Camden Market
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Camden Market
Każdego ranka do magicznego portu przypływają niezliczone statki z dostawami z całego świata. Ledwie zdążą zacumować, a kupcy wyciągnąć na brzeg towary i wyłożyć je na stoiskach, zanim zewsząd zaczynają schodzić się potencjalni klienci zaciekawieni tym, co dzisiejszego dnia mają do zaoferowania sprzedawcy. Trudno im się dziwić - na targu przy odrobinie szczęścia można nabyć wszystko, od egzotycznych przypraw po latające dywany. Choć niektórzy mogliby nazwać tutejsze ceny okazyjnymi, dla dużej części społeczeństwa wciąż pozostają one nieosiągalne. Lecz kto zabroni nawet biedniejszym spacerować wśród zagranicznych stoisk i marzyć o przygodach oraz odległych podróżach?
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:10, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Evelyn Slughorn' has done the following action : rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Sytuacja nie wyglądała za ciekawie. Była przekonana, że kupiec będzie bardziej skory do współpracy. Biorąc pod uwagę, że nie rozmawia przecież z jakimiś szlamami tylko z dwoma szlachetnie urodzonymi czarownicami. Dodatkowo przecież sama prowadziła własny sklep w okolicy to tym bardziej powinien być chętny do okazania pewnego rodzaju przyjaźni i chęci współpracy. Jednak słysząc jego słowa była teraz zupełnie naburmuszona. Najwyraźniej miały tu teraz do czynienia ze zwykłym prostakiem, który nie do końca wiedział jak się powinien zachować.
Kątem oka spojrzała na swoją "towarzyszkę". Najwyraźniej ta postanowiła przekupić tego niewydarzonego typa. Była, co do tego przekonana słysząc dźwięk monet w sakiewce. W pewnej chwili nawet myślała czy nie zrobić podobnie. Jednak jej irytacja całą sytuacją, która wokół nich się toczyła jak i zachowaniem tego handlarza sprawiły, że wpadła w istny gniew. Nie miała zamiaru płacić mu za pomoc, którą powinien ofiarować im dobrowolnie. Nie prosiły przecież o wiele. Całe to zajście nie miało z nimi nic wspólnego. Każda z nich przyszła tu w swoich sprawach. Przeklinała się w myśli, że w ogóle tu przyszła. Gdy tylko dorwie tego dostawce będzie musiała z nim poważnie porozmawiać. Ponownie jednak skupiła się na mężczyźnie.
- Pochodzę z dumnego rodu Travers - powiedziała dość ponurym głosem nie spuszczając oczu z mężczyzny. - Niechęć pomocy jednemu z członków rodziny może sprawić, że co niektórzy czarodzieje mogą zacząć unikać pańskiego stoiska, co również może jeszcze bardziej utrudnić panu interesy w tych niespokojnych czasach - w jej oku pojawił się pewien błysk. - Ponadto sama prowadzę sklep w tej okolicy - była wściekła na samą myśl, że nie była teraz blisko niego. Tak by się w nim schroniła unikając tej całej farsy. - Inni handlarze mogą zacząć patrzeć na pana krzywo, że nie chciał pan pomóc komuś z tych okolic, co też nie byłoby raczej korzystne - Nie była do końca pewna czy tak przekona tego prostaka. Jednak z całą pewnością nie miała ochoty mu płacić.
| Zastraszam
Kątem oka spojrzała na swoją "towarzyszkę". Najwyraźniej ta postanowiła przekupić tego niewydarzonego typa. Była, co do tego przekonana słysząc dźwięk monet w sakiewce. W pewnej chwili nawet myślała czy nie zrobić podobnie. Jednak jej irytacja całą sytuacją, która wokół nich się toczyła jak i zachowaniem tego handlarza sprawiły, że wpadła w istny gniew. Nie miała zamiaru płacić mu za pomoc, którą powinien ofiarować im dobrowolnie. Nie prosiły przecież o wiele. Całe to zajście nie miało z nimi nic wspólnego. Każda z nich przyszła tu w swoich sprawach. Przeklinała się w myśli, że w ogóle tu przyszła. Gdy tylko dorwie tego dostawce będzie musiała z nim poważnie porozmawiać. Ponownie jednak skupiła się na mężczyźnie.
- Pochodzę z dumnego rodu Travers - powiedziała dość ponurym głosem nie spuszczając oczu z mężczyzny. - Niechęć pomocy jednemu z członków rodziny może sprawić, że co niektórzy czarodzieje mogą zacząć unikać pańskiego stoiska, co również może jeszcze bardziej utrudnić panu interesy w tych niespokojnych czasach - w jej oku pojawił się pewien błysk. - Ponadto sama prowadzę sklep w tej okolicy - była wściekła na samą myśl, że nie była teraz blisko niego. Tak by się w nim schroniła unikając tej całej farsy. - Inni handlarze mogą zacząć patrzeć na pana krzywo, że nie chciał pan pomóc komuś z tych okolic, co też nie byłoby raczej korzystne - Nie była do końca pewna czy tak przekona tego prostaka. Jednak z całą pewnością nie miała ochoty mu płacić.
| Zastraszam
Gość
Gość
The member 'Vivienne Travers' has done the following action : rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Niestety, mężczyzna był bardzo oporny lub nieskończenie tchórzliwy. Niewielu takich jak on oparłoby się brzęczeniu monet, zwłaszcza w czasach, które były trudne dla handlarzy i każdy potencjalny zarobek był cenny, podobnie jak klienci. A jednak mężczyzna tak po prostu odmówił przyjęcia zapłaty i nic sobie nie robił z tego, że miał naprzeciwko siebie dwie szlachcianki z rodów, których członkowie zapewne regularnie przynosiły mu zysk. Spojrzenie Evelyn w momencie, kiedy odtrącił mieszek, było zimne jak lód i mówiło wyraźnie, że ta zniewaga nie przejdzie bez konsekwencji. Zamierzała tego dopilnować, a jeśli przez jego opór zostanie oskarżona o udział w demonstracji... Cóż, na pewno mu tego nie zapomni.
- Już o to zadbam, żeby mój ród dowiedział się o pańskiej niechęci do pomocy damie w potrzebie – syknęła. – Myślę, że może pan przygotowywać się do zamknięcia interesu, ponieważ Slughornowie zapamiętają pańską zniewagę.
Szlachetne rody nadal miały wpływy. Gdyby Evelyn szepnęła słówko ojcu lub bratu, ci mogliby zatroszczyć się o to, żeby krnąbrny kupczyna zaczął mieć problemy ze swoim handlem oraz pozyskiwaniem znaczących klientów. W kwestii alchemii i składników liczono się z ich zdaniem, a męscy członkowie rodu z pewnością mieli większe wpływy i autorytet niż młoda, zdesperowana Evelyn. Ród stanowił jednak pewną jedność w kwestii problemów z zewnątrz i zniewaga jednego członka przez kogoś, kto nawet nie mógł się poszczycić czystą krwią, stanowiła afront dla całej rodziny.
Nawet lady Travers nie udało się nic wskórać. Evelyn pomyślała przelotnie, że mężczyzna musiał być nieskończenie głupi, nie chcąc pomóc nie tylko potencjalnym klientom, ale nawet handlarce, która również prowadziła swoją działalność w tej okolicy. Nie było to niczym zaskakującym, biorąc pod uwagę rolę Traversów w dzielnicy portowej, i tylko zupełny ignorant nie wiedziałby, jak niemądre było drażnienie szlachetnie urodzonych, nawet, jeśli były to tylko kobiety. Na pomocy im mógł skorzystać i zachować przychylność ich rodów, ale skoro wolał odmówić, mógł już tylko stracić.
Mężczyzna odpędził je obie, grożąc, że jeśli sobie nie pójdą, sam zawoła przedstawicieli ministerstwa. Nie było już czasu na poszukanie sobie innej kryjówki; inni handlarze tajemniczo się pochowali, podobnie jak ten, z którym jeszcze chwilę temu próbowały dojść do porozumienia. Chwilę później także przed nimi pojawił się funkcjonariusz ministerstwa, zagradzając im dalszą drogę i szorstkim tonem pytając, co tutaj robiły. Miała wrażenie, że wziął je za uczestniczki demonstracji, chociaż żadna nie miała przy sobie transparentów, a ich wygląd nie przedstawiał żadnej wątpliwości co do ich pozycji.
- Jestem lady Evelyn Slughorn – celowo podkreśliła swój tytuł i nazwisko, kiedy zapytał je, kim są. Chciała, żeby wiedział, że nie ma do czynienia z byle kim. – I zapewniam, że nie mam absolutnie nic wspólnego z tym, co się tutaj dzieje. Na targ trafiłam w celu dokonania zakupu ingrediencji alchemicznych, razem z towarzyszącą mi lady Travers – mówiła, podkreślając, że uczestnictwo w takich zgromadzeniach jest czymś niestosownym dla młodej, dobrze wychowanej damy i absolutnie nie miała z tym nic wspólnego, a sama demonstracja także jej była wybitnie nie na rękę.
