Korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Całe szczęście!, ten nadzwyczaj paskudny okres, podczas którego większość pomieszczeń była na tyle przepełniona pacjentami, że łóżka stawiano właśnie na korytarzach, już się skończył. Pozostały po nim jednak dosyć wyraźne ślady w postaci powycieranej gdzieniegdzie drewnianej podłogi, zarysowań i obdrapań na ścianach w miejscach, gdzie kończą się powierzchnie pomalowane farbą olejną, a zaczynają te pociągnięte tylko najzwyklejszą, białą farbą łuszczącą się pomiędzy drzwiami prowadzącymi do poszczególnych sal. Dźwięk kroków niesie się tutaj głośnym echem, a stukot wszelkiego rodzaju próbek, pojemniczków na maści czy eliksiry praktycznie nie milknie. Jeśli nie chcesz, by złapał Cię ból głowy, lepiej zwyczajnie jak najszybciej przenieś się w inne miejsce.
Plątam się niemrawo pośród gąszcza uczuć, które pozostają dla mnie raczej nieznane. Z nazwy, może jeszcze, gdy podzielę je na sylaby, rozumiem. Kiedy to wszystko ze mnie wychodzi i wypływa, jakbym był ośmiornicą, która puszcza atrament, nie wiem już nic.
Co nie zmienia faktu, że to jest, jak chrzest. Obmycie, lecz nie z grzechu, a z urojonych wartości, nareszcie jestem czysty, świadomy i potrafię być okrutny. Nie tylko mądrość przychodzi z wiekiem, to jak obudzić się wyspanym po niespokojnym i jednak za długim śnie. Satysfakcjonujące i konfundujące zarazem, wciąż, wciąż mi brak wiarygodnego punktu oparcia. Żywię niezidentyfikowane obawy, że coś zaraz jebnie, że spod stóp wysuną mi się drwiące argumenty, że zamiast jej sprzeciwu, piskliwego i żałosnego, trafię mordą na metalowy czubek buta lub chropowatą ścianę. Te w Mungu są obrzydliwe, zimne i niedomalowane. Jakie bezguście wybierało ten kolor, potrząsnąłbym nim, powiedział mu do słuchu, że leżąc w szpitalu, nie ma się ochoty patrzeć na takie ściany. Że jest tu zimno i nieprzyjemnie. Wziąłbym go za fraki, żeby przyjrzał się dobrze swemu dziełu, poczuł chłód, żeby wrażenie powolnego dobicia przeszło go na wylot. Pewnie skurwysyn dawno już nie żyje.
Zostaje mi ona, wyżyję się więc na niej, gnąc usta w złośliwym uśmiechu. Podłym, przesiąkniętym skłębioną nienawiścią oraz gniewem, trafiającym we Wren czystym przypadkiem. Napatoczyła się, ale sama o to błaga, doprasza się bycia ranioną i podsuwa się do dalszych zniewag. Wypinała dla mnie dupę, a teraz tak samo nadstawia się na mentalne policzki, słaba i cicha, skomląca z chińskim akcentem, że to wcale nie tak. Och, jest mi do śmiechu, szkoda, że kosztuje za wiele energii. Mam wypoczywać: i tak za dużo tracę na tą pizdę, którą powinni trzymać pod kluczem.
-Czyżby? - kpię dalej, w najlepsze, tocząc z nią wojnę na jednym tylko froncie. Werbalnym, który musi ją dojechać, nawet, jeżeli biedaczyna wciąż tego nie pokazuje - a niby dlaczego Anglicy biorą sobie Azjatki? Ciasne i młode, jak się was dobrze wytresuje, to nawet nie szczekacie, kiedy pana nie ma w domu - warczę, kopiąc w jej kobiecość i pochodzenie, wszystko, co czyni Wren nią - co jeszcze możesz, Wren Chang, poza noszeniem czyjegoś bękarta? - wchodzę w nią przeszłością, niech jeszcze raz poczuje swój ból i upokorzenie. Niech odejdą jej urojone wody, niech krzyknie, jak wtedy, gdy rodziła to niechciane dziecko. Niech znowu poczuje się sama i nic nie warta. Szmata.
-Powiedziałem - to był pieprzony rozkaz, ale kosa trafia na kamień. Nie tylko nie przestaje, przemieszcza się coraz bliżej i atakuje mnie boleśniej. Po pierwsze: fizycznie. Jej palce brną przy moich żebrach, wciskają się we wrażliwe miejsca, kolano musztruje zastałe kości, stawia je na baczność i ćwiczy kijem. Po drugie: psychicznie. Nie ma na to mojej zgody, ale tłamsi mnie, jako słabszego. Tracę swoją męską przewagę, jestem pod nią, zależny i całkowicie zdany na nią. No chyba, kurwa w snach; wierzgam raz jeszcze, ale ona już jest na mnie, przy mnie, za blisko. Prawie wyję z niemocy, ale resztką siły zasłaniam się w tej słabości, jak ona, gdy namawiałem ją, by pierwszy raz pokazała mi swoje piersi. Jej prowokacje muszą przejść głucho, milczę, tylko drgnięciem wymęczonych członków pokazuję, że mam już dość. Prawda jest taka, że w tym suka ma rację, poza syczeniem obelg, nie mogę nic. Unieruchomiony służę jej przy wyładowaniu złości, sycząc i skręcając się, kiedy zimna dłoń wpełza pod materiał lekkiej koszuli, a paznokcie ryją w mym torsie. Co to będzie? Noszę takie na plecach, zostawiała mi je raz za razem, to były laurki. A teraz, co napisze teraz?
