Izba przyjęć
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Izba przyjęć
Wezwanie z Munga przyszło do Ciebie nagle, zupełnie niespodziewanie, na dodatek było jeszcze na tyle zawiłe, że miałeś/miałaś problem ze zrozumieniem go, co tylko spotęgowało Twój strach. Czyżby komuś z Twoich bliskich stało się coś złego? Pędem wpadasz na izbę przyjęć, rozglądając się dookoła dzikim wzrokiem dopóty, dopóki nie zauważasz podstarzałej kobiety w niestarannie zrobionym koku, która siedzi za podniszczonym kontuarem z jasnego drewna. Podchodząc do niej pospiesznie, nie spodziewasz się, że odbiegać będzie ona od tak pochwalanego przez Ciebie obrazu miłej starszej pani. Tymczasem jednak kobieta ostentacyjnie Cię ignoruje, choć wyraźnie nie umykasz jej uwadze, a gdy już się odzywa, skrzekliwy głos wdziera Ci się w uszy tak, że z pewnością przez co najmniej tydzień będzie on Twoim towarzyszem niedoli. W sidłach nieprzyjemnego monologu o wyrywaniu sobie żył dla tych niewdzięczników nie widzisz szansy na ratunek. Po chwili pomaga Ci jednak miła stażystka, osobiście wszystko sprawdzając i zabierając Cię z tego domu wariantów... Ostatnim, co widzisz, są jeszcze białe ściany i drewniana podłoga oraz inni, bardziej nieszczęśliwi potrzebujący. Pikanie aparatury miesza się z chaotycznymi wypowiedziami.
Słowa zlepiają się w ciąg bezwiednie wypowiadanych wyrazów, a w moim tonie zaczyna chyba pobrzmiewać zabarwiona impertynencją nuda, gdy po raz kolejny muszę wyartykułować jakiemuś natrętowi, że naprawdę nie można niczego przyspieszyć, że produkcja tego a tego eliksiru wymaga czasu, że kolejka obowiązuje wszystkich, że w tym momencie mamy tu urwanie głowy i zawracanie nam jej bezsensownymi pretensjami niczego nie zmieni, że, że, że…
Wymijam kolejnego obłożnie chorego (pogratulować zdolności aktorskich), przeklinając w duchu pieprzonego Notta, który mścił się za wczorajszą pyskówkę w najgorszy możliwy sposób - nienawidzę tkwić w wariatkowie Izby Przyjęć. Tutaj wszystko musi być na już, teraz, wczoraj.
Wtem nagle przez kakofonię mirażu skrzeków, jęków i utyskiwań przebija się głuchy odgłos bezwładnie opadającego ludzkiego ciała. Bez chwili namysłu przerywam kolejną wymianę zdań na ten sam temat, z trudem przedzierając się przez mur utworzony ze zbiorowiska gapiów. Nawet nie wiem, jakim cudem byli w stanie tak szybko otoczyć omdlałego czarodzieja; oczywiście nikt nie kwapił się, by zrobić cokolwiek poza spijaniem wzrokiem niecodziennego widoku (w pierwszym rzędzie można było w ramach efektów specjalnych zabarwić czubki butów lepką krwią).
Nie jestem przesadnie delikatny, gdy toruję sobie drogę do obiektu zainteresowania. - Proszę się rozstąpić - już mocno zirytowany rzucam słowa oby nie na wiatr, klękając w rosnącej kałuży burgundowej posoki. - Słyszy mnie pan? - wypowiadam formułkę, jednocześnie wyciągając różdżkę z kieszeni kitla. Muszę się spieszyć, oceniając sytuację, bo wraz z każdym oddechem z człowieka leżącego tuż obok mnie upływa kolejna porcja krwi... ale zamieram na sekundę, może dwie, gdy przed moimi oczami ukazuje się pełnia tego naturalistycznego obrazu.
- Claire - zwracam się do młodszej o rok stażystki, która podbiega chwilę później - jedynka powinna być wolna, zajmę się przetransportowaniem pacjenta, ale przynieś mi eliksir uzupełniający krew - wydawanie poleceń przychodzi mi łatwiej niż ich wypełnianie. - Tylko tak… od ręki - usta wykrzywiają się przez chwilę w dziwnym grymasie, gdy dopełniam rozkaz czarnym humorem, a mój wzrok wbija się w fakturę kikuta. Nie mam najmniejszych wątpliwości, co spowodowało, że lord Fawley (dopiero teraz go rozpoznałem) stracił dłoń, ale w tym momencie i tak nie ma to większego znaczenia. Przede wszystkim muszę zatamować krwotok, więc sięgam po różdżkę i wypowiadam zaklęcie. - Fosilio!
Wymijam kolejnego obłożnie chorego (pogratulować zdolności aktorskich), przeklinając w duchu pieprzonego Notta, który mścił się za wczorajszą pyskówkę w najgorszy możliwy sposób - nienawidzę tkwić w wariatkowie Izby Przyjęć. Tutaj wszystko musi być na już, teraz, wczoraj.
Wtem nagle przez kakofonię mirażu skrzeków, jęków i utyskiwań przebija się głuchy odgłos bezwładnie opadającego ludzkiego ciała. Bez chwili namysłu przerywam kolejną wymianę zdań na ten sam temat, z trudem przedzierając się przez mur utworzony ze zbiorowiska gapiów. Nawet nie wiem, jakim cudem byli w stanie tak szybko otoczyć omdlałego czarodzieja; oczywiście nikt nie kwapił się, by zrobić cokolwiek poza spijaniem wzrokiem niecodziennego widoku (w pierwszym rzędzie można było w ramach efektów specjalnych zabarwić czubki butów lepką krwią).
Nie jestem przesadnie delikatny, gdy toruję sobie drogę do obiektu zainteresowania. - Proszę się rozstąpić - już mocno zirytowany rzucam słowa oby nie na wiatr, klękając w rosnącej kałuży burgundowej posoki. - Słyszy mnie pan? - wypowiadam formułkę, jednocześnie wyciągając różdżkę z kieszeni kitla. Muszę się spieszyć, oceniając sytuację, bo wraz z każdym oddechem z człowieka leżącego tuż obok mnie upływa kolejna porcja krwi... ale zamieram na sekundę, może dwie, gdy przed moimi oczami ukazuje się pełnia tego naturalistycznego obrazu.
- Claire - zwracam się do młodszej o rok stażystki, która podbiega chwilę później - jedynka powinna być wolna, zajmę się przetransportowaniem pacjenta, ale przynieś mi eliksir uzupełniający krew - wydawanie poleceń przychodzi mi łatwiej niż ich wypełnianie. - Tylko tak… od ręki - usta wykrzywiają się przez chwilę w dziwnym grymasie, gdy dopełniam rozkaz czarnym humorem, a mój wzrok wbija się w fakturę kikuta. Nie mam najmniejszych wątpliwości, co spowodowało, że lord Fawley (dopiero teraz go rozpoznałem) stracił dłoń, ale w tym momencie i tak nie ma to większego znaczenia. Przede wszystkim muszę zatamować krwotok, więc sięgam po różdżkę i wypowiadam zaklęcie. - Fosilio!
The member 'Mortimer Flint' has done the following action : rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
Ciemność jednak nie nadchodziła, a choć uporczywe, upierdliwe wręcz światło rozlewające się z sufitu drażniło go niemożliwie i powodowało potężny ból głowy - który jednak wcale nie zagłuszał okropnego bólu ręki - wydawało się nieco przytłumione, Colin i tak wolał nie otwierać oczu. Cała jego percepcja skupiła się na pozostałych zmysłach, na dotyku, słuchu a nawet węchu, który przyswajał nieznany zapach szpitala. Rzadko przecież zdarzało mu się bywać w takich miejscach, a już nigdy jako pacjent; w dodatku pacjent ciężko ranny, z poważnym zagrożeniem kalectwem, a już na pewno pacjent wymagający szczególnej opieki, a nie towarzystwa gapiów. Mógłby przysiąc, że nawet facet z dziwną macką wyrastającą z szyi podniósł się ze swojego krzesła, aby z bliska obserwować, jak najznamienitszy i najwspanialszy księgarz wszech czasów oddaje ducha na posadzce szpitalnej izby przyjęć.
