Camden Market
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Camden Market
Każdego ranka do magicznego portu przypływają niezliczone statki z dostawami z całego świata. Ledwie zdążą zacumować, a kupcy wyciągnąć na brzeg towary i wyłożyć je na stoiskach, zanim zewsząd zaczynają schodzić się potencjalni klienci zaciekawieni tym, co dzisiejszego dnia mają do zaoferowania sprzedawcy. Trudno im się dziwić - na targu przy odrobinie szczęścia można nabyć wszystko, od egzotycznych przypraw po latające dywany. Choć niektórzy mogliby nazwać tutejsze ceny okazyjnymi, dla dużej części społeczeństwa wciąż pozostają one nieosiągalne. Lecz kto zabroni nawet biedniejszym spacerować wśród zagranicznych stoisk i marzyć o przygodach oraz odległych podróżach?
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:10, w całości zmieniany 1 raz
Słysząc słowa Huxley z gardła Morgan wyrwał się krótki, zduszony śmiech; ona naprawdę myślała, że to jest tak proste?
– Gdyby Ministerstwo dawało mi premię za każdą dobrze wykonaną robotę, Huxley, już dawno kąpałabym się w galeonach – powiedziała, unosząc brew. Doskonale wiedziała, że ze swoimi umiejętnościami mogłaby zarabiać znacznie więcej, szczególnie na czarnym rynku; mogłaby zajść naprawdę wysoko korzystając z najłatwiejszej drogi. Gdyby oczywiście nie brzydziła się czarną magią. To wiara w sprawiedliwość popchnęła ją w stronę aktualnie sprawowanej pracy, a nie zarobki, bo te w stosunku do ilości przepracowanych godzin były co najmniej marne. Podejrzewała, że w dobry dzień Rain była w stanie zarobić zdecydowanie więcej, niż wynosiła jej dniówka. Oczywiście dostawała czasem podwyżki i pochwały, te jednak nigdy nie były współmierne do wykonywanych czynności.
Kolejnych słów Rain wysłuchała kręcąc głową; powiedziała co wiedziała i co mogła jej powiedzieć. Na więcej Huxley nie mogła w tej chwili liczyć.
– Dam ci znać, jeśli dowiem się czegoś sensownego, Huxley. Ale nie spodziewaj się wiele, nowy minister niezbyt chętnie dzieli się z nami swoimi planami, a w Wizengamot interesuje mnie raczej tylko w przypadku moich spraw. Te nimi nie są. Uwierz mi, nie chciałabyś przebywać zbyt długo w towarzystwie sędziów. – Naciągała rzeczywistość. Nie miała jednak zamiaru spowiadać się kobiecie i odpowiadać na absolutnie każde jej pytanie; już dostała część informacji, nie wszystko na raz, prawda? Ponadto Morgan nie rozumiała, dlaczego w ogóle Rain chce się takimi rzeczami interesować. To za wysokie progi na jej nogi, takie rodziny jak Nott czy Macmillan nie powinny jej interesować.
Morgan jednak nie miała najmniejszego zamiaru posyłać informacji o tych pytaniach w świat; to, co działo się między nią a informatorką było tylko ich wspólną sprawą. Szczególnie, że Huxley naprawdę nie była w stanie do niczego zmusić Priscilli.
– Na razie chyba jednak wybiorę grosz – powiedziała, poprawiając kaptur. – A teraz wybacz, dość pogaduszek o jakże cudownej brytyjskiej pogodzie, zakupy same się nie zrobią. – Uniosła brew, gotowa aby się odwrócić i odejść, jeśli tylko nie zostanie zatrzymana przez Rain.
| z/t?
– Gdyby Ministerstwo dawało mi premię za każdą dobrze wykonaną robotę, Huxley, już dawno kąpałabym się w galeonach – powiedziała, unosząc brew. Doskonale wiedziała, że ze swoimi umiejętnościami mogłaby zarabiać znacznie więcej, szczególnie na czarnym rynku; mogłaby zajść naprawdę wysoko korzystając z najłatwiejszej drogi. Gdyby oczywiście nie brzydziła się czarną magią. To wiara w sprawiedliwość popchnęła ją w stronę aktualnie sprawowanej pracy, a nie zarobki, bo te w stosunku do ilości przepracowanych godzin były co najmniej marne. Podejrzewała, że w dobry dzień Rain była w stanie zarobić zdecydowanie więcej, niż wynosiła jej dniówka. Oczywiście dostawała czasem podwyżki i pochwały, te jednak nigdy nie były współmierne do wykonywanych czynności.
Kolejnych słów Rain wysłuchała kręcąc głową; powiedziała co wiedziała i co mogła jej powiedzieć. Na więcej Huxley nie mogła w tej chwili liczyć.
– Dam ci znać, jeśli dowiem się czegoś sensownego, Huxley. Ale nie spodziewaj się wiele, nowy minister niezbyt chętnie dzieli się z nami swoimi planami, a w Wizengamot interesuje mnie raczej tylko w przypadku moich spraw. Te nimi nie są. Uwierz mi, nie chciałabyś przebywać zbyt długo w towarzystwie sędziów. – Naciągała rzeczywistość. Nie miała jednak zamiaru spowiadać się kobiecie i odpowiadać na absolutnie każde jej pytanie; już dostała część informacji, nie wszystko na raz, prawda? Ponadto Morgan nie rozumiała, dlaczego w ogóle Rain chce się takimi rzeczami interesować. To za wysokie progi na jej nogi, takie rodziny jak Nott czy Macmillan nie powinny jej interesować.
Morgan jednak nie miała najmniejszego zamiaru posyłać informacji o tych pytaniach w świat; to, co działo się między nią a informatorką było tylko ich wspólną sprawą. Szczególnie, że Huxley naprawdę nie była w stanie do niczego zmusić Priscilli.
– Na razie chyba jednak wybiorę grosz – powiedziała, poprawiając kaptur. – A teraz wybacz, dość pogaduszek o jakże cudownej brytyjskiej pogodzie, zakupy same się nie zrobią. – Uniosła brew, gotowa aby się odwrócić i odejść, jeśli tylko nie zostanie zatrzymana przez Rain.
| z/t?
Istnieją wyłącznie i niezmiennie jedynie źli ludzie, ale niektórzy stoją po przeciwnych stronach.
Priscilla Morgan
Zawód : Wiedźmia straż
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Jeśli cokolwiek przygnębiało ją bardziej niż własny cynizm, to fakt, że często nie była aż tak cyniczna jak prawdziwy świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
I dziś przywiało ją do Londynu w celu załatwienia pewnych spraw. W końcu to właśnie tu mieściły się najważniejsze czarodziejskie instytucje i mieszkała duża część jej znajomych, dlatego było to miejsce często przez nią odwiedzane pomimo wszechobecnych anomalii i paskudnej pogody. Choć zazwyczaj uwielbiała przebywać na świeżym powietrzu, obecnie ograniczała ten czas do minimum, na miejsca spotkań wybierając różne lokale lub po prostu odwiedzając ludzi w ich domach lub mieszkaniach. Od listopada musiała też polubić się mocniej z Błędnym Rycerzem, bo loty z Doliny Godryka i z powrotem były bardzo karkołomnym, niemalże samobójczym zadaniem mimo jej wysokich umiejętności, a w grudniu, gdy do deszczu i grzmotów dołączyły też śnieżyce, stały się jeszcze bardziej niebezpieczne. Podczas regularnych zamieci śnieżnych łatwo było się zgubić, a silny wiatr mógł zrzucić ją z miotły, dlatego z żalem pozostawała na ziemi poza treningami, które, miała wrażenie, były rzadsze niż zwykle. Po samym Londynie również najczęściej kursowała Błędnym Rycerzem, tęskniąc za dobrodziejstwami teleportacji i sieci Fiuu. Och, jak chętnie wskoczyłaby teraz w ciepły kominek, gdzie może trochę by wirowało i wyszłaby umazana sadzą, ale uwolniłaby się od wszechobecnego zimna i wilgoci. Miała wrażenie że od początku listopada ani razu nie zdążyła porządnie się ogrzać ani wyschnąć.
Gdy wyszła na zewnątrz, zamierzając skierować się do miejsca skąd mogłaby dyskretnie i bez niepokojenia mugoli przywołać Błędnego Rycerza, znów owionął ją ziąb i drobinki lodu kąsające w każdy odsłonięty fragment ciała. Znajdowała się w dzielnicy portowej, gdzie na zewnątrz znajdowało się mniej ludzi niż zwykle, raczej rzadko kto spacerował teraz dla przyjemności, wszyscy spieszyli się ze swoimi sprawami, by przebywać na wolnej przestrzeni jak najkrócej.
Akurat przechodziła obok Camden Market, mając wrażenie że i tam znajdowało się teraz mniej straganów, a nieliczni sprzedawcy byli starannie okutani w zimowe okrycia i kulili się pod zadaszeniami, mimo trudnych warunków próbując zarobić na chleb. Stwierdziła że może i jej przydadzą się małe zakupy, jej matka na pewno nie pogardzi jakimiś dobrymi przyprawami do obiadu i ingrediencjami do swoich eliksirów, może kupi też coś ładnego swojej siostrze? Skoro już tu była to żal było marnować okazję, a przy okazji da zarobić tym biednym, przemarzniętym ludziom przychodzącym tu z takim poświęceniem.
Połowa świątecznego miesiąca to czas, w którym należało już myśleć o podarunkach dla bliskich. Uwielbiała robić prezenty. To zajęcie mogło się wydawać wcale nie takie łatwe, ale gdy tylko pomyślała o rozpromienionej twarzy kuzynki i spojrzeniu ojca, to zaraz przez jej wyobraźnię zaczęły się przelewać rozmaite upominki. Prezenty od Isabelli miały być wyjątkowe. Dlatego w tym roku wybrała się do Londynu aż na kilka dni. Tutaj z dala od spojrzenia członków rodziny mogła się zająć zakupami. Wzięła ze sobą niemałą ilość pieniędzy, a i wcześniej porozumiała się z matką, że to ona zajmie znalezieniem prezentów dla rodziny. Tego zadania nie wykonałaby podczas jednego intensywnego dnia w Londynie. Dlatego też przyjechały tutaj z Balbiną na dłużej i zamieszkały u dalszej ciotki w pięknej kamienicy w magicznej części miasta. Bella wiedziała, że znajdzie tu wiele znakomitych perełek. Jedynym cieniem na jej rozpogodzonej twarzy była tylko ta upiorna pogoda. Mogła się chować w grubej i szczelnej pelerynie, ale do lokum powracała i taka zmarznięta i przemoczona. Dlatego też zaplanowała swoje zakupy – co było do niej dość niepodobne, bo zwykle działała raczej spontanicznie, popędzana nagłą emocją. Chyba teraz po prostu wolała uniknąć przeleżenia świąt w łóżku z okropną gorączką.
Magiczny port był ważnym punktem na jej liście. Sprowadzane z różnych krajów znakomite przedmioty wydawały się wyjątkowe i tak inne od barw i wzorów angielskich. Budziły jej zachwyt. Przechadzając się między straganami, mimowolnie wyciągała schowaną w rękawiczce dłoń, aby tylko móc przyjrzeć się bliżej mieniącym się nawet w tak pochmurny dzień rzeczom. Nie chodziło nawet o ingrediencje, chociaż i te budziły jej zainteresowanie. Tutaj znajdowała coś, czego nie widziała wcześniej w żadnym innym miejscu. Piękne materiały w egzotyczne wzory, których nie widziała na żadnej szlachciance. Perfumy o zapachach tak zaskakujących i… i wszystkie te powyginane dziwnie wazony, szkatułki. Gdy je oglądała, nieprzerwanie uśmiechały się jej oczy. Jedynie z niechęcią spoglądała na biżuterię, która wydawała jej się bardziej tandetna niż wyjątkowa. Mogłaby z czystym sumieniem stwierdzić, że było tu wszystko. I jak wobec tego dokonać właściwych wyborów?
Wolno wędrowała, próbowała dokładnie obejrzeć asortyment każdego ze straganów. Nie widziała spojrzeń kulących się sprzedawców, w których musiała się budzić nadzieja na widok eleganckiej damy. Nie widziała także pewnej kobiety, którą również tego dnia coś tu przyciągnęło. Dopiero gdy ich dłonie sięgnęły równocześnie po ten sam przedmiot, zauważyła postać nieznajomej.
- Proszę – powiedziała, odsuwając swoją rękę. Ustąpiła, bo wiedziała, że to tylko jej skuszone oczy. Skuszone tym jak i setką innych podpatrzonych tutaj przedmiotów. A może nawet sprzedawca miał ich więcej? I co to właściwie był za przedmiot? Wyglądał pięknie, ale bardzo tajemniczo. Jakieś pudełko? A może pozytywka? W środku mogło być wszystko. Choć oddała jej go w dłonie nieznajomej kobiety, to i tak odczuwała wielką ciekawość.
Magiczny port był ważnym punktem na jej liście. Sprowadzane z różnych krajów znakomite przedmioty wydawały się wyjątkowe i tak inne od barw i wzorów angielskich. Budziły jej zachwyt. Przechadzając się między straganami, mimowolnie wyciągała schowaną w rękawiczce dłoń, aby tylko móc przyjrzeć się bliżej mieniącym się nawet w tak pochmurny dzień rzeczom. Nie chodziło nawet o ingrediencje, chociaż i te budziły jej zainteresowanie. Tutaj znajdowała coś, czego nie widziała wcześniej w żadnym innym miejscu. Piękne materiały w egzotyczne wzory, których nie widziała na żadnej szlachciance. Perfumy o zapachach tak zaskakujących i… i wszystkie te powyginane dziwnie wazony, szkatułki. Gdy je oglądała, nieprzerwanie uśmiechały się jej oczy. Jedynie z niechęcią spoglądała na biżuterię, która wydawała jej się bardziej tandetna niż wyjątkowa. Mogłaby z czystym sumieniem stwierdzić, że było tu wszystko. I jak wobec tego dokonać właściwych wyborów?