-Taka strata - komentuję, dysząc z wysiłku, cały pobladły i spocony z nagłego spięcia, tak intensywnego, że nie czuję już nic poza tym - trzeba było tak zrobić. Zmarnowałem tylko nasienie na ciebie i tego twojego niedorozwiniętego bachora. Jak wyglądał, kiedy z ciebie wypływał? Przypominał choć trochę człowieka, czy był ułomny, jak jego chińska matka? - syczę, nawet nie mrugając, gdy wymierza mi policzek. Bardziej piecze, niż boli, ale jadę na adrenalinie, jak na pieprzonych lekach i praktycznie wcale to do mnie nie dociera. Nie otrzeźwia na tyle, bym przestał, wciąż jestem zły, nakręcony na jej upokorzenie.
-Właśnie na to cię stać? Policzkujesz mnie teraz, bo wiesz, że ci nie oddam, a tam u Parkinsonów? Lordzie Lestrange, no dalej, dygnij, chcę to zobaczyć - wyzwisko ciśnie mi się na usta, ty mała kurwo, tak chcę ją nazwać, upodlić, poniżyć, wdepnąć w ziemię i przykręcić obcasem. Albo... wcale nie? Przygryzam wargi, a chwilę później, ona robi to samo z moimi. Chude ciało wgniata mnie w szpitalne łóżko, drobne ręce zakleszczają się - najpierw, na dłoniach, później, jak pająki pełzną po szyi. Dusi mnie, odcina dopływ powietrza, którego resztki łapię spazmatycznie, jakbym tonął, uparcie nie patrząc na nią, tylko na brzydkie, obłażące z farby szpitalne ściany. Jej suche włosy opadają na moją twarz, łaskoczą, a gdy wreszcie puszcza, biorę głęboki wdech i rozkasłuję się, palcami troskliwie badając gardło i pełznąc dalej, wciskając się plecami w metalowe wezgłowie.
-Jesteś pojebana - wychodzi ze mnie, a w oczach błyska już autentyczny strach - pojebana, rozumiesz - powtarzam, a moje własne ciało robi ze mnie błazna, gdy dochodzą do mnie jej pocałunki i opuszki wędrujące po zapadniętej klatce piersiowej.
-Złaź ze mnie. Złaź, wariatko - wrzeszczę, niech przyjdzie tu pielęgniarka, uzdrowiciel, sprzątaczka, ktokolwiek. Ktokolwiek, proszę, myślę, bezskutecznie próbując ją z siebie zrzucić. Robi mi się niedobrze i walczę, a ona na mnie to niszczy, przesuwa się po moich biodrach i pewnie czuje, że to już. Że może zrobić co chce.
1 -
2-30 - nikt nie przychodzi
31-50 - z oddali słychać toczący się wózek - to pora obiadu i zaraz do sali zawita pani roznosząca posiłki (za 2 posty)
51-70 - zza ściany dobiega nas dziarski głos pielęgniarki - wygląda na to, że czas na rutynową kontrolę ciśnienia oraz pobranie badań krwi (pielęgniarka pojawi się po kolejnym poście)
71-99 - wołanie usłyszał uzdrowiciel. Interweniuje lusterko
100 -
Co nie zmienia faktu, że to jest, jak chrzest. Obmycie, lecz nie z grzechu, a z urojonych wartości, nareszcie jestem czysty, świadomy i potrafię być okrutny. Nie tylko mądrość przychodzi z wiekiem, to jak obudzić się wyspanym po niespokojnym i jednak za długim śnie. Satysfakcjonujące i konfundujące zarazem, wciąż, wciąż mi brak wiarygodnego punktu oparcia. Żywię niezidentyfikowane obawy, że coś zaraz jebnie, że spod stóp wysuną mi się drwiące argumenty, że zamiast jej sprzeciwu, piskliwego i żałosnego, trafię mordą na metalowy czubek buta lub chropowatą ścianę. Te w Mungu są obrzydliwe, zimne i niedomalowane. Jakie bezguście wybierało ten kolor, potrząsnąłbym nim, powiedział mu do słuchu, że leżąc w szpitalu, nie ma się ochoty patrzeć na takie ściany. Że jest tu zimno i nieprzyjemnie. Wziąłbym go za fraki, żeby przyjrzał się dobrze swemu dziełu, poczuł chłód, żeby wrażenie powolnego dobicia przeszło go na wylot. Pewnie skurwysyn dawno już nie żyje.
Zostaje mi ona, wyżyję się więc na niej, gnąc usta w złośliwym uśmiechu. Podłym, przesiąkniętym skłębioną nienawiścią oraz gniewem, trafiającym we Wren czystym przypadkiem. Napatoczyła się, ale sama o to błaga, doprasza się bycia ranioną i podsuwa się do dalszych zniewag. Wypinała dla mnie dupę, a teraz tak samo nadstawia się na mentalne policzki, słaba i cicha, skomląca z chińskim akcentem, że to wcale nie tak. Och, jest mi do śmiechu, szkoda, że kosztuje za wiele energii. Mam wypoczywać: i tak za dużo tracę na tą pizdę, którą powinni trzymać pod kluczem.