Czy go słyszał? Jasne, że tak, ale nie oznaczało to, że miał siłę odpowiedzieć - zamiast wyraźnego stwierdzenia spomiędzy jego ust wydostał się chrapliwy bełkot pomieszany dodatkowo z jękiem bólu. Równie dobrze mogło to oznaczać zgodne przytaknięcie i prośbę o ratunek, jak i rzucane w złości przekleństwa, kierowane w każdą możliwą stronę. Ból był piekielnie irytujący, a Colin niemalże czuł, jak nieprzyjemne, bolesne pulsowanie nerwów i krwi w żyłach potęguje jeszcze bardziej uczucie ucisku, rozpalając dłoń niemalże do białości. Czy w tym cholernym szpitalu nie znają jakichś zaklęć znieczulających?! Nie zdążył jednak wychrypieć swojego niezadowolenia, bo medyk - miał przynajmniej n a d z i e j ę, że jest to medyk, a nie jakiś przypadkowy facet odwiedzający kogoś w szpitalu - postanowił działać. Wypowiedziane przez niego zaklęcie wystrzeliło z różdżki, ale Colin nie poczuł większej różnicy; właściwie to nie poczuł nic prócz delikatnego połaskotania, które jeszcze mocniej podrażniło odsłonięte nerwy i księgarz wrzasnął z bólu, przyciągając dłoń do siebie i patrząc z wyrzutem na mężczyznę.
Cholera, więc to jednak b y ł przypadkowy gość.
Czy go słyszał? Jasne, że tak, ale nie oznaczało to, że miał siłę odpowiedzieć - zamiast wyraźnego stwierdzenia spomiędzy jego ust wydostał się chrapliwy bełkot pomieszany dodatkowo z jękiem bólu. Równie dobrze mogło to oznaczać zgodne przytaknięcie i prośbę o ratunek, jak i rzucane w złości przekleństwa, kierowane w każdą możliwą stronę. Ból był piekielnie irytujący, a Colin niemalże czuł, jak nieprzyjemne, bolesne pulsowanie nerwów i krwi w żyłach potęguje jeszcze bardziej uczucie ucisku, rozpalając dłoń niemalże do białości. Czy w tym cholernym szpitalu nie znają jakichś zaklęć znieczulających?! Nie zdążył jednak wychrypieć swojego niezadowolenia, bo medyk - miał przynajmniej n a d z i e j ę, że jest to medyk, a nie jakiś przypadkowy facet odwiedzający kogoś w szpitalu - postanowił działać. Wypowiedziane przez niego zaklęcie wystrzeliło z różdżki, ale Colin nie poczuł większej różnicy; właściwie to nie poczuł nic prócz delikatnego połaskotania, które jeszcze mocniej podrażniło odsłonięte nerwy i księgarz wrzasnął z bólu, przyciągając dłoń do siebie i patrząc z wyrzutem na mężczyznę.
Cholera, więc to jednak b y ł przypadkowy gość.
Minąłem Cię na którymś z arystokratycznych spędów próżności, a rozchichotana kuzynka zdradziła mi w największym sekrecie historię Twojego życia - zapewne mocno ubarwioną nieścisłościami i drobnymi przekłamaniami, ale myślę, że byłem w stanie przesiać owe słowa przez sito naiwności, odgradzając konfabulacje (opowiedziane z wypiekami na pyzatej twarzy) od trzonu względnej prawdy. To, co wpadło jednym uchem, szybko wypadło drugim, bowiem nie mam w zwyczaju zaśmiecać swojego umysłu tego typu bzdurami. Niemniej jednak udało mi się zakodować kilka szczegółów. Wiem, że jesteś właścicielem Esów i Floresów (to akurat nie było zbyt trudne, zdarzało mi się gubić pomiędzy regałami Twojej księgarni), znam też Twoją godność, której, paradoksalnie, nie jesteś godzien, o czym na bankietach szepczą wszyscy chwilę po wymienieniu z Tobą uścisków dłoni, co zresztą sam również uczyniłem. Colin Fawley to ten, od którego nie brzydzisz się przyjąć pieniędzy, ale nie jesteś w stanie zaakceptować w pełni faktu, że pomimo swojego nieidealnego pochodzenia korzysta z pełni praw przysługujących wybrańcom.
Więc przedstawiają nas sobie, a chwilę później nie pamiętam już, kim tak właściwie jesteś - aż do teraz, kiedy dostrzegam coś, co sprawia, że w jednej chwili stajesz się niemal interesujący. Czarna magia zostawia po sobie ślad, który nietrudno wyłapać wprawnym okiem - a fakt, że to czarnomagiczne zaklęcie odebrało Ci kończynę, sprawia, iż chcę się dowiedzieć, jak w ogóle doszło do tej tragedii w kilku aktach.
- Lordzie Fawley, jeśli nie jest pan w stanie udzielić odpowiedzi na moje pytania, proszę mrugnąć dwa razy, gdy odpowiedź jest twierdząca bądź trzy, jeśli przecząca, dobrze? - upewniam się, czy przyswoił tę informację.
Nie czuję obrzydzenia, kiedy patrzę na zniekształconą kończynę. Wiesz, być może to nawet z jednej z zakupionych w Twoim sklepie ksiąg uczyłem się teorii anatomii ludzkiego ciała. Dwie niewielkie zbitki mięśnia, jedna arteria, białe włókno grubego nerwu o bladym odcieniu, a wszystko to opakowane w zakrwawioną skórę. Celowo trzymam różdżkę jak najdalej od odgałęzień nerwowych, by nie sprezentować Ci przez przypadek kolejnej dawki bólu. W tym momencie fosilio powinno zasklepić miejsce, z którego wypływa krew, ale nic takiego się nie dzieje. Marszczę brwi, zupełnie nie rozumiejąc, co poszło nie tak.
Gdy wydajesz z siebie niemal zwierzęcy ryk, postanawiam ukrócić Twoje cierpienia, znieczulając zaklęciem miejsce, z którego promieniuje wykrzywiający Twą twarz ból. - Attrequio.
Więc przedstawiają nas sobie, a chwilę później nie pamiętam już, kim tak właściwie jesteś - aż do teraz, kiedy dostrzegam coś, co sprawia, że w jednej chwili stajesz się niemal interesujący. Czarna magia zostawia po sobie ślad, który nietrudno wyłapać wprawnym okiem - a fakt, że to czarnomagiczne zaklęcie odebrało Ci kończynę, sprawia, iż chcę się dowiedzieć, jak w ogóle doszło do tej tragedii w kilku aktach.
- Lordzie Fawley, jeśli nie jest pan w stanie udzielić odpowiedzi na moje pytania, proszę mrugnąć dwa razy, gdy odpowiedź jest twierdząca bądź trzy, jeśli przecząca, dobrze? - upewniam się, czy przyswoił tę informację.
Nie czuję obrzydzenia, kiedy patrzę na zniekształconą kończynę. Wiesz, być może to nawet z jednej z zakupionych w Twoim sklepie ksiąg uczyłem się teorii anatomii ludzkiego ciała. Dwie niewielkie zbitki mięśnia, jedna arteria, białe włókno grubego nerwu o bladym odcieniu, a wszystko to opakowane w zakrwawioną skórę. Celowo trzymam różdżkę jak najdalej od odgałęzień nerwowych, by nie sprezentować Ci przez przypadek kolejnej dawki bólu. W tym momencie fosilio powinno zasklepić miejsce, z którego wypływa krew, ale nic takiego się nie dzieje. Marszczę brwi, zupełnie nie rozumiejąc, co poszło nie tak.
Gdy wydajesz z siebie niemal zwierzęcy ryk, postanawiam ukrócić Twoje cierpienia, znieczulając zaklęciem miejsce, z którego promieniuje wykrzywiający Twą twarz ból. - Attrequio.
The member 'Mortimer Flint' has done the following action : rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Ciężko było mu się skupić na czymś poza szalonym bólem, który zamiast maleć, z każdą kolejną chwilą narastał, wzbudzając w Colinie uśpione do tej pory pokłady agresji, którą najchętniej uwolniłby od razu, wyżywając się na najbliżej znajdującej się osobie. Agresję wywołaną bezradnością nad własnym losem i nad nieprzemijającym piekącym bólem, który paraliżował każdą komórkę nerwową jego ciała; kumulowaną przez ostatnie miesiące i lata, którą Samael nieopacznie uwolnił, traktując Colina jak zabawkę i ulubione zwierzątko, które wypadło z jego łask i należy je teraz wyrzucić na środku drogi lub przynajmniej utopić, aby nie sprawiało więcej problemów. Księgarz jednakże wcale nie chciał sprawiać teraz żadnych problemów; chciał tylko, aby ten pieprzony, nieznośny ból wreszcie ustał.