Liczyła, że lady Travers ją poprze i przedstawi podobną historyjkę, potwierdzającą jej słowa o wspólnych zakupach. W końcu Evelyn wcale nie musiała się za nią wstawiać, ale może jeśli mężczyzna uzna, że dziewczęta były jedynie niegroźnymi szlachciankami na wspólnych zakupach, które miały pecha natrafić na demonstrację, puści je wolno? Wolała nie myśleć, co będzie, jeśli się nie uda.
- Już o to zadbam, żeby mój ród dowiedział się o pańskiej niechęci do pomocy damie w potrzebie – syknęła. – Myślę, że może pan przygotowywać się do zamknięcia interesu, ponieważ Slughornowie zapamiętają pańską zniewagę.
Szlachetne rody nadal miały wpływy. Gdyby Evelyn szepnęła słówko ojcu lub bratu, ci mogliby zatroszczyć się o to, żeby krnąbrny kupczyna zaczął mieć problemy ze swoim handlem oraz pozyskiwaniem znaczących klientów. W kwestii alchemii i składników liczono się z ich zdaniem, a męscy członkowie rodu z pewnością mieli większe wpływy i autorytet niż młoda, zdesperowana Evelyn. Ród stanowił jednak pewną jedność w kwestii problemów z zewnątrz i zniewaga jednego członka przez kogoś, kto nawet nie mógł się poszczycić czystą krwią, stanowiła afront dla całej rodziny.
Nawet lady Travers nie udało się nic wskórać. Evelyn pomyślała przelotnie, że mężczyzna musiał być nieskończenie głupi, nie chcąc pomóc nie tylko potencjalnym klientom, ale nawet handlarce, która również prowadziła swoją działalność w tej okolicy. Nie było to niczym zaskakującym, biorąc pod uwagę rolę Traversów w dzielnicy portowej, i tylko zupełny ignorant nie wiedziałby, jak niemądre było drażnienie szlachetnie urodzonych, nawet, jeśli były to tylko kobiety. Na pomocy im mógł skorzystać i zachować przychylność ich rodów, ale skoro wolał odmówić, mógł już tylko stracić.
Mężczyzna odpędził je obie, grożąc, że jeśli sobie nie pójdą, sam zawoła przedstawicieli ministerstwa. Nie było już czasu na poszukanie sobie innej kryjówki; inni handlarze tajemniczo się pochowali, podobnie jak ten, z którym jeszcze chwilę temu próbowały dojść do porozumienia. Chwilę później także przed nimi pojawił się funkcjonariusz ministerstwa, zagradzając im dalszą drogę i szorstkim tonem pytając, co tutaj robiły. Miała wrażenie, że wziął je za uczestniczki demonstracji, chociaż żadna nie miała przy sobie transparentów, a ich wygląd nie przedstawiał żadnej wątpliwości co do ich pozycji.
- Jestem lady Evelyn Slughorn – celowo podkreśliła swój tytuł i nazwisko, kiedy zapytał je, kim są. Chciała, żeby wiedział, że nie ma do czynienia z byle kim. – I zapewniam, że nie mam absolutnie nic wspólnego z tym, co się tutaj dzieje. Na targ trafiłam w celu dokonania zakupu ingrediencji alchemicznych, razem z towarzyszącą mi lady Travers – mówiła, podkreślając, że uczestnictwo w takich zgromadzeniach jest czymś niestosownym dla młodej, dobrze wychowanej damy i absolutnie nie miała z tym nic wspólnego, a sama demonstracja także jej była wybitnie nie na rękę.
Liczyła, że lady Travers ją poprze i przedstawi podobną historyjkę, potwierdzającą jej słowa o wspólnych zakupach. W końcu Evelyn wcale nie musiała się za nią wstawiać, ale może jeśli mężczyzna uzna, że dziewczęta były jedynie niegroźnymi szlachciankami na wspólnych zakupach, które miały pecha natrafić na demonstrację, puści je wolno? Wolała nie myśleć, co będzie, jeśli się nie uda.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Evelyn Slughorn' has done the following action : rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś ją tak obraził. Gdyby to jeszcze był ktoś o znaczącym nazwisku, ale był to zwykły handlarz. Zapewne nawet nie był czystej krwi pomyślała spoglądając na niego wściekle. Kompletny ignorant inaczej nie można było tego określić. Nic nie skutkowało ani prośby czy groźby. Nawet, gdy jej towarzyszka niedoli próbowała mu zapłacić ten pozostał nieugięty. Jak można było to określić? Po prostu zwykły prostak nic więcej. Jedno nie chcieć pomóc komuś obcemu bezinteresownie jednak nie rozumiała jak można być tak głupim. Wiadomym było, że ta pomoc byłaby dla niego z pewnością korzystna.
- Sądzę, że szybko pozna pan smak biedy - dodała na odchodne dosyć ponurym głosem. Z całą jednak pewnością nie była to groźba bez pokrycia, bo tak łatwo nie odpuści. Zrobi wszystko by każdy się dowiedziała o tym, co tu zaszło. Jednak pytanie brzmiało, co teraz? Zostały tu we dwie a cała sytuacja wymykała się spod kontroli z każdą chwilą coraz bardziej. Gdyby nie traciły być może tutaj czasu znalazłby nawet lepszą kryjówkę a teraz było już na to za późno. Tak jak niestety przewidywała sytuacja stała się jeszcze gorsza, gdy drogę zagrodził im przedstawiciel ministerstwa. No naprawdę to już był szczyt wszystkiego. Czy one, choć trochę przypominały ten motłoch? Gołym okiem można było zobaczyć, że po prostu znalazły się w złym miejscu o niewłaściwym czasie. Jednak kłótnia mogła tylko pogorszyć sytuacje. Trzeba było to rozegrać bardziej spokojnie. Kątem oka spojrzała na lady Evelyn, która próbowała się przed nim tłumaczyć. Strategia, którą obecnie przyjęła wydawała jej się być najbardziej rozsądna. W pewnym sensie to była czysta prawda naprawdę nie miały z tym nic wspólnego. Jedyne, co tu się nie zgadzało, że były tu razem, bo wpadły na siebie przypadkiem. Jednak to niewielki szczegół. Postanowiła ją wspomóc i poprzeć jej wersje wydarzeń.
- Tak wszystko się zgadza - odparła lekko przestraszonym głosem. - Musi nam pan wierzyć nic nie mamy z tym wspólnego to jedna wielka pomyłka proszę nam wierzyć - udawanie przerażonej dziewczyny nie było dla niej trudne, choć nie bardzo lubiła to robić. Jednak perspektywa bycia oskarżoną za coś, z czym niema nic wspólnego była znacznie gorsza.
- Sądzę, że szybko pozna pan smak biedy - dodała na odchodne dosyć ponurym głosem. Z całą jednak pewnością nie była to groźba bez pokrycia, bo tak łatwo nie odpuści. Zrobi wszystko by każdy się dowiedziała o tym, co tu zaszło. Jednak pytanie brzmiało, co teraz? Zostały tu we dwie a cała sytuacja wymykała się spod kontroli z każdą chwilą coraz bardziej. Gdyby nie traciły być może tutaj czasu znalazłby nawet lepszą kryjówkę a teraz było już na to za późno. Tak jak niestety przewidywała sytuacja stała się jeszcze gorsza, gdy drogę zagrodził im przedstawiciel ministerstwa. No naprawdę to już był szczyt wszystkiego. Czy one, choć trochę przypominały ten motłoch? Gołym okiem można było zobaczyć, że po prostu znalazły się w złym miejscu o niewłaściwym czasie. Jednak kłótnia mogła tylko pogorszyć sytuacje. Trzeba było to rozegrać bardziej spokojnie. Kątem oka spojrzała na lady Evelyn, która próbowała się przed nim tłumaczyć. Strategia, którą obecnie przyjęła wydawała jej się być najbardziej rozsądna. W pewnym sensie to była czysta prawda naprawdę nie miały z tym nic wspólnego. Jedyne, co tu się nie zgadzało, że były tu razem, bo wpadły na siebie przypadkiem. Jednak to niewielki szczegół. Postanowiła ją wspomóc i poprzeć jej wersje wydarzeń.
- Tak wszystko się zgadza - odparła lekko przestraszonym głosem. - Musi nam pan wierzyć nic nie mamy z tym wspólnego to jedna wielka pomyłka proszę nam wierzyć - udawanie przerażonej dziewczyny nie było dla niej trudne, choć nie bardzo lubiła to robić. Jednak perspektywa bycia oskarżoną za coś, z czym niema nic wspólnego była znacznie gorsza.
