Sala numer jeden
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer jeden
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Lawirowanie między tworzonymi przez ostatni czas niejasnościami, wychodziło jej rożnie. Praca na stażu stanowiła pewien punkt odniesienia, na którym się skupiała. Pozwalał odetchnąć od niespokojnych myśli i zmartwień, które nawiedzały ją. Nie mogła być tez nieświadoma szaleństw i chaosu panującego w Anglii. Obserwowała to jednak przez pryzmat własnych doświadczeń. Bała się, że tyrania rządów nowego ministra zabroni jej wykonywania profesji, jaka wybrała. Trzymała się twardo postanowień i ustaleń z uzdrowicielami, wykonując konieczne działania. Jak to, którego doświadczyła dzisiejszego dnia. Nie zastanawiała się wcześniej nad możliwością ratowania kogoś... kto mógł chcieć jej śmierci, tylko dlatego, że miała bardziej brudną krew. A o to toczyła się polityczna batalia. Było jej chwilami niedobrze, gdy przypadkiem trafiała na pismaki, w których czytała bzdury, jedne większe od drugich. Czy czarnoksiężnik, którego przyprowadzili aurorzy, a który zmarł na jej rekach, chciał by zginęła? Rola uzdrowicielki nie była sprawa tak prostą.
Przez kilka chwil trwała w myślowym zakłopotaniu. Zderzona z nową wiadomością i bezpośrednia konfrontacją z kimś, kto znał ją w przeszłości, wytrącił ją z chwytanej pospiesznie równowagi. niepotrzebnie skupiła się na osobistym wrażeniu, odbiegając od zadawanych pytań i rozmowy na temat zmarłego. Wyprostowała ramiona i kiwnęła głową, na znak, że przyjmuje słowa aurora, który prawdopodobnie podzielił jej kłopotliwą konsternację. Ale tłumaczenia, które chaotycznie starała się naprostować, doprowadziły do kolejnego zbiegu - Paragrafy? - wciągnęła powietrze gwałtownie. Czy utrudniała śledztwo? Jeśli nie niekompletną relacją, to nieświadomą próbą odciągnięcia niewygodnej rozmowy na inne tory? Kiedy stała się tak nieostrożna? Gdzie podziała się jej racjonalna strona, która pozwalała jej przejść przez emocjonalne zawirowania? Poruszona śmiercią pacjenta, dała się ponieść emocjom zbyt łatwo, pochopnie podejmując decyzje.
- Panie Rineheart - wzięła głęboki wdech - Wezmę pod uwagę, to o czym pan mówi. Przemyślę pańską prośbę. Skonsultuje się wcześniej z ze swoim opiekunem - utrzymała głos na jednym, dużo spokojniejszym poziomie, niż prezentowane wcześniej rozedrganie. Jeśli miała zostać uzdrowicielką, nauka opanowania podczas takich rozmów, powinna wejść jej w krew. Nie sądziła, by był to jedyny taki przypadek, z którym przyjdzie się jej zderzyć - Na pewno wyślę odpowiednią informację i... - spuściła z tonu, by dalej mówić już ciszej, nie przejmując się wzrokiem, który posyłał jej rozmówcy drugi auror. Nie rozumiała panujących wśród służb aurorskich relacji, ale i nie potrzebowała tego widzieć - porozmawiam z mamą - uśmiechnęła się łagodnie - i pozdrowię ją także. Na pewno się ucieszy. Wyciągnęła dłonie z kieszeni, na dobre zostawiając zawartość. Potem, będzie musiała ja wyrzucić i prawdopodobnie, opisać całość zajścia. Opiekun jej stażu był wymagający - To chyba wchodzi w zakres pańskiej pracy - powiedział już poważniej, pozbywając się napięcia z głosu - Do widzenia panie Rineheart - posłała mężczyźnie ostatni, bardziej blady uśmiech, tylko przez chwile obserwując jak obaj aurorzy wychodzą. zaraz potem została zawołana do sali.