Zagryzł zęby, próbując nie warknąć - a właściwie nie jęknąć z irytacją - na mężczyznę, gdy ten łagodnym, ale stanowczym tonem tłumaczył mu, w jaki sposób się komunikować. Może gdyby przestał gadać i zaczął go ratować, nie siedzieliby jak ostatnie ofermy na podłodze (względnie leżeli jak Colin) pod obstrzałem ciekawskich spojrzeń, obaj brocząc w krwi, która wesoło skapywała z rany. Idealne, chirurgiczne wręcz cięcie miecza dało tylko tyle, że rana nie wyglądała na obrzydliwie poszarpaną, ale była tylko poszarpana; w żaden jednak sposób nie tamowała krwawienia, a odsłonięta tkanka była aż za bardzo podatna na wszelkie bodźce.
Mrugnął dwa razy na znak zgody tylko dlatego, że nie miał siły się kłócić. Nie miał właściwie siły na nic, z każdą kolejną chwilą czując się coraz słabiej, a zamglony obraz przed oczami skutecznie uniemożliwiał mu rozpoznawanie kolejnych szczegółów. Na początku wydawało mu się nawet, że kojarzył skądś mężczyznę, który s t a r a ł mu się pomóc; widział go przelotnie na ulicy, w księgarni lub na salonie, ale teraz nie miało to większego znaczenia. Jeśli tylko był w stanie stłumić ten przeklęty ból i uratować jego życie - bo na dłoni postawił już krzyżyk - mógłby być nawet żałosnym mugolakiem, który znalazł się tu całkowicie przypadkowo. Głowa Colina opadła na podłogę, gdy brał głęboki oddech, a z ust mężczyzny padało kolejne zaklęcie, którego księgarz zupełnie nie kojarzył. Magia lecznicza nie była zresztą nigdy jego dobrą stroną, bo ani jej nie potrzebował, ani niespecjalnie go to interesowało, gdy spłaszczał wszelką medyczną wiedzę do wymienienia tytułów najbardziej znanych podręczników anatomii i medycznej alchemii.
Z ulgą przyjął jednak fakt, że chwilę później ból powoli zanikał. Początkowo było to jedynie lekkie stępienie pulsującego bólu, które i tak okazało się wyjątkową ulgą, ale minutę później Colin nie czuł już nic. Zupełnie nic, nawet faktu, że jego ciało spoczywa na zimnej, mokrej od krwi podłodze; jakby wszystkie nerwy wzięły sobie nagle urlop, pozostawiając księgarza w stanie bezczuciowej wegetacji. Spojrzał zdezorientowany na medyka, niemo oczekując od niego wyjaśnień, zanim zdał sobie sprawę, że m o ż e już mówić bez przerywania co chwilę swojej wypowiedzi jękiem.
- Coś ty mi do cholery zrobił?! - podziękował mu uprzejmie, gdy zdezorientowanie przeszło w oszołomienie i przebiegło obok wściekłości. Nie czuł nawet najmniejszego mrowienia i tylko lekkie uniesienie okaleczonej ręki upewniło go w przekonaniu, że nie jest spetryfikowany.
Zagryzł zęby, próbując nie warknąć - a właściwie nie jęknąć z irytacją - na mężczyznę, gdy ten łagodnym, ale stanowczym tonem tłumaczył mu, w jaki sposób się komunikować. Może gdyby przestał gadać i zaczął go ratować, nie siedzieliby jak ostatnie ofermy na podłodze (względnie leżeli jak Colin) pod obstrzałem ciekawskich spojrzeń, obaj brocząc w krwi, która wesoło skapywała z rany. Idealne, chirurgiczne wręcz cięcie miecza dało tylko tyle, że rana nie wyglądała na obrzydliwie poszarpaną, ale była tylko poszarpana; w żaden jednak sposób nie tamowała krwawienia, a odsłonięta tkanka była aż za bardzo podatna na wszelkie bodźce.
Mrugnął dwa razy na znak zgody tylko dlatego, że nie miał siły się kłócić. Nie miał właściwie siły na nic, z każdą kolejną chwilą czując się coraz słabiej, a zamglony obraz przed oczami skutecznie uniemożliwiał mu rozpoznawanie kolejnych szczegółów. Na początku wydawało mu się nawet, że kojarzył skądś mężczyznę, który s t a r a ł mu się pomóc; widział go przelotnie na ulicy, w księgarni lub na salonie, ale teraz nie miało to większego znaczenia. Jeśli tylko był w stanie stłumić ten przeklęty ból i uratować jego życie - bo na dłoni postawił już krzyżyk - mógłby być nawet żałosnym mugolakiem, który znalazł się tu całkowicie przypadkowo. Głowa Colina opadła na podłogę, gdy brał głęboki oddech, a z ust mężczyzny padało kolejne zaklęcie, którego księgarz zupełnie nie kojarzył. Magia lecznicza nie była zresztą nigdy jego dobrą stroną, bo ani jej nie potrzebował, ani niespecjalnie go to interesowało, gdy spłaszczał wszelką medyczną wiedzę do wymienienia tytułów najbardziej znanych podręczników anatomii i medycznej alchemii.
Z ulgą przyjął jednak fakt, że chwilę później ból powoli zanikał. Początkowo było to jedynie lekkie stępienie pulsującego bólu, które i tak okazało się wyjątkową ulgą, ale minutę później Colin nie czuł już nic. Zupełnie nic, nawet faktu, że jego ciało spoczywa na zimnej, mokrej od krwi podłodze; jakby wszystkie nerwy wzięły sobie nagle urlop, pozostawiając księgarza w stanie bezczuciowej wegetacji. Spojrzał zdezorientowany na medyka, niemo oczekując od niego wyjaśnień, zanim zdał sobie sprawę, że m o ż e już mówić bez przerywania co chwilę swojej wypowiedzi jękiem.
- Coś ty mi do cholery zrobił?! - podziękował mu uprzejmie, gdy zdezorientowanie przeszło w oszołomienie i przebiegło obok wściekłości. Nie czuł nawet najmniejszego mrowienia i tylko lekkie uniesienie okaleczonej ręki upewniło go w przekonaniu, że nie jest spetryfikowany.
Merlinie, nigdy nie sądziłem, że ta stara ropucha zza podniszczonego upływem czasu kontuaru naprawdę może się do czegoś przydać. Wylała się zza mebla i skrzekliwym głosem dyrygowała tłumem tak długo, aż widownia zrobiła wreszcie to, o co prosiłem ich kilka minut temu - cofnęła się, tworząc wokół mnie oraz jednorękiego bohatera wieczoru okrąg o średnicy co najmniej trzech metrów. Dobre i to. Dysharmoniczny dźwięk jeszcze przez chwilę wibrował na usznej membranie, ale wreszcie mogłem przestać zastanawiać się, kiedy braknie nam tlenu.
Układam w głowie plan, sięgając do szufladek pamięci po odpowiednie formułki, definicje, zaklęcia - gdzieś tam na dnie znajduję wreszcie zakurzone i jeszcze nigdy przeze mnie nieużywane suere. Jednak zanim go wypowiem... potrzebuję dowiedzieć się dwóch rzeczy. Czy od wypadku nie minęło więcej czasu niż godzina (uwierz, nie chcesz widzieć, jak Twoje ciało zaczyna pokrywać się pleśnią), a przede wszystkim, czy masz przy sobie… rękę.
Kurwa.
Dopiero teraz to do mnie dociera. Przecież nie schowałeś jej za pazuchą, nie wystaje z kieszeni spodni, ani nie macha do mnie z końca Izby Przyjęć. Jej po prostu tu nie ma. Przez chwilę aż sam jestem pod wrażeniem szybkości, z jaką funkcjonuje mój przeżarty narkotykami i dekadencją zlepek szarych komórek. Cały mój słowotok o mruganiu przydał się tylko do jednego - przynajmniej wiem, że nie odpłynąłeś jeszcze w głąb oceanu bólu - a przynajmniej nie tak daleko, by stracić przytomność. Nawiązałem z Tobą kontakt, tego chyba uczyli mnie na pierwszych zajęciach kursu.
Szkoda tylko, że jeśli zaraz nie rzucę zaklęcia powstrzymującego krwotok, to zniweczę wszystko, co z takim trudem udało mi się osiągnąć. Nie pytam więc o nic, po prostu odnotowuję fakt, że najwidoczniej zaaplikowane magią znieczulenie podziałało - wnioskuję po tym, jak szybko zmieniła się maska na Twojej twarzy, przyjmując fakturę zdumienia przełamanego… wściekłością?
- Ależ nie ma za co - kwituję Twoją wypowiedź tonem, w którym pobrzmiewa nutka ostrzeżenia. Nie przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na Ty, lordzie Fawley. Chyba wolę, kiedy milczysz albo wydajesz z siebie chyboczące się na granicy stanu przedagonalnego jęki. Życzysz sobie, żeby cofnąć zaklęcie? Lubujesz się w sadomasochizmie? Jeśli tak, to już-zaraz załatwię Ci porządną dawkę bólu, ale może jednak najpierw przynajmniej zatamujemy krew. - Fosilio! - podejście drugie, oby ostatnie.