-Czyżby? - kpię dalej, w najlepsze, tocząc z nią wojnę na jednym tylko froncie. Werbalnym, który musi ją dojechać, nawet, jeżeli biedaczyna wciąż tego nie pokazuje - a niby dlaczego Anglicy biorą sobie Azjatki? Ciasne i młode, jak się was dobrze wytresuje, to nawet nie szczekacie, kiedy pana nie ma w domu - warczę, kopiąc w jej kobiecość i pochodzenie, wszystko, co czyni Wren nią - co jeszcze możesz, Wren Chang, poza noszeniem czyjegoś bękarta? - wchodzę w nią przeszłością, niech jeszcze raz poczuje swój ból i upokorzenie. Niech odejdą jej urojone wody, niech krzyknie, jak wtedy, gdy rodziła to niechciane dziecko. Niech znowu poczuje się sama i nic nie warta. Szmata.
-Powiedziałem - to był pieprzony rozkaz, ale kosa trafia na kamień. Nie tylko nie przestaje, przemieszcza się coraz bliżej i atakuje mnie boleśniej. Po pierwsze: fizycznie. Jej palce brną przy moich żebrach, wciskają się we wrażliwe miejsca, kolano musztruje zastałe kości, stawia je na baczność i ćwiczy kijem. Po drugie: psychicznie. Nie ma na to mojej zgody, ale tłamsi mnie, jako słabszego. Tracę swoją męską przewagę, jestem pod nią, zależny i całkowicie zdany na nią. No chyba, kurwa w snach; wierzgam raz jeszcze, ale ona już jest na mnie, przy mnie, za blisko. Prawie wyję z niemocy, ale resztką siły zasłaniam się w tej słabości, jak ona, gdy namawiałem ją, by pierwszy raz pokazała mi swoje piersi. Jej prowokacje muszą przejść głucho, milczę, tylko drgnięciem wymęczonych członków pokazuję, że mam już dość. Prawda jest taka, że w tym suka ma rację, poza syczeniem obelg, nie mogę nic. Unieruchomiony służę jej przy wyładowaniu złości, sycząc i skręcając się, kiedy zimna dłoń wpełza pod materiał lekkiej koszuli, a paznokcie ryją w mym torsie. Co to będzie? Noszę takie na plecach, zostawiała mi je raz za razem, to były laurki. A teraz, co napisze teraz?
-Taka strata - komentuję, dysząc z wysiłku, cały pobladły i spocony z nagłego spięcia, tak intensywnego, że nie czuję już nic poza tym - trzeba było tak zrobić. Zmarnowałem tylko nasienie na ciebie i tego twojego niedorozwiniętego bachora. Jak wyglądał, kiedy z ciebie wypływał? Przypominał choć trochę człowieka, czy był ułomny, jak jego chińska matka? - syczę, nawet nie mrugając, gdy wymierza mi policzek. Bardziej piecze, niż boli, ale jadę na adrenalinie, jak na pieprzonych lekach i praktycznie wcale to do mnie nie dociera. Nie otrzeźwia na tyle, bym przestał, wciąż jestem zły, nakręcony na jej upokorzenie.
-Właśnie na to cię stać? Policzkujesz mnie teraz, bo wiesz, że ci nie oddam, a tam u Parkinsonów? Lordzie Lestrange, no dalej, dygnij, chcę to zobaczyć - wyzwisko ciśnie mi się na usta, ty mała kurwo, tak chcę ją nazwać, upodlić, poniżyć, wdepnąć w ziemię i przykręcić obcasem. Albo... wcale nie? Przygryzam wargi, a chwilę później, ona robi to samo z moimi. Chude ciało wgniata mnie w szpitalne łóżko, drobne ręce zakleszczają się - najpierw, na dłoniach, później, jak pająki pełzną po szyi. Dusi mnie, odcina dopływ powietrza, którego resztki łapię spazmatycznie, jakbym tonął, uparcie nie patrząc na nią, tylko na brzydkie, obłażące z farby szpitalne ściany. Jej suche włosy opadają na moją twarz, łaskoczą, a gdy wreszcie puszcza, biorę głęboki wdech i rozkasłuję się, palcami troskliwie badając gardło i pełznąc dalej, wciskając się plecami w metalowe wezgłowie.
-Jesteś pojebana - wychodzi ze mnie, a w oczach błyska już autentyczny strach - pojebana, rozumiesz - powtarzam, a moje własne ciało robi ze mnie błazna, gdy dochodzą do mnie jej pocałunki i opuszki wędrujące po zapadniętej klatce piersiowej.
-Złaź ze mnie. Złaź, wariatko - wrzeszczę, niech przyjdzie tu pielęgniarka, uzdrowiciel, sprzątaczka, ktokolwiek. Ktokolwiek, proszę, myślę, bezskutecznie próbując ją z siebie zrzucić. Robi mi się niedobrze i walczę, a ona na mnie to niszczy, przesuwa się po moich biodrach i pewnie czuje, że to już. Że może zrobić co chce.