Wolno wędrowała, próbowała dokładnie obejrzeć asortyment każdego ze straganów. Nie widziała spojrzeń kulących się sprzedawców, w których musiała się budzić nadzieja na widok eleganckiej damy. Nie widziała także pewnej kobiety, którą również tego dnia coś tu przyciągnęło. Dopiero gdy ich dłonie sięgnęły równocześnie po ten sam przedmiot, zauważyła postać nieznajomej.
- Proszę – powiedziała, odsuwając swoją rękę. Ustąpiła, bo wiedziała, że to tylko jej skuszone oczy. Skuszone tym jak i setką innych podpatrzonych tutaj przedmiotów. A może nawet sprzedawca miał ich więcej? I co to właściwie był za przedmiot? Wyglądał pięknie, ale bardzo tajemniczo. Jakieś pudełko? A może pozytywka? W środku mogło być wszystko. Choć oddała jej go w dłonie nieznajomej kobiety, to i tak odczuwała wielką ciekawość.
Dawniej i ona lubiła robić prezenty. Zawsze było sporo zabawy z wybieraniem ciekawych przedmiotów. Później często wraz z siostrą pakowały je; młodsza McKinnon miała do tego lepszy zmysł, starszej brakowało artyzmu i jej paczki były jakieś takie nieforemne. Święta były jednym z przyjemniejszych okresów w roku, zarówno te w dzieciństwie, jak i te, kiedy zawsze z rodzeństwem wracali z Hogwartu do Doliny Godryka. Popielniczka wypełniała się wówczas rodziną, gwarem i ciepłem, a ojciec zawsze sprowadzał do domu pokaźnych rozmiarów choinkę, którą najmłodsze dzieci dekorowały. Po obiedzie nadchodził czas na prezenty.
Gdy była dorosła, zwykle kupowała podarki dla bliskich w Londynie. Teraz jednak dopadła ją niezbyt przyjemna myśl, że to będą pierwsze święta bez ojca. Niepełne, przesycone atmosferą utraty, lęku i anomalii – ale i niosące ze sobą iskrę nadziei. W końcu wciąż żyli i mogli jeszcze mieć pewien wpływ na to, co działo się z ich życiem.
Lubiła dzielnicę portową, bo przypominała jej o podróżniczych fantazjach. Gdy była młodsza, mając może kilkanaście lat czasem patrzyła na statki i skrycie marzyła o tym, by po kryjomu zakraść się na jeden z nich i popłynąć do jakiegoś dalekiego kraju, ale potem przypominała sobie, że przecież woli latanie niż wodę. I że ma rodzinę, która trzymała ją w Anglii. Ale kiedyś rzeczywiście miała przyjemność płynąć statkiem i to aż za ocean, wraz z ciotką, gdzie razem spędziły parę miesięcy. To była najdalsza podróż w życiu Jamie, ale oby nie ostatnia. Skoro jednak musiała póki co pozostawać w Anglii, trzymana w niej nie tylko grą w drużynie i rodziną, ale też niechęcią do uciekania z podkulonym ogonem gdy tylko zaczęło dziać się źle, to mogła przynajmniej popatrzeć na ciekawe przedmioty i poszukać tutaj prezentów, które w święta dyskretnie podrzuci pod choinkę, by sprawić bliskim choć symboliczną radość.
Wybranie czegoś odpowiedniego nie było łatwe, bo szpargałów było po prostu dużo, choć nie aż tak, jak kiedyś. Ingrediencji też było mniej, ale udało jej się kupić dla matki trochę składników; alchemiczką była beznadziejną, ale pamiętała coś z lekcji zielarstwa i opieki nad magicznymi stworzeniami. Mama na pewno się ucieszy, bo nie miała głowy do częstych wypraw do miasta.
Później zatrzymała się przy stole z jakimiś szkatułkami, puzderkami i flakonami prawdopodobnie pełnymi perfum o dość egzotycznych aromatach. Akurat sięgnęła dłonią po jedną ze szkatułek z zamiarem obejrzenia jej, a także sprawdzenia ceny, kiedy zdała sobie sprawę, że jej palce, nieco szorstkie od chwytania kafla, natrafiły na delikatną, dziewczęcą dłoń. Spojrzała w bok, dostrzegając niższą pewnie o głowę blondwłosą niewiastę w eleganckim odzieniu. Nawet tak nieobyta w szlacheckich obyczajach Jamie mogła się domyślić, że ma do czynienia z lady i nieco ją ten widok zdziwił, bo spodziewała się, że te delikatne szklarniowe kwiaty były trzymane przez swoje rodziny pod kloszem i nie wałęsały się po ogarniętym anomaliami Londynie.
- Dziękuję – rzekła, ostrożnie chwytając przedmiot i otwierając go; była to prawdopodobnie szkatuła na biżuterię lub coś podobnego. Całkiem ładna, ale czy jej siostra na pewno potrzebowała tego typu zbieraczy kurzu? Ona sama nie otaczała się tego typu przedmiotami, bardziej ceniąc sobie praktyczność. Może tej dziewczynie obok bardziej się przyda? Podsunęła jej puzderko, mając wrażenie, że spoglądała na nie wyraźnie zaciekawionym wzrokiem. – Chyba jednak zdecyduję się na skromniejszy model, ale może tobie będzie dobrze służyć. – Nie była pewna, czy kobieta nie obrazi się o brak tytułu, ale Jamie była dość bezpośrednia i nie znała się na etykiecie.
Wypatrzyła mniej ozdobne (i zarazem tańsze) pudełeczko, swą prostotą zdające się bardziej pasować do jej krewnej. A może jednak powinna wybrać perfumy? Typowo damskie zakupy nie były jej specjalnością, bo nie interesowały jej zbytnio ani błyskotki ani strojenie się. Jednocześnie mogła zauważyć, że marznące krople deszczu zacinały coraz mocniej, uderzając o zadaszenia straganów, a także o nieprzykryte niczym przestrzenie między alejkami. Zaczęły pojawiać się też pierwsze kryształki gradu.
Gdy była dorosła, zwykle kupowała podarki dla bliskich w Londynie. Teraz jednak dopadła ją niezbyt przyjemna myśl, że to będą pierwsze święta bez ojca. Niepełne, przesycone atmosferą utraty, lęku i anomalii – ale i niosące ze sobą iskrę nadziei. W końcu wciąż żyli i mogli jeszcze mieć pewien wpływ na to, co działo się z ich życiem.
Lubiła dzielnicę portową, bo przypominała jej o podróżniczych fantazjach. Gdy była młodsza, mając może kilkanaście lat czasem patrzyła na statki i skrycie marzyła o tym, by po kryjomu zakraść się na jeden z nich i popłynąć do jakiegoś dalekiego kraju, ale potem przypominała sobie, że przecież woli latanie niż wodę. I że ma rodzinę, która trzymała ją w Anglii. Ale kiedyś rzeczywiście miała przyjemność płynąć statkiem i to aż za ocean, wraz z ciotką, gdzie razem spędziły parę miesięcy. To była najdalsza podróż w życiu Jamie, ale oby nie ostatnia. Skoro jednak musiała póki co pozostawać w Anglii, trzymana w niej nie tylko grą w drużynie i rodziną, ale też niechęcią do uciekania z podkulonym ogonem gdy tylko zaczęło dziać się źle, to mogła przynajmniej popatrzeć na ciekawe przedmioty i poszukać tutaj prezentów, które w święta dyskretnie podrzuci pod choinkę, by sprawić bliskim choć symboliczną radość.
Wybranie czegoś odpowiedniego nie było łatwe, bo szpargałów było po prostu dużo, choć nie aż tak, jak kiedyś. Ingrediencji też było mniej, ale udało jej się kupić dla matki trochę składników; alchemiczką była beznadziejną, ale pamiętała coś z lekcji zielarstwa i opieki nad magicznymi stworzeniami. Mama na pewno się ucieszy, bo nie miała głowy do częstych wypraw do miasta.
Później zatrzymała się przy stole z jakimiś szkatułkami, puzderkami i flakonami prawdopodobnie pełnymi perfum o dość egzotycznych aromatach. Akurat sięgnęła dłonią po jedną ze szkatułek z zamiarem obejrzenia jej, a także sprawdzenia ceny, kiedy zdała sobie sprawę, że jej palce, nieco szorstkie od chwytania kafla, natrafiły na delikatną, dziewczęcą dłoń. Spojrzała w bok, dostrzegając niższą pewnie o głowę blondwłosą niewiastę w eleganckim odzieniu. Nawet tak nieobyta w szlacheckich obyczajach Jamie mogła się domyślić, że ma do czynienia z lady i nieco ją ten widok zdziwił, bo spodziewała się, że te delikatne szklarniowe kwiaty były trzymane przez swoje rodziny pod kloszem i nie wałęsały się po ogarniętym anomaliami Londynie.
- Dziękuję – rzekła, ostrożnie chwytając przedmiot i otwierając go; była to prawdopodobnie szkatuła na biżuterię lub coś podobnego. Całkiem ładna, ale czy jej siostra na pewno potrzebowała tego typu zbieraczy kurzu? Ona sama nie otaczała się tego typu przedmiotami, bardziej ceniąc sobie praktyczność. Może tej dziewczynie obok bardziej się przyda? Podsunęła jej puzderko, mając wrażenie, że spoglądała na nie wyraźnie zaciekawionym wzrokiem. – Chyba jednak zdecyduję się na skromniejszy model, ale może tobie będzie dobrze służyć. – Nie była pewna, czy kobieta nie obrazi się o brak tytułu, ale Jamie była dość bezpośrednia i nie znała się na etykiecie.
Wypatrzyła mniej ozdobne (i zarazem tańsze) pudełeczko, swą prostotą zdające się bardziej pasować do jej krewnej. A może jednak powinna wybrać perfumy? Typowo damskie zakupy nie były jej specjalnością, bo nie interesowały jej zbytnio ani błyskotki ani strojenie się. Jednocześnie mogła zauważyć, że marznące krople deszczu zacinały coraz mocniej, uderzając o zadaszenia straganów, a także o nieprzykryte niczym przestrzenie między alejkami. Zaczęły pojawiać się też pierwsze kryształki gradu.
Podglądała, jak nieznajome kobiece dłonie przemierzają zewnętrzną powłokę pudełeczka. Obserwowała, jak wymyślne zawijasy odbijają w złocie światło zawieszonej na szkielecie straganu latarenki. Zimą zbyt szybko robiło się ciemno i zapewne żaden z tutejszych handlarzy nie chciał paść nagle ofiarą młodego złodziejaszka. Kaprys pogody, słaby widok i chwila nieuwagi – niewiele potrzebował sprytny rzezimieszek, aby wykiwać egzotycznego kupca. Bella wyobrażała sobie, że nie znalazła się w miejscu bezpiecznym, dlatego tym mocniej ściskała sakiewkę i pozostawała czujna. Miała bystre oko, łapała całkiem sporo szczegółów z otoczenia, ale kompletnie nie znała się na parszywym złodziejskim zajęciu. Podejrzewała, że jej własne, dość śmiałe wyobrażenie tego zajęcia niewiele miało wspólnego z prawdziwą szemraną rzeczywistością.
Pudełko było piękne. Bardzo jej się podobało. Mogłaby przechowywać w nim pierścionki. Chociaż nie, nie pasowało do delikatnego, eterycznego wystroju jej sypialni. Dużo lepiej odnalazłoby się w zielonej gęstwinie cieplarni. Tam przygotowywała swoje eliksiry i w różnokolorowych pojemniczkach przechowywała ingrediencję. Trochę szkoda trzymać w takiej szkatułce gnijące żabie nóżki, ale może znajdzie jeszcze inne zastosowanie? Jeśli kobieta nie zdecyduje się na zakup, to Isabella z całą pewnością ów przedmiot przygarnie.
- Jeśli zatem nie jest pani zainteresowana, ja z chęcią ją zakupię – powiedziała miękko, obejmując swoimi dłońmi wspomniany przedmiot. Posłała kobiecie pełne serdeczności spojrzenie i popatrzyła na sprzedawcę. Ten natychmiast się rozpromienił. Być może i jemu mroźne powietrze odebrało dobry nastrój. Jednak widok błyszczącego galeona potrafił rozwiać smutki. Czasem wydawało jej się, że monety są zaklęciami – posiadają bezsprzecznie moc przeobrażania rzeczywistości, zmieniają ludzi. Wybrała z sakiewki wypowiedzianą kwotę i podała galeony mężczyźnie. Szkatułkę chwyciła pewnie i wcisnęła do środka tej małej, ale raczej pojemnej torebeczki wiszącej na kolorowych, posrebrzanych tasiemkach.
Miała już odbić się płynnie od drewnianego straganu i ruszyć do kolejnego, kiedy zerwał się okrutny wiatr. Nie był to jednak zwyczajny ślad wichury. Zatrzęsły się chyba wszystkie niepozorne kupieckie budki. Wydawało się, że są mocno przytwierdzone, a jednak silne porywy powietrza próbowały jej połamać. Tak i sylwetka młodej szlachcianki mogłaby zaraz pofrunąć w nieznanym kierunku. No nie! Bella szczelniej otuliła się płaszczem, próbowała skryć twarz w pięknym, futerkowym kapturze. Handlarze gorączkowo przysłaniali swoje drogocenne towary, a tłum klientów rozproszył się. Gdy jednak z nieba zaczął spadać potworny grad, zrobiło się wyjątkowo dramatycznie. Zostały przy tej budce we dwie. Materiałowy daszek rozcinały lodowe bryły. Isabella czuła się tak, jakby zaraz miał nastąpić koniec świata. Popatrzyła ukradkiem na dziewczynę, a potem gdzieś nieopodal ujrzała pusty, całkiem okryty straganik, w dodatku drewniany.
– Tam chyba możemy się schronić – powiedziała do kobiety, przekrzykując wiatr. Obydwie znalazły się w potrzasku. Należało tylko pokonać te kilkanaście metrów burzowej ścieżki. – Chodź – zawołała jeszcze, ruszając powoli, choć z pewnym trudem, we wskazanym wcześniej kierunku. W tej chwili porzuciła elegancką formułkę. Przede wszystkim musiały zadbać o bezpieczne schronienie. Pogoda atakowała z każdą sekunda coraz mocniej.