Układam w głowie plan, sięgając do szufladek pamięci po odpowiednie formułki, definicje, zaklęcia - gdzieś tam na dnie znajduję wreszcie zakurzone i jeszcze nigdy przeze mnie nieużywane suere. Jednak zanim go wypowiem... potrzebuję dowiedzieć się dwóch rzeczy. Czy od wypadku nie minęło więcej czasu niż godzina (uwierz, nie chcesz widzieć, jak Twoje ciało zaczyna pokrywać się pleśnią), a przede wszystkim, czy masz przy sobie… rękę.
Kurwa.
Dopiero teraz to do mnie dociera. Przecież nie schowałeś jej za pazuchą, nie wystaje z kieszeni spodni, ani nie macha do mnie z końca Izby Przyjęć. Jej po prostu tu nie ma. Przez chwilę aż sam jestem pod wrażeniem szybkości, z jaką funkcjonuje mój przeżarty narkotykami i dekadencją zlepek szarych komórek. Cały mój słowotok o mruganiu przydał się tylko do jednego - przynajmniej wiem, że nie odpłynąłeś jeszcze w głąb oceanu bólu - a przynajmniej nie tak daleko, by stracić przytomność. Nawiązałem z Tobą kontakt, tego chyba uczyli mnie na pierwszych zajęciach kursu.
Szkoda tylko, że jeśli zaraz nie rzucę zaklęcia powstrzymującego krwotok, to zniweczę wszystko, co z takim trudem udało mi się osiągnąć. Nie pytam więc o nic, po prostu odnotowuję fakt, że najwidoczniej zaaplikowane magią znieczulenie podziałało - wnioskuję po tym, jak szybko zmieniła się maska na Twojej twarzy, przyjmując fakturę zdumienia przełamanego… wściekłością?
- Ależ nie ma za co - kwituję Twoją wypowiedź tonem, w którym pobrzmiewa nutka ostrzeżenia. Nie przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na Ty, lordzie Fawley. Chyba wolę, kiedy milczysz albo wydajesz z siebie chyboczące się na granicy stanu przedagonalnego jęki. Życzysz sobie, żeby cofnąć zaklęcie? Lubujesz się w sadomasochizmie? Jeśli tak, to już-zaraz załatwię Ci porządną dawkę bólu, ale może jednak najpierw przynajmniej zatamujemy krew. - Fosilio! - podejście drugie, oby ostatnie.
The member 'Mortimer Flint' has done the following action : rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
Jeśli przybywając do szpitala, bezczelnie wepchnięty do kominka przez Samaela, czuł się jak porzucona marionetka, jak zabawka, która znudziła się już właścicielowi, to było to niczym w porównaniu z tym, co czuł teraz. A raczej - czego nie czuł, kompletnie odsunięty od jakiejkolwiek formy odczuwania poza tą jedyną, uczuciową, która wciąż domagała się jakiegoś ujścia wściekłości. Wyzwolenia, aby mógł się na kimś wyżyć i wykrzyczeć swój gniew, swoje zwątpienie i swoją nienawiść. Krwawiąca dłoń ciągle przypominała, ciągle paliła wspomnieniem sprzed kilku, kilkunastu, a może już kilkudziesięciu minut?, już nie boląc i nie dokuczając fizycznie, ale stanowiąc namacalny, psychiczny wręcz dowód porażki Colina.
- Nie ma za co?! - warknął, opadając z powrotem na posadzkę i wpatrując się we wkurzające światła nad głową. Oddychał ciężko; nie z powodu bólu, ale żeby opanować targające nim emocje. I irytację na fajtłapę, który się nim zajmował. Czy naprawdę w cały szpitalu nie ma nikogo, kto mógłby się nim porządnie zająć? Zaraz będzie musiał wyciągnąć różdżkę i samemu wziąć sprawy w swoje ręce. Ups... w swoją rękę. - Dzięki za znieczulenie, na pewno o wiele przyjemniej będzie mi się teraz wykrwawiać - jęknął w jakimś paskudnym poczuciu czarnego humoru, zamykając na moment oczy i modląc się, aby nie dane mu było zginąć na zakrwawionej posadzce, w dodatku dobity przez jakiegoś magicznego konowała. Nie mógł jeszcze umrzeć.
Był piękny, młody i bezdzietny. Miał przed sobą jeszcze tyle lat wspaniałego życia. Tyle cudownych wizji rozszarpywania Samaela i jego matki na kawałki. To wszystko n i e mogło się skończyć tak nagle z powodu jakiejś bzdurnej rany, której nikt nie potrafił opanować! Chciał unieść rękę, aby złapać przeklętego uzdrowiciela za bety i porządnie nim wstrząnąć, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa; wpatrywał się więc tylko w niego w milczeniu. Nie dopuść, żebym umarł, bo będę musiał cię zabić.
- Nie ma za co?! - warknął, opadając z powrotem na posadzkę i wpatrując się we wkurzające światła nad głową. Oddychał ciężko; nie z powodu bólu, ale żeby opanować targające nim emocje. I irytację na fajtłapę, który się nim zajmował. Czy naprawdę w cały szpitalu nie ma nikogo, kto mógłby się nim porządnie zająć? Zaraz będzie musiał wyciągnąć różdżkę i samemu wziąć sprawy w swoje ręce. Ups... w swoją rękę. - Dzięki za znieczulenie, na pewno o wiele przyjemniej będzie mi się teraz wykrwawiać - jęknął w jakimś paskudnym poczuciu czarnego humoru, zamykając na moment oczy i modląc się, aby nie dane mu było zginąć na zakrwawionej posadzce, w dodatku dobity przez jakiegoś magicznego konowała. Nie mógł jeszcze umrzeć.
Był piękny, młody i bezdzietny. Miał przed sobą jeszcze tyle lat wspaniałego życia. Tyle cudownych wizji rozszarpywania Samaela i jego matki na kawałki. To wszystko n i e mogło się skończyć tak nagle z powodu jakiejś bzdurnej rany, której nikt nie potrafił opanować! Chciał unieść rękę, aby złapać przeklętego uzdrowiciela za bety i porządnie nim wstrząnąć, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa; wpatrywał się więc tylko w niego w milczeniu. Nie dopuść, żebym umarł, bo będę musiał cię zabić.
To się nie dzieje naprawdę.
Jakim cudem mogłem spierdolić jedno zaklęcie dwa razy z rzędu? Przecież zaintonowałem je poprawnie, przeciągnąłem odpowiednio dyftongi, wykonałem odpowiedni ruch nadgarstkiem, zrobiłem wszystko tak, jak zawsze - jak milion razy w przeciągu ostatnich dwóch lat, kilkaset tysięcy w przeciągu roku, kilkanaście w przeciągu doby. Więc czemu? Czemu wcześniej mi się udawało, a teraz mam wrażenie, że czar odbija się od jakiejś niewidzialnej blokady, utkanej w powietrzu tuż przed Twoją ręką?
Widzę, jak szkarłatna posoka wylewa się z Ciebie zbyt szybko i czuję zaciskającą się na moim gardle obręcz. Jeśli wciąż będziesz wypluwał z siebie krew w takim tempie, to tylko chwila dzieli Cię od osunięcia się na podłogę i utraty przytomności.
A Ty masz jeszcze siłę na te idiotyczne komentarze. Lepiej zamilcz. Po prostu milcz, to leży w Twoim interesie, daj mi się skoncentrować.
Więc myślę, już nawet nie miażdżę Cię rozwścieczonym spojrzeniem, nie zwracam uwagi na Twoje słowa - szamoczę się wewnętrznie pod presją czasu i spojrzeń tych wszystkich otaczających nas ludzi; staram się zorientować, o co w ogóle chodzi.
A może…? Może to nie jest to końca moja wina, lordzie Fawley?
Wiesz, igraszki z magią potrafiącą pochłaniać czyjeś dusze nigdy nie kończą się tak, jak się to zaplanuje. A jeśli te niepowodzenia są spowodowane tym, że straciłeś rękę w wyniku wyjątkowo silnej klątwy, której zwykłe fosilio nie jest w stanie okiełznać?
Nachylam się w Twoją stronę, rzekomo pod pozorem przyjrzenia się kikutowi, a kątem ust zadaje Ci pytanie przeznaczone tylko do Twoich uszu. - Jakie to było zaklęcie? - nie, nie znajdziesz w mym tonie potępienia, nie pytam o okoliczności, potrzebuję tylko tej jednej informacji. Nie udawaj, iż nie wiesz, o co mi chodzi.