| zt
Przez kilka chwil trwała w myślowym zakłopotaniu. Zderzona z nową wiadomością i bezpośrednia konfrontacją z kimś, kto znał ją w przeszłości, wytrącił ją z chwytanej pospiesznie równowagi. niepotrzebnie skupiła się na osobistym wrażeniu, odbiegając od zadawanych pytań i rozmowy na temat zmarłego. Wyprostowała ramiona i kiwnęła głową, na znak, że przyjmuje słowa aurora, który prawdopodobnie podzielił jej kłopotliwą konsternację. Ale tłumaczenia, które chaotycznie starała się naprostować, doprowadziły do kolejnego zbiegu - Paragrafy? - wciągnęła powietrze gwałtownie. Czy utrudniała śledztwo? Jeśli nie niekompletną relacją, to nieświadomą próbą odciągnięcia niewygodnej rozmowy na inne tory? Kiedy stała się tak nieostrożna? Gdzie podziała się jej racjonalna strona, która pozwalała jej przejść przez emocjonalne zawirowania? Poruszona śmiercią pacjenta, dała się ponieść emocjom zbyt łatwo, pochopnie podejmując decyzje.
- Panie Rineheart - wzięła głęboki wdech - Wezmę pod uwagę, to o czym pan mówi. Przemyślę pańską prośbę. Skonsultuje się wcześniej z ze swoim opiekunem - utrzymała głos na jednym, dużo spokojniejszym poziomie, niż prezentowane wcześniej rozedrganie. Jeśli miała zostać uzdrowicielką, nauka opanowania podczas takich rozmów, powinna wejść jej w krew. Nie sądziła, by był to jedyny taki przypadek, z którym przyjdzie się jej zderzyć - Na pewno wyślę odpowiednią informację i... - spuściła z tonu, by dalej mówić już ciszej, nie przejmując się wzrokiem, który posyłał jej rozmówcy drugi auror. Nie rozumiała panujących wśród służb aurorskich relacji, ale i nie potrzebowała tego widzieć - porozmawiam z mamą - uśmiechnęła się łagodnie - i pozdrowię ją także. Na pewno się ucieszy. Wyciągnęła dłonie z kieszeni, na dobre zostawiając zawartość. Potem, będzie musiała ja wyrzucić i prawdopodobnie, opisać całość zajścia. Opiekun jej stażu był wymagający - To chyba wchodzi w zakres pańskiej pracy - powiedział już poważniej, pozbywając się napięcia z głosu - Do widzenia panie Rineheart - posłała mężczyźnie ostatni, bardziej blady uśmiech, tylko przez chwile obserwując jak obaj aurorzy wychodzą. zaraz potem została zawołana do sali.
| zt
10 stycznia, późna noc - 11 stycznia
Nie była pewna w jaki sposób dostała się do Munga. Chłodne światła migotały nad głową, w uszach dźwięczał rytm kroków, a obdrapana biel szpitalnej sali uderzyła w nią jak pierwszy promień słońca po latach ciemności. Wren tkwiła na granicy przytomności i jej braku, odpowiadała na pytania medyka półsłówkami, warkliwie jęcząc w niezadowoleniu na pisk łóżka, na którego wyleżany materac opadła po ustaniu transportującego ją zaklęcia. Gdzieś nieopodal krzątała się pielęgniarka we wciąż czystym kitlu. Opatrzona brodą twarz nieznajomego czarodzieja sprawdzała światłem z krańca różdżki reakcje jej oczu, później natomiast skupiwszy się na ranach ewidentnie odniesionych przez zaklęcia. Tej nocy Azjatka nie zdradziła swojej mentorki po raz drugi. Zamiast przyznać się do tego, że za rozcięcia i otwarte złamanie odpowiadała dumna Deirdre, zrzuciła tę winę na nieobecnego Vernona, który przysięgał, że zemści się na niej tuż przed tym, jak złożył przysięgę wieczystą. To było bez znaczenia - ktokolwiek mógł przyjąć na swoje barki odpowiedzialność za stan, w którym znalazła się Chang, powoli odzyskująca siły. Służbiści w mundurach mogli to dopisać do jej wcześniejszych zeznań o nękaniu, nie było to więc kłamstwem nieuzasadnionym.