1 -
2-30 - nikt nie przychodzi
31-50 - z oddali słychać toczący się wózek - to pora obiadu i zaraz do sali zawita pani roznosząca posiłki (za 2 posty)
51-70 - zza ściany dobiega nas dziarski głos pielęgniarki - wygląda na to, że czas na rutynową kontrolę ciśnienia oraz pobranie badań krwi (pielęgniarka pojawi się po kolejnym poście)
71-99 - wołanie usłyszał uzdrowiciel. Interweniuje lusterko
100 -
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
- To jakaś starcza przypadłość? - skontrowała ospale, niewzruszona. Im bardziej się starał, tym mniejsze wzbudzał w niej wrażenie, tym bardziej w jej oczach pozbawiał się resztek gnijącego szacunku, po którego teraz ostrymi dziobami sięgały sępy. Przypominał smutne zwłoki rozkładające się w bezwzględnym słońcu pustyni gdzieś na drugim końcu świata, był zagubionym wśród piasków i wydm podróżnikiem, któremu samotność i temperatura w końcu odebrały ostatnie zmysły, pozostawiając w objęciach szaleństwa kroczącego za nim niczym nieistniejący cień. A Wren wciąż była głodna odpowiedzi. Poznania tajemnicy co tak bardzo, w rzeczywistości, namieszało mu w głowie, by z gardła wydobyć równie narcystyczny ton głosu, słowa, którymi prędzej byłby w stanie rozbawić, niż skrzywdzić. - Z wiekiem stałeś się tak głupi, wręcz skretyniały, żeby uważać, że tym sposobem wyprowadzisz mnie z równowagi, Francisie? - Szowinistą na świecie nie był pierwszym, nie był też ostatnim, oryginalności natomiast poskąpił mu najwyraźniej sam Merlin. Były ciasne i tresowane? Chciałaby zobaczyć jak podobnie odzywa się do jej mentorki, do Deirdre, która mężczyzn na śmierć wysyłała z tak zwinną, zwiewną łatwością, jak dziecko posyła się do magicznej szkoły. Coś w jej podbrzuszu rozbłysło nieoczekiwanym ciepłem na tę myśl; ach, pragnęła tego, zobaczyć jak Francis wije się u stóp tej pięknej kobiety pod ciężarem jednej z paskudnych klątw, jakie zadawać mogłyby niewyobrażalne cierpienie, pragnęła słuchać jak błaga o litość i sam siebie nazywa w końcu ciasną, wytresowaną suką gotową służyć każdej ich zachciance. Może pewnego dnia... Wren z lubością oblizała usta. Szansa na to, że Lestrange do końca życia pozostanie szlachcicem - jak wielki mógłby być to procent prawdopodobieństwa? W jej mniemaniu jego słońce zaczęło zachodzić za horyzont. Co by się stało, gdyby jednej czy drugiej skorej jej wysłuchać gazecie opowiedziała o tym, jak niegdyś prowadził u jej boku spokojne, stateczne, normalne życie? O tym jak zapłodnił ją i zostawił, tchórzliwy potomek znamienitego rodu, który nie był w stanie spojrzeć w twarz przeznaczeniu? Mogłaby go oczernić. Własnym kosztem, swoją reputacją, ale mogłaby.
- Zobaczysz - obiecała beznamiętnie; mogła o wiele więcej niż rodzić, uświadomiła jej to Deirdre, choć w ostatnim czasie gdzieś głęboko w niej narastała potrzeba udowodnienia światu, że Changowie na niej się nie skończą. Nie potrzebowała do tego męża, narzeczonego ani żadnego innego mężczyzny - nie do czegokolwiek innego oprócz faktu poczęcia, nawet jeśli miałoby to na zawsze okryć ją hańbą samotnej matki. Nieistotne. Zrozumiała bowiem, że chciała mieć syna - silniejszego od Francisa, łagodniejszego od nie tak odległych wspomnień, honorowego, kogoś, kto dla niej byłby w stanie obrócić bieg historii. - Poczujesz - Azjatka dodała już ciszej; poprosi Deirdre o jego głowę, o możliwość własnoręcznego odcięcia jej od korpusu, jeśli nie w tym roku, nie za dwa lata, to za dziesięć, zanim Lestrange wyda z siebie ostatnie tchnienie za sprawą innej różdżki. Tego była pewna. Mogłaby złożyć wieczystą przysięgę przeznaczeniu, postawić na szali własne życie za słowo, że to właśnie ona okaże się jego zgubą, tak jak niegdyś on okazał się jej. Zrozumiał już, że to on sam przeistoczył ją w potwora? Pozbawił wrażliwości, dziewiczej łagodności i dziecięcej naiwności, przekonania o tym, że świat może - że jest - być piękny? Patrz co ze mną zrobiłeś, Francisie. Podziwiaj swoje dzieło.