Czas leci, krew płynie - wciąż i wciąż; dlaczego mam wrażenie, że zaraz się skończy? Nie czekam nawet na Twoją odpowiedź, tak na wszelki wypadek próbuję raz jeszcze. - Fosilio! - mówię po raz trzeci, do trzech razy sztuka?
Jakim cudem mogłem spierdolić jedno zaklęcie dwa razy z rzędu? Przecież zaintonowałem je poprawnie, przeciągnąłem odpowiednio dyftongi, wykonałem odpowiedni ruch nadgarstkiem, zrobiłem wszystko tak, jak zawsze - jak milion razy w przeciągu ostatnich dwóch lat, kilkaset tysięcy w przeciągu roku, kilkanaście w przeciągu doby. Więc czemu? Czemu wcześniej mi się udawało, a teraz mam wrażenie, że czar odbija się od jakiejś niewidzialnej blokady, utkanej w powietrzu tuż przed Twoją ręką?
Widzę, jak szkarłatna posoka wylewa się z Ciebie zbyt szybko i czuję zaciskającą się na moim gardle obręcz. Jeśli wciąż będziesz wypluwał z siebie krew w takim tempie, to tylko chwila dzieli Cię od osunięcia się na podłogę i utraty przytomności.
A Ty masz jeszcze siłę na te idiotyczne komentarze. Lepiej zamilcz. Po prostu milcz, to leży w Twoim interesie, daj mi się skoncentrować.
Więc myślę, już nawet nie miażdżę Cię rozwścieczonym spojrzeniem, nie zwracam uwagi na Twoje słowa - szamoczę się wewnętrznie pod presją czasu i spojrzeń tych wszystkich otaczających nas ludzi; staram się zorientować, o co w ogóle chodzi.
A może…? Może to nie jest to końca moja wina, lordzie Fawley?
Wiesz, igraszki z magią potrafiącą pochłaniać czyjeś dusze nigdy nie kończą się tak, jak się to zaplanuje. A jeśli te niepowodzenia są spowodowane tym, że straciłeś rękę w wyniku wyjątkowo silnej klątwy, której zwykłe fosilio nie jest w stanie okiełznać?
Nachylam się w Twoją stronę, rzekomo pod pozorem przyjrzenia się kikutowi, a kątem ust zadaje Ci pytanie przeznaczone tylko do Twoich uszu. - Jakie to było zaklęcie? - nie, nie znajdziesz w mym tonie potępienia, nie pytam o okoliczności, potrzebuję tylko tej jednej informacji. Nie udawaj, iż nie wiesz, o co mi chodzi.
Czas leci, krew płynie - wciąż i wciąż; dlaczego mam wrażenie, że zaraz się skończy? Nie czekam nawet na Twoją odpowiedź, tak na wszelki wypadek próbuję raz jeszcze. - Fosilio! - mówię po raz trzeci, do trzech razy sztuka?
The member 'Mortimer Flint' has done the following action : rzut kością
'k100' : 95
'k100' : 95
Podobno umieranie nie boli; po prostu zamyka się oczy, wczuwając się w powoli uchodzące życie i spokojnie się zasypia, przywołując najwspanialsze i najmilsze wspomnienia. Człowiek słabnie, tracąc siły nawet na to, aby wypowiedzieć ostatnie słowa pożegnania; dłonie stają się jedynie ciężarem, a powieki samoistnie opadają, otaczając umysł błogosławioną ciemnością. Tak przynajmniej Colin sądził do tej pory, czerpiąc wiedzę z medycznych podręczników, które od czasu do czasu z nudów przeglądał, siedząc w gabinecie i zastanawiając się nad swoim beznadziejnym życiem. Magomedycy przekonywani, że ludzki organizm broni się wtedy przed bólem sam, zapewniając ciału spokojną, bezbolesną śmierć w te ostatnie minuty istnienia. Żaden podręcznik jednak nie wspominał o tym, że śmierć przez wykrwawienie się, nawet bezbolesna, jest nadal pieprzoną śmiercią i dla kogoś, kto umierać nie chciał, była czymś o wiele gorszym od najstraszniejszych koszmarów.
- Skąd mam, kurwa, wiedzieć - warknął, zmuszając się całą silą woli do uniesienia głowy i wbicia w medyka morderczego, wściekłego spojrzenia. Teraz mu się zebrało na lekarski wywiad? - Ja tu umieram! - przypomniał mu dla pewności, żeby ten beznadziejny konował w końcu wziął się do roboty i ratował mu życie, zamiast zadawać bezsensowne pytania i podtrzymywać rozmowę. Nie byli na jakiś durnym Sabacie i nie musieli odgrywać roli uprzejmych szlachciców kłaniających się sobie wzajemnie; jeśli było trzeba, mogli przeklinać i drzeć się na siebie do woli, jeśli tylko oznaczałoby to, że przynajmniej jeden z nich przeżyje. A sądząc po nieudanych próbach medyka w rzucaniu leczniczych zaklęć, Colin był na dobrej drodze, aby go zamordować z wściekłości.
Z drugiej strony był świadom, że nie powinien zdradzać przy wszystkich treści zaklęcia, które uczyniło z niego kalekę. A już na pewno nie powinien wspominać, że sam był tym idiotą, który się okaleczył. Postanowił zrobić więc to, co każdy odważny i odpowiedzialny mężczyzna zrobiłby w jego sytuacji - zemdlał, zostawiając sprawę wyjaśnienia swojego stanu na później, ostatkiem świadomości rejestrując tylko fakt, że w różdżki magomedyka wystrzeliło w końcu odpowiednie zaklęcie, a krew z odciętej kończyny przestała w końcu brudzić posadzkę.
- Skąd mam, kurwa, wiedzieć - warknął, zmuszając się całą silą woli do uniesienia głowy i wbicia w medyka morderczego, wściekłego spojrzenia. Teraz mu się zebrało na lekarski wywiad? - Ja tu umieram! - przypomniał mu dla pewności, żeby ten beznadziejny konował w końcu wziął się do roboty i ratował mu życie, zamiast zadawać bezsensowne pytania i podtrzymywać rozmowę. Nie byli na jakiś durnym Sabacie i nie musieli odgrywać roli uprzejmych szlachciców kłaniających się sobie wzajemnie; jeśli było trzeba, mogli przeklinać i drzeć się na siebie do woli, jeśli tylko oznaczałoby to, że przynajmniej jeden z nich przeżyje. A sądząc po nieudanych próbach medyka w rzucaniu leczniczych zaklęć, Colin był na dobrej drodze, aby go zamordować z wściekłości.
Z drugiej strony był świadom, że nie powinien zdradzać przy wszystkich treści zaklęcia, które uczyniło z niego kalekę. A już na pewno nie powinien wspominać, że sam był tym idiotą, który się okaleczył. Postanowił zrobić więc to, co każdy odważny i odpowiedzialny mężczyzna zrobiłby w jego sytuacji - zemdlał, zostawiając sprawę wyjaśnienia swojego stanu na później, ostatkiem świadomości rejestrując tylko fakt, że w różdżki magomedyka wystrzeliło w końcu odpowiednie zaklęcie, a krew z odciętej kończyny przestała w końcu brudzić posadzkę.
Twarda skamielina przywiera do tego, co zostało z Twojej dłoni, zasklepiając wylewającą się z kończyny lawę krwi, która zresztą szybko zastyga, bawiąc się w kolory z cementową skorupą. Szkarłat zabarwia szarości, ale magma nie ma już możliwości wydostania się poza krater żył i tętnic. Jeszcze przez chwilę widzę, jak pulsuje, próbując przebić się przez skamieniałość, lecz zaledwie kilka niecierpliwych oddechów później z ulgą odnotowuję fakt, iż udało się.
Palce zaciskałem na różdżce tak kurczowo, że aż pobielały mi knykcie, a wzór faktury różdżki odgniótł się na mojej skórze, pozostawiając po sobie chaotyczną konstelację wgłębień i wybrzuszeń. Odkładam ją tuż obok mojego prawego kolana, nie zważając na morze krwi, które szkli się na tafli podłogowej mozaiki. Dyskretnie rozprostowuje dłoń, lecz wciąż nie odrywam wzroku od Twojej ręki - nie jestem pewien, czy to zaklęcie wystarczy, aby przez dłuższy okres czasu niwelować skutki ostrza czarnej magii.