Gość
Gość
The member 'Vivienne Travers' has done the following action : rzut kością
'k100' : 18
'k100' : 18
Cała sytuacja była nadzwyczaj nieprzyjemna i nigdy nie powinna mieć miejsca. Była przecież szlachcianką, przykładną przedstawicielką swego rodu, która przestrzegała jego zasad. Nigdy z premedytacją nie zrobiłaby czegoś, co naraziłoby reputację jej rodziny na szwank. Samo oskarżanie jej o udział w nielegalnej demonstracji, zapewne zorganizowanej przez prostych czarodziejów krwi nieczystej, było czymś oburzającym i nie do pomyślenia. Mogłaby tego uniknąć, gdyby handlarz zdecydował się im pomóc, ale na tego zdawały się nie działać żadne próby przekonania go. Nie pomogły prośby, groźby ani nawet łapówka. A potem uciekł, podczas gdy kobiety zostały tutaj na pastwę ministerialnych pachołków, nie mogąc ani się zdeportować, ani schować gdzieś indziej. Jeśli jednak kiedyś tu wróci, zapewne pozna, co znaczy smak gniewu szlachetnych rodów, których przedstawicielkom odmówił pomocy, bo Evelyn z pewnością poinformuje ojca i braci o całym zajściu.
Niestety, typ z ministerstwa wydawał się równie nieskory do współpracy. Może dla zasady, a może po prostu nie lubił szlachetnych rodów, a teraz miał okazję upokorzyć dwie młode kobiety, które znalazły się w złym miejscu i czasie. Pewnie nie brakowało takich, którzy czerpali z tego przyjemność. Evelyn pamiętała mężczyznę, który pod koniec marca napadł ją w parku, zwabiając ją tam udawaniem klienta, który zamówił u niej eliksir. Padła jego ofiarą dla zasady, bo potrzebował wyżyć się na kimś szlachetnego pochodzenia za jakieś swoje inne niepowodzenie. Wyglądało na to, że teraz było podobnie. Mężczyzna, który je zatrzymał, wydawał się nic sobie nie robić z ich tłumaczeń. Nie uwierzył w słowa o niewinnych alchemicznych zakupach, a nie było już handlarza ziołami, który mógłby potwierdzić ich słowa; zresztą Evelyn podejrzewała, że i tak by się wszystkiego wyparł, żeby chronić własną skórę. Może stojący naprzeciwko nich typ chciał je upokorzyć i napawać się tym, że teraz to on był górą i mógł zdecydować o tym, co z nimi zrobić? A może był tak głupi, albo tak pewny siebie, że nie miał zamiaru przejmować się ich tytułami i pozycją? Niezależnie od tego, co nim kierowało, pewne było jedno – miały poważne kłopoty, chociaż tak naprawdę nie zrobiły nic złego. Sumienie Evelyn było czyste – nie brała udziału w demonstracji, ani nawet nie miała dzisiaj w planach kupować żadnego podejrzanego składnika.
- Pójdziecie ze mną – usłyszała krótko po tym, jak tylko skończyły mówić. Nie liczyło się nic; ani jej pochodzenie, ani nazwisko, ani to, że była niewinna. Miała zostać ukarana dla zasady i to za coś, czego nawet nie zrobiła. Po słowach mężczyzny, który następnie ordynarnie szarpnął ją za ramię, czuła się, jakby ktoś zdzielił ją czymś ciężkim w głowie. Była po prostu w szoku, że ktoś mógł się nie przejąć jej słowami. Jak to, była szlachcianką, a traktowano ją jak pospolitą szlamę? To oburzające! Nie zamierzała jednak wpadać w histerię ani się szarpać. Chociaż miała ochotę się po prostu rozpłakać, musiała zachować resztkę godności w tej uwłaczającej sytuacji.
Ale gdy mężczyzna zabrał je ze sobą, błagała w duchu, żeby jej rodzina jak najszybciej ją wyciągnęła.
| zt. dla Eve
Niestety, typ z ministerstwa wydawał się równie nieskory do współpracy. Może dla zasady, a może po prostu nie lubił szlachetnych rodów, a teraz miał okazję upokorzyć dwie młode kobiety, które znalazły się w złym miejscu i czasie. Pewnie nie brakowało takich, którzy czerpali z tego przyjemność. Evelyn pamiętała mężczyznę, który pod koniec marca napadł ją w parku, zwabiając ją tam udawaniem klienta, który zamówił u niej eliksir. Padła jego ofiarą dla zasady, bo potrzebował wyżyć się na kimś szlachetnego pochodzenia za jakieś swoje inne niepowodzenie. Wyglądało na to, że teraz było podobnie. Mężczyzna, który je zatrzymał, wydawał się nic sobie nie robić z ich tłumaczeń. Nie uwierzył w słowa o niewinnych alchemicznych zakupach, a nie było już handlarza ziołami, który mógłby potwierdzić ich słowa; zresztą Evelyn podejrzewała, że i tak by się wszystkiego wyparł, żeby chronić własną skórę. Może stojący naprzeciwko nich typ chciał je upokorzyć i napawać się tym, że teraz to on był górą i mógł zdecydować o tym, co z nimi zrobić? A może był tak głupi, albo tak pewny siebie, że nie miał zamiaru przejmować się ich tytułami i pozycją? Niezależnie od tego, co nim kierowało, pewne było jedno – miały poważne kłopoty, chociaż tak naprawdę nie zrobiły nic złego. Sumienie Evelyn było czyste – nie brała udziału w demonstracji, ani nawet nie miała dzisiaj w planach kupować żadnego podejrzanego składnika.
- Pójdziecie ze mną – usłyszała krótko po tym, jak tylko skończyły mówić. Nie liczyło się nic; ani jej pochodzenie, ani nazwisko, ani to, że była niewinna. Miała zostać ukarana dla zasady i to za coś, czego nawet nie zrobiła. Po słowach mężczyzny, który następnie ordynarnie szarpnął ją za ramię, czuła się, jakby ktoś zdzielił ją czymś ciężkim w głowie. Była po prostu w szoku, że ktoś mógł się nie przejąć jej słowami. Jak to, była szlachcianką, a traktowano ją jak pospolitą szlamę? To oburzające! Nie zamierzała jednak wpadać w histerię ani się szarpać. Chociaż miała ochotę się po prostu rozpłakać, musiała zachować resztkę godności w tej uwłaczającej sytuacji.
Ale gdy mężczyzna zabrał je ze sobą, błagała w duchu, żeby jej rodzina jak najszybciej ją wyciągnęła.
| zt. dla Eve
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czy można mieć więcej nieszczęścia? Była pewna, że dzisiejszego dnia powinna zużyć jego rezerwy na następne kilka dobrych lat. Nic nie poszło jak trzeba. Mogłaby jeszcze to zrozumieć gdyby przyszła tutaj faktycznie zrobić coś złego. Jednak jedynym jej celem były tylko interesy. I jak to się skończyło?
Najpierw pojawienie się tego motłochu, który zrobił tu olbrzymi chaos. Potem próby negocjacji z tym nędznym handlarzynom nie przyniosły żadnego skutku. Nie chciały przecież wiele tylko pomocy by nikt je w to nie mieszał. A nawet na to nie mogły liczyć.
A teraz jeszcze to? Nawet przedstawiciele ministerstwa nie chcieli ich słuchać. Nie widzieli, że w niczym nie przypominały ludzi odpowiedzialnych za to wszystko. Po prostu szukali winnych. Żadna z nas nie skłamała a i tak nic to nie dało. To był tylko dowód na to jak szczerość była przereklamowana. Gdyby może rozegrała to inaczej? Jednak teraz było już na to za późno. Potem przyjdzie czas na szukanie błędów w tym wszystkim. A pewnie go chwilę będzie miała. Wiedziała, że długo tam nie zostanie jednak to wszystko z pewnością sprawi jej pewne problemy w rodzie. Nie było sensu się upierać i walczyć to by tylko pogorszyło sprawę i tylko by mieli na nią zarzuty. Powoli ruszyła w milczeniu z ponurą miną za nimi.
Nawet zwykłe interesy w tych czasach mogą mieć nieoczekiwane zakończenie. Miała jednak nadzieje, że dorwie później swojego dostawce we własne ręce. Najbardziej wściekła była na niego. Nie dość, że się nie pojawił to jeszcze przez niego wpakowała się to całe bagno.
| zt
Najpierw pojawienie się tego motłochu, który zrobił tu olbrzymi chaos. Potem próby negocjacji z tym nędznym handlarzynom nie przyniosły żadnego skutku. Nie chciały przecież wiele tylko pomocy by nikt je w to nie mieszał. A nawet na to nie mogły liczyć.
