawali jeszcze złodzieje i włamywacze, ale skoro dom tak długo stał pusty, akurat dzisiaj podjęliby decyzję o splądrowaniu jego skarbów? Nikłych, jak sądziła, Alan nie był typem zbieracza ani kogoś, kto uwielbiał zwyczajnie posiadać. Wciąż nie czuła się tutaj bezpiecznie, ale podskórnie wiedziała, że nie musi obawiać się ataku z cienia. Być może błędnie, być może źle dozowała w takich chwilach czujność.
Nie wiedziała, co o tym wszystkim już myśleć – z jednej strony miała nadzieję na to, że Alan żył i faktycznie po prostu uciekł, zostawiając wszystko za sobą, zaczynając jakieś nowe życie w innym miejscu, bezpieczniejszym, ale z drugiej strony podgryzały jej kostki wątpliwości, że to nie była ucieczka, tylko porwanie. Na żadną z opcji nie miała dowodów, więc błądziła jak dziecko we mgle.
Tak naprawdę mogło stać się wszystko.
Spojrzała jeszcze raz na Just, trzymając w dłoni tylko różdżkę – żadnego listu od niego, zostawionego w pośpiechu ubrania, wskazówki. Niczego.
– Więc co teraz będzie? – zapytała wprost, nieco za bardzo nerwowo niż faktycznie chciała zabrzmieć. – Co my mamy teraz z tym zrobić? Nie ma go, jego sowy, zostawił wszystkie rzeczy na miejscu, nie było go długiego czasu. On nie ma rodziny, Just. Jego matka umarła prawie rok temu – zmarszczyła brwi, kręcąc głową. To przecież nie mogło się tak teraz skończyć. Dlaczego Alexander wrócił, a Alana wciąż nie było? Westchnęła w końcu, opuszczając dłonie. – Zaczekaj.
Wciąż jednak istniał cień szansy, że się tu pojawi, prawda? Że może wróci do tego mieszkania po jakąś rzecz, ważną i bez której zazwyczaj się nie ruszał. Po różdżce śladu nie było, a jeśli już, była schowana – nie przeszukiwały tak dokładnie jego rzeczy, nie po to też tutaj przyszły. Znalazła jakiś papier leżący w sypialni na sekretarzyku, napisała na nim krótką wiadomość, podpisała się i podłożyła róg pergaminu pod książkę leżącą na stole w salonie. Jeśli przyjdzie, powinien to zauważyć. Jeśli nie, nic nie traciły. Spojrzała na Just, szukając w jej wzroku potwierdzenia, że robiła dobrze, że jej starania nie spełzną na niczym.
– To się sprawdzi, prawda? – była naiwna, że w to wierzyła, ale nic innego jej nie zostało. – Chodźmy stąd. Skoro… skoro już nic tutaj nie znajdziemy.
Nie wiedziała, co o tym wszystkim już myśleć – z jednej strony miała nadzieję na to, że Alan żył i faktycznie po prostu uciekł, zostawiając wszystko za sobą, zaczynając jakieś nowe życie w innym miejscu, bezpieczniejszym, ale z drugiej strony podgryzały jej kostki wątpliwości, że to nie była ucieczka, tylko porwanie. Na żadną z opcji nie miała dowodów, więc błądziła jak dziecko we mgle.
Tak naprawdę mogło stać się wszystko.
Spojrzała jeszcze raz na Just, trzymając w dłoni tylko różdżkę – żadnego listu od niego, zostawionego w pośpiechu ubrania, wskazówki. Niczego.
– Więc co teraz będzie? – zapytała wprost, nieco za bardzo nerwowo niż faktycznie chciała zabrzmieć. – Co my mamy teraz z tym zrobić? Nie ma go, jego sowy, zostawił wszystkie rzeczy na miejscu, nie było go długiego czasu. On nie ma rodziny, Just. Jego matka umarła prawie rok temu – zmarszczyła brwi, kręcąc głową. To przecież nie mogło się tak teraz skończyć. Dlaczego Alexander wrócił, a Alana wciąż nie było? Westchnęła w końcu, opuszczając dłonie. – Zaczekaj.
Wciąż jednak istniał cień szansy, że się tu pojawi, prawda? Że może wróci do tego mieszkania po jakąś rzecz, ważną i bez której zazwyczaj się nie ruszał. Po różdżce śladu nie było, a jeśli już, była schowana – nie przeszukiwały tak dokładnie jego rzeczy, nie po to też tutaj przyszły. Znalazła jakiś papier leżący w sypialni na sekretarzyku, napisała na nim krótką wiadomość, podpisała się i podłożyła róg pergaminu pod książkę leżącą na stole w salonie. Jeśli przyjdzie, powinien to zauważyć. Jeśli nie, nic nie traciły. Spojrzała na Just, szukając w jej wzroku potwierdzenia, że robiła dobrze, że jej starania nie spełzną na niczym.