Oczywiście nie wiesz, jakiego użyto zaklęcia. Skoro tak chcesz to rozegrać, nie ma najmniejszego problemu, to Ty będziesz musiał zmagać się z ewentualnymi powikłaniami. Mogę wpisać w odpowiedniej rubryczce, że rękę odgryzł Ci nieszczepiony bestiariusz, dorzucając nawet darmową radę od serca (w zaleceniach od uzdrowiciela), byś kupił odpowiednich rozmiarów kaganiec, gdy znowu zagłębisz się w pobliże niebezpiecznych regałów swojej księgarni. Tak właściwie mam to gdzieś - powiem wszechwiedzącemu Nottowi, żeby jakoś załatwił papierologię i zdam mu szczegółowy raport. Więc to z nim odbędziesz czarującą rozmowę, gdy już skończę udzielać Ci pierwszej pomocy.
Z zamyślenia wyrywają mnie Twoje słowa, przypominające mi, że Ty tu umierasz.
- Wybitnie opieszale - odgryzam się, bo mam dość Twoich roszczeń, atencyjna dziweczko. Ale chyba już nawet tego nie słyszysz. Omdlenie wreszcie odbiera Ci mowę (chwała Merlinowi, bo nie wiem, jak długo byłbym jeszcze w stanie wysłuchiwać Twoich komentarzy, w myślach powtarzając sobie jak mantrę primum non nocere).
Dociera do mnie stukot obcasów Claire, której udało się zdobyć eliksir uzupełniający krew. Moje otępiałe zmysły rejestrują jedynie ten coraz głośniejszy, zbliżający się dźwięk, lecz gdyby zamiast mnie znajdowała się tutaj Eurydice, pewnie zmarszczyłaby usiany piegami nos, kiedy zakręciłaby się w nim paskudna woń kory drzewa Wiggen. Z największą przyjemnością wleję Ci to paskudztwo do gardła, lordzie Fawley, gdy tylko przeniesiemy Cię do sali numer jeden.
zt x2
Palce zaciskałem na różdżce tak kurczowo, że aż pobielały mi knykcie, a wzór faktury różdżki odgniótł się na mojej skórze, pozostawiając po sobie chaotyczną konstelację wgłębień i wybrzuszeń. Odkładam ją tuż obok mojego prawego kolana, nie zważając na morze krwi, które szkli się na tafli podłogowej mozaiki. Dyskretnie rozprostowuje dłoń, lecz wciąż nie odrywam wzroku od Twojej ręki - nie jestem pewien, czy to zaklęcie wystarczy, aby przez dłuższy okres czasu niwelować skutki ostrza czarnej magii.
Oczywiście nie wiesz, jakiego użyto zaklęcia. Skoro tak chcesz to rozegrać, nie ma najmniejszego problemu, to Ty będziesz musiał zmagać się z ewentualnymi powikłaniami. Mogę wpisać w odpowiedniej rubryczce, że rękę odgryzł Ci nieszczepiony bestiariusz, dorzucając nawet darmową radę od serca (w zaleceniach od uzdrowiciela), byś kupił odpowiednich rozmiarów kaganiec, gdy znowu zagłębisz się w pobliże niebezpiecznych regałów swojej księgarni. Tak właściwie mam to gdzieś - powiem wszechwiedzącemu Nottowi, żeby jakoś załatwił papierologię i zdam mu szczegółowy raport. Więc to z nim odbędziesz czarującą rozmowę, gdy już skończę udzielać Ci pierwszej pomocy.
Z zamyślenia wyrywają mnie Twoje słowa, przypominające mi, że Ty tu umierasz.
- Wybitnie opieszale - odgryzam się, bo mam dość Twoich roszczeń, atencyjna dziweczko. Ale chyba już nawet tego nie słyszysz. Omdlenie wreszcie odbiera Ci mowę (chwała Merlinowi, bo nie wiem, jak długo byłbym jeszcze w stanie wysłuchiwać Twoich komentarzy, w myślach powtarzając sobie jak mantrę primum non nocere).
Dociera do mnie stukot obcasów Claire, której udało się zdobyć eliksir uzupełniający krew. Moje otępiałe zmysły rejestrują jedynie ten coraz głośniejszy, zbliżający się dźwięk, lecz gdyby zamiast mnie znajdowała się tutaj Eurydice, pewnie zmarszczyłaby usiany piegami nos, kiedy zakręciłaby się w nim paskudna woń kory drzewa Wiggen. Z największą przyjemnością wleję Ci to paskudztwo do gardła, lordzie Fawley, gdy tylko przeniesiemy Cię do sali numer jeden.
zt x2
Cassian jak zawsze był zmęczony na swojej zmianie w Mungu. Ostatnie dni udowodniły mu, że jakkolwiek mocno by się nie starał unikać swoich nowych Zakonowych znajomych, było ich tak, jak mrówków, że coraz ciężej było mu unikać osób, które widząc go zalanego w trupa, bądź pokiereszowanego od pobicia, próbowali go nawracać na zdrową ścieżkę. Inara już nie była jego największym problemem. Właśnie to pchnęło go do bardzo desperackiego kroku. Brał jeden dyżur za drugim, wycieńczając organizm w takim stopniu, żeby wracając zmęczonym do domu nie musieć myśleć o swoich trwających bezustannie od kilku lat problemach. Mimo, że teraz ręka lekko drżała mu nad pacjentem, miał szczęście, że ten mężczyzna był całkiem nieprzytomny i nie widział, jak uzdrowiciel idąc za zaleceniami według karty pacjenta, trzy razy próbował magicznie wymienić mu opatrunki. Za każdym razem splot bandaży wyglądał nieciekawie. Z początku przylepiły się do oropiałego, nieoczyszczonego miejsca na ramieniu, następnie, kiedy już Cassian otrzeźwił swój zmęczony umysł w takim stopniu, żeby zneutralizować zranienie, bandaż ześlizgiwał się ze skóry, w pewnym momencie zacisnął się zbyt mocno na przedramieniu mężczyzny. Cassian nie wiedział ile w sumie podjął prób, ale w pewnym momencie stwierdził, że używanie czarów w takim stanie wycieńczenia, nie przynosiło odpowiednich skutków. Tak, jak go uczyli biologiczni rodzice, a raczej jak sam siebie nauczył, opatrując wszystkie swoje dziecięce skaleczenia, zabrał się do obwiązywania ramienia pacjenta po mugolskiemu. Zakasał rękawy mungowego kiltu, podstawił sobie nawet stołek pod łóżko, podchodząc do zadania bardzo poważnie i przysiadł na nim, przypominając sobie splot bandaża w jodełkę. Żaden magomedyk nie mógł sygnować się tak specyficznymi metodami działania. Opuszczając pokój z rutynowego obchodu, skierował swoje kroki do dyżurki, gdzie próbował sobie przemycić eliksir wzmacniajacy, jaki podsuwali osłabionym pacjentom. Zanim jednak dobrze się do tego zabrał, przybyło do niego kolejne wezwanie w postaci nieszczęsnego stazysty, który na dziś dzień miał tą nieprzyjemność pracować z Cassianem Morissonem.
— Co jest? Sam sobie nie potrafisz poradzić z tym przypadkiem? Muszę wszystko robić za Ciebie? — burczał Morisson rozeźlony, oczywiście inaczej gadając przy kadrze stojącej wyżej w hierarchii szpitala. Ostatecznie nie chciał stracić wykonywanego zawodu za maruderstwo.
— Przedstaw mi ten przypadek — stanął w salce kolejnego pacjenta, ze swoim stażystą, zlecając mu zadanie. Sprawiał wrażenie, jakby uczył coś biednego młodziaka. W rzeczywistości, w oczach mu się już wszystko dwoiło. Literki w karcie pacjenta mu się rozmazywały, a zanim przystąpią do pracy, chciał sobie przypomnieć co to z gęba, co leży na wyrku i co z tą gębą robić. Zaraz później po przedstawieniu mu tego przypadku, z tej samej przyczyny, z jakiej nie chciał czytać, z tej samej nie mógł logicznie myśleć po 28 godzinach intensywnej pracy na stojąco. Siadł na krześle przeznaczony dla gości pacjenta, wspierając na nim ciężki z przemęczenia podbródek.
— Zdiagnozuj go.