A teraz jeszcze to? Nawet przedstawiciele ministerstwa nie chcieli ich słuchać. Nie widzieli, że w niczym nie przypominały ludzi odpowiedzialnych za to wszystko. Po prostu szukali winnych. Żadna z nas nie skłamała a i tak nic to nie dało. To był tylko dowód na to jak szczerość była przereklamowana. Gdyby może rozegrała to inaczej? Jednak teraz było już na to za późno. Potem przyjdzie czas na szukanie błędów w tym wszystkim. A pewnie go chwilę będzie miała. Wiedziała, że długo tam nie zostanie jednak to wszystko z pewnością sprawi jej pewne problemy w rodzie. Nie było sensu się upierać i walczyć to by tylko pogorszyło sprawę i tylko by mieli na nią zarzuty. Powoli ruszyła w milczeniu z ponurą miną za nimi.
Nawet zwykłe interesy w tych czasach mogą mieć nieoczekiwane zakończenie. Miała jednak nadzieje, że dorwie później swojego dostawce we własne ręce. Najbardziej wściekła była na niego. Nie dość, że się nie pojawił to jeszcze przez niego wpakowała się to całe bagno.
| zt
Gość
Gość
| 16.05?
Czekała na męża, który oddawał się swoim żeglarskim zajęciom w porcie. Musiała w końcu zacząć wychodzić z domu, a przez ostatnich kilka tygodni praktycznie nie opuszczała murów posiadłości, nie licząc momentu, gdy spędziła ponad tydzień w murach Munga. Choć niedawne lęki i obawy wciąż były w niej żywe, pragnęła zakosztować odrobiny normalności, zrobić coś, co robiła w czasach, zanim zaczęło się psuć.
Anomalie budziły w niej głęboki strach, dlatego praktycznie okopywała się w murach dworu, unikając wyściubiania nosa poza nie. W Mungu zbyt dużo słyszała o tym, co działo się z ludźmi, którzy padli ofiarą tej mocy i jak myślała, straciła przez tą moc brata. Wyobraźnia młodej malarki podsuwała różne pesymistyczne obrazy. Opuszczając dwór, przez moment obawiała się, że Londyn w ogóle nie będzie przypominał tego, co znała, ale wydawało się nie być tak źle – przynajmniej z pozoru. A pozory nieraz lubiły mylić, choć w swojej naiwności zwykle wolała wierzyć w piękną fasadę i dla własnego spokoju nie chcieć widzieć tego, co jest pod nią. Ale czasami się nie dało, i nawet wrodzona naiwność i pragnienie widzenia świata w jasnych barwach nie mogły ochronić przed zderzeniem z rzeczywistością. A mydlana bańka otaczająca Lyrę coraz bardziej pękała, stanowiąc już tylko iluzoryczną ochronę.
Na początku czekała na skwerku. Niedaleko stąd znajdował się magiczny port, skąd niedługo powinien wracać jej małżonek. Sama dzielnica portowa wydawała się nie tak tłoczna jak kiedyś, choć dzień był ciepły. Ale z racji anomalii pogodowych, nie wiadomo, jak będzie niedługo; nic dziwnego, że żeglarze unikali ryzyka, i zapewne również Traversowie woleli teraz trzymać się bliżej stałego lądu.
Sama po przybyciu tu też nie oddalała się od zabudowań, gotowa schronić się w jednym z lokali, gdyby nagle pogoda drastycznie się popsuła. Nieopodal mieściła się kawiarnia, z którą wiązały się przyjemne wspomnienia z mężem. Obserwując z daleka jej szyld, nagle nabrała apetytu na bułeczki z jagodowym nadzieniem, ale postanowiła poczekać z tym na małżonka. Może będzie chciał zabrać ją właśnie tam i wspólnie powspominać początki ich związku? To właśnie z nimi kojarzyły jej się jagodowe bułeczki.
Ale w końcu znudziło ją siedzenie i czekanie, więc ruszyła powoli przed siebie, docierając do Camden Market. W poprzednich miesiącach zdarzało jej się tu bywać, by popatrzeć na zagraniczne towary i snuć fantazje o dalekich zakątkach świata, które widział jej mąż i inni Traversowie, a które ona sama mogła sobie jedynie wyobrażać. Mimo obecnych okoliczności miała nadzieję, że choć część stoisk będzie czynna. Może uda jej się kupić jakiś ładny upominek dla Glaucusa lub jego siostry? Jako lady Travers nie musiała już z niepewnością liczyć każdej wydawanej monety, a chciała sprawić małżonkowi niespodziankę.
Stoisk było wyraźnie mniej – takie przynajmniej odniosła wrażenie. Szalejąca magia oraz pogoda pewnie nie sprzyjały prowadzeniu interesów, ale mimo to Lyra ruszyła wzdłuż stoisk, przyglądając się towarom. Choć wydawało się spokojnie, była ostrożna i drgała nerwowo na każdy gwałtowniejszy ruch czy dźwięk w pobliżu, mając w pamięci to, co stało się pod koniec kwietnia.
Czekała na męża, który oddawał się swoim żeglarskim zajęciom w porcie. Musiała w końcu zacząć wychodzić z domu, a przez ostatnich kilka tygodni praktycznie nie opuszczała murów posiadłości, nie licząc momentu, gdy spędziła ponad tydzień w murach Munga. Choć niedawne lęki i obawy wciąż były w niej żywe, pragnęła zakosztować odrobiny normalności, zrobić coś, co robiła w czasach, zanim zaczęło się psuć.
Anomalie budziły w niej głęboki strach, dlatego praktycznie okopywała się w murach dworu, unikając wyściubiania nosa poza nie. W Mungu zbyt dużo słyszała o tym, co działo się z ludźmi, którzy padli ofiarą tej mocy i jak myślała, straciła przez tą moc brata. Wyobraźnia młodej malarki podsuwała różne pesymistyczne obrazy. Opuszczając dwór, przez moment obawiała się, że Londyn w ogóle nie będzie przypominał tego, co znała, ale wydawało się nie być tak źle – przynajmniej z pozoru. A pozory nieraz lubiły mylić, choć w swojej naiwności zwykle wolała wierzyć w piękną fasadę i dla własnego spokoju nie chcieć widzieć tego, co jest pod nią. Ale czasami się nie dało, i nawet wrodzona naiwność i pragnienie widzenia świata w jasnych barwach nie mogły ochronić przed zderzeniem z rzeczywistością. A mydlana bańka otaczająca Lyrę coraz bardziej pękała, stanowiąc już tylko iluzoryczną ochronę.
Na początku czekała na skwerku. Niedaleko stąd znajdował się magiczny port, skąd niedługo powinien wracać jej małżonek. Sama dzielnica portowa wydawała się nie tak tłoczna jak kiedyś, choć dzień był ciepły. Ale z racji anomalii pogodowych, nie wiadomo, jak będzie niedługo; nic dziwnego, że żeglarze unikali ryzyka, i zapewne również Traversowie woleli teraz trzymać się bliżej stałego lądu.
Sama po przybyciu tu też nie oddalała się od zabudowań, gotowa schronić się w jednym z lokali, gdyby nagle pogoda drastycznie się popsuła. Nieopodal mieściła się kawiarnia, z którą wiązały się przyjemne wspomnienia z mężem. Obserwując z daleka jej szyld, nagle nabrała apetytu na bułeczki z jagodowym nadzieniem, ale postanowiła poczekać z tym na małżonka. Może będzie chciał zabrać ją właśnie tam i wspólnie powspominać początki ich związku? To właśnie z nimi kojarzyły jej się jagodowe bułeczki.
Ale w końcu znudziło ją siedzenie i czekanie, więc ruszyła powoli przed siebie, docierając do Camden Market. W poprzednich miesiącach zdarzało jej się tu bywać, by popatrzeć na zagraniczne towary i snuć fantazje o dalekich zakątkach świata, które widział jej mąż i inni Traversowie, a które ona sama mogła sobie jedynie wyobrażać. Mimo obecnych okoliczności miała nadzieję, że choć część stoisk będzie czynna. Może uda jej się kupić jakiś ładny upominek dla Glaucusa lub jego siostry? Jako lady Travers nie musiała już z niepewnością liczyć każdej wydawanej monety, a chciała sprawić małżonkowi niespodziankę.