Pudełko było piękne. Bardzo jej się podobało. Mogłaby przechowywać w nim pierścionki. Chociaż nie, nie pasowało do delikatnego, eterycznego wystroju jej sypialni. Dużo lepiej odnalazłoby się w zielonej gęstwinie cieplarni. Tam przygotowywała swoje eliksiry i w różnokolorowych pojemniczkach przechowywała ingrediencję. Trochę szkoda trzymać w takiej szkatułce gnijące żabie nóżki, ale może znajdzie jeszcze inne zastosowanie? Jeśli kobieta nie zdecyduje się na zakup, to Isabella z całą pewnością ów przedmiot przygarnie.
- Jeśli zatem nie jest pani zainteresowana, ja z chęcią ją zakupię – powiedziała miękko, obejmując swoimi dłońmi wspomniany przedmiot. Posłała kobiecie pełne serdeczności spojrzenie i popatrzyła na sprzedawcę. Ten natychmiast się rozpromienił. Być może i jemu mroźne powietrze odebrało dobry nastrój. Jednak widok błyszczącego galeona potrafił rozwiać smutki. Czasem wydawało jej się, że monety są zaklęciami – posiadają bezsprzecznie moc przeobrażania rzeczywistości, zmieniają ludzi. Wybrała z sakiewki wypowiedzianą kwotę i podała galeony mężczyźnie. Szkatułkę chwyciła pewnie i wcisnęła do środka tej małej, ale raczej pojemnej torebeczki wiszącej na kolorowych, posrebrzanych tasiemkach.
Miała już odbić się płynnie od drewnianego straganu i ruszyć do kolejnego, kiedy zerwał się okrutny wiatr. Nie był to jednak zwyczajny ślad wichury. Zatrzęsły się chyba wszystkie niepozorne kupieckie budki. Wydawało się, że są mocno przytwierdzone, a jednak silne porywy powietrza próbowały jej połamać. Tak i sylwetka młodej szlachcianki mogłaby zaraz pofrunąć w nieznanym kierunku. No nie! Bella szczelniej otuliła się płaszczem, próbowała skryć twarz w pięknym, futerkowym kapturze. Handlarze gorączkowo przysłaniali swoje drogocenne towary, a tłum klientów rozproszył się. Gdy jednak z nieba zaczął spadać potworny grad, zrobiło się wyjątkowo dramatycznie. Zostały przy tej budce we dwie. Materiałowy daszek rozcinały lodowe bryły. Isabella czuła się tak, jakby zaraz miał nastąpić koniec świata. Popatrzyła ukradkiem na dziewczynę, a potem gdzieś nieopodal ujrzała pusty, całkiem okryty straganik, w dodatku drewniany.
– Tam chyba możemy się schronić – powiedziała do kobiety, przekrzykując wiatr. Obydwie znalazły się w potrzasku. Należało tylko pokonać te kilkanaście metrów burzowej ścieżki. – Chodź – zawołała jeszcze, ruszając powoli, choć z pewnym trudem, we wskazanym wcześniej kierunku. W tej chwili porzuciła elegancką formułkę. Przede wszystkim musiały zadbać o bezpieczne schronienie. Pogoda atakowała z każdą sekunda coraz mocniej.
Gdyby Jamie bardziej lubiła ozdobne bibeloty na pewno chętnie zakupiłaby ów przedmiot, jednak niestety nie miała takiego zaplecza finansowego jak młoda dziewczyna obok, wyglądająca zdecydowanie na szlachciankę, a więc zapewne mogąca pozwolić sobie na wszelkie zachcianki. Jamie w pierwszej kolejności musiała zadbać o codzienny byt swój i rodziny, bo główny żywiciel McKinnonów zginął, a matka jedynie dorywczo trudniła się warzeniem mikstur i ziołowych naparów i trudno byłoby z tego utrzymać cały dom, choć szczęście w nieszczęściu, że wszyscy z pięciorga rodzeństwa byli pełnoletni. Jamie pomagała jednak zarówno jej, jak i młodszej siostrze, i mieszkały obecnie w rodzinnym domu w trójkę.
Prezenty jednak chciała zarówno im, jak i reszcie rodzeństwa sprawić. Choćby symboliczne, ale dla podkreślenia tego, że święta nadeszły, nawet jeśli będzie na nich brakowało jednej bardzo ważnej osoby. Ważne było podtrzymywanie iluzji normalności, chwytanie się jej resztek i zachowanie w sercu optymistycznej wiary w to, że będzie lepiej, że wciąż było o co walczyć i nie należy poddawać się temu, co się działo.
- Proszę bardzo – rzekła, podając młodszej dziewczynie pudełeczko. Miała wrażenie że chyba wszystkie damy lubiły błyskotki, choć może patrzyła na nie trochę przez pryzmat stereotypów. Chociaż właściwie kobiety innych statusów też w większości lubiły otaczać się ładnymi rzeczami. Było to widocznie wspólne bez względu na to, jaką się miało krew i ile galeonów w skrytce, choć były też jednostki takie jak Jamie, upośledzone pod względem artystycznym i mające inne priorytety niż zdobienie swojego ciała i otoczenia.
Wybrała w końcu mniej dekoracyjne i zarazem tańsze pudełko, ładne w swej skromności. Wysupłała z sakiewki parę monet i również podała je sprzedawcy, po czym schowała zakup do przewieszonej przez ramię torby, która czasy świetności miała już za sobą. Zakup nowej również musiał poczekać, podobnie jak kupno miotły, ale z torbą nie spieszyło się tak bardzo, póki wciąż się trzymała.
Pogoda w obecnych czasach potrafiła bardzo szybko ulegać zmianom, więc nie powinno dziwić nagłe zerwanie się silniejszego wiatru i silniejszy opad deszczu. Ziąb owionął ją mimo ciepłego materiału zimowych ubrań, przenikając niemal do szpiku kości. Słyszała też cichy stukot drobin gradu uderzającego o podłoże, a także dachy straganów, niektóre płócienne, inne drewniane lub metalowe. Ta, pod którą stały, miała dach wykonany z materiału, który nie był dość odporny na fragmenty coraz większego gradu, który już nie przypominał drobnych, niegroźnych kulek, a coraz większe kule. Sprzedawca pospiesznie nakrył stragan grubą płachtą materiału i dał nura pod stół, na którym były wystawione towary, ale dla nich nie byłoby tam dość miejsca, więc musiały znaleźć inną kryjówkę. Niedaleko na szczęście był inny stragan, z dachem wykonanym z drewna i dostateczną ilości miejsca, by mogły się pod nim schować.
Jamie, dzięki refleksowi wyrobionemu latami gry w quidditcha, reagowała szybko i tak również się poruszała. Była wyższa, zwinniejsza i miała dłuższe nogi, więc to ona wysunęła się na przód, ale wyciągnęła rękę, chwytając dziewczynę i ciągnąc ją za sobą, częściowo osłaniając przed zacinającym pod kątem opadem. Drugą osłaniała głowę. Nieważne były formułki czy społeczny podział między nimi. Jamie jak na Gryfonkę przystało czuła się w obowiązku zatroszczyć o osamotnioną młodą dziewczynę, której raczej nie posądzała o wybitne umiejętności w zakresie radzenia sobie w takich sytuacjach. Jamie radziła sobie lepiej, bo od lat grała w quidditcha przy każdej pogodzie, podczas anomalii również.
Obie dopadły zadaszenia, kryjąc się pod nim. Grad zdążył jej ponabijać trochę siniaków, zwłaszcza na ręce którą osłaniała głowę, ale pod mocniejszym dachem były bezpieczne, przynajmniej na ten moment.
- W porządku, nic ci nie jest? – zapytała, rozglądając się, na wypadek gdyby było konieczne zareagowanie na krzywdę kogoś, kto miał mniej szczęścia i został raniony lub nie zdążył się skryć. – Widzisz może kogoś, kto potrzebuje pomocy?
Prezenty jednak chciała zarówno im, jak i reszcie rodzeństwa sprawić. Choćby symboliczne, ale dla podkreślenia tego, że święta nadeszły, nawet jeśli będzie na nich brakowało jednej bardzo ważnej osoby. Ważne było podtrzymywanie iluzji normalności, chwytanie się jej resztek i zachowanie w sercu optymistycznej wiary w to, że będzie lepiej, że wciąż było o co walczyć i nie należy poddawać się temu, co się działo.
- Proszę bardzo – rzekła, podając młodszej dziewczynie pudełeczko. Miała wrażenie że chyba wszystkie damy lubiły błyskotki, choć może patrzyła na nie trochę przez pryzmat stereotypów. Chociaż właściwie kobiety innych statusów też w większości lubiły otaczać się ładnymi rzeczami. Było to widocznie wspólne bez względu na to, jaką się miało krew i ile galeonów w skrytce, choć były też jednostki takie jak Jamie, upośledzone pod względem artystycznym i mające inne priorytety niż zdobienie swojego ciała i otoczenia.
Wybrała w końcu mniej dekoracyjne i zarazem tańsze pudełko, ładne w swej skromności. Wysupłała z sakiewki parę monet i również podała je sprzedawcy, po czym schowała zakup do przewieszonej przez ramię torby, która czasy świetności miała już za sobą. Zakup nowej również musiał poczekać, podobnie jak kupno miotły, ale z torbą nie spieszyło się tak bardzo, póki wciąż się trzymała.
Pogoda w obecnych czasach potrafiła bardzo szybko ulegać zmianom, więc nie powinno dziwić nagłe zerwanie się silniejszego wiatru i silniejszy opad deszczu. Ziąb owionął ją mimo ciepłego materiału zimowych ubrań, przenikając niemal do szpiku kości. Słyszała też cichy stukot drobin gradu uderzającego o podłoże, a także dachy straganów, niektóre płócienne, inne drewniane lub metalowe. Ta, pod którą stały, miała dach wykonany z materiału, który nie był dość odporny na fragmenty coraz większego gradu, który już nie przypominał drobnych, niegroźnych kulek, a coraz większe kule. Sprzedawca pospiesznie nakrył stragan grubą płachtą materiału i dał nura pod stół, na którym były wystawione towary, ale dla nich nie byłoby tam dość miejsca, więc musiały znaleźć inną kryjówkę. Niedaleko na szczęście był inny stragan, z dachem wykonanym z drewna i dostateczną ilości miejsca, by mogły się pod nim schować.
Jamie, dzięki refleksowi wyrobionemu latami gry w quidditcha, reagowała szybko i tak również się poruszała. Była wyższa, zwinniejsza i miała dłuższe nogi, więc to ona wysunęła się na przód, ale wyciągnęła rękę, chwytając dziewczynę i ciągnąc ją za sobą, częściowo osłaniając przed zacinającym pod kątem opadem. Drugą osłaniała głowę. Nieważne były formułki czy społeczny podział między nimi. Jamie jak na Gryfonkę przystało czuła się w obowiązku zatroszczyć o osamotnioną młodą dziewczynę, której raczej nie posądzała o wybitne umiejętności w zakresie radzenia sobie w takich sytuacjach. Jamie radziła sobie lepiej, bo od lat grała w quidditcha przy każdej pogodzie, podczas anomalii również.
Obie dopadły zadaszenia, kryjąc się pod nim. Grad zdążył jej ponabijać trochę siniaków, zwłaszcza na ręce którą osłaniała głowę, ale pod mocniejszym dachem były bezpieczne, przynajmniej na ten moment.
- W porządku, nic ci nie jest? – zapytała, rozglądając się, na wypadek gdyby było konieczne zareagowanie na krzywdę kogoś, kto miał mniej szczęścia i został raniony lub nie zdążył się skryć. – Widzisz może kogoś, kto potrzebuje pomocy?
Los pokarał ją za nierozsądne wyjście. Jedynie pod dachem mogła być bezpieczna, a śmiałe wędrówki na otwartej przestrzeni groziły spotkaniem z ostrym śniegiem. Tym razem to nawet nie śnieg. Opadające spomiędzy chmur lodowe pięści uderzały boleśnie w delikatne ramiona. Z ulgą przyjęła pewną dłoń dziewczyny, wierząc, że razem łatwiej im będzie przedostać się do potencjalnej kryjówki. Droga dłużyła się, z trudem stawiała kroki, zderzając się z falą wiatru. Zamknęła oczy, bo śnieżne odłamki okrutnie je drażniły. Nieznajoma wydawała się silną kobietą. Gdyby nie ona, to potulne ciało Isabelli mogłoby uderzyć o którąś ze ścian lub znów zatopić się gdzieś w śmierdzącej Tamizie. Samo wspomnienie tamtego zdarzenia sprawiło, że mimowolnie poczuła pod nosem zapach zgniłej ryby. Już teraz wydawało jej się, że dziwna lodowa peleryna przywarła do jej pleców. Tak nagle zmienił się krajobraz, nigdzie nie było słońca, a łykane nerwowo powietrze raniło gardło niezmierzonym chłodem. Mogłaby opaść na kolana gdzieś w tej niemocy. Nigdy dotąd nie czuła się tak mała i bezradna. To nauczka albo przestroga. A może naraziła się ukochanej Wendelinie i ta zsyłała na nią lodową plagę? Jednak Wendelina wzniecała ogień. Ogień pokonywany przez wodę. Te mistyczne wyobrażenia nagle nabrały sensu. Nigdy dotąd nie wierzyła w takie rzeczy, ale lubiła fantazjować. Problem zaczynał się wtedy, kiedy fantazja stawała się niemożliwie żywa, prawie namacalna.
Wymęczona i przemoczona z ulgą odkryła obecność drewnianego daszku i ścianek straganu. Puściła dłoń kobiety i zaczęła przecierać twarz. Oddychała przez chwilę nerwowo. Jak długo szły? Wydawało jej się, że minęły długie godziny, że droga między straganami ciągnęła się kilometrami. Zdjęła oprószony śniegiem kaptur i popatrzyła na towarzyszkę. Piekły ją plecy i ramiona, wydawało jej się, że ma zamarznięte policzki. Być może wyolbrzymiała – często spoglądała na wiele rzeczy przez pryzmat głębokich emocji. Jednak wszystko wskazywało na to, że dotarła bez poważnych uszkodzeń, tylko trochę przestraszona i poobijana. Palcem zebrała wilgoć, która zgromadziła się w kącikach jej oczu. Nie pomyślała o wyjęciu chustki. Wciąż była w szoku. Pokręciła energicznie głową.