– To się sprawdzi, prawda? – była naiwna, że w to wierzyła, ale nic innego jej nie zostało. – Chodźmy stąd. Skoro… skoro już nic tutaj nie znajdziemy.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Nie było go. Tego jednego były pewne. Mieszkanie nie zdawało się puste. One właśnie takim było i ten fakt był najmocniej przygnębiający. Kurz na meblach i rzeczy zostawione tak, jak ktoś miałby do nich wrócić. Czy i z nią tak samo będzie? Czy kiedyś po prostu nie wróci? Nie mogła czasem nie zastanowić się nad tym, ale odpychała te myśli nie chcąc wyobrażać sobie w jaki sposób to ona pożegna się z tym światem. Choć miała na to odpowiedź, która cicho dobijała się do drzwi. Miała oddać swoje życie za ten świat, licząc na to że będzie on lepszy. Nie dlatego, że ona zginie, ale dlatego, że uda im się do tego doprowadzić. Chciała by dzieci jej przyjaciół wychowywały się w innym świecie. Świecie lepszym, spokojniejszym, takim w którym nie liczyła się krew a to, jakim ktoś był człowiekiem. Uniosła spojrzenie na Eileen słuchając słów, które wydobywały się z jej ust.
Nie miał rodziny i choć to ponura myśl, przeszło jej przez głowę, że w tym wypadku, może było to lepsze. Nie złamią im serca tą wiadomością i niepewnością. Ale nie powiedziała tego na głos, zaciskając mocniej usta. Obserwowała uważnie poczynania kuzynki nie przerywając jej w nich. Nie miała serca, a może zwyczajnie nie chciała. Obie wiedziały co to znaczyło. Wiedziały, a jednak mimo wszystko nadzieja tląca się w Eileen była silna. Silniejsza niż ta, której się spodziewała. Może powinna ją z niej obedrzeć, ale nie potrafiła. Albo zwyczajnie nie chciała.
Niby nie miały całkowitej pewności. Teoretycznie zawsze istniała szansa, że wróci. Tak długo, jak jego śmierć nie została potwierdzona nie miały pewności. Ale Tonks sądziła, że to jak czekanie na ducha. Albo na deszcz w czasie suszy.
- Chodźmy. - zgodziła się cicho, puszczając Wilde przodem, nie odpowiadając na żadne z zadanych przed nią pytań. Nie sądziła, by istniały na nie dobre odpowiedzi. Każda, która przeszła jej przez głowę wydawała się zła. Więc najzwyczajniej w świecie postanowiła milczeć.
| zt
Nie miał rodziny i choć to ponura myśl, przeszło jej przez głowę, że w tym wypadku, może było to lepsze. Nie złamią im serca tą wiadomością i niepewnością. Ale nie powiedziała tego na głos, zaciskając mocniej usta. Obserwowała uważnie poczynania kuzynki nie przerywając jej w nich. Nie miała serca, a może zwyczajnie nie chciała. Obie wiedziały co to znaczyło. Wiedziały, a jednak mimo wszystko nadzieja tląca się w Eileen była silna. Silniejsza niż ta, której się spodziewała. Może powinna ją z niej obedrzeć, ale nie potrafiła. Albo zwyczajnie nie chciała.
Niby nie miały całkowitej pewności. Teoretycznie zawsze istniała szansa, że wróci. Tak długo, jak jego śmierć nie została potwierdzona nie miały pewności. Ale Tonks sądziła, że to jak czekanie na ducha. Albo na deszcz w czasie suszy.
- Chodźmy. - zgodziła się cicho, puszczając Wilde przodem, nie odpowiadając na żadne z zadanych przed nią pytań. Nie sądziła, by istniały na nie dobre odpowiedzi. Każda, która przeszła jej przez głowę wydawała się zła. Więc najzwyczajniej w świecie postanowiła milczeć.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 2 grudnia
Muzeum Brytyjskie stało się dla Gwen drugim domem. Co prawda ostatnio brała na siebie mniej godzin niż zwykle (jej prywatne projekty były mimo wszystko istotniejsze od pracy na etat), ale regularnie przychodziła do pracy, oprowadzając wycieczki po jego mugolskiej części. Po kilku miesiącach pracy doskonale znała rozkład budynku i detale każdej z wystaw, a obsługiwani przez nią turyści zwykle byli dość zadowoleni z wizyty… a tak przynajmniej mówili malarce. Szczególnie dobrze odnosili się do niej Francuzi, chwaląc jej (wcale nie najlepszy) akcent i płynność w mowie.