Stoisk było wyraźnie mniej – takie przynajmniej odniosła wrażenie. Szalejąca magia oraz pogoda pewnie nie sprzyjały prowadzeniu interesów, ale mimo to Lyra ruszyła wzdłuż stoisk, przyglądając się towarom. Choć wydawało się spokojnie, była ostrożna i drgała nerwowo na każdy gwałtowniejszy ruch czy dźwięk w pobliżu, mając w pamięci to, co stało się pod koniec kwietnia.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
/OK :D
Od wczoraj jedyne, o czym potrafiłem myśleć, to zaręczyny. Właśnie nadszedł oficjalny, pierwszy dzień kiedy nie jestem już kawalerem. Czułem mocny ścisk w żołądku oraz wewnętrzny niepokój wprawiający nerwy w drżenie. Niewidoczne, podskórne, ale za to mocno wyczuwalne dla mnie. Nie wiedziałem co teraz i co dalej, choć życie w ogóle się nie zmieniło. Kolejny dzień maja przyniósł dokładnie taką samą pogodę, dokładnie ten sam problem, co wczoraj, przed wczoraj i kilka dni temu; kiedy mamy problem, wydaje nam się, że cały świat o tym wie i odpowiednio na to zareaguje, a tymczasem wszystko pozostało bez zmian. Nikogo nie obchodziły moje rozterki, a już na pewno nie pogodę. Nie mogłem więc dopatrzyć się zmiany trybu życia. Jedynie to, że wziąłem sobie na dziś wolne, by nie musieć zmagać się ze swoim wnętrzem podczas leczenia pacjentów. Mógłbym omyłkowo komuś zaszkodzić, tego z pewnością bym nie zniósł. Porażki zadają kolejne ciosy, upadlają, nie mogłem sobie na to pozwolić. Nie w obliczu własnego nazwiska oraz wymagań zarówno ojca jak i nestora. Moje życie musiało być ułożone, najbliższe ideałowi, w przeciwnym razie mógłbym odczuć tego bolesne konsekwencje. Pomijając już nawet wewnętrzne cierpienie na myśl o niedoskonałości, wręcz upadku własnej, być może wydumanej, świetności. Musiałem mierzyć się ze swoimi demonami, cierpieć w ciszy, zachowując się nienagannie. Tego ode mnie wymagano, temu zamierzałem sprostać.
Potrzebowałem jednak tlenu. Zmiany otoczenia, wyrwania się z objęć ponurej kamienicy oraz jeszcze bardziej zmiażdżonego chorobą szpitala. Odetchnąć od powinności, nabrać innego powietrza w płuca. Magiczny port był idealnym wyborem. Spacer wzdłuż Tamizy faktycznie mnie odprężał, specyficzna woń wody połączona z rybim odorem gdzieś na końcu nuty zapachowej nie przywoływała żadnych wspomnień, będąc zarazem idealną bazą dla zmęczonego człowieka pełnego niepotrzebnych emocji. Nie kojarzyła mi się absolutnie z niczym, nie mając żadnego powiązania ze światem żeglugi i to właśnie czyniło dla mnie odskocznię od sztywnej codzienności. Nawet jeśli panująca dookoła ciemność spowodowana gęstymi chmurami nie zachęcała do przechadzek, to dla mnie były to warunki idealne; wychowany od zawsze w mroku nie przepadałem za latem ani zbyt pogodną wiosną.
Idąc po wielkich płytach dostrzegłem w oddali kilka stoisk, tworzących zapewne coś w rodzaju marketu. Nigdy nie korzystałem z tego typu usług, większość spraw zakupowych zrzucając na barki skrzata. Poczułem jednak chęć rozejrzenia się, skoro już z daleka widziałem świecące złotem przedmioty. Zaciekawiony zbliżyłem się powolnym krokiem do niewielkiej garstki sprzedawców, pewnie tych najodważniejszych. Kiedy uniosłem ponownie głowę, ujrzałem dawną pacjentkę Świętego Munga, której akurat nie chciałbym spotykać. Uboga Wealeyówna, która poczuła aspiracje do wkupienia się w łaski arystokratycznego świata uparcie twierdząc, że do niego pasowała; była naiwna ze swoim myśleniem, ale nie wypadało mi dać jej tego odczuć. Przede wszystkim byłem lordem, gentlemanem, nie byle biedakiem zza rogu bez manier.
- Lady Travers – rzuciłem, kłaniając się lekko w formie powitania. W głosie nie brzmiała żadna nuta niechęci, nawet jeśli ta faktycznie istniała w moich myślach. Za to słowa były wypowiedziane zbyt sucho, by z kolei uznać je za wyrazy serdeczności. – Jak dopisuje zdrowie? – spytałem uprzejmie, choć w środku mnie skręcało. Zastanawiałem się czy to nie jej brat przypadkiem uratował ostatnio Victorię; nie znałem Weasleyów, wiedza o ich genealogii nie była mi do niczego potrzebna, ale warto byłoby posiąść akurat tę informację.
Od wczoraj jedyne, o czym potrafiłem myśleć, to zaręczyny. Właśnie nadszedł oficjalny, pierwszy dzień kiedy nie jestem już kawalerem. Czułem mocny ścisk w żołądku oraz wewnętrzny niepokój wprawiający nerwy w drżenie. Niewidoczne, podskórne, ale za to mocno wyczuwalne dla mnie. Nie wiedziałem co teraz i co dalej, choć życie w ogóle się nie zmieniło. Kolejny dzień maja przyniósł dokładnie taką samą pogodę, dokładnie ten sam problem, co wczoraj, przed wczoraj i kilka dni temu; kiedy mamy problem, wydaje nam się, że cały świat o tym wie i odpowiednio na to zareaguje, a tymczasem wszystko pozostało bez zmian. Nikogo nie obchodziły moje rozterki, a już na pewno nie pogodę. Nie mogłem więc dopatrzyć się zmiany trybu życia. Jedynie to, że wziąłem sobie na dziś wolne, by nie musieć zmagać się ze swoim wnętrzem podczas leczenia pacjentów. Mógłbym omyłkowo komuś zaszkodzić, tego z pewnością bym nie zniósł. Porażki zadają kolejne ciosy, upadlają, nie mogłem sobie na to pozwolić. Nie w obliczu własnego nazwiska oraz wymagań zarówno ojca jak i nestora. Moje życie musiało być ułożone, najbliższe ideałowi, w przeciwnym razie mógłbym odczuć tego bolesne konsekwencje. Pomijając już nawet wewnętrzne cierpienie na myśl o niedoskonałości, wręcz upadku własnej, być może wydumanej, świetności. Musiałem mierzyć się ze swoimi demonami, cierpieć w ciszy, zachowując się nienagannie. Tego ode mnie wymagano, temu zamierzałem sprostać.
Potrzebowałem jednak tlenu. Zmiany otoczenia, wyrwania się z objęć ponurej kamienicy oraz jeszcze bardziej zmiażdżonego chorobą szpitala. Odetchnąć od powinności, nabrać innego powietrza w płuca. Magiczny port był idealnym wyborem. Spacer wzdłuż Tamizy faktycznie mnie odprężał, specyficzna woń wody połączona z rybim odorem gdzieś na końcu nuty zapachowej nie przywoływała żadnych wspomnień, będąc zarazem idealną bazą dla zmęczonego człowieka pełnego niepotrzebnych emocji. Nie kojarzyła mi się absolutnie z niczym, nie mając żadnego powiązania ze światem żeglugi i to właśnie czyniło dla mnie odskocznię od sztywnej codzienności. Nawet jeśli panująca dookoła ciemność spowodowana gęstymi chmurami nie zachęcała do przechadzek, to dla mnie były to warunki idealne; wychowany od zawsze w mroku nie przepadałem za latem ani zbyt pogodną wiosną.
Idąc po wielkich płytach dostrzegłem w oddali kilka stoisk, tworzących zapewne coś w rodzaju marketu. Nigdy nie korzystałem z tego typu usług, większość spraw zakupowych zrzucając na barki skrzata. Poczułem jednak chęć rozejrzenia się, skoro już z daleka widziałem świecące złotem przedmioty. Zaciekawiony zbliżyłem się powolnym krokiem do niewielkiej garstki sprzedawców, pewnie tych najodważniejszych. Kiedy uniosłem ponownie głowę, ujrzałem dawną pacjentkę Świętego Munga, której akurat nie chciałbym spotykać. Uboga Wealeyówna, która poczuła aspiracje do wkupienia się w łaski arystokratycznego świata uparcie twierdząc, że do niego pasowała; była naiwna ze swoim myśleniem, ale nie wypadało mi dać jej tego odczuć. Przede wszystkim byłem lordem, gentlemanem, nie byle biedakiem zza rogu bez manier.