- Wszystko w porządku. Dziękuję. Czuję się, jakbym przetrwała jakiś wielki kataklizm. – powiedziała, wypuszczając z kłującego gardła pierwsze słowa. - Czy Tobie także nic nie jest? - spytała, zatrzymując na niej spojrzenie na dłużej.
Z ulgą przyjęła fakt, że nie odebrało jej mowy. Bardzo rzadko przebywała w tak niesprzyjających warunkach pogodowych. Trafiły do całkiem zabudowanego straganiku, ale i tak nad ich głowami słuchać było, jak grad obija się o daszek. Nie ustępował. Przytomnym już spojrzeniem rozejrzała się dookoła.
– Chyba tak – rzekła nagle, zatrzymując swoje spojrzenie na skrawku podłogi, pod lichą konstrukcją stołu. – Spójrz – powiedziała, nim przykucnęła, opierając kolana na skrawku tektury. W tej chwili nie myślała o tym, że zabrudzi sukienkę. Na kawałku potarganego materiału tuliły się do siebie kociaki wraz z mamą. Kociątka wyglądały jak mikroskopijne puchate kuleczki, miały może kilka tygodni i łapczywie piły mleko. Kocica podniosła głowę i popatrzyła na Bellę. Wyglądało na to, że w tym miejscu więcej istot odnalazło swoje schronienie A może zwierzęta mieszkały tutaj od dawna?
Wymęczona i przemoczona z ulgą odkryła obecność drewnianego daszku i ścianek straganu. Puściła dłoń kobiety i zaczęła przecierać twarz. Oddychała przez chwilę nerwowo. Jak długo szły? Wydawało jej się, że minęły długie godziny, że droga między straganami ciągnęła się kilometrami. Zdjęła oprószony śniegiem kaptur i popatrzyła na towarzyszkę. Piekły ją plecy i ramiona, wydawało jej się, że ma zamarznięte policzki. Być może wyolbrzymiała – często spoglądała na wiele rzeczy przez pryzmat głębokich emocji. Jednak wszystko wskazywało na to, że dotarła bez poważnych uszkodzeń, tylko trochę przestraszona i poobijana. Palcem zebrała wilgoć, która zgromadziła się w kącikach jej oczu. Nie pomyślała o wyjęciu chustki. Wciąż była w szoku. Pokręciła energicznie głową.
- Wszystko w porządku. Dziękuję. Czuję się, jakbym przetrwała jakiś wielki kataklizm. – powiedziała, wypuszczając z kłującego gardła pierwsze słowa. - Czy Tobie także nic nie jest? - spytała, zatrzymując na niej spojrzenie na dłużej.
Z ulgą przyjęła fakt, że nie odebrało jej mowy. Bardzo rzadko przebywała w tak niesprzyjających warunkach pogodowych. Trafiły do całkiem zabudowanego straganiku, ale i tak nad ich głowami słuchać było, jak grad obija się o daszek. Nie ustępował. Przytomnym już spojrzeniem rozejrzała się dookoła.
– Chyba tak – rzekła nagle, zatrzymując swoje spojrzenie na skrawku podłogi, pod lichą konstrukcją stołu. – Spójrz – powiedziała, nim przykucnęła, opierając kolana na skrawku tektury. W tej chwili nie myślała o tym, że zabrudzi sukienkę. Na kawałku potarganego materiału tuliły się do siebie kociaki wraz z mamą. Kociątka wyglądały jak mikroskopijne puchate kuleczki, miały może kilka tygodni i łapczywie piły mleko. Kocica podniosła głowę i popatrzyła na Bellę. Wyglądało na to, że w tym miejscu więcej istot odnalazło swoje schronienie A może zwierzęta mieszkały tutaj od dawna?
Jamie nikt pod kloszem nie trzymał, więc nie bacząc na złą pogodę starała się funkcjonować jak najbardziej normalnie, choć i ona, jak zdecydowana większość czarodziejów, teraz wolała w miarę możliwości spędzać czas pod dachem, więc nawet częściej niż zwykle można ją było znaleźć w jakimś pubie czy podobnym miejscu. W ulewie i śnieżycy rozmawiało się wszak trudno, więc pobyty na zewnątrz ograniczały się do przemieszczania oraz niezbędnych spraw. I oczywiście treningów miotlarskich. Dzielnica portowa we wcześniejszych miesiącach nigdy nie była tak wyludniona, na tym bazarku zawsze trzeba było niemal przepychać się między ludźmi. A teraz trwali tu tylko sprzedawcy i to też nie wszyscy, czekający z nadzieją na choć pojedynczych klientów, i to był jeden z powodów dla których w ogóle coś kupiła.
Była silniejsza niż szlachcianki, bardziej zahartowana i przygotowana na przykre niespodzianki fundowane przez pogodę. W końcu grała zawodowo i od tygodni trenowała przy bardzo złej pogodzie, nie raz już mając do czynienia nawet z gradem. Uciekanie przed nim pod zadaszenie miała już opanowane, choć pieszo nie było tak szybko jak na miotle, ale odległość nie była duża. Teraz dodatkowo ciągnęła kogoś ze sobą, ale dziewczyna nie stawiała oporu, a podążyła za nią. Jamie niemal wciągnęła ją pod daszek, gdzie stanęły obie, mogąc zobaczyć jak spore gradowe kule sypią się z nieba, uderzają w ziemię i podskakują na niej przez chwilę lub toczą się, zderzając z tymi, które już leżały między straganami.
- Naprawdę podziwiam tych ludzi, że w taką pogodę jeszcze chce im się przynosić tu swoje towary i handlować – odezwała się, ale rozumiała ich chęć zarabiania na życie, jakoś musieli to robić, a większość pewnie żyła z handlu od lat i nie miała w rękach innego fachu. Ona też nie miała, skoro oddała się quidditchowi. Tylko w tej jednej rzeczy była naprawdę dobra. Chcąc robić coś innego musiałaby poświęcić mnóstwo czasu, by się tego nauczyć, ale póki mogła latać, zamierzała to robić i zdecydowanie nie planowała szybkiego końca kariery.
Nie zniosła tego aż tak źle, ale jej młodsza towarzyszka wyglądała na wystraszoną i zmęczoną. Jamie zlustrowała ją wzrokiem. To kruche, filigranowe dziewczę raczej nieczęsto stykało się z prozą życia i zagrożeniami czyhającymi na zwykłych ludzi nie mających na zawołanie całej zgrai służby. Jej samej też było zimno, ale nie robiło to na niej już takiego wrażenia jak po pierwszym treningu mającym miejsce po rozpoczęciu burzy. Potem trzeba było się przyzwyczaić, najbliższy mecz pewnie też zagrają przy właśnie takiej pogodzie.
- Pierwszy raz na takim gradzie? – spytała, choć bez drwiny i wyższości. Uśmiechnęła się lekko i poprawiła dłonią kaptur, spod którego wystawało trochę krótkich, nastroszonych na końcach czarnych włosów. Teraz oczywiście były mokre, krople wody spływały też po materiale przeciwdeszczowego płaszcza. – Mnie? Nic. Po tygodniach latania na miotle w burzę niewiele jest mnie w stanie naprawdę przestraszyć lub zaskoczyć. A ewentualne siniaki za parę dni się zagoją. Bardziej martwię się o tych, którzy nie zdążyli znaleźć sobie kryjówki.
Nie było nad czym dramatyzować, choć pamiętała z Hogwartu, że niektóre szlachcianki potrafiły zrobić tragedię życiową z pękniętego paznokcia. Ale że Jamie regularnie doznawała różnych urazów dawno przestała się nimi przejmować, zwłaszcza tymi błahymi. Zaskoczyło ją to, że szlachetną damę obchodziło samopoczucie zwykłej kobiety z gminu, ale może jej rozmówczyni należała do tej porządnej części szlachty, bo nie można było generalizować i wrzucać wszystkich do jednego wora.
Rozglądała się dookoła, dostrzegając, że wielu sprzedawców, którzy nie mieli drewnianych lub metalowych daszków, po szybkim zabezpieczeniu towarów dało nura pod stragany. Buda pod którą znalazły kryjówkę była pusta, jej właściciel widocznie nie przyszedł dziś handlować. Nigdzie w pobliżu nie dostrzegała żadnej leżącej osoby ani nie słyszała wołania o pomoc.
Po jej słowach także spojrzała pod stół, również zauważyła kocicę z gromadką kociąt. Zwierzęta wyglądały na zziębnięte i tuliły się do ciała matki, która wydawała się nieco niedożywiona, a jej futerko nie było czyste jak u kotów trzymanych w domach.
- Myślisz, że powinnyśmy je zabrać w inne miejsce? – zastanowiła się. Znała podstawy opieki nad stworzeniami, ale tylko podstawy. Zdawała sobie też sprawę, że kocica mogła mieć właściciela, choć mogła też być osamotnioną przybłędą. Na ulicach przybyło bezpańskich zwierząt, które zostały same, bo ich właściciele padli ofiarą anomalii lub w inny sposób stracili życie, bądź uciekli w pośpiechu za granicę. Wielu mugoli uciekło w panice, czemu absolutnie nie można się było dziwić. Nie miała możliwości sprawdzić, czy ta kotka była czyjaś, choć czy wtedy nie znajdowałaby się w lepszym miejscu i nie musiałaby karmić młodych na skrawku mokrej szmaty pod opuszczonym straganem? Może lepiej byłoby znaleźć jakieś pudełko i zabrać zarówno ją, jak i jej kocięta w jakieś ciepłe i bezpieczniejsze miejsce?
- Mogą być czyjeś, ktoś może ich szukać, ale czułabym się spokojniej, gdyby nie zostawały tutaj. – W końcu przy takim zimnie kocięta mogły łatwo zamarznąć.
Była silniejsza niż szlachcianki, bardziej zahartowana i przygotowana na przykre niespodzianki fundowane przez pogodę. W końcu grała zawodowo i od tygodni trenowała przy bardzo złej pogodzie, nie raz już mając do czynienia nawet z gradem. Uciekanie przed nim pod zadaszenie miała już opanowane, choć pieszo nie było tak szybko jak na miotle, ale odległość nie była duża. Teraz dodatkowo ciągnęła kogoś ze sobą, ale dziewczyna nie stawiała oporu, a podążyła za nią. Jamie niemal wciągnęła ją pod daszek, gdzie stanęły obie, mogąc zobaczyć jak spore gradowe kule sypią się z nieba, uderzają w ziemię i podskakują na niej przez chwilę lub toczą się, zderzając z tymi, które już leżały między straganami.
- Naprawdę podziwiam tych ludzi, że w taką pogodę jeszcze chce im się przynosić tu swoje towary i handlować – odezwała się, ale rozumiała ich chęć zarabiania na życie, jakoś musieli to robić, a większość pewnie żyła z handlu od lat i nie miała w rękach innego fachu. Ona też nie miała, skoro oddała się quidditchowi. Tylko w tej jednej rzeczy była naprawdę dobra. Chcąc robić coś innego musiałaby poświęcić mnóstwo czasu, by się tego nauczyć, ale póki mogła latać, zamierzała to robić i zdecydowanie nie planowała szybkiego końca kariery.
Nie zniosła tego aż tak źle, ale jej młodsza towarzyszka wyglądała na wystraszoną i zmęczoną. Jamie zlustrowała ją wzrokiem. To kruche, filigranowe dziewczę raczej nieczęsto stykało się z prozą życia i zagrożeniami czyhającymi na zwykłych ludzi nie mających na zawołanie całej zgrai służby. Jej samej też było zimno, ale nie robiło to na niej już takiego wrażenia jak po pierwszym treningu mającym miejsce po rozpoczęciu burzy. Potem trzeba było się przyzwyczaić, najbliższy mecz pewnie też zagrają przy właśnie takiej pogodzie.
- Pierwszy raz na takim gradzie? – spytała, choć bez drwiny i wyższości. Uśmiechnęła się lekko i poprawiła dłonią kaptur, spod którego wystawało trochę krótkich, nastroszonych na końcach czarnych włosów. Teraz oczywiście były mokre, krople wody spływały też po materiale przeciwdeszczowego płaszcza. – Mnie? Nic. Po tygodniach latania na miotle w burzę niewiele jest mnie w stanie naprawdę przestraszyć lub zaskoczyć. A ewentualne siniaki za parę dni się zagoją. Bardziej martwię się o tych, którzy nie zdążyli znaleźć sobie kryjówki.
Nie było nad czym dramatyzować, choć pamiętała z Hogwartu, że niektóre szlachcianki potrafiły zrobić tragedię życiową z pękniętego paznokcia. Ale że Jamie regularnie doznawała różnych urazów dawno przestała się nimi przejmować, zwłaszcza tymi błahymi. Zaskoczyło ją to, że szlachetną damę obchodziło samopoczucie zwykłej kobiety z gminu, ale może jej rozmówczyni należała do tej porządnej części szlachty, bo nie można było generalizować i wrzucać wszystkich do jednego wora.
Rozglądała się dookoła, dostrzegając, że wielu sprzedawców, którzy nie mieli drewnianych lub metalowych daszków, po szybkim zabezpieczeniu towarów dało nura pod stragany. Buda pod którą znalazły kryjówkę była pusta, jej właściciel widocznie nie przyszedł dziś handlować. Nigdzie w pobliżu nie dostrzegała żadnej leżącej osoby ani nie słyszała wołania o pomoc.
Po jej słowach także spojrzała pod stół, również zauważyła kocicę z gromadką kociąt. Zwierzęta wyglądały na zziębnięte i tuliły się do ciała matki, która wydawała się nieco niedożywiona, a jej futerko nie było czyste jak u kotów trzymanych w domach.
- Myślisz, że powinnyśmy je zabrać w inne miejsce? – zastanowiła się. Znała podstawy opieki nad stworzeniami, ale tylko podstawy. Zdawała sobie też sprawę, że kocica mogła mieć właściciela, choć mogła też być osamotnioną przybłędą. Na ulicach przybyło bezpańskich zwierząt, które zostały same, bo ich właściciele padli ofiarą anomalii lub w inny sposób stracili życie, bądź uciekli w pośpiechu za granicę. Wielu mugoli uciekło w panice, czemu absolutnie nie można się było dziwić. Nie miała możliwości sprawdzić, czy ta kotka była czyjaś, choć czy wtedy nie znajdowałaby się w lepszym miejscu i nie musiałaby karmić młodych na skrawku mokrej szmaty pod opuszczonym straganem? Może lepiej byłoby znaleźć jakieś pudełko i zabrać zarówno ją, jak i jej kocięta w jakieś ciepłe i bezpieczniejsze miejsce?