- Przypominał mi ciebie. Równie brzydki, oślizgły i zdechły - odparła niemal z namaszczeniem, jednocześnie ryjąc w skórze jego torsu, spragniona widoku świeżej krwi wypływającej spomiędzy rozerwanych fałdów skóry. Nie była w stanie sięgnąć głębiej, nie z równo przyciętymi paznokciami, ale karminowe ślady wystarczyły, by dziś usatysfakcjonować - jak każdy delikatnie zmieniający się grymas na zakazanej mordzie Francisa. Niech cierpi. I tak była w tym wszystkim dla niego łaskawa. - Jeśli dygnę, mogłabym na coś się nadziać - ze spokojem zwróciła mu uwagę; był pod nią twardy, dzieliła ich kołdra i cienkie materiały szpitalnego odzienia, ale nie na długo - bo kiedy tylko zapiekł go policzek, Wren bezceremonialnie sięgnęła do pledu i zdarła go z Francisa, spychając na wysokość poobijanych kolan; a potem przylgnęła do jego bioder, uważnie przyglądając się wściekłości i obrzydzeniu tańczących w jego oczach. Żałosne. - Co wtedy? Rozpłaczesz się? Znowu zmarnujesz na mnie nasienie? Dobrze, zrób to. Będę mieć to dziecko, nieważne czy tu i teraz, czy przy naszym następnym przypadkowym spotkaniu - wyartykułowała mu powoli, słowo po słowie, wolno i dosadnie, by każde ze słów przedarło się przez jego durną czaszkę wprost do mózgu. Jesteś pojebana. Złaź ze mnie. Wren parsknęła cicho, znów zacisnąwszy rękę wokół jego szyi, drugą natomiast sunąc w dół, wprost ku krawędzi szpitalnej koszuli, która przykrywała rozgrzane ciało. Sięgnęła do jego krocza, choćby tylko po to, by zirytować go jeszcze bardziej - wymęczyć, poczuć pod palcami, tak jak czuła już palącą potrzebę sięgnięcia po kolejny oddech, tym razem jednak nie odpuszczając tak szybko. - Poproś, a dostaniesz - wymruczała; jestem wielkoduszna, pozwolę ci odetchnąć, więc błagaj, choćby tylko wzrokiem. - Nikogo nie będzie obchodzić jeśli na chwilę stracisz przytomność. Jesteś słaby, to normalne w twoim stanie. Nie obchodzi ich nawet to, że wrzeszczysz jak baba. No dalej, mimozo, poproś - usta wykrzywiał paskudny, namiętny uśmiech, gdy znów przylgnęła do niego wargami, wgryzając się w nie z tą samą pasją.
- Zobaczysz - obiecała beznamiętnie; mogła o wiele więcej niż rodzić, uświadomiła jej to Deirdre, choć w ostatnim czasie gdzieś głęboko w niej narastała potrzeba udowodnienia światu, że Changowie na niej się nie skończą. Nie potrzebowała do tego męża, narzeczonego ani żadnego innego mężczyzny - nie do czegokolwiek innego oprócz faktu poczęcia, nawet jeśli miałoby to na zawsze okryć ją hańbą samotnej matki. Nieistotne. Zrozumiała bowiem, że chciała mieć syna - silniejszego od Francisa, łagodniejszego od nie tak odległych wspomnień, honorowego, kogoś, kto dla niej byłby w stanie obrócić bieg historii. - Poczujesz - Azjatka dodała już ciszej; poprosi Deirdre o jego głowę, o możliwość własnoręcznego odcięcia jej od korpusu, jeśli nie w tym roku, nie za dwa lata, to za dziesięć, zanim Lestrange wyda z siebie ostatnie tchnienie za sprawą innej różdżki. Tego była pewna. Mogłaby złożyć wieczystą przysięgę przeznaczeniu, postawić na szali własne życie za słowo, że to właśnie ona okaże się jego zgubą, tak jak niegdyś on okazał się jej. Zrozumiał już, że to on sam przeistoczył ją w potwora? Pozbawił wrażliwości, dziewiczej łagodności i dziecięcej naiwności, przekonania o tym, że świat może - że jest - być piękny? Patrz co ze mną zrobiłeś, Francisie. Podziwiaj swoje dzieło.
- Przypominał mi ciebie. Równie brzydki, oślizgły i zdechły - odparła niemal z namaszczeniem, jednocześnie ryjąc w skórze jego torsu, spragniona widoku świeżej krwi wypływającej spomiędzy rozerwanych fałdów skóry. Nie była w stanie sięgnąć głębiej, nie z równo przyciętymi paznokciami, ale karminowe ślady wystarczyły, by dziś usatysfakcjonować - jak każdy delikatnie zmieniający się grymas na zakazanej mordzie Francisa. Niech cierpi. I tak była w tym wszystkim dla niego łaskawa. - Jeśli dygnę, mogłabym na coś się nadziać - ze spokojem zwróciła mu uwagę; był pod nią twardy, dzieliła ich kołdra i cienkie materiały szpitalnego odzienia, ale nie na długo - bo kiedy tylko zapiekł go policzek, Wren bezceremonialnie sięgnęła do pledu i zdarła go z Francisa, spychając na wysokość poobijanych kolan; a potem przylgnęła do jego bioder, uważnie przyglądając się wściekłości i obrzydzeniu tańczących w jego oczach. Żałosne. - Co wtedy? Rozpłaczesz się? Znowu zmarnujesz na mnie nasienie? Dobrze, zrób to. Będę mieć to dziecko, nieważne czy tu i teraz, czy przy naszym następnym przypadkowym spotkaniu - wyartykułowała mu powoli, słowo po słowie, wolno i dosadnie, by każde ze słów przedarło się przez jego durną czaszkę wprost do mózgu. Jesteś pojebana. Złaź ze mnie. Wren parsknęła