- Lady Travers – rzuciłem, kłaniając się lekko w formie powitania. W głosie nie brzmiała żadna nuta niechęci, nawet jeśli ta faktycznie istniała w moich myślach. Za to słowa były wypowiedziane zbyt sucho, by z kolei uznać je za wyrazy serdeczności. – Jak dopisuje zdrowie? – spytałem uprzejmie, choć w środku mnie skręcało. Zastanawiałem się czy to nie jej brat przypadkiem uratował ostatnio Victorię; nie znałem Weasleyów, wiedza o ich genealogii nie była mi do niczego potrzebna, ale warto byłoby posiąść akurat tę informację.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra naprawdę polubiła dzielnicę portową, choć przed zostaniem lady Travers nie miała zbyt wielu okazji by ją odwiedzać. Jej panieński ród nie miał zbyt wiele wspólnego z żeglugą czy handlem towarami, a przed ślubem i tak na większość tych rzeczy mogłaby tylko popatrzeć, czując w kieszeni bardzo lichy ciężar wątłej sakiewki i licząc się z każdą monetą. Nie znaczyło to jednak, że nie lubiła patrzeć. Bardzo ciekawiły ją odległe krainy, których nigdy nie widziała, więc patrząc na wystawione przedmioty, próbowała sobie wyobrazić miejsca, z których pochodziły. Widziała błysk rozmaitych figurek i naczyń, czuła zapachy przypraw i dziwnych potraw. Dziś był to jednak ułamek tego, co mogła tu zobaczyć parę miesięcy temu, kiedy stragany dosłownie uginały się pod ciężarem towarów, a sprzedawcy przekrzykiwali się, próbując zachęcić klientów do zakupu. Niestety, anomalie najwyraźniej miały wpływ na każdą dziedzinę życia, choć i tak dobrze było zobaczyć, że wciąż istnieli ludzie, którzy próbowali normalnie funkcjonować, zamiast ukrywać się w domach, tak jak przez zdecydowaną większość dotychczasowych dni robiła Lyra.
Oglądała wymyślne przedmioty, zastanawiając się nad ich pochodzeniem. Glaucus na pewno by dobrze wiedział, ze swoich zamorskich wypraw z pewnością przywoził różne towary. Może część z nich trafiała potem i na ten bazar? To był dodatkowy powód, dla którego Lyrę zainteresowało to miejsce i postanowiła je odwiedzić w oczekiwaniu na małżonka. Jej wrażliwy nosek ciężarnej reagował jednak inaczej na niektóre zapachy, więc szybko ominęła stoisko z rybami, kierując się raczej w stronę stanowiska z błyskotkami i innymi bibelotami.
Z pewnością nie spodziewała się zastać tam lorda Blacka, którego miała sposobność poznać podczas swojego pobytu w Mungu przed dwoma laty. Niestety nie mogła powiedzieć, że obdarzyła uzdrowiciela sympatią. Black zawsze wydawał się nieprzyjemny i pełen wyższości, więc wzdrygała się, ilekroć to on przychodził doglądać jej stanu. Było w nim coś, co sprawiało, że wręcz się go obawiała, choć może to po prostu kwestia tego, że zawsze przestrzegano ją przed Blackami? Nie było tajemnicą, że ich rody nie darzyły się sympatią – ani jej dawny ród, ani obecny nie miały dobrych relacji z Blackami, znanymi z bardzo konserwatywnych poglądów. I choć oczywiście Lyra fascynowała się szlachectwem i chciała być godną członkinią tej warstwy społecznej, do konserwatyzmu charakteryzującego Blacków i im podobnych było jej daleko.
- Lordzie Black – powitała go z należytą uprzejmością, lustrując go uważnym i nieco niepewnym spojrzeniem jasnozielonych oczu. Mimo niechęci musiała być grzeczna i uprzejma. Matka jej małżonka dbała o jej obycie, wiedziała więc, że w wyższych sferach zawsze należy być uprzejmym bez względu na to, czy się kogoś lubiło czy nie. – Dziękuję, czuję się dobrze – odpowiedziała, chociaż było widać, że jest bardzo blada i szczupła, a pod jej oczami rysowały się cienie. Wciąż daleko jej było do okazu zdrowia, choć przestrzegała zaleceń uzdrowicieli odnośnie eliksirów, wypoczynku i nienadwyrężania się. Niestety ostatnie tygodnie były pełne stresu. – Mam nadzieję, że i pan miewa się dobrze – dodała grzecznościowo, choć trudno byłoby doszukać się w jej głosie sympatii i troski.
Oglądała wymyślne przedmioty, zastanawiając się nad ich pochodzeniem. Glaucus na pewno by dobrze wiedział, ze swoich zamorskich wypraw z pewnością przywoził różne towary. Może część z nich trafiała potem i na ten bazar? To był dodatkowy powód, dla którego Lyrę zainteresowało to miejsce i postanowiła je odwiedzić w oczekiwaniu na małżonka. Jej wrażliwy nosek ciężarnej reagował jednak inaczej na niektóre zapachy, więc szybko ominęła stoisko z rybami, kierując się raczej w stronę stanowiska z błyskotkami i innymi bibelotami.
Z pewnością nie spodziewała się zastać tam lorda Blacka, którego miała sposobność poznać podczas swojego pobytu w Mungu przed dwoma laty. Niestety nie mogła powiedzieć, że obdarzyła uzdrowiciela sympatią. Black zawsze wydawał się nieprzyjemny i pełen wyższości, więc wzdrygała się, ilekroć to on przychodził doglądać jej stanu. Było w nim coś, co sprawiało, że wręcz się go obawiała, choć może to po prostu kwestia tego, że zawsze przestrzegano ją przed Blackami? Nie było tajemnicą, że ich rody nie darzyły się sympatią – ani jej dawny ród, ani obecny nie miały dobrych relacji z Blackami, znanymi z bardzo konserwatywnych poglądów. I choć oczywiście Lyra fascynowała się szlachectwem i chciała być godną członkinią tej warstwy społecznej, do konserwatyzmu charakteryzującego Blacków i im podobnych było jej daleko.
- Lordzie Black – powitała go z należytą uprzejmością, lustrując go uważnym i nieco niepewnym spojrzeniem jasnozielonych oczu. Mimo niechęci musiała być grzeczna i uprzejma. Matka jej małżonka dbała o jej obycie, wiedziała więc, że w wyższych sferach zawsze należy być uprzejmym bez względu na to, czy się kogoś lubiło czy nie. – Dziękuję, czuję się dobrze – odpowiedziała, chociaż było widać, że jest bardzo blada i szczupła, a pod jej oczami rysowały się cienie. Wciąż daleko jej było do okazu zdrowia, choć przestrzegała zaleceń uzdrowicieli odnośnie eliksirów, wypoczynku i nienadwyrężania się. Niestety ostatnie tygodnie były pełne stresu. – Mam nadzieję, że i pan miewa się dobrze – dodała grzecznościowo, choć trudno byłoby doszukać się w jej głosie sympatii i troski.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Nigdy nie wiadomo, kogo można spotkać podczas zwyczajnego spaceru. Ostatnie dni dały mi do zrozumienia, że dosłownie każdego, całkowicie wbrew logice oraz najśmielszym przypuszczeniom. Dziś nadszedł kolejny dzień, podczas którego musiałem robić dobrą minę do złej gry. Z drugiej strony mogłem jednak przewidzieć, że członek rodu o morskich tradycjach może pojawić się w magicznym porcie. Prawdopodobnie oboje nie mieliśmy ochoty na pogawędkę, jednak konwenanse oraz dobre wychowanie (nietypowe dla kogoś pochodzącego od Weasleyów, widocznie Traversowie musieli się za nią porządnie wziąć) nie pozwalały na sprawnie unikanie własnych sylwetek. Patrzyłem na kobietę z uwagą zastanawiając się co takiego myśleli sobie jej teściowie, że zaproponowali ubogiej rodzinie małżeństwo z ich synem. Lyra była niska, drobna, teraz wręcz wychudzona; rude włosy, piegi oraz zdecydowanie nieszlachetna fizjonomia były zupełnie nieatrakcyjne dla arystokracji. Próbowałem dostrzec głębiej, ale nic logicznego nie przychodziło mi na myśl. Poprawiłem poły ciemnej szaty, woląc skupić się na jej stanie zdrowia. To wydawało się być łatwiejszą do rozwiązania zagadką.
- Z całym szacunkiem, ale nie wygląda lady na zdrową – odparłem. Prawdopodobnie nie powinienem mówić takich rzeczy, jednak zawodowe naleciałości miały niebagatelny wpływ zarówno na moje zachowanie jak i odruchy. Odruchem uzdrowicielskim było dowiedzenie się czy na pewno wszystko w porządku, nawet jeśli wcale mnie to nie obchodziło. – Odżywia się lady dobrze? Zalecałbym jedzenie dużej ilości mięsa, zwłaszcza wołowiny oraz zielonych warzyw, w szczególności sałat i brokułów. I orzechy, orzechy są dobre na wszystko – stwierdziłem po krótkiej ocenie we własnym umyśle. Być może widniejące pod oczami sińce były wynikiem stresu, ale niski poziom wagi wskazywał bardziej na niedożywienie, a twarz wydawała się być pozbawiona witalności. Może nie powinienem tego mówić, pewnie będę teraz odpowiedzialny za dyskomfort kobiety, ale trudno. Było już za późno na uszczypnięcie się, dlatego udawałem, że moje działania były w pełni zaplanowane. Sprawiałem w końcu wrażenie pewnego siebie.