Z trudem, ale uparcie tkwiła w świadomości, jakby od tego zależało całe jej istnienie. Odmawiała eliksirów przeciwbólowych i nasennych, choć ból przybierał na sile z każdą upływającą minutą. Czuła się wolna. Tutaj, w nim, pochłonięta tymczasowym cierpieniem, jakie miało oczyścić ją z wciąż niezrozumiałych toksyn; nieważne co stało się w salonie, liczył się fakt, że uniosła różdżkę na Deirdre i z jakiegoś powodu chciała wymierzyć sprawiedliwość, za co ponosiła teraz odpowiedzialność. I szanowała to. Konieczność zmierzenia się z naganą. To umacniało, łamiąc słabość i wypleniając z niej skłonności do jak najszybszego sięgnięcia po magię leczniczą. Wren zwlekała z tym tak długo, jak mogła, dopóki w jej mieszaniu nie zjawiło się magiczne ratownictwo, przysłane najpewniej przez samą Mericourt; wytrzymała, zamiast panikować - obmyła się krwią i bólem, wypalając jego znamię w pamięci.
Nastawienie złamanej kości dla wprawionego w tym uzdrowiciela nie stanowiło problemu. Rany na korpusie, rozcięcia, zaleczono jeszcze łatwiej, pozostawiwszy tam kilka podłużnych blizn mających zregenerować się z czasem, chociaż prawdą był fakt, że tworzyły niewielką różnicę w porównaniu do pamiątki po wybuchającej lancei, jaka przebiła jej pierś w akcie magicznego buntu. Stopa musiała jednak odpocząć. Mimo wyraźnego niezadowolenia i sprzeciwu Wren, medyk zalecił, by pozostała w Mungu przynajmniej jeden dzień, a potem pojawiła się na kontroli, uważając szczególnie na to, by nie obciążać przez jakiś czas nogi o świeżo wyleczonej kości. Trudno, dobę mogła wytrzymać, chociaż godziny dłużyły się na bzdurnym nic nie robieniu, zanim przekonała pielęgniarkę, by przyniosła jej choćby jakąkolwiek lekturę.
Po tym czasie wypuszczono ją do domu. Azjatka, utykając nieco, udała się z powrotem na ulicę Pokątną, odnajdując unieruchomionego psa, z którego z trudem zdjęła petryfikujące zaklęcie. Wbrew słowom Deirdre okazał się wciąż żywy, wściekły i głodny jak wilk, zaś salon wciąż nosił ślady ich ostatniego spotkania. Na podłodze zalegała zaschnięta krew. Niektóre meble były ewidentnie poprzestawiane. A mimo to Azjatka spoglądała na to wszystko z pewnym zafascynowaniem; Śmierciożerczyni odwiedziła ją tutaj, była tu, karała jej niesubordynację, umacniała, tworzyła coś z niczego - i w pokracznym rozumieniu całej sytuacji, Wren poczuła, że w końcu, po latach bylejakości, staje się czymś.