Wbrew temu, ze był bardzo nieprzyjemny dla swoich stażystów. Chociaż z pozoru wyglądało to tak, jakby wyładowywał na nich swoje frustracje życiowe i trochę po części tak było, stażyści wychodzący z pod opieki Cassiana wychodzili później na dobrych specjalistów. Z prostej przyczyny. Morisson nie traktował ich ulgowo. Rzucał ich na głęboką wodę. Często wysługiwał się nimi w prostych, bardzo upierdliwych czynnościach (najczęściej), ale były też dni, kiedy na ich barkach spoczywał los pacjentów należących do Cassiana. Chociaż z początku kazanie swoim stażystom ich leczyć wydaje się psychiczną torturą, z czasem zdaje się, że Ci, którzy zmuszeni są działać pod presji i zdani są na częsty kontakt z ofiarami magicznych wypadków, nie tylko w teorii, ale też w praktyce, później bardzo dobrze zdają końcowe egzaminy uzdrowicieli. W gruncie rzeczy nie było stażysty, który wychodzący z pod ręki Cassiana nie zdałby egzaminów za pierwszym razem. Oczywiście, kiedy już przetrwał okres próbny pracy z Morissonem. Byli w końcu też tacy, którzy rezygnowali już po pierwszym tygodniu prosząc o przeniesienie do innego uzdrowiciela. Ci, którzy wytrzymali z podłym charakterem rozgoryczonego, sfrustrowanego i pełnego złej energii dupka, jakim Cassian potrafił być, okazywali się później wydatniejsi od innych, zwyczajnie uodpornieni na złą energię wokół siebie. Presję czasu, presję dokonania prawidłowych wyborów i wiele innych rodzajów presji, z jaką Cassian ich zapoznawał.
Jednak tym razem Morisson nie był pewien czy gdyby stażysta popełnił jakiś błąd, byłby go w stanie naprawić. Oczy mu się zamykały. Odkąd nie mógł się upadlać w najbardziej przyziemny sposób – przez picie alkoholu i wdawanie się w bójki, robił to w pracy. Wycieńczał się do granic możliwości i do tej granicy chyba właśnie teraz się zbliżał, a pozostało mu jeszcze cztery godziny pracy.
— Źle, powtórz — burknął przecierając zmęczone oczy i drapiąc się krótko po brodzie. Tak naprawdę był na tyle już zaspany, że nie zanotował dokładnie wszystkiego, co w ramach diagnozy stażysta zaproponował. Potrzebował ponownie to sobie przeanalizować i podjąć decyzję czy proponowana przez młodzika terapia eliksirowa nadaje się do tego przypadku pacjenta. Zrezygnowany miotaniem się stażysty w końcu wstał z miejsca i sam spróbował przebadać ich nieszczęśnika. Wyciągniętą różdżką przejechał nad organami mężczyzny, sprawdzając ich stan. Pogubiony stażysta zmienił swoją propozycję leczenia, na co Cassian spojrzał na niego jak na idiotę.
— Źle. Chcesz go zabić? Za pierwszym razem mówiłeś dobrze. Czego nie bronisz swojego zdania, jeśli wiesz, ze masz rację? Masz być pewien tego, co robić. Nie pytaj mnie. Ja Ci nie pomogę — burczał nieprzyjemnie, oddając stażyście karcie pacjenta.
— Więc od nowa, co chcesz mu podać i czy po tym stanie na nogi i będziemy mogli go wypisać do domu?
Gnębił biednego stażystę o trzeciej w nocy. Jeszcze tylko cztery godziny… cztery godziny i stażysta będzie miał wolne, a Cassian wróci do domu, legnie się na wyrko i będzie spał… cały dzień. Do 18 wieczorem, bo jeśli mu się poszczęści, nikt nie będzie go podejrzewał o to, że już teraz wyrobił tygodniowe normy pracy i nie powinien pracować już więcej w tym tygodniu. W razie, gdyby jednak organizacja szpitala wydawała się lepsza niż Cassian zakładał. Miał już plan. Plan zakładał skontaktowanie się ze wszystkimi członkami Zakonu Feniksa. Może a nóż widelec, któryś z tych idiotów znowu połamał sobie nogi, przetransmitował się w wielką, paskudną skrzydlatą kreaturę, albo potrzebuje konsultacji magomedyka, w sprawie zrozumienia, jak korzystać ze specyfiku, jaki Cassian podarował którejś z kobiet z okazji kolacji Wigilijnej Zakonu.
— W porządku. Ja się już nim od tego momentu zajmę — westchnął w końcu Morisson, bo uciekając myślami do Zakonu i jego członków całkowicie przegapił wywód stażysty na temat stanu zdrowia i sposobu leczenia ich pacjenta. Nie pozostało nic innego, jak zająć się nim samemu. W końcu, kiedy poruszył już swoje szare komórki do myślenia, sen na chwilę odpuścił. Prawdopodobnie za kilka godzin Cassian będzie przeżywał kolejny kryzys, chwilowo odzyskiwał nadzieję, że ten dyżur jest jeszcze do przeżycia.
Podszedł do pacjenta, kiedy akurat inny uzdrowiciel wkraczał do sali. Wtedy dopiero go olśniło. Pomylił pokoje pacjentów… To wyjaśniałoby dlaczego tego przypadku ni w ząb nie kojarzył. Uśmiechnął się kwaśno do magomedyka, rzucając:
— Byłem w pobliżu, uznałem, że wpadnę i sprawdzę, jak on się trzyma — napomknął, zanim posępnie opuścił pokój z przeświadczeniem, że zmarnował pół godziny na nie swojego pacjenta, odesłał swojego stażystę i zdążył już zapomnieć do jakiej sali miał być wezwany. Stażysta na pewno by wiedział. On zawsze zwracał uwagę na tak nieistotne drobiazgi. Przypomnienie sobie w czyjej salce Morisson miał się zjawić byłoby o wiele łatwiejsze gdyby Cassian przywiązywał wagę do imion, czy gęb swoich pacjentów. Dotychczas jednak dobrze sprawdzała się metoda przywiązywania większej wagi do leczenia ich niż do badania osobowości jego pacjentów. Czuł się jak przy pierwszych latach pracy, jako Uzdrowiciel, kiedy większość czasu spędzało się na dyżurach, a wracając do domu człowiek był tak rozwalony, jakby właśnie stado trollów górskich zrobiło sobie z niego trampolinę. Jednocześnie czuł również przyjemność i satysfakcję z wykonanej w ciągu tych 28 godzin pracy.
| zt
I don't want to understand this horror
Everybody ends up here in bottles
There's a weight in your eyes
I can't admit
Everybody ends up here in bottles
Cassian Morisson
Zawód : UZDROWICIEL ODDZ. URAZÓW POZAKLĘCIOWYCH
Wiek : 33 LATA
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowiec
I will not budge for no man’s pleasure, I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Po ostatnim przypadku przetransmutowanego w dziwne stworzenie Branda, Cassiana mało co poruszało na Izbie Przyjęć. Oglądał przypadki osób słabo ranionych zaklęciami. Właśnie opatrywał dłoń dziecka, które samoistnie poddało dłoń zwęgleniu. Dlatego właśnie dzieci nie powinny bawić się nie swoimi różdżkami. Niektórzy rodzice powinni przechodzić testy na rodzicielstwo. Morisson w znużeniu usuwał oparzenia magiczne, podając również nieszczęśnikowi specyfiki, które miały utrwalić działanie czaru i zapewnić brak blizn po zwęgleniu dłoni. O ile fizyczne obrażenia, zadawane przez naturę, łatwo było usunąć, o tyle te występujące w skutek magii były znacznie bardziej skomplikowanymi schorzeniami. Mimo to, Morisson nie czuł ani odrobiny krzty wyzwania, unosząc różdżkę, niemalże machinalnie rzucając formułę zaklęcia, która mogła obandażować ofierze wypadku dłoń.
— Ferula.
Zaklęcie tak proste nie wymagało od niego prawie żadnego skupienia. Dopiero co zaczął swoją zmianę, a już żałował, że nie czekało na niego nic bardziej interesującego niż takie dziecinnie proste przypadki. Wstał z miejsca, wycierając dłonie z ropy, wymieszanej z krwią, wpatrując się w dziecko srogim spojrzeniem. Zastosował pewną metodę wychowawczą, która być może miała mu zapewnić stałe pożegnanie ze swoim bezmyślnym pacjentem.
— A następnym razem, kiedy będziesz próbował czarować, bez odpowiedniej wiedzy magicznej, lepiej, żebyś wiedział, ze wtedy już nic na to nie poradzę, a Twoja ręka w skutek taki uszkodzeń może nawet odpaść. Rozumiemy się?
Wpatrywał się wprost w oczy, na oko, dziesięcioletniego chłopca. Pochylił głowę do dołu, nadając tym sobie jeszcze bardziej srogi wyraz twarzy, bo spoglądał na chłopca bazyliszkowym spojrzeniem. Dziecko spanikowane kiwnęło głową i czmychnęło do swojej matki. Chwała Ci Boże – myślał w całym swoim oszukaniu Cassian, wmawiając sobie, że rzeczywiście wierzy w jego dobrotliwość.