cicho, znów zacisnąwszy rękę wokół jego szyi, drugą natomiast sunąc w dół, wprost ku krawędzi szpitalnej koszuli, która przykrywała rozgrzane ciało. Sięgnęła do jego krocza, choćby tylko po to, by zirytować go jeszcze bardziej - wymęczyć, poczuć pod palcami, tak jak czuła już palącą potrzebę sięgnięcia po kolejny oddech, tym razem jednak nie odpuszczając tak szybko. - Poproś, a dostaniesz - wymruczała; jestem wielkoduszna, pozwolę ci odetchnąć, więc błagaj, choćby tylko wzrokiem. - Nikogo nie będzie obchodzić jeśli na chwilę stracisz przytomność. Jesteś słaby, to normalne w twoim stanie. Nie obchodzi ich nawet to, że wrzeszczysz jak baba. No dalej, mimozo, poproś - usta wykrzywiał paskudny, namiętny uśmiech, gdy znów przylgnęła do niego wargami, wgryzając się w nie z tą samą pasją.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
-Szkoda mi cię - artykułuję przez zaciśnięte zęby, wwiercając w nią wzrok na poły pobudzony, na poły znużony. Z jednej strony aż kipię od emocji, z drugiej prawie zasypiam, niewymiernie zmęczony tym, wysiłkiem psychicznym i fizycznym, jakiego nie doświadczam od dawna. Skręt ramion to dla mnie dużo, a teraz walczę z kilogramami na kolanach i piskiem dobiegającym spod czaszki - żałuję cię, Wren Chang. Wyprowadzić z równowagi? Nie - zaprzeczam cicho, perfidnie, nieznacznie kręcąc głową. Udaje mi się nie skrzywić, moja twarz odbija już jedynie neutralne uczucia, nad nią już panuję, nad głosem, niezupełnie - gdybym chciał to zrobić, wiedziałabyś już dawno - cofam się bezpruderyjnie do każdego stęknięcia wyrwanego z jej ust. Dziś zamiast jęków, poproszę o język, niech go wypluje, zapomni i lepiej zacznie się mazać, że mnie straciła - gdybyś się nadawała do czegoś, poza obciąganiem, może bym nie odszedł - szydzę z niej dalej, czując się jak pieprzony król rozparty na poduszkach. Król z nogą toczoną gangreną, który umrze lada chwila, ale jego ostatnie chwile będą chwilami sławy. Ja pierdolę, jaki nagle jestem patetyczny, coś mi odbija, nie znam tego tonu, nie znam wyrazów, nie znam nawet nienawiści, każącej mi lżyć Wren, której przecież nie życzę źle - to też się może znudzić, powinnaś nie ustawać w wysiłkach, żebym był zadowolony. Co zrobiłaś nie tak, Wren? Musisz się rozliczyć - stwierdzam prawie radośnie, choć pozbawiony kuszącej opcji, szarpnięcia jej za włosy i porównania bladości twarzy do koloru szpitalnych ścian. Do podłogi też się nada, jej posiniaczone kolana będą wyglądać, jak te poobijane talerze, na których roznoszą posiłki. Mogą je naprawić magią, ale tego nie robią. Ja mogłem mieć każdą, miałem ją, z tego samego powodu. Było mi jej żal. Ale skoro już przy tym jesteśmy, przy mówieniu sobie prawdy, dostanie ją, ciekłą i wulgarną, gorszą, niż mogłaby sobie wyobrazić.
-Myślisz, że odszedłem przez to dziecko, ale to była tylko twoja wina - stwierdzam dobitnie, mimo że zagrabia sobie mnie dla siebie coraz bardziej, pod kocem rosnę i mam już wciąż i wciąż mniej miejsca - właściwie, gdybym wiedział, pewnie próbowałbym cię pomóc. Wyciągnąć za uszy. Może nawet bym przy tobie został, przy nieudacznicy, bo tylko tak mogłabyś mnie zatrzymać. Popełniasz błąd za błędem, Wren - drwię z niej okrutnie i na poły wypełnia mnie satysfakcja oraz odraza. Właściwie, to samo, blisko tym uczuciom do siebie, zwłaszcza, kiedy zmagania intencji zaczynają przekładać się na cielesność, która aż wyje o ulgę.
Może mnie straszyć, ale ja się nie boję jej gróźb - już nie. Lękiem może przejmować mnie jedynie, że żyłem z tą szajbuską pod jednym dachem. Nie wiem, czy już wtedy taka była, tylko ukrywała to tak skrzętnie, jak ja chowałem się z jaraniem szlugów, bo tego nie lubiła? A może opiła się jakiegoś tramalu albo słonej wody i po prostu jej odbiło? Dobrze, że tego dziecka nie ma, z naszymi genami nie wywinęłoby się od choroby psychicznej. Szalony ojciec i nienormalna matka, niech mu ziemia lekką będzie.
-A mówi się, że pierwsze dziecko to cała matka. A może mnie wtedy okłamałaś, co Wren? Może kłamałaś cały czas i to wcale nie było moje dziecko? - niech o tym myśli, nie chciała mojej pomocy, fora ze dwora. Mogła wypluć z siebie całą macicę razem z łożyskiem i spuścić w wannie, nie żałowałbym jej wcale - kąpiesz się tam jeszcze? Tam, gdzie zabiłaś swojego bękarta? - pytam, czy na szorstkiej powierzchni wanny jeszcze zostały ślady krwi. Takie same, jak kapią z mojej klatki piersiowej, do której sięga pazurami. Ryje we mnie, jak kura w ziemi, szukając ziarenek, ale na tej ziemi znajdzie tylko politowanie, pogardę i żal. Krew spływa powoli, gubiąc się w owłosieniu, a resztę rozmazuje dłonią, jakby malowała mnie przed pierwszą plemienną przemianą.