- Mogą być czyjeś, ktoś może ich szukać, ale czułabym się spokojniej, gdyby nie zostawały tutaj. – W końcu przy takim zimnie kocięta mogły łatwo zamarznąć.
- Myślę, że nie mają innego wyboru – odpowiedziała jej Bella, mając przed oczyma pewne wyobrażenie. To byli pasjonaci, ludzie podróżujący po odległych krajach w poszukiwaniu cennych, niezwykłych przedmiotów namaszczonych śladem obcej kultury. Kultury, która mogła fascynować i kusić Anglików. Handlarz błądził po obcych krainach, odwiedzał tamtejszych artystów i uliczne targi, pozyskując wymyślne artefakty lub nawet zwykłe błyskotki, które tam nie stanowiły zjawiska, ale tutaj, w deszczowym państwie otrzymywały miano unikatu. Tak prezentujące się wizje Isabelli kreowało naiwne marzenie. Nie mogła zapomnieć, że kupcy należeli do niezbyt majętnej grupy społecznej, choć niektórzy z nich, ci sprytni i bardzo przedsiębiorczy, potrafili wspinać się ku lepszemu życiu i lepszej pensji. Z pewnością teraz, na kilka dni przed świętami, ostro zacierali ręce i nawet nie przeszkadzało im aż tak szaleństwo tej pogody. Błysk monety potrafił odgonić najczarniejsze chmury, potrafił ogrzać w najmroźniejszy dzień. Właśnie tak to widziała, ale nie rozmawiała nigdy dłużej z żadnym z nich i nie wiedziała, na ile jej wyobrażenia są bliskie prawdziwej rzeczywistości.
Nie pasowało do Belli paniczne wylewanie łez w obliczu paru kulek gradowych i poobijanych ramion. Bez wątpienia zniosła całą sytuację ciężej od swej zaprawionej w boju towarzyszki, ale nie zamierzała ze szklanym spojrzeniem padać na szorstkie podłoże. Trzymała się dzielnie. Była szczupła i sprawiała wrażenie bardzo niepozornej, a ten niewielki wzrost jedynie dopełniał obrazek kruchej, porcelanowej szlachcianki. Nie łamała się jednak w pół, a czasami nawet sięgała po miotłę! Czy stojąca nieopodal kobieta mogłaby sobie ją wyobrazić wirującą w powietrzu?
- Chyba tak, staram się unikać przebywania na powietrzu, ale z każdym miesiącem tych burz przychodzi mi to z większym trudem – wyjaśniła, na koniec wzdychając nieco smutnawo. Szybko jednak otrząsnęła się z tego ponurego uczucia i znów utkwiła wzrok w kobiecych oczach. Przez moment pomyślała jeszcze, że dobrze było mieć porządny płaszcz i ciepłe rękawice. Przechadzając się między straganami, mogła dostrzec, że wielu klientów pochodziło z ubogich dzielnic i nie miało nawet grubych butów. Jak to możliwe? Wychowała się w otoczeniu bogactwa i nieograniczonych materialnych możliwości, przez co niekiedy dziwiła się takim obrazom. Żyła jednak w świecie skrajnie różnym od portowej nędzy.
– Latasz na miotle w takiej pogodzie? Musisz być bardzo dzielna! – powiedziała, nie kryjąc nuty zachwytu. Być może powinna się przerazić i popatrzeć na kobietę z niedowierzaniem, ale wygrała jednak charakterystyczna dla Belli szczypta nierozważnej przygody. Być może znów poczuła zapach niedoścignionego pragnienia.
– Chciałabym uwierzyć, że pozostali zdążyli się schronić – wyznała zaskakująco szczerze i ostatni raz przez drewnianą szparę popatrzyła na przysłoniętą śnieżną powłoką alejkę między budkami sklepikarzy.
Choć Selwyn nie znała się na zwierzętach, bez trudno rozpoznała, że to nie był żaden czarodziejski gatunek kota. Tak przynajmniej ośmieliła się założyć. Puchata rodzina wydawała się być zwyczajną odmianą ulicznego kota. Rzadko spotykała takie stworzenia, a w murach Beaulieu nie widziała chyba nigdy żadnego. Mimo to poczuła dziwną potrzebę otoczenia tych stworzeń opieką. Dobrze wiedziała, że nie mogłaby ich zabrać ze sobą. Podejrzewała jednak, że – choć w dzielność kociej mamy nie śmiała wątpić – te zwierzęta mogłyby sobie nie poradzić z taką paskudną, dręczącą pogodą. Kocia mama potrzebowała pokarmu, aby móc odpowiednio zająć się swoim potomstwem.
- Czy mogłabyś je zabrać? – zapytała, jednocześnie też zbliżając dłoń ku kociej mamie. Zwierzę nie uciekło i nie zaatakowało. Jedynie popatrzyło czujnie na palce wsuwające się w futerko. – Ja niestety nie mogę – powiedziała otwarcie. – Boję się, że mogą sobie nie poradzić tu same. Jest tak zimno… - powiedziała, po czym podniosła się z ziemi i popatrzyła na dziewczynę.
Niewiele mogła, będąc szlachcianką. Matka dostałaby szału, widząc zgraje ulicznych futrzaków pałętających się po drogocennych dywanach. Bella mogła zażyczyć sobie wielu zwierząt, ale przyniesienie jakiegoś z portu z pewnością nie spotkałoby się z akceptacją. Ucieszyłaby się wielce, gdyby dziewczyna zgodziłaby się przygarnąć zwierzaki choćby na kilka zimowych dni. Później być może udałoby się znaleźć dla nich bezpieczny dom.
Nie pasowało do Belli paniczne wylewanie łez w obliczu paru kulek gradowych i poobijanych ramion. Bez wątpienia zniosła całą sytuację ciężej od swej zaprawionej w boju towarzyszki, ale nie zamierzała ze szklanym spojrzeniem padać na szorstkie podłoże. Trzymała się dzielnie. Była szczupła i sprawiała wrażenie bardzo niepozornej, a ten niewielki wzrost jedynie dopełniał obrazek kruchej, porcelanowej szlachcianki. Nie łamała się jednak w pół, a czasami nawet sięgała po miotłę! Czy stojąca nieopodal kobieta mogłaby sobie ją wyobrazić wirującą w powietrzu?
- Chyba tak, staram się unikać przebywania na powietrzu, ale z każdym miesiącem tych burz przychodzi mi to z większym trudem – wyjaśniła, na koniec wzdychając nieco smutnawo. Szybko jednak otrząsnęła się z tego ponurego uczucia i znów utkwiła wzrok w kobiecych oczach. Przez moment pomyślała jeszcze, że dobrze było mieć porządny płaszcz i ciepłe rękawice. Przechadzając się między straganami, mogła dostrzec, że wielu klientów pochodziło z ubogich dzielnic i nie miało nawet grubych butów. Jak to możliwe? Wychowała się w otoczeniu bogactwa i nieograniczonych materialnych możliwości, przez co niekiedy dziwiła się takim obrazom. Żyła jednak w świecie skrajnie różnym od portowej nędzy.
– Latasz na miotle w takiej pogodzie? Musisz być bardzo dzielna! – powiedziała, nie kryjąc nuty zachwytu. Być może powinna się przerazić i popatrzeć na kobietę z niedowierzaniem, ale wygrała jednak charakterystyczna dla Belli szczypta nierozważnej przygody. Być może znów poczuła zapach niedoścignionego pragnienia.
– Chciałabym uwierzyć, że pozostali zdążyli się schronić – wyznała zaskakująco szczerze i ostatni raz przez drewnianą szparę popatrzyła na przysłoniętą śnieżną powłoką alejkę między budkami sklepikarzy.
Choć Selwyn nie znała się na zwierzętach, bez trudno rozpoznała, że to nie był żaden czarodziejski gatunek kota. Tak przynajmniej ośmieliła się założyć. Puchata rodzina wydawała się być zwyczajną odmianą ulicznego kota. Rzadko spotykała takie stworzenia, a w murach Beaulieu nie widziała chyba nigdy żadnego. Mimo to poczuła dziwną potrzebę otoczenia tych stworzeń opieką. Dobrze wiedziała, że nie mogłaby ich zabrać ze sobą. Podejrzewała jednak, że – choć w dzielność kociej mamy nie śmiała wątpić – te zwierzęta mogłyby sobie nie poradzić z taką paskudną, dręczącą pogodą. Kocia mama potrzebowała pokarmu, aby móc odpowiednio zająć się swoim potomstwem.
- Czy mogłabyś je zabrać? – zapytała, jednocześnie też zbliżając dłoń ku kociej mamie. Zwierzę nie uciekło i nie zaatakowało. Jedynie popatrzyło czujnie na palce wsuwające się w futerko. – Ja niestety nie mogę – powiedziała otwarcie. – Boję się, że mogą sobie nie poradzić tu same. Jest tak zimno… - powiedziała, po czym podniosła się z ziemi i popatrzyła na dziewczynę.
Niewiele mogła, będąc szlachcianką. Matka dostałaby szału, widząc zgraje ulicznych futrzaków pałętających się po drogocennych dywanach. Bella mogła zażyczyć sobie wielu zwierząt, ale przyniesienie jakiegoś z portu z pewnością nie spotkałoby się z akceptacją. Ucieszyłaby się wielce, gdyby dziewczyna zgodziłaby się przygarnąć zwierzaki choćby na kilka zimowych dni. Później być może udałoby się znaleźć dla nich bezpieczny dom.
Pewnie nie mieli. To była ich praca, z której żyli, a żeby móc z niej wyżyć musieli bez względu na warunki handlować. Teraz, w okresie przedświątecznym, mimo złej pogody pewnie trafiali się klienci chcący kupić drobne podarki dla bliskich. Nie każdy mógł sobie pozwolić na dalekie wyprawy za granicę, więc pozostawało cieszyć oczy sprowadzanymi z odległych krain przedmiotami. Kiedy była młodsza, lubiła dopowiadać różne historie mogące kryć się za poszczególnymi rzeczami. Fantazjowała o zwiedzaniu szerokiego świata i zobaczeniu czegoś więcej niż deszczowa Anglia. Jej matka z kolei lubiła tu kupować ingrediencje oraz przyprawy, z których później wyczarowywała znakomite dania. Ciekawskie oczy Jamie wolały uciekać do co bardziej intrygujących przedmiotów, bo eliksiry ani gotowanie nigdy jej nie interesowały.
Na co dzień widywała różnych ludzi i widok tych biedniejszych nie był jej obcy. Sama miała to szczęście, że chociaż jej rodzina nie była bogata, nie klepali też biedy i nigdy nie musiała chodzić w dziurawych ubraniach, rozklejających się butach ani marznąć w wyświechtanym do granic możliwości płaszczu. Jako gracz quiddidtcha także nie narzekała na zarobki, nawet jeśli obecnie miała nieco chudszy okres – ale to dlatego, że pomagała matce i siostrze i wolała czasem zrezygnować z jakiejś własnej błahej przyjemności, by kupić coś dla nich.
Słabo znała szlachetnie urodzone niewiasty, dlatego często patrzyła na nie dość stereotypowo, przez pryzmat tego, jak pamiętała Ślizgonki z Hogwartu lub co już w dorosłym życiu słyszała z plotek. Czasem z gryfońskimi znajomymi podśmiewali się skrycie z tych wymuskanych dziewczątek z wielkich rodów nie znających prawdziwego życia, choć wiedziała że były też damy które wyłamywały się ze schematu, dało się z nimi normalnie porozmawiać i w ogóle, ale prawdopodobnie należały one do mniejszości obserwowanej z przyganą przez te stereotypowe lady. Aż uniosła brwi, gdy młódka wspominała o przebywaniu w powietrzu. Czy szlachcianki nie uważały mioteł za zbyt plebejskich i niestosownych? Aż spojrzała na nią z jeszcze większą uwagą, jednocześnie mając wrażenie, że przy obecnej pogodzie byle podmuch wiatru z łatwością zdmuchnąłby taką kruszynę.
- Gram w quidditcha, gdzie pogoda nie jest wymówką i bez względu na warunki mecze się odbywają – wyjaśniła, uśmiechając się nieco szerzej. Było to niebezpieczne, owszem, ale zawodniczki musiały być przygotowane na wszystko. Poza tym nie tylko handlarze musieli z czegoś żyć, one też. Poza tym kochała quidditcha i gdyby tak nie mogła wzbić się w powietrze, nie czułaby się szczęśliwa. – Lubisz latać? – spytała z czystej ciekawości, bo to na pewno było rzadkie u szlachetnych dam.
Też wolałaby żeby nikomu nic się nie stało. Po ustaniu gradu dla pewności przejdzie się między straganami, by się upewnić dla spokoju sumienia. Znalezione pod stołem koty były zwykłymi niemagicznymi dachowcami, których właściciel mógł być martwy lub uciekł za granicę, lub kocia mama po prostu od zawsze wiodła żywot ulicznego kota i tam też wydała na świat młode. I o ile w normalnych warunkach na pewno by sobie poradziła, obecne nie były normalne.
- Wezmę je. Moja mama się nimi zajmie, a potem znajdziemy im dom – powiedziała. Naprawdę nie chciała tu zostawiać tych kotów. – Tylko znajdę jakieś pudełko, gdy już przestanie padać grad. – Musiała jakoś bezpiecznie przetransportować kocią rodzinę do Doliny Godryka, a będzie musiała się tam udać Błędnym Rycerzem. Później będzie się martwić o to, gdzie ostatecznie kocia rodzinka zamieszka, ale miała sporo znajomych, więc była szansa że ktoś je przygarnie.