zt
Nie była pewna w jaki sposób dostała się do Munga. Chłodne światła migotały nad głową, w uszach dźwięczał rytm kroków, a obdrapana biel szpitalnej sali uderzyła w nią jak pierwszy promień słońca po latach ciemności. Wren tkwiła na granicy przytomności i jej braku, odpowiadała na pytania medyka półsłówkami, warkliwie jęcząc w niezadowoleniu na pisk łóżka, na którego wyleżany materac opadła po ustaniu transportującego ją zaklęcia. Gdzieś nieopodal krzątała się pielęgniarka we wciąż czystym kitlu. Opatrzona brodą twarz nieznajomego czarodzieja sprawdzała światłem z krańca różdżki reakcje jej oczu, później natomiast skupiwszy się na ranach ewidentnie odniesionych przez zaklęcia. Tej nocy Azjatka nie zdradziła swojej mentorki po raz drugi. Zamiast przyznać się do tego, że za rozcięcia i otwarte złamanie odpowiadała dumna Deirdre, zrzuciła tę winę na nieobecnego Vernona, który przysięgał, że zemści się na niej tuż przed tym, jak złożył przysięgę wieczystą. To było bez znaczenia - ktokolwiek mógł przyjąć na swoje barki odpowiedzialność za stan, w którym znalazła się Chang, powoli odzyskująca siły. Służbiści w mundurach mogli to dopisać do jej wcześniejszych zeznań o nękaniu, nie było to więc kłamstwem nieuzasadnionym.
Z trudem, ale uparcie tkwiła w świadomości, jakby od tego zależało całe jej istnienie. Odmawiała eliksirów przeciwbólowych i nasennych, choć ból przybierał na sile z każdą upływającą minutą. Czuła się wolna. Tutaj, w nim, pochłonięta tymczasowym cierpieniem, jakie miało oczyścić ją z wciąż niezrozumiałych toksyn; nieważne co stało się w salonie, liczył się fakt, że uniosła różdżkę na Deirdre i z jakiegoś powodu chciała wymierzyć sprawiedliwość, za co ponosiła teraz odpowiedzialność. I szanowała to. Konieczność zmierzenia się z naganą. To umacniało, łamiąc słabość i wypleniając z niej skłonności do jak najszybszego sięgnięcia po magię leczniczą. Wren zwlekała z tym tak długo, jak mogła, dopóki w jej mieszaniu nie zjawiło się magiczne ratownictwo, przysłane najpewniej przez samą Mericourt; wytrzymała, zamiast panikować - obmyła się krwią i bólem, wypalając jego znamię w pamięci.
Nastawienie złamanej kości dla wprawionego w tym uzdrowiciela nie stanowiło problemu. Rany na korpusie, rozcięcia, zaleczono jeszcze łatwiej, pozostawiwszy tam kilka podłużnych blizn mających zregenerować się z czasem, chociaż prawdą był fakt, że tworzyły niewielką różnicę w porównaniu do pamiątki po wybuchającej lancei, jaka przebiła jej pierś w akcie magicznego buntu. Stopa musiała jednak odpocząć. Mimo wyraźnego niezadowolenia i sprzeciwu Wren, medyk zalecił, by pozostała w Mungu przynajmniej jeden dzień, a potem pojawiła się na kontroli, uważając szczególnie na to, by nie obciążać przez jakiś czas nogi o świeżo wyleczonej kości. Trudno, dobę mogła wytrzymać, chociaż godziny dłużyły się na bzdurnym nic nie robieniu, zanim przekonała pielęgniarkę, by przyniosła jej choćby jakąkolwiek lekturę.
Po tym czasie wypuszczono ją do domu. Azjatka, utykając nieco, udała się z powrotem na ulicę Pokątną, odnajdując unieruchomionego psa, z którego z trudem zdjęła petryfikujące zaklęcie. Wbrew słowom Deirdre okazał się wciąż żywy, wściekły i głodny jak wilk, zaś salon wciąż nosił ślady ich ostatniego spotkania. Na podłodze zalegała zaschnięta krew. Niektóre meble były ewidentnie poprzestawiane. A mimo to Azjatka spoglądała na to wszystko z pewnym zafascynowaniem; Śmierciożerczyni odwiedziła ją tutaj, była tu, karała jej niesubordynację, umacniała, tworzyła coś z niczego - i w pokracznym rozumieniu całej sytuacji, Wren poczuła, że w końcu, po latach bylejakości, staje się czymś.
zt
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Sala numer jeden
Szybka odpowiedź