-Zostaw mnie - żądam ponownie, prawie już krzyczę, bo - ból to nic, kiedy do głosu dochodzi wstyd. Nie panuję nad ciałem, które literalnie robi, co chce, a mój członek aż krzyczy i pręży się przed nią, chociaż cały aż palę się upokorzeniem. Prędko odwracają się nasze role, a mi zbiera się na wymioty. Patrzy na niego uporczywie i długo, jak zahipnotyzowana, ale kurwa, nawet normalnie, to nie jest miłe. Pieszczota chudych palców jeszcze bardziej stawia mnie do pionu, a ja, pod nią, wyrywam się i chcę ucieczki, z dala od niej i jej natarczywego dotyku, który jedynie, co przynosi, to dyskomfort oraz paskudne wrażenie przedmiotowości.
-Jesteś pojebana. Pojebana. Powinni cię zamknąć - dyszę, zanim zaciska dłonie na mojej szyi, odbierając mi możliwość oddechu. Moje oczy, rozbiegane sięgają krocza, jakbym tak pragnął się uchronić, ale jej ręce są mocne i nieustępliwe, a usta, gryzące, twarde i wymuszające na mnie mokre, obleśne pocałunki.
-Spierdalaj, zostaw mnie, zostaw, wariatko - wydobywam z siebie, ciszej niż głośniej, rzucając się wściekle. Tym razem z determinacją, zrzucam ją z siebie, a hałas, jaki robię, tym razem już musi kogoś zaalarmować - skończysz w pasach, zobaczysz. Na trzecim piętrze - uzmysławiam jej, pośpiesznie nakrywając się kołdrą, zaczerwieniony ze wstydu i gniewu. Nie ujdzie jej to na sucho, mój towarzysz szczerzy wilcze kły, a ja ochronnie obejmuję się ramionami, kolana podciągając pod brodę. Dalej mam wzwód, duży i bolesny, ale to nie znaczy, że chcę.
-Myślisz, że odszedłem przez to dziecko, ale to była tylko twoja wina - stwierdzam dobitnie, mimo że zagrabia sobie mnie dla siebie coraz bardziej, pod kocem rosnę i mam już wciąż i wciąż mniej miejsca - właściwie, gdybym wiedział, pewnie próbowałbym cię pomóc. Wyciągnąć za uszy. Może nawet bym przy tobie został, przy nieudacznicy, bo tylko tak mogłabyś mnie zatrzymać. Popełniasz błąd za błędem, Wren - drwię z niej okrutnie i na poły wypełnia mnie satysfakcja oraz odraza. Właściwie, to samo, blisko tym uczuciom do siebie, zwłaszcza, kiedy zmagania intencji zaczynają przekładać się na cielesność, która aż wyje o ulgę.
Może mnie straszyć, ale ja się nie boję jej gróźb - już nie. Lękiem może przejmować mnie jedynie, że żyłem z tą szajbuską pod jednym dachem. Nie wiem, czy już wtedy taka była, tylko ukrywała to tak skrzętnie, jak ja chowałem się z jaraniem szlugów, bo tego nie lubiła? A może opiła się jakiegoś tramalu albo słonej wody i po prostu jej odbiło? Dobrze, że tego dziecka nie ma, z naszymi genami nie wywinęłoby się od choroby psychicznej. Szalony ojciec i nienormalna matka, niech mu ziemia lekką będzie.
-A mówi się, że pierwsze dziecko to cała matka. A może mnie wtedy okłamałaś, co Wren? Może kłamałaś cały czas i to wcale nie było moje dziecko? - niech o tym myśli, nie chciała mojej pomocy, fora ze dwora. Mogła wypluć z siebie całą macicę razem z łożyskiem i spuścić w wannie, nie żałowałbym jej wcale - kąpiesz się tam jeszcze? Tam, gdzie zabiłaś swojego bękarta? - pytam, czy na szorstkiej powierzchni wanny jeszcze zostały ślady krwi. Takie same, jak kapią z mojej klatki piersiowej, do której sięga pazurami. Ryje we mnie, jak kura w ziemi, szukając ziarenek, ale na tej ziemi znajdzie tylko politowanie, pogardę i żal. Krew spływa powoli, gubiąc się w owłosieniu, a resztę rozmazuje dłonią, jakby malowała mnie przed pierwszą plemienną przemianą.
-Zostaw mnie - żądam ponownie, prawie już krzyczę, bo - ból to nic, kiedy do głosu dochodzi wstyd. Nie panuję nad ciałem, które literalnie robi, co chce, a mój członek aż krzyczy i pręży się przed nią, chociaż cały aż palę się upokorzeniem. Prędko odwracają się nasze role, a mi zbiera się na wymioty. Patrzy na niego uporczywie i długo, jak zahipnotyzowana, ale kurwa, nawet normalnie, to nie jest miłe. Pieszczota chudych palców jeszcze bardziej stawia mnie do pionu, a ja, pod nią, wyrywam się i chcę ucieczki, z dala od niej i jej natarczywego dotyku, który jedynie, co przynosi, to dyskomfort oraz paskudne wrażenie przedmiotowości.