- Tak, oczywiście, że tak – potwierdziłem bez szczególnego zainteresowania. Fizycznie oprócz zmęczenia faktycznie nic mi nie dolegało, gorzej z obrażeniami psychicznymi, ale o tym z pewnością nie dzieliłbym się z kimś takim. – Kiedy ostatni raz lady się badała? – zadałem pytanie, najwidoczniej drążąc temat. I najwidoczniej nie mogąc się opędzić od pracy nawet podczas czasu wolnego. Ciekaw byłem, czy wda się ze mną w rozmowę czy ucieknie z podkulonym ogonem. Może ten czas wolny nie musiał być tak do końca stracony, może wręcz zamierzał dostarczyć mi szczątek rozrywki.
- Z całym szacunkiem, ale nie wygląda lady na zdrową – odparłem. Prawdopodobnie nie powinienem mówić takich rzeczy, jednak zawodowe naleciałości miały niebagatelny wpływ zarówno na moje zachowanie jak i odruchy. Odruchem uzdrowicielskim było dowiedzenie się czy na pewno wszystko w porządku, nawet jeśli wcale mnie to nie obchodziło. – Odżywia się lady dobrze? Zalecałbym jedzenie dużej ilości mięsa, zwłaszcza wołowiny oraz zielonych warzyw, w szczególności sałat i brokułów. I orzechy, orzechy są dobre na wszystko – stwierdziłem po krótkiej ocenie we własnym umyśle. Być może widniejące pod oczami sińce były wynikiem stresu, ale niski poziom wagi wskazywał bardziej na niedożywienie, a twarz wydawała się być pozbawiona witalności. Może nie powinienem tego mówić, pewnie będę teraz odpowiedzialny za dyskomfort kobiety, ale trudno. Było już za późno na uszczypnięcie się, dlatego udawałem, że moje działania były w pełni zaplanowane. Sprawiałem w końcu wrażenie pewnego siebie.
- Tak, oczywiście, że tak – potwierdziłem bez szczególnego zainteresowania. Fizycznie oprócz zmęczenia faktycznie nic mi nie dolegało, gorzej z obrażeniami psychicznymi, ale o tym z pewnością nie dzieliłbym się z kimś takim. – Kiedy ostatni raz lady się badała? – zadałem pytanie, najwidoczniej drążąc temat. I najwidoczniej nie mogąc się opędzić od pracy nawet podczas czasu wolnego. Ciekaw byłem, czy wda się ze mną w rozmowę czy ucieknie z podkulonym ogonem. Może ten czas wolny nie musiał być tak do końca stracony, może wręcz zamierzał dostarczyć mi szczątek rozrywki.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra bardzo starała dopasować się do Traversów i było to widać nawet po jej stroju. Sfatygowane sukienczyny ustąpiły miejsca sukniom w barwach rodu jej męża, na szyi widniały delikatne perły podarowane jej niegdyś przez matkę Glaucusa, a na palcu lśniła obrączka z morskimi motywami. Na tle większości szlachcianek i tak pozostawała skromna; nie tak łatwo było pozbyć się pewnych nawyków pozostałych po dorastaniu w warunkach dalekich od luksusu. Także w jej charakterze odznaczały się pewne cechy, jak nieśmiałość i niepewność siebie, choć matka jej męża i nad tym starała się pracować, tak aby Lyra mogła stać się prawdziwą damą, która nie przyniesie mężowi wstydu. Była bardzo nietypową Weasleyówną, lgnącą do świata, od którego większość jej rodziny starała się trzymać z daleka, choć nawet ona wiedziała, że od członków pewnych najbardziej konserwatywnych rodów i tak powinna zachowywać pewien dystans. Blackowie byli wśród nich, ale jako osóbka chcąca pokazać, że jest dobrze wychowana, nie mogła tak po prostu czmychnąć, kiedy nagle stanęła na wprost Lupusa i już nie było możliwości się dyskretnie oddalić.
Lupus Black jako uzdrowiciel z pewnością mógł łatwo zauważyć, że Lyra wyglądała mizernie nawet jak na nią. Choć zawsze była wyjątkowo blada oraz niska jak na swój wiek, teraz faktycznie daleko jej było do wyglądania na okaz zdrowia, i nawet suknia nie maskowała drobności wątłego ciałka. Wyglądała tak krucho, jakby mógł ją zdmuchnąć powiew wiatru. Nie wyglądała teraz nawet na swoje niecałe dziewiętnaście lat, zwłaszcza gdy na nakrapianej piegami buzi pojawił się leciutki rumieniec.
- Dziękuję za troskę i dobre rady, lordzie Black. Wiem, że nie wyglądam najlepiej, ale czuję się dobrze. Staram się przestrzegać zaleceń uzdrowicieli, także tych dotyczących odżywiania – powiedziała, choć w ostatnich dniach, odkąd trafiła do Munga a później z niego wyszła, nie jadła zbyt wiele. Stres i niepokój, oraz towarzyszące początkowi ciąży regularne mdłości nie pozwalały w pełni sycić się jedzeniem, więc odżywiała się jak ptaszek. Ale wiedziała, że Black miał rację, powinna odżywiać się lepiej, tym bardziej, że nosiła w sobie drugie istnienie i musiała dbać o nie jak najlepiej, także pod takim względem. – Byłam w Mungu... mniej więcej dwa tygodnie temu. Wiem, że kwestii zdrowia nie można bagatelizować – dodała, rumieniąc się nieco mocniej; gdyby nie to, że był uzdrowicielem, pewnie nie odpowiedziałaby na takie pytanie. Spędziła w szpitalnych murach trochę ponad tydzień na przełomie kwietnia i maja, ale odkąd czwartego maja otrzymała wypis, szczęśliwie już tam nie lądowała. Cały czas miała się na baczności i uważała na siebie, ale wiedziała, że wkrótce i tak powinna znowu pojawić się u uzdrowiciela. Będzie musiała robić to regularnie aż do końca ciąży, choć oczywiście Blackowi nie miała zamiaru mówić o swoim stanie. Mógł o nim nawet nie wiedzieć, skoro wylądowała na zupełnie innym oddziale niż ten na którym pracował. Była zdziwiona, że Black w ogóle ją wypytywał o jej zdrowie, skoro nie byli w Mungu, więc nie musiał udawać, że obchodzi go stan byłej Weasleyówny. A jednak pytał. Tylko dlaczego? Czyżby aż do tego stopnia przesiąknął zawodowymi nawykami? Mimo zakłopotania wciąż nie mogła tak po prostu odejść i wrócić do podziwiania straganów, skoro wciągnął ją w tę niezręczną rozmowę, bo byłoby to niegrzeczne. Na moment zerknęła jednak w bok, obserwując rozłożone na straganie przedmioty i udając, że bardzo ją zainteresował niewielki misternie zdobiony wazon, zapewne pochodzący z jakiegoś dalekiego kraju. Poruszyła się lekko, chcąc nieco zwiększyć dystans, choć pechowo krzywo stanęła na obcasiku i lekko się zachwiała, musząc oprzeć dłonią o brzeg przykrytego materiałem stołu, na którym wystawiano rozmaite zdobione naczynia. W kontekście ich obecnej rozmowy zapewne mogło to wyglądać nieco niepokojąco.
Lupus Black jako uzdrowiciel z pewnością mógł łatwo zauważyć, że Lyra wyglądała mizernie nawet jak na nią. Choć zawsze była wyjątkowo blada oraz niska jak na swój wiek, teraz faktycznie daleko jej było do wyglądania na okaz zdrowia, i nawet suknia nie maskowała drobności wątłego ciałka. Wyglądała tak krucho, jakby mógł ją zdmuchnąć powiew wiatru. Nie wyglądała teraz nawet na swoje niecałe dziewiętnaście lat, zwłaszcza gdy na nakrapianej piegami buzi pojawił się leciutki rumieniec.