— Sykes — zwrócił się do swojej stażystki z oddziału urazów magizoologicznych, w słowa wplatając pełen chłód i dezaprobatę, bo chociaż jeszcze nic nie zrobiła, co mogłoby mu się nie spodobać, za chwilę na pewno to nadrobi. Wiedział z doświadczenia — jaki mamy następny przypadek?
Zwrócił twarz w jej stronę, bo nie ufał jej na tyle, żeby dać jej się podjąć leczenia swoich pacjentów. Sprawowała się natomiast jako jego prywatna asystentka, pilnując wizyt, sal, rozmów z rodzinami. O tak, do tego bardzo chętnie ją wysyłał.
— Dzisiaj stanie się cud — oznajmił dość tajemniczo, zrzucając z siebie obowiązek utrzymania tej wiadomości dla siebie — Będziesz mogła uleczyć swojego pierwszego pacjenta z oddziału urazow pozaklęciowych. Kogo masz pierwszego na liście?
Przystanął na korytarzu, splatając ręce na piersi i otaksował ją spojrzeniem, czekając na jej odpowiedź. Nie spodziewał się, że wymieni nazwisko pacjentki, która była w zaawansowanym stadium zaniku mięśni i kości w skutek źle użytego zaklęcia. Zmarszczył brwi, chrząkając wymownie. Jakby to powiedzieć… wprost było chyba najlepiej.
— Każdego pacjenta tylko nie ją.
Po tym ja Cece przedstawiła całą listę pacjentów, Cassian grymasił jeszcze długo. Nie miał pewności, czy z jakimkolwiek z przypadków dziewczyna da sobie radę. Oceniał to, starając się zachować wewnętrzny obiektywizm i profesjonalizm uzdrowiciela, ale odzywał się w nim jego szowinizm. Tym sposobem w końcu sam zajął się większością pacjentów. Pani Mayfeller przyjęła od Morissona eliksir na porost kości, wspomagający zaklęcie o tym samym działaniu. Fonsio Cassian starał się rzucić na kobietę z wyczuciem. Nie mógł jej znieczulić, miejscowo, ani w żaden inny sposób. Dlatego jedynie postarał się rzucić kilka zaklęć zapewniających jej większy komfort. Iuventio na większą wytrzymałość, a ponieważ Pani Mayfeller była osobą w sędziwym wieku, z zaawansowanym stadium stałej utraty pamięci, rzucił również i Lexis, zalecając jej wzięcie tego samego eliksiru pod wieczór, kiedy on już zakończy swoja zmianę. Kobieta wymagała szczególnej opieki i nadzoru. Nawet Cece (która nie miała tego szczęścia co Cassian), mająca dzisiaj nocny dyżur, byłaby chyba w stanie dopilnować pacjentki, jeśli na jej twarz wstąpią różowe kropki na niebieskiej cerze. Zlecił Sykes pilnowanie kobiety, aby ta przyjęła swoją dzienną dawkę eliksiru. Nie pozwolił jednak jej samej podjąć się leczenia. Dopiero, kiedy już obszedł większość problematycznych pacjentów. W tym również tych losowych przypadków z izby przyjęć , zwolnił tempa, zlecając pracę Cece. Nawet wtedy, kiedy dał jej pod opiekę ofiarę pojedynku, plującą ślimakami, a jedynym jej zadaniem było rzucenie na niego zaklęcia powodującego wypłukanie żołądka, Morisson stał jej nad ramieniem, uważnie obserwując jej działania, gotów zainterweniować, gdyby okazało się, że nawet tak proste zaklęcie przerasta jej możliwości. Wyprostował się, spodziewając się, ze dziewczyna może źle zdiagnozować przypadek.
— Skutek zaklęcia Slugus Erecto — podpowiedział, chociaż wcale nie musiał wydawać osądu przy okazji tego oczywistego pacjenta. Mimo to wolał nie ryzykować. Cece zdawała mu się aż nazbyt żywiołowym uzdrowicielem, zbyt pełnym energii i zbyt roztrzepanym na tak poważną robotę.
— Więc… jakie zaklęcie rzucisz?
Mogła tylko jedno, Venter. Może na oddziale magizoologicznnym leczyłaby go jakimś zielskiem, ale tutaj musiała użyć magii. Patrzył jej więc na różdżkę, obserwując ruch nadgarstka, bo o ile było mu wszystko jedno, jak skończy jego pacjent, co najwyżej będzie wesoło i będzie miał co naprawiać, to wolałby jednak, gdyby jej czar nie odbił się rykoszetem w niego samego. Kobiety miały różne ukryte talenty, zdążył się tego nauczyć. Dziewczyna jednak, mimo wszystko, była doświadczonym medykiem, chociaż z innego oddziału. Wykazała się precyzją i dobrą znajomością zaklęć, poprawnie przeprowadzając płukanie żołądka. Mimo to, gnębił ją dalej.
— A gdyby to zaklęcie nie zadziałało, to czego byś użyla?
Czysto hipotetycznie zadał to pytanie. Nie dał jej jednak czasu na odpowiedź.
— Za wolno. Vomitare Viridis. To zaklęcie, które wywołuje wymioty. W tym przypadku Twoja reakcja nie decyduje o jego życiu, ale czasami musisz się liczyc z tym, że Twój refleks waży na czyimś zdrowiu — skarcił dziewczynę, po przeprowadzonym płukaniu żołądka, wpatrując się jeszcze w swojego pacjenta uważnie.
— I jak się pan czuje? Będzie pan jeszcze wymiotowal?
Liczył na to, że tak. Aby mógł zaprezentować swojej podopiecznej poprawne rzucenie zaklęcia. Mimo jego nadziei, pacjent jednak oznajmił, że jest w najlepszym zdrowiu. Nie pozostało więc nic innego, jak wypisać go do domu, a Cece z niechęcią przyznać.
— Dobra robota. Jutro może dam Ci się zająć panią Mayfeller.
Odprawił Sykes na jej oddział, przypominając tylko, żeby odwiedziła wspomnianą pacjentkę jeszcze w nocy i sam w tym czasie udał się do pokoju uzdrowicieli w celu uzupełnienia kart pacjentów, póki jeszcze pamiętał, na co, kogo leczył i jakie wyciągnął diagnozy z poszczególnych przypadków. Papierkowa robota, uzupełnianie rubryczek z godzinami, proporcjami podanych eliksirów, rzuconych czarów i zleconym dalszym działaniem leczenia, należało do jednych z najnudniejszych czynności w pracy uzdrowiciela. Cassian niektóre rzeczy robił instynktownie. Podawał dawki leków „na oko”, bez miarek, uczony doświadczeniem i kierujący się intuicją. Ślęczal więc nad tabelkami, próbując sobie przypomnieć podręcznikowe miarki i wpisać je w rubryczki, tak aby szefostwo było z niego zadowolone, nawet jeśli większość z tych zapisów była laniem wody. Zatrzymał się przy przypadku mężczyzny od nielegalizowanego pojedynku, zastanawiając się, jak powinien podsumować ten medyczny przypadek. Ostatecznie wpisał jako osobę nadzorującą Cece Sykes, decydując, że przepisze pacjenta jej. Jako doświadczony uzdrowiciel powinna już umieć uzupełniać karty pacjentów. Dokument odłożył na bok, samemu przystępując do kolejnej papierkologii. Godziny przerw w trakcie dnia… Nie przypominał sobie, żeby udał się chociaż na przerwę obiadową. Wiedział jednak, że istniała etyka pracy zgodnie z którą nie powinien z racji zmęczeni zagrażać pacjentom. Wpisał więc rutynową godzinę w trakcie której rzeczywiście mógł udać się na obiad. Wcisnął ją pomiędzy zajmowanie się pacjentem z odleżynami od zbyt długiego procesu rehabilitacji w szpitalu po oberwaniu zaklęciem, a pacjentem z innego oddziału, który trafił na urazy pozaklęciowe całkiem przypadkiem z oddziału zamkniętego szpitala. Po tym, jak uzupełnił już wszystkie konieczne dokumentacje, oddał je przełożonemu. Kończąc zmianę, podrzucił jeszcze teczkę pacjenta Cece, trzeci już raz przypominając jej żeby zajrzała do pani Mayfeller.
| zt
I don't want to understand this horror
Everybody ends up here in bottles
There's a weight in your eyes
I can't admit
Everybody ends up here in bottles
Cassian Morisson
Zawód : UZDROWICIEL ODDZ. URAZÓW POZAKLĘCIOWYCH
Wiek : 33 LATA
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowiec
I will not budge for no man’s pleasure, I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Izba przyjęć
Szybka odpowiedź