Dziś jednak dostała nieco inne zadanie, niż zazwyczaj. Była jedynym pracownikiem Muzeum, który nie tylko znał dobrze świat mugoli, ale także był czarodziejem, który przepadał za niemagiczną częścią społeczeństwa. W związku z czym była też jedyną osobą, która mogła zająć się dzisiejszym gościem. Gwen nie miała pojęcia, kim ten człowiek był – nie dostała ani jego rysopisu, ani nazwiska, miała jedynie czekać przy dość charakterystycznym punkcie przy wejściu aż się pojawi – jednak miała nadzieję, że mężczyzna nie miał zamiaru naśmiewać się z mugolskiej sztuki. Zawsze się tego obawiała: czarodzieje, z nieznanych dziewczynie powodów, niezwykle dyskryminowali niemagiczną sztukę, mimo że była o wiele mocniej (zdaniem Gwen) rozwinięta od rzeczy tworzonych przez czarodziejów. A że się nie ruszała? Nie to było przecież kluczowe!
Ubrana w prosty strój przewodnika, z różdżką ukrytą w szatni (żaden mugol nie powinien jej dojrzeć), czekała więc na nieznajomego. Ruda czupryna Gwen była dość ciasno związana, jednak kilka z jej niesfornych loków i tak się uwolniło, na co dziewczyna nie zwracała szczególnej uwagi. Próbowała wypatrzyć w tłumie człowieka, którego miała tego dnia oprowadzać, jednocześnie starając się wyglądać jak najbardziej profesjonalnie: lekki uśmiech zwykle działał w takich sytuacjach najlepiej.
Nie dane było jej jednak czekać na Steffena w spokoju, bo już po chwili zaczepiła ją kobieta z małym dzieckiem, pytając o toaletę. Gwen odwróciła się więc w jej stronę, wyjaśniając jej, w którą stronę powinna iść:
– To nie daleko, kawałek w prawo… potem drzwi powinny być oznaczone… widzi pani? – tłumaczyła, na chwilę zapominając o czekającym ja zadaniu.
Muzeum Brytyjskie stało się dla Gwen drugim domem. Co prawda ostatnio brała na siebie mniej godzin niż zwykle (jej prywatne projekty były mimo wszystko istotniejsze od pracy na etat), ale regularnie przychodziła do pracy, oprowadzając wycieczki po jego mugolskiej części. Po kilku miesiącach pracy doskonale znała rozkład budynku i detale każdej z wystaw, a obsługiwani przez nią turyści zwykle byli dość zadowoleni z wizyty… a tak przynajmniej mówili malarce. Szczególnie dobrze odnosili się do niej Francuzi, chwaląc jej (wcale nie najlepszy) akcent i płynność w mowie.
Dziś jednak dostała nieco inne zadanie, niż zazwyczaj. Była jedynym pracownikiem Muzeum, który nie tylko znał dobrze świat mugoli, ale także był czarodziejem, który przepadał za niemagiczną częścią społeczeństwa. W związku z czym była też jedyną osobą, która mogła zająć się dzisiejszym gościem. Gwen nie miała pojęcia, kim ten człowiek był – nie dostała ani jego rysopisu, ani nazwiska, miała jedynie czekać przy dość charakterystycznym punkcie przy wejściu aż się pojawi – jednak miała nadzieję, że mężczyzna nie miał zamiaru naśmiewać się z mugolskiej sztuki. Zawsze się tego obawiała: czarodzieje, z nieznanych dziewczynie powodów, niezwykle dyskryminowali niemagiczną sztukę, mimo że była o wiele mocniej (zdaniem Gwen) rozwinięta od rzeczy tworzonych przez czarodziejów. A że się nie ruszała? Nie to było przecież kluczowe!
Ubrana w prosty strój przewodnika, z różdżką ukrytą w szatni (żaden mugol nie powinien jej dojrzeć), czekała więc na nieznajomego. Ruda czupryna Gwen była dość ciasno związana, jednak kilka z jej niesfornych loków i tak się uwolniło, na co dziewczyna nie zwracała szczególnej uwagi. Próbowała wypatrzyć w tłumie człowieka, którego miała tego dnia oprowadzać, jednocześnie starając się wyglądać jak najbardziej profesjonalnie: lekki uśmiech zwykle działał w takich sytuacjach najlepiej.
Nie dane było jej jednak czekać na Steffena w spokoju, bo już po chwili zaczepiła ją kobieta z małym dzieckiem, pytając o toaletę. Gwen odwróciła się więc w jej stronę, wyjaśniając jej, w którą stronę powinna iść:
– To nie daleko, kawałek w prawo… potem drzwi powinny być oznaczone… widzi pani? – tłumaczyła, na chwilę zapominając o czekającym ja zadaniu.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
British Museum
Szybka odpowiedź