-Jesteś pojebana. Pojebana. Powinni cię zamknąć - dyszę, zanim zaciska dłonie na mojej szyi, odbierając mi możliwość oddechu. Moje oczy, rozbiegane sięgają krocza, jakbym tak pragnął się uchronić, ale jej ręce są mocne i nieustępliwe, a usta, gryzące, twarde i wymuszające na mnie mokre, obleśne pocałunki.
-Spierdalaj, zostaw mnie, zostaw, wariatko - wydobywam z siebie, ciszej niż głośniej, rzucając się wściekle. Tym razem z determinacją, zrzucam ją z siebie, a hałas, jaki robię, tym razem już musi kogoś zaalarmować - skończysz w pasach, zobaczysz. Na trzecim piętrze - uzmysławiam jej, pośpiesznie nakrywając się kołdrą, zaczerwieniony ze wstydu i gniewu. Nie ujdzie jej to na sucho, mój towarzysz szczerzy wilcze kły, a ja ochronnie obejmuję się ramionami, kolana podciągając pod brodę. Dalej mam wzwód, duży i bolesny, ale to nie znaczy, że chcę.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Jakże nisko upadli Lestrange'owie, skoro klejnotem w ich koronie powinien być nie kto inny, jak właśnie Francis. Ale on jest zaledwie kamieniem podniesionym z kałuży na Nokturnie i dopasowanym do złota, które kaleczy nieokrzesaną krawędzią, niespiłowanym językiem, to tu, to tam plując jadem. Jak żmija. Żmija, która pożera własne gniazdo, unicestwia młode i samotnie przemierza pustynię w poszukiwaniu - czego? Chwilowej ulgi? Myślał, że ciskając w nią obelgami poprawi stan własnego ducha? To się nie stanie, wiedziała, że upadł za nisko, by podnieść się z kolan i doczekać się jakiegokolwiek sukcesu. Coś się w nim zmieniło, wolała go wtedy w domu mody Parkinson, niż pożal się Merlinie Henryka Ósmego na tronie utkanym z pomylonych wyobrażeń. Może to i lepiej, że tak się pod nią wierzgał, w końcu zrzucając Azjatkę na zimną, szpitalną podłogę; chciałeś posiniaczyć mi kolana, zrobiłeś to, ale nie w sposób, który kiedyś nas łączył.
Wren podniosła się powoli, rozprostowała nogi i małymi dłońmi przeczesała czarne, lejące się włosy, doprowadzając je do porządku. I tak została tu za długo, nie zasługiwał na to, a ona nie będzie się prosić. Może liczyła, że obudzi w nim dawną namiętność, że na chwilkę odzyska swojego Francisa, jednak on dobitnie pokazał, że młodzieńcze miłostki miały nigdy już nie wrócić. Trudno. Bosa, z krwią pod paznokciami i nieco nabrzmiałymi wargami spojrzała na niego przez ramię, do Lestrange'a odwrócona plecami. W jej oczach nie było już pasji. Nie było tęsknoty. Niczego tam nie było, oprócz delikatnych ogników rozczarowania. Jak inaczej można było patrzeć na tego lorda?
- Skończę - zgodziła się miękko, głosem cichym, niknącym pośród bieli otynkowanych ścian i niewygodnych, twardych poduszek, na których pacjenci męczyli swoje karki. Pożądanie zniknęło, na swoim miejscu pozostawiając jedynie obojętny chłód. Skończę, ale ty też. Może nie tu, nie w publicznym szpitalu, ale w zaciszu twoich komnat, na łożu, do którego przykują cię rodzice, kiedy zrozumieją, że jesteś ich największą życiową porażką i brak dla ciebie ratunku. - Każde zaklęcie, które od tej pory rzucę, - ciągnęła tym samym tonem, niby monotonnym, a jednak w tym wszystkim dziwnie ostrzegawczym; - każda ruina, do której doprowadzę, - i każde życie, które przy tym odbiorę, - będą twoją winą, Francisie - kąciki pełnych ust uniosły się nieznacznie ku górze w pozornie przyjemnym, pożegnalnym uśmiechu. Wren wiedziała, że to koniec - że już więcej się nie spotkają, bo jeśli dojdzie do tego znowu, nie będzie w stanie powstrzymać się przed poderżnięciem mu gardła. Pod wieloma względami uczyniłaby jego rodzinie przysługę, ba, nie tylko im, ale całemu światu, który w końcu mógłby odetchnąć z ulgą. Jedno stracone istnienie, tyle uratowanych nerwów. Czy otrzymałaby formalne podziękowania? - Pamiętaj, że to ty nie uratowałeś wtedy tej dziewczyny, która wykrwawiała się w wannie, żeby wyrzucić z siebie twoje dziecko. Mogłeś to zrobić. Ale nie zrobiłeś - i dzięki temu stworzyłeś mnie taką, jaką jestem teraz, stworzyłeś ciemność lgnącą do Deirdre i jej toksycznych nauk, stworzyłeś cyrograf podpisany mugolską krwią w zamian za wór złotych galeonów. Ile niewinnych kobiet musiało umrzeć, by zadośćuczynić za twój mały, egoistyczny błąd? Kochałam cię, teraz nie kocham już niczego. Wren odwróciła