Na szczęście gradobicia tego rodzaju zwykle nie trwały długo, i gdy duże kule przestały sypać z nieba, ustępując miejsca mniejszym, a w końcu zwykłemu śniegowi pomieszanemu z marznącymi kroplami deszczu, mogła wynurzyć się spod zadaszenia. Pod jednym z opuszczonych stoisk znalazła drewnianą skrzyneczkę, którą wyścielała znalezionymi obok starymi gazetami. Postawiła ją obok kotki, pozwalając, by zwierzę najpierw się z nią zapoznało, a później starała się zachęcić je do wejścia do środka. Ostrożnie pogłaskała kotkę, upewniając się, że ta nie zacznie jej drapać kiedy dotknie młodych z zamiarem przełożenia ich do skrzynki, w której po chwili umieściła również samą kocią mamę. Zwierzę wyglądało na przyzwyczajone do obecności ludzi, bo zdziczała kocica z pewnością nie pozwoliłaby tak łatwo zbliżyć do siebie i młodych. Wyglądała też na zbyt słabą, by podejmować poważniejsze akcje w jej stronę.
- W porządku. Mam nadzieję że nie uciekną gdzieś po drodze – dodała, ostrożnie unosząc skrzyneczkę z kotami. – Jesteś tu sama? – spytała jeszcze, bo wydawało jej się dziwne, że ktoś puścił to dziewczę samopas przy tak nieprzewidywalnej pogodzie i anomaliach. Przecież szlachetnie urodzeni wręcz przesadnie dbali o swoje potomstwo i obchodzili się z nim jak z jajkiem, nie pozwalając im się sparzyć w kontakcie z prawdziwym światem. Jeśli gdzieś w Londynie widywała damy, to zwykle w towarzystwie służek lub przyzwoitek, albo swoich mężów lub krewnych. Tylko te bardziej niepokorne czasem chadzały samopas. Czy ta też należała do tej kategorii?
Na co dzień widywała różnych ludzi i widok tych biedniejszych nie był jej obcy. Sama miała to szczęście, że chociaż jej rodzina nie była bogata, nie klepali też biedy i nigdy nie musiała chodzić w dziurawych ubraniach, rozklejających się butach ani marznąć w wyświechtanym do granic możliwości płaszczu. Jako gracz quiddidtcha także nie narzekała na zarobki, nawet jeśli obecnie miała nieco chudszy okres – ale to dlatego, że pomagała matce i siostrze i wolała czasem zrezygnować z jakiejś własnej błahej przyjemności, by kupić coś dla nich.
Słabo znała szlachetnie urodzone niewiasty, dlatego często patrzyła na nie dość stereotypowo, przez pryzmat tego, jak pamiętała Ślizgonki z Hogwartu lub co już w dorosłym życiu słyszała z plotek. Czasem z gryfońskimi znajomymi podśmiewali się skrycie z tych wymuskanych dziewczątek z wielkich rodów nie znających prawdziwego życia, choć wiedziała że były też damy które wyłamywały się ze schematu, dało się z nimi normalnie porozmawiać i w ogóle, ale prawdopodobnie należały one do mniejszości obserwowanej z przyganą przez te stereotypowe lady. Aż uniosła brwi, gdy młódka wspominała o przebywaniu w powietrzu. Czy szlachcianki nie uważały mioteł za zbyt plebejskich i niestosownych? Aż spojrzała na nią z jeszcze większą uwagą, jednocześnie mając wrażenie, że przy obecnej pogodzie byle podmuch wiatru z łatwością zdmuchnąłby taką kruszynę.
- Gram w quidditcha, gdzie pogoda nie jest wymówką i bez względu na warunki mecze się odbywają – wyjaśniła, uśmiechając się nieco szerzej. Było to niebezpieczne, owszem, ale zawodniczki musiały być przygotowane na wszystko. Poza tym nie tylko handlarze musieli z czegoś żyć, one też. Poza tym kochała quidditcha i gdyby tak nie mogła wzbić się w powietrze, nie czułaby się szczęśliwa. – Lubisz latać? – spytała z czystej ciekawości, bo to na pewno było rzadkie u szlachetnych dam.
Też wolałaby żeby nikomu nic się nie stało. Po ustaniu gradu dla pewności przejdzie się między straganami, by się upewnić dla spokoju sumienia. Znalezione pod stołem koty były zwykłymi niemagicznymi dachowcami, których właściciel mógł być martwy lub uciekł za granicę, lub kocia mama po prostu od zawsze wiodła żywot ulicznego kota i tam też wydała na świat młode. I o ile w normalnych warunkach na pewno by sobie poradziła, obecne nie były normalne.
- Wezmę je. Moja mama się nimi zajmie, a potem znajdziemy im dom – powiedziała. Naprawdę nie chciała tu zostawiać tych kotów. – Tylko znajdę jakieś pudełko, gdy już przestanie padać grad. – Musiała jakoś bezpiecznie przetransportować kocią rodzinę do Doliny Godryka, a będzie musiała się tam udać Błędnym Rycerzem. Później będzie się martwić o to, gdzie ostatecznie kocia rodzinka zamieszka, ale miała sporo znajomych, więc była szansa że ktoś je przygarnie.
Na szczęście gradobicia tego rodzaju zwykle nie trwały długo, i gdy duże kule przestały sypać z nieba, ustępując miejsca mniejszym, a w końcu zwykłemu śniegowi pomieszanemu z marznącymi kroplami deszczu, mogła wynurzyć się spod zadaszenia. Pod jednym z opuszczonych stoisk znalazła drewnianą skrzyneczkę, którą wyścielała znalezionymi obok starymi gazetami. Postawiła ją obok kotki, pozwalając, by zwierzę najpierw się z nią zapoznało, a później starała się zachęcić je do wejścia do środka. Ostrożnie pogłaskała kotkę, upewniając się, że ta nie zacznie jej drapać kiedy dotknie młodych z zamiarem przełożenia ich do skrzynki, w której po chwili umieściła również samą kocią mamę. Zwierzę wyglądało na przyzwyczajone do obecności ludzi, bo zdziczała kocica z pewnością nie pozwoliłaby tak łatwo zbliżyć do siebie i młodych. Wyglądała też na zbyt słabą, by podejmować poważniejsze akcje w jej stronę.
- W porządku. Mam nadzieję że nie uciekną gdzieś po drodze – dodała, ostrożnie unosząc skrzyneczkę z kotami. – Jesteś tu sama? – spytała jeszcze, bo wydawało jej się dziwne, że ktoś puścił to dziewczę samopas przy tak nieprzewidywalnej pogodzie i anomaliach. Przecież szlachetnie urodzeni wręcz przesadnie dbali o swoje potomstwo i obchodzili się z nim jak z jajkiem, nie pozwalając im się sparzyć w kontakcie z prawdziwym światem. Jeśli gdzieś w Londynie widywała damy, to zwykle w towarzystwie służek lub przyzwoitek, albo swoich mężów lub krewnych. Tylko te bardziej niepokorne czasem chadzały samopas. Czy ta też należała do tej kategorii?
Wiele było szlachcianek wyłamujących się ze stereotypów, ale niektóre też umiały sprytnie ukrywać swą prawdziwą, najsilniejszą naturę przed odpowiednimi osobami. Isabella należała do dam niewpisujących się w kobiecy wzorzec, mającej swoje nietypowe pasje i dość emocjonalne usposobienie. Wyłamywała się, to jasne, ale nie była jedyna. Dopiero szczere wniknięcie do tego środowisko pozwalało odkryć, jak wiele osób dusiło się we własnej roli. Akurat Selwyni wiedzieli na ten temat sporo, ale teraz pod wodzą dyktatorskiej ręki ciotki Morgany, która sprawnie zarządzała rodziną (zupełnie jakby nie były to indywidualnie przeżywające jednostki), ewentualna wola sprzeciwu traciła dawną nutę entuzjazmu. Isa w tym wszystkim także nieustannie toczyła wewnętrzny dialog między tradycją i powinnością a własnymi fantazjami. Te pierwsze w teorii zawsze miały wygrać – ponad wszelką wątpliwość. Nie chciała jednak uciec od roli, dla której się urodziła. Pragnęła jedynie drobnych ustępstw, więcej swobody i zaufania jej. Aż za dobrze jednak przeczuwała, że dla znacznej większości szlachetnych mężczyzn i również kobiet(!) to stanowczo zbyt wiele, to swoisty sprzeciw wobec wielowiekowej tradycji. Nic jednak nie mogła zrobić.
- Więc jesteś zawodniczką – stwierdziła głośno tym lekko zamyślonym głosem. Dokładnie na to wskazywałyby jej słowa, a gdy zdołała połączyć je również z silnym ciałem i tym rozwianym włosem, jedynie upewniła się w tej myśli. Kobieta w sporcie jawiła się Isabelli jako sprawna i charakterna postać. W końcu quidditch bywał dość brutalny i nie wymagał baletowych wdzięków, a konkretnej mocy we wszystkich kończynach. Pamiętała mecze z Hogwartu, ale zapewne były niczym wyjątkowym wobec tych rozgrywanych na prawdziwym stadionie. Tylko raz widziała takie wydarzenie, potężne trybuny wydawały jej się być wieżami ciągnącymi się bez końca, łykającymi szarawe chmury i dumnie wznoszącymi się ku chwale zawodników. – To przyjemne doświadczanie – wyznała niekonkretnie dość. Wolała do pewnych rzeczy aż tak otwarcie się nie przyznawać. Nie wiadomo, kim właściwie była ta kobieta, a jej jako damie mimo wszystko nie wypadało latać. Nie była lady Macmillan, była lady Selwyn. Tego jednak dziewczyna przed nią nie mogła wiedzieć.
Tak naprawdę musiała powstrzymywać swój uzdrowicielski zapęd, by nie wybiec ze straganu i nie szukać ofiar śmiercionośnej pogody. Wyobrażała sobie, że niektórzy nie zdążyli uchronić ramion i głowy przed lodowymi kamieniami, mogli być mocno poobijani i porozcinani. A co jeśli ucierpiało również jakieś dziecko? Mugolak czy szlachcic – to nieważne, gdy w grę wchodziło zdrowie czarodzieja. Musiała jednak uporczywie powtarzać sobie, że nie jest ratowniczką i absolutnie nie wolno jej nic zrobić. Działało. Dobrze, że ujrzała te koty, które skutecznie zwróciły jej myśli w innym kierunku.
- Dziękuję ci – powiedziała ucieszona jej słowami. Tak naprawdę to mogła mieć futrzaki gdzieś lub też oszukać Bellę i porzucić je zaraz, gdy ich ścieżki się rozejdą. Niemniej uwierzyła, zbyt łatwo i mocno, ale nie roztrząsała tego w tej chwili. Zawodniczka wydawała się być dobrą i zorganizowaną osobą. Uratowała ją, więc może i przyniesie wybawienie tym stworzeniom? Ciemnowłosa w przeciwieństwie do Isy mogła coś zrobić. Jakże przedziwnie był skonstruowany ten świat. To Belli kłaniali się prości czarodzieje, ale prawdziwą moc decyzji i działania posiadała wiedźma niebędąca arystokratką. – Jestem pewna, że znalazły się w dobrych rękach – powiedziała szczerze i z ciepłym uśmiechem na ustach.
Dość szybko kobieta zorganizowała skrzynkę i umieściła tam kociaki. Wydawało się, jakby dobrze wiedziała, jak powinno się nimi zajmować. Nie chwytała ich bezuczuciowo i nie przerzucała jak kłody. Z ulgą to wszystko obserwowała Bella. Chociaż chciała jej pomóc, to w zasadzie sprawne działanie dziewczyny nie pozwoliło jej na zbyt wiele. Wkrótce maluchy tuliły się do siebie w pudle. – Bardzo dobrze sobie z nimi radzisz. Jesteś pewna, że nie potrzebujesz kota? – zapytała, lekko śmiejąc się pod nosem. I wtedy jednak padło pytanie, który skutecznie wybudziło Bellę z przedziwnego snu. – Och, nie! Przyszłam… z przyjaciółką. Gdzieś tu na pewno jest. Muszę ją znaleźć. Dziękuję za wszystko. Pogoda ustąpiła, myślę, że powinnam odejść. Na pewno się martwi – mówiła dość szybko, mając na myśli oczywiście Balbinę, która kręciła się przecież kilka straganów dalej. Nie wyobrażała sobie jej okrutnego zmartwienia. Pożegnała się szybko z zawodniczką i pomknęła przez oblodzone ścieżki w poszukiwaniu swojej dwórki. Zdążyła chyba rzucić ostatnie spojrzenie na Jamie i kocią rodziną.
zt.
- Więc jesteś zawodniczką – stwierdziła głośno tym lekko zamyślonym głosem. Dokładnie na to wskazywałyby jej słowa, a gdy zdołała połączyć je również z silnym ciałem i tym rozwianym włosem, jedynie upewniła się w tej myśli. Kobieta w sporcie jawiła się Isabelli jako sprawna i charakterna postać. W końcu quidditch bywał dość brutalny i nie wymagał baletowych wdzięków, a konkretnej mocy we wszystkich kończynach. Pamiętała mecze z Hogwartu, ale zapewne były niczym wyjątkowym wobec tych rozgrywanych na prawdziwym stadionie. Tylko raz widziała takie wydarzenie, potężne trybuny wydawały jej się być wieżami ciągnącymi się bez końca, łykającymi szarawe chmury i dumnie wznoszącymi się ku chwale zawodników. – To przyjemne doświadczanie – wyznała niekonkretnie dość. Wolała do pewnych rzeczy aż tak otwarcie się nie przyznawać. Nie wiadomo, kim właściwie była ta kobieta, a jej jako damie mimo wszystko nie wypadało latać. Nie była lady Macmillan, była lady Selwyn. Tego jednak dziewczyna przed nią nie mogła wiedzieć.
Tak naprawdę musiała powstrzymywać swój uzdrowicielski zapęd, by nie wybiec ze straganu i nie szukać ofiar śmiercionośnej pogody. Wyobrażała sobie, że niektórzy nie zdążyli uchronić ramion i głowy przed lodowymi kamieniami, mogli być mocno poobijani i porozcinani. A co jeśli ucierpiało również jakieś dziecko? Mugolak czy szlachcic – to nieważne, gdy w grę wchodziło zdrowie czarodzieja. Musiała jednak uporczywie powtarzać sobie, że nie jest ratowniczką i absolutnie nie wolno jej nic zrobić. Działało. Dobrze, że ujrzała te koty, które skutecznie zwróciły jej myśli w innym kierunku.