- Dziękuję za troskę i dobre rady, lordzie Black. Wiem, że nie wyglądam najlepiej, ale czuję się dobrze. Staram się przestrzegać zaleceń uzdrowicieli, także tych dotyczących odżywiania – powiedziała, choć w ostatnich dniach, odkąd trafiła do Munga a później z niego wyszła, nie jadła zbyt wiele. Stres i niepokój, oraz towarzyszące początkowi ciąży regularne mdłości nie pozwalały w pełni sycić się jedzeniem, więc odżywiała się jak ptaszek. Ale wiedziała, że Black miał rację, powinna odżywiać się lepiej, tym bardziej, że nosiła w sobie drugie istnienie i musiała dbać o nie jak najlepiej, także pod takim względem. – Byłam w Mungu... mniej więcej dwa tygodnie temu. Wiem, że kwestii zdrowia nie można bagatelizować – dodała, rumieniąc się nieco mocniej; gdyby nie to, że był uzdrowicielem, pewnie nie odpowiedziałaby na takie pytanie. Spędziła w szpitalnych murach trochę ponad tydzień na przełomie kwietnia i maja, ale odkąd czwartego maja otrzymała wypis, szczęśliwie już tam nie lądowała. Cały czas miała się na baczności i uważała na siebie, ale wiedziała, że wkrótce i tak powinna znowu pojawić się u uzdrowiciela. Będzie musiała robić to regularnie aż do końca ciąży, choć oczywiście Blackowi nie miała zamiaru mówić o swoim stanie. Mógł o nim nawet nie wiedzieć, skoro wylądowała na zupełnie innym oddziale niż ten na którym pracował. Była zdziwiona, że Black w ogóle ją wypytywał o jej zdrowie, skoro nie byli w Mungu, więc nie musiał udawać, że obchodzi go stan byłej Weasleyówny. A jednak pytał. Tylko dlaczego? Czyżby aż do tego stopnia przesiąknął zawodowymi nawykami? Mimo zakłopotania wciąż nie mogła tak po prostu odejść i wrócić do podziwiania straganów, skoro wciągnął ją w tę niezręczną rozmowę, bo byłoby to niegrzeczne. Na moment zerknęła jednak w bok, obserwując rozłożone na straganie przedmioty i udając, że bardzo ją zainteresował niewielki misternie zdobiony wazon, zapewne pochodzący z jakiegoś dalekiego kraju. Poruszyła się lekko, chcąc nieco zwiększyć dystans, choć pechowo krzywo stanęła na obcasiku i lekko się zachwiała, musząc oprzeć dłonią o brzeg przykrytego materiałem stołu, na którym wystawiano rozmaite zdobione naczynia. W kontekście ich obecnej rozmowy zapewne mogło to wyglądać nieco niepokojąco.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Nie umknęło mojej uwadze, że Lyra wyglądała inaczej niż jak trafiła dawno temu, jeszcze chyba za jej czasów nauki w Hogwarcie, do szpitala. Jednak to była tylko szata i parę ozdóbek, nic więcej. Byłem pewien, że Weasley pozostanie Weasleyem, nawet jeśli przebierze się za kogoś innego. Tak naprawdę to było nawet zadziwiające, że ktokolwiek z tej rodziny miał aspirację na uczestnictwo w świecie, którym rzekomo tak mocno gardzili. Ten drobny rudzielec prawdopodobnie siał zgorszenie zarówno wśród arystokracji, która pewnie nigdy nie przyjmie jej do siebie jak swoją, jak i w środowisku szlamolubów, z którego się wywodziła. Całkowity impas, z którego mogła łatwo wybrnąć wracając skąd przyszła. Może kiedyś to jeszcze nastąpi, kiedy obudzi się, że jej obecność na salonach była całkowicie bezcelowa. Cóż, nie ukrywałem tego, że lordów Devon nigdy nie lubiłem i nie szanowałem, tak jak zresztą wszyscy Blackowie; z Traversami także nastąpiło gwałtowne ochłodzenie relacji po tym, jak władcy Norfolk ogłosili swój pomysł na politykę. Skandaliczny. Nikt, kto szanuje tradycje oraz konserwatywne wartości nie powinien przystawać na spoufalanie się z takimi rodzinami. Dotyczyło to nie tylko arystokratów zajmujących się żeglugą, ale wszystkich innych, którzy sięgnęli po sympatię do mugolaków, również.
Niestety dobre wychowanie było ponad te wszystkie niesnaski. Także uzdrowicielskie naleciałości, czy wręcz zawodowe spaczenie, nie pozwoliło mi podejść do sprawy lekceważąco, choć ominięcie Lyry oraz udawanie, że jest powietrzem, z pewnością byłoby wygodniejsze. Podejrzewałem też, że nie tylko dla mnie. Nie mogłem zrozumieć co kierowało tak nieśmiałą, zahukaną dziewczynką, że aż zawitała w szlacheckich progach. Nie nadawała się do tego świata w dużej mierze właśnie przez swoją postawę. Jakby celowo stawiała siebie samą w roli ofiary, następnie oczekując aż wyjedzą ją wszystkie sępy, dużo sprawniej poruszające się w salonowych potyczkach oraz maskaradzie emocji godnych wielkich władców. Ona zaś stanowiła karykaturę uliczną wśród najznamienitszych obrazów, równie znamienitych autorów. To zastanawiające i odrażające jednocześnie.
- To bardzo dobrze – skwitowałem jej słowa, bez zbytniej egzaltacji. Sięgnąłem po jeden z przedmiotów; obróciłem go w palcach, ale nawet na niego nie patrząc, za to wpatrując się w rozmówczynię. Nie bardzo chciało mi się wierzyć w jej zapewnienia, wygląd sugerował coś zgoła odwrotnego, a wątpiłem, by organizm się burzył pomimo zdrowego odżywiania się. Nie kontynuowałem jednak tego tematu uznając to za zbyteczne. Aż tak nie byłem wkręcony w swój zawód.
Skinąłem jedynie głową orientując się, że to chyba dalej trwająca farsa kłamstw, ale nie dociekałem więcej. Dopiero wtedy zerknąłem na trzymany w dłoni drobiazg. Złota szkatułka wysadzana rubinami, nic szczególnego. Zresztą wolałem rodowe srebro oraz szafiry. To coś zapewne czekało na jakiegoś Rosiera czy innego Longbottoma, okropieństwo.
- Nadal lady maluje? – spytałem, choć mogliśmy się już pożegnać i rozstać w atmosferze sztucznej uprzejmości. Niestety zauważyłem, że choć to spotkanie mnie boli, to jednocześnie gnębienie Weasleyówny oraz wprawianie jej w zakłopotanie jest także bardzo przyjemne.
Niestety dobre wychowanie było ponad te wszystkie niesnaski. Także uzdrowicielskie naleciałości, czy wręcz zawodowe spaczenie, nie pozwoliło mi podejść do sprawy lekceważąco, choć ominięcie Lyry oraz udawanie, że jest powietrzem, z pewnością byłoby wygodniejsze. Podejrzewałem też, że nie tylko dla mnie. Nie mogłem zrozumieć co kierowało tak nieśmiałą, zahukaną dziewczynką, że aż zawitała w szlacheckich progach. Nie nadawała się do tego świata w dużej mierze właśnie przez swoją postawę. Jakby celowo stawiała siebie samą w roli ofiary, następnie oczekując aż wyjedzą ją wszystkie sępy, dużo sprawniej poruszające się w salonowych potyczkach oraz maskaradzie emocji godnych wielkich władców. Ona zaś stanowiła karykaturę uliczną wśród najznamienitszych obrazów, równie znamienitych autorów. To zastanawiające i odrażające jednocześnie.
- To bardzo dobrze – skwitowałem jej słowa, bez zbytniej egzaltacji. Sięgnąłem po jeden z przedmiotów; obróciłem go w palcach, ale nawet na niego nie patrząc, za to wpatrując się w rozmówczynię. Nie bardzo chciało mi się wierzyć w jej zapewnienia, wygląd sugerował coś zgoła odwrotnego, a wątpiłem, by organizm się burzył pomimo zdrowego odżywiania się. Nie kontynuowałem jednak tego tematu uznając to za zbyteczne. Aż tak nie byłem wkręcony w swój zawód.
Skinąłem jedynie głową orientując się, że to chyba dalej trwająca farsa kłamstw, ale nie dociekałem więcej. Dopiero wtedy zerknąłem na trzymany w dłoni drobiazg. Złota szkatułka wysadzana rubinami, nic szczególnego. Zresztą wolałem rodowe srebro oraz szafiry. To coś zapewne czekało na jakiegoś Rosiera czy innego Longbottoma, okropieństwo.
- Nadal lady maluje? – spytałem, choć mogliśmy się już pożegnać i rozstać w atmosferze sztucznej uprzejmości. Niestety zauważyłem, że choć to spotkanie mnie boli, to jednocześnie gnębienie Weasleyówny oraz wprawianie jej w zakłopotanie jest także bardzo przyjemne.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Camden Market
Szybka odpowiedź