- Dziękuję ci – powiedziała ucieszona jej słowami. Tak naprawdę to mogła mieć futrzaki gdzieś lub też oszukać Bellę i porzucić je zaraz, gdy ich ścieżki się rozejdą. Niemniej uwierzyła, zbyt łatwo i mocno, ale nie roztrząsała tego w tej chwili. Zawodniczka wydawała się być dobrą i zorganizowaną osobą. Uratowała ją, więc może i przyniesie wybawienie tym stworzeniom? Ciemnowłosa w przeciwieństwie do Isy mogła coś zrobić. Jakże przedziwnie był skonstruowany ten świat. To Belli kłaniali się prości czarodzieje, ale prawdziwą moc decyzji i działania posiadała wiedźma niebędąca arystokratką. – Jestem pewna, że znalazły się w dobrych rękach – powiedziała szczerze i z ciepłym uśmiechem na ustach.
Dość szybko kobieta zorganizowała skrzynkę i umieściła tam kociaki. Wydawało się, jakby dobrze wiedziała, jak powinno się nimi zajmować. Nie chwytała ich bezuczuciowo i nie przerzucała jak kłody. Z ulgą to wszystko obserwowała Bella. Chociaż chciała jej pomóc, to w zasadzie sprawne działanie dziewczyny nie pozwoliło jej na zbyt wiele. Wkrótce maluchy tuliły się do siebie w pudle. – Bardzo dobrze sobie z nimi radzisz. Jesteś pewna, że nie potrzebujesz kota? – zapytała, lekko śmiejąc się pod nosem. I wtedy jednak padło pytanie, który skutecznie wybudziło Bellę z przedziwnego snu. – Och, nie! Przyszłam… z przyjaciółką. Gdzieś tu na pewno jest. Muszę ją znaleźć. Dziękuję za wszystko. Pogoda ustąpiła, myślę, że powinnam odejść. Na pewno się martwi – mówiła dość szybko, mając na myśli oczywiście Balbinę, która kręciła się przecież kilka straganów dalej. Nie wyobrażała sobie jej okrutnego zmartwienia. Pożegnała się szybko z zawodniczką i pomknęła przez oblodzone ścieżki w poszukiwaniu swojej dwórki. Zdążyła chyba rzucić ostatnie spojrzenie na Jamie i kocią rodziną.
zt.
Jamie nigdy nie miała okazji wniknąć bardziej, bo akurat w tym środowisku nie miała wielu znajomych. Jej życie towarzyskie toczyło się głównie wśród innych mieszańców, a także mugolaków i czarodziejów krwi czystej, rzadko szlachetnej, chyba że były to jednostki z tych bardziej postępowych i tolerancyjnych rodzin, a i takich poznała w Hogwarcie. Ci konserwatywni z pewnością nie uważaliby jej za dobre towarzystwo, była zbyt nowoczesna i postępowa, zbyt niepasująca do ich wymuskanego światka i przede wszystkim – nie miała czystej krwi. Miała za to wolność i swobodę, mogła sama decydować o swoim życiu i o tym, czy przeżywać je samotnie, czy z kimś, i co w nim robić. Zawsze to sobie ceniła i nie zamieniłaby tego nawet na pełny skarbiec w Gringottcie.
Wśród zwykłych czarodziejów takich jak ona krążyły różne stereotypy, czego nie dało się uniknąć, tak jak pewnych skojarzeń związanych z domami w Hogwarcie, które powstały na długo przed ich narodzinami. Tym sposobem kolejne pokolenia powielały pewne schematy, jak tradycyjne zwady Gryfonów i Ślizgonów i konflikt między tymi domami istniejący od czasów założycieli.
Jej słowa potwierdziła skinieniem głowy.
- Owszem – przyznała z uśmiechem. – Ja nie wyobrażam sobie życia bez latania.
Dla niej latanie już od dziecka było jedną z najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Trudnymi naukowymi formułkami lub nudnymi historycznymi datami można ją było wygonić, ale do miotły ciągnęło ją odkąd sięgała pamięcią. Już w Hogwarcie zaczęła grać najpierw w szkolnej drużynie, a po szkole ubiegać się o miejsce w prawdziwej. Bo w tym była najlepsza. Jej oceny z innych przedmiotów nie przedstawiały rewelacji. Jeśli rodzina kiedyś pozwoli tej dziewczynie obejrzeć jakiś mecz, to kto wie, może nawet wypatrzy ją sunącą nad boiskiem na miotle? Z jej punktu widzenia było to takie dziwaczne: musieć być zależną od tego, czy rodzina na coś pozwoli, nawet jeśli to było coś tak niewinnego jak latanie lub chodzenie na mecze.
Nie roztrząsała tego, kim kobieta była i co jej wypadało, a co nie. Jamie przecież nie zamierzała jej z niczego rozliczać ani tym bardziej donosić jej bliskim o „niestosownej” pasji, nawet gdyby znała jej nazwisko. Nie zapytała o nie, nie uznając ani jego, ani tej całej tytulatury za zbyt istotne w obecnej sytuacji, zresztą pewnie i tak nie kojarzyłaby zbytnio kim Selwyni byli ani z czego byli znani. Cóż, jej wiedza z historii magii też pozostawiała wiele do życzenia.
Szybko zajęła swoje myśli znalezionymi kotami, dla których należało zorganizować odpowiednie pudełko do transportu, bo przecież nie będzie ich wieźć w torbie, gdzie młode mogłyby się zgnieść lub podusić. Przełożyła je do skrzyneczki ostrożnie, zdając sobie sprawę z tego, jak delikatne są młode zwierzęta.
- Zajmę się nimi – zapewniła. I właściwie to pewnie sama też się zastanowi nad możliwością przygarnięcia jednego z kociąt, skoro mieszkała teraz w rodzinnym domu i zwierzę nie siedziałoby całymi godzinami samo w pustym mieszkaniu. – I bardzo chciałabym móc zatrzymać choć jednego, bo dobrze mieć zwierzęcego towarzysza. – Najpierw jednak musiała się skonsultować z kimś o większej wiedzy, by się upewnił, czy zwierzętom nic nie dolega i czy nie potrzebują bardziej specjalistycznej uwagi, bo jej trudno by to było ocenić.
Znów spojrzała na dziewczynę, która twierdziła, że przyszła z przyjaciółką. Jakkolwiek było naprawdę, Jamie nie pytała.
- Nie ma za co. Ja też powinnam wracać, zwłaszcza że teraz mam pod opieką te koty – odezwała się. Cóż, zakupy będą musiały poczekać. Drobny upominek dla siostry zdążyła kupić, przywiezie do domu też niespodziankę w postaci kociej rodziny, którą tymczasowo się zaopiekują i potem poszukają maluchom domów.
Pożegnała się z dziewczyną po czym odeszła, niosąc w ramionach pudełko z kotami i uważając, by nie potknąć się o jakąś gradową kulę topniejącą na ścieżce. Przy najbliższej większej uliczce złapała Błędnego Rycerza i udała się w drogę powrotną do Doliny Godryka.
| zt.
Wśród zwykłych czarodziejów takich jak ona krążyły różne stereotypy, czego nie dało się uniknąć, tak jak pewnych skojarzeń związanych z domami w Hogwarcie, które powstały na długo przed ich narodzinami. Tym sposobem kolejne pokolenia powielały pewne schematy, jak tradycyjne zwady Gryfonów i Ślizgonów i konflikt między tymi domami istniejący od czasów założycieli.
Jej słowa potwierdziła skinieniem głowy.
- Owszem – przyznała z uśmiechem. – Ja nie wyobrażam sobie życia bez latania.
Dla niej latanie już od dziecka było jedną z najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Trudnymi naukowymi formułkami lub nudnymi historycznymi datami można ją było wygonić, ale do miotły ciągnęło ją odkąd sięgała pamięcią. Już w Hogwarcie zaczęła grać najpierw w szkolnej drużynie, a po szkole ubiegać się o miejsce w prawdziwej. Bo w tym była najlepsza. Jej oceny z innych przedmiotów nie przedstawiały rewelacji. Jeśli rodzina kiedyś pozwoli tej dziewczynie obejrzeć jakiś mecz, to kto wie, może nawet wypatrzy ją sunącą nad boiskiem na miotle? Z jej punktu widzenia było to takie dziwaczne: musieć być zależną od tego, czy rodzina na coś pozwoli, nawet jeśli to było coś tak niewinnego jak latanie lub chodzenie na mecze.
Nie roztrząsała tego, kim kobieta była i co jej wypadało, a co nie. Jamie przecież nie zamierzała jej z niczego rozliczać ani tym bardziej donosić jej bliskim o „niestosownej” pasji, nawet gdyby znała jej nazwisko. Nie zapytała o nie, nie uznając ani jego, ani tej całej tytulatury za zbyt istotne w obecnej sytuacji, zresztą pewnie i tak nie kojarzyłaby zbytnio kim Selwyni byli ani z czego byli znani. Cóż, jej wiedza z historii magii też pozostawiała wiele do życzenia.
Szybko zajęła swoje myśli znalezionymi kotami, dla których należało zorganizować odpowiednie pudełko do transportu, bo przecież nie będzie ich wieźć w torbie, gdzie młode mogłyby się zgnieść lub podusić. Przełożyła je do skrzyneczki ostrożnie, zdając sobie sprawę z tego, jak delikatne są młode zwierzęta.
- Zajmę się nimi – zapewniła. I właściwie to pewnie sama też się zastanowi nad możliwością przygarnięcia jednego z kociąt, skoro mieszkała teraz w rodzinnym domu i zwierzę nie siedziałoby całymi godzinami samo w pustym mieszkaniu. – I bardzo chciałabym móc zatrzymać choć jednego, bo dobrze mieć zwierzęcego towarzysza. – Najpierw jednak musiała się skonsultować z kimś o większej wiedzy, by się upewnił, czy zwierzętom nic nie dolega i czy nie potrzebują bardziej specjalistycznej uwagi, bo jej trudno by to było ocenić.
Znów spojrzała na dziewczynę, która twierdziła, że przyszła z przyjaciółką. Jakkolwiek było naprawdę, Jamie nie pytała.
- Nie ma za co. Ja też powinnam wracać, zwłaszcza że teraz mam pod opieką te koty – odezwała się. Cóż, zakupy będą musiały poczekać. Drobny upominek dla siostry zdążyła kupić, przywiezie do domu też niespodziankę w postaci kociej rodziny, którą tymczasowo się zaopiekują i potem poszukają maluchom domów.
Pożegnała się z dziewczyną po czym odeszła, niosąc w ramionach pudełko z kotami i uważając, by nie potknąć się o jakąś gradową kulę topniejącą na ścieżce. Przy najbliższej większej uliczce złapała Błędnego Rycerza i udała się w drogę powrotną do Doliny Godryka.
| zt.
29 grudnia, po promenadzie
Tajemniczy deszcz nie przestawał padać. Philippa mknęła szybko, czując, jak uciśnięte przez ciężar palce zaczynają się upraszać o oddech. Prosto z promenady przeszła już w stronę tej bardziej zabudowanej części dzielnicy, choć dalej brzegiem. Zbliżała się do portowego targowiska. Szła szybko, prawie biegła, czując, jak ubranie wyraźnie nasiąka wilgocią. W dodatku te dziwne kryształy. Ludzie zatrzymywali się zafascynowani zjawiskiem dziwnego deszczu, a inni w pośpiechu rozglądali się z jakimś suchym zaułkiem. W kieszeni krył się znaleziony przed chwilą kryształ. Popatrzyła na opustoszały targ. Mokre daszki straganów zrobione z nędznych materiałów szarpał złośliwy wiatr. Kupcy w popłochu chowali swoje towary, notując już pewnie straty związane z tak intensywnymi opadami. Ulatywał zapach egzotycznych smakołyków, który unosił się zwykle ponad tymi kramami. Popłoch i niewygodna mieszała się na twarzach mijanych czarodziejów z wielką fascynacją. Te opady i Phils wydawały się jakieś podejrzane, ale skóra jej nie piekła, a przyjemne smugi bieli i błękitów nie wydawały się być złe.
Zatrzymała się na chwilę przy jednej latarni i popatrzyła na poruszony świat. Poranek, choć wydawał się senny i spokojny, okazał się niezwykły. Prychała na tego typu pogodowe wariacje, ale coś sprawiło, że podeszła do sklepowej witryny. Wielki szyld piekarni zachęcał do wstąpienia po pachnące bułki, ale ona zainteresowana była kryształem porzuconym na zewnętrznym parapecie. Brodził w deszczowych kroplach, samotny i dziwnie błyszczący. Zupełnie jakby i on wołał ją do siebie. Gdy dotknęła świetlistego kamyka, poczuła przejmujące ciepło. Rozejrzała się na boki, jakby co najmniej ktoś zaraz miałby ją przyłapać na niepoprawnej dziecięcej zabawie.
Ostatecznie jednak objęła kryształ i podniosła wyżej. Wyglądał zupełnie inaczej do poprzedniego, długi i dość płaski ze smugą niebieskie fali, prawie niewidoczną. Może nie miał żadnego znaczenia, może miał się stać kolejną błyskotką, która spocznie na parapecie w salonie, a po kilku tygodniach znudzi jej się i wyleci przez okno. Ale jeśli ten deszcz nie był jedynie przypadkowym kawałkiem skały? Nie za bardzo w to wierzyła. Właściwie to irytowały ją ciągłe przystanki podczas tej drogi do domu. Bez dłuższego rozwodzenia się po prostu go schowała i ruszyła dalej, teraz już prosto do doków. Kątem oka wyłapała, że jakaś kobieta niedaleko też trzymała w dłoniach kamień.
z tematu
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Dzisiejszy, wczesny poranek, nie należał do najprzyjemniejszych. Atak kilkudniowego, siarczystego mrozu nie wspomagał błogiego, długotrwałego snu. Niewielki, ciasny pokój wynajęty w jednej z portowych przystani, przepuszczał minusową temperaturę. Cienkie ściany pokryte staromodną tapetą, zdawały się drżeć w rytmicznym takcie ciężkich podmuchów wiatru. Malutkie okno z widokiem na przystań, pokrywały ozdobne, kwieciste, białe ornamenty. Chłód przenikał wszystkie kończyny, odmrażając te najbardziej wrażliwe. Skronie pulsowały niewygodne, wyczulone na najmniejszą zmianę ciśnienia. Mężczyzna od ponad pół godziny szykował się do wyjścia. Ubrany w kilka warstw ciepłego okrycia wierzchniego, starał się zapakować podręczny plecak. Co jakiś czas, przechodził z nogi na nogę, dmuchał w zziębnięte palce ostatkiem ciepłego powietrza. Skórzany przedmiot mieścił większą część osobistych bibelotów. Potraktowany odpowiednim zaklęciem, już dawno zmienił swoją objętość. Robił przepakowanie; wkładał i wykładał elementy związane z nową dostawą ingrediencji. Dzielnica portowa powtarzała tę informację niemalże od tygodnia. Wszyscy, potencjalni handlarze szykowali się na przypływ orientalnego towaru. Siedząc w pobliskim barze, podsłuchiwał najważniejsze informacje. Głośni, uraczeni cierpkim alkoholem kupcy, nie zważali na dyskrecję. Z ogromnym zaangażowaniem wymieniali szczegóły, termin oraz potencjalny, wartościowy towar. Posiadając dobry rynek zbytu, wykorzystując zmienną sytuację w kraju, zdawali sobie sprawę jak korzystny i łatwy zarobek pojawia się w niedalekiej okolicy. Nie zamierzał odpuścić. Dopiero odkrywał realia dawnego, macierzystego kraju. Jako nowy, nieznany zawodnik, plasował się na ostatnich, przegranych pozycjach. Nie posiadał jeszcze grona zaufanych klientów; placówek, do których hurtowo dostarczałby ubywających składników. Brakowało mu pewnych, utartych szlaków, godnych poleceń, które uplasowałyby go na godnej, szanowanej pozycji. Nie zamierzał wchodzić w żadną komitywę; zdawał sobie sprawę jak wiele mógłby wtedy stracić. Jak niezwykle przewrotni okazują się przypuszczalni współpracownicy. Badał teren, poznawał konkurencje, obserwował zwyczaje i styl pracy. Patrzył na zachłanne ręce, pragnące wydobyć najcenniejsze. Śledził również dostępność towaru, ceny, za które od jakiegoś czasu, sprzedawano wymagane składniki. Od kilku dni opracowywał własną, nietuzinkową strategię. Chcąc postawić na jakość, miał zamiar zmienić podejście do klienta. Poznać potrzeby, przeprowadzić rozmowę, wydobyć czynniki, które okazywały się niedogodne. Zbyt mała ilość roślin w jednym opakowaniu, nieczytelny opis. Złe fiolki do przechowywania poszczególnych ziół, nieszczelne zamknięcia, czy perfidne wciskanie fałszywych zamienników. Nie godził się na tak wyglądające transakcje. Wkładając do plecaka kilka atlasów roślin, pojedyncze, osobiste szkice, etykiety, sakiewkę oraz szklane fiolki, szykował się do wyjścia. Zaraz potem zarzucił na siebie zbyt cienki, niedopasowany do warunków klimatycznych płaszcz. Poprawiając postawę, łapiąc leżącą nieopodal, zmasakrowaną paczkę papierosów, wyszedł na zewnątrz. Zapomniał o wartościowym śniadaniu, lecz to nie było w tej chwili najważniejsze. Pociągając nosem, wrażliwym na przenikliwy mróz, włożył do ust wstrętnego, szarego dusiciela i zapalił pospiesznie. Kłęby dymu ukryły twarz w akompaniamencie głębokiego, szczelnego kaptura. Trzaskając mizernymi drzwiami, ruszył w stronę pobliskiego, ogromnego targu. To tam miała rozegrać się krwawa batalia; walka o przetrwanie. Śnieg wydawał przyjemny, głuchy dźwięk, gdy odgłos kroków rozchodził się po zaspanej okolicy. Tylko mewy wydawały się rozbudzone, wyczekujące na nadchodzące żerowisko. Czy wszystko wyjdzie dziś pomyślnie?
Spodziewał się, że nie będzie pierwszy. Kilku szemranych towarzyszy, próbowało zająć najlepsze, strategiczne miejsce. Zamglona okolica utrudniała widoczność zacumowanego statku, który od kilku minut zatrważał swą niebagatelną wielkością. Koloryt otoczenia wydawał się szary, mleczny, zadymiony. Ciemne, ciężkie do zauważenia jednostki, był zdezorientowane, zagubione. Tak jak teraz, gdy jedna z nich, z impetem władowała się na idącą żwawo sylwetkę ciemnowłosego:
– Uważaj jak łazisz młody! Czego tutaj szukasz?! Wynocha! – ciężki zachrypnięty głos, omiótł zbitego z tropu mężczyznę. Oddech dnia wczorajszego, zatrzymał się kilka milimetrów od jego twarzy. Odsunął się instynktownie, marszcząc brwi złośliwie. Dłonie włożone w głębokie kieszenie, zacisnęły się nieznacznie, gdy bez słowa wymijał intruza. Usłyszał za sobą jeszcze wymowne: – Głupi szczyl! – aby pospiesznie udać się w centrum portowego harmideru. Pracownicy statku, powoli rozpakowywali drewniane skrzynie, różnej wielkości. Były zawilgocone, naznaczone nieznajomą pieczątką. Rośli handlarze przebijali się przez wytyczoną granicę - krzycząc nieznane plugastwa, szarpiąc, wypychając konkurencję. Pragnęli jak najszybciej dostać się do najlepszego towaru – ciężkie sakwy pełne brzęczących monet, spoczywały przypięte do grubego, widocznego paska. Rineheart odetchnął ciężko, poprawiając plecak w geście zabezpieczenia. Potrząsnął głową z niedowierzaniem i świadomą rezygnacją. Czy tak wygląda cywilizowana, wyrachowana transakcja? Nie potrzebował zbyt wiele. Na dobry początek zadowoli się kilkoma podstawami. Starał się przybliżyć do celu, powolnie, wysmakowanie, nie zwracając na siebie zbyt dużej uwagi. Ciężko było to uzyskać, gdyż górujący wzrost, przeszkadzał w idealnym ukryciu. Dlatego też, minimalnie zgarbiony, wszedł w tłum rozkrzyczanych ochotników. Mieszanina silnych zapachów, wtargnęła we wrażliwe nozdrza. Materiały zaniedbanych płaszczy, ocierały się o siebie, gdy: – Ej! – ktoś odepchnął go od siebie niezwykle gwałtownie. O mały włos nie upadł na zaśnieżone, brudne i mokre deski. Tłum mimowolnie odkręcił się w ich stronę, wyszukując sensacji. Ostatkiem sił zapobiegł upadku, wypuścił powietrze, czując jak nerwy, spływają po każdym milimetrze rozgrzanych wnętrzności. Otrzepał płaszcz z niedawnych, niechcianych dotyków i z impetem przepchał się do przodu. Musiał walczyć; mimo brutalności i widocznego niebezpieczeństwa. Pracownicy uspokajali tłum, dając znać, że już za chwilę będzie można zaopatrywać się w odpowiednią ilość towaru. Wyłączył myślenie, zamrugał kilkukrotnie. Nastawił się na błyskawiczną reakcję, która przyniesie upragniony cel. Nie zarejestrował minut, które minęły tak nieubłaganie. Nie czuł chłodu; ciepło zbliżonych ciał, rozgrzewało wszystkie, pojedyncze członki. Jasnowłosy marynarz, dał znać, iż wszystko zostało przygotowane. Ruszyli! Tłum napierał z każdej strony, wyciskając i przepychając nieświadomych na sam koniec wyimaginowanej kolejki. Potrzebowano ogromnych pokładów siły, aby utrzymać się w ryzach. Skrzynki z dobrobytem, wydawały się tak odległe; pierwsi handlarze wychodzili z najlepszymi łupami, ciągniętymi przez wynajętą służbę. Przeklinał w duchu ów sytuacje, osobistą niewiedzę. Czas dłużył się nieubłaganie. Nie miał pojęcia ile czasu minęło od pierwszego sygnału. Za wszelką cenę próbował przedostać się do najbliższego pracownika, lecz za każdym razem, ktoś odnajdywał lepszą, szybszą drogę. Do jasnej cholery! W gęstym tłumie, znów wybuchło zamieszanie. Ktoś próbował wyrwać lnianą sakiewkę jakiemuś eleganckiemu, dobrze ubranemu Paniczowi. Postanowił wykorzystać sytuację i sprawnie wślizgnąć się na miejsce buntowników. Znalazł się twarzą w twarz z podstarzałym, niechlujnym, lekko otyłym marynarzem, niedbale podającym zamówiony towar. – Czego? – wyrzucił opryskliwie, opluwając łamacza resztkami śliny. Zamrugał kilkukrotnie, nie dowierzając sytuacji. Gdzie podziały się wysublimowane maniery? – Chciałbym…
– Pospiesz się, bo nie mam czasu, żeby tu sterczeć. Decyduj się Pan, płać i wynocha. – niechętny, odrażający ton, przywierał do wnętrza. Rineheart oddychał płytko, uspokajając skołatane nerwy. Kątem oka, sprawnie określił towar, który stał nieopodal. Wydawało mu się, że dostrzega piołun, anyż, koper włoski i jakieś przyprawy, czyżby bazylia i majeranek? – Wezmę piołun, anyż i te przyprawy za panem.
– Ile? – odrzucił znudzony, biorąc do ręki drewnianą łopatkę. Vincent pospiesznie sięgnął do plecaka, aby wyciągnąć przygotowane opakowania. Niezdarnie wyjmując zawartość, nadstawił lniane woreczki, mieszczące około 500 gramów towaru. Żeglarz wsypał składniki, nie zwracając uwagi na ich okrutne marnotrawstwo. Wykrzyknął zdecydowanie zawyżoną cenę, lecz nie miał siły wchodzić w niepotrzebną polemikę. Chowając je do środka, z trudem wydobył się na chłodną, upragnioną powierzchnię. Oparł się o blaszaną ścianę, szukając wytchnienia, spokoju i rehabilitacji. Cóż za okrutny koszmar! Nie czekał zbyt długo, gdyż pierwsi, potencjalni klienci, kręcili się na obrzeżach sąsiadującego straganu. Koneserzy najświeższych składników, koczowali od wczesnych godzin rannych; czekali na znamienite łupy. Znajdując ustronne miejsce, niezgrabnie przygotował swe oryginalne fiolki. Przesypał ingrediencje do szklanych buteleczek z korkowym nakryciem. Opisał wcześniej wykonane etykiety, zabezpieczył oraz odpowiednio sprawdził. Wyłonił się zza blaszanego azylu i ruszył w stronę targu. Nie miał swojego stoiska, dlatego też postanowił działać inaczej – odważnie. Nieco wcześniej, wyczarował idealnych rozmiarów, przyciągający oko, wiklinowy koszyk. Umieszczone fiolki prezentowały się atrakcyjnie, zachęcająco. Wchodząc w narastający tłum, zamierzał posłużyć się siłą tężyzny głosu, darem przekonywania i przemawiania: – Zapraszam! Świeże składniki prosto zza granicy. Czy ktoś potrzebuje przypraw, a może roślin z walorami leczniczymi? Zapraszam! – nie minęła chwila, a garstka zainteresowanych zebrała się wokół młodzieńca. To był strzał w dziesiątkę i pierwszy krok do udanych interesów.
| zt
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
18 maja '57
Że wkurwiony był, to mało powiedzieć; cały, calutki, pierdolony Londyn obwieszono plakatami, z których patrzyli na niego oni wszyscy. Jak jakaś galeria ulicznych sław, łowcy głów już swoimi głowami pewnie ruszać zaczęli, jak zgarnąć terrorystów w swoje łapska, a sam Burroughs wyżywał się na słupach, skórując je z twarzy wartych więcej szmalu, niż on kiedykolwiek na oczy widział.
Był zły.
I naprawdę miał ochotę się na kimś wyładować, pewnie poszukałby pierwszej lepszej zaczepki, prawym sierpowym witając się z jakimś gościem na ulicy, który kapelusz nosił zbyt przekrzywiony albo zbyt prosty, obojętne, wszystko jedno, byle tylko pięści i kurwy poszły w ruch.
Był wpieniony, wspominałam już?
Ślina niemal toczyła się z zagryzionych ust, a nabzdyczony wyraz twarzy tylko podkreślał to, że bez różdżki lepiej było do niego dzisiaj nie podchodzić.
Kurwa, był tak bardzo zły.
A jakoś musiał na życie i utrzymanie zarobić, bo z jego finansami to ostatnio było krucho, tak poważnie krucho, a nie, że miał mało - osiągnął stan zero w skrytce i skarpetkach-skarbonkach, potem przeszedł do - utrzymuję się z tego, co wyżebrzę albo da mi siostra. Musiał szybko coś opchnąć, zgarnął więc z Parszywego trochę niesprzedanych ostatnim razem drobiazgów do plecaka i udał się na Camden, licząc na to, że pojawi się tam ktokolwiek, komu będzie można sprzedać pierścień z kamieniem chroniącym właściciela przed nieszczęściem, jakąś tanią błyskotkę, do której dorobi historię z rodzaju tych chwytających za serce któregoś z nowobogackich czystokrwistych, szwendających się po targu, jakby wojna wcale nie miała miejsca.
Znalazł się, przypadkiem, oczywiście, tuż obok całej wystawki z plakatami, może ktoś z Ministerstwa spodziewał się, że poszukiwani Zakonnicy wpadną zrobić tu zakupy, bo Burroughs odniósł wrażenie, że im bliżej targu, tym więcej ostrzeżeń przed terrorystami. Przystanął w miejscu, które najbardziej rzucało się w oczy, i gdy nikt nie patrzył w jego stronę, zerwał sobie na pamiątkę Wright, którąś już do kolekcji.
Kurwa.
kostką rzuci Robin w następnym poście
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Camden Market
Szybka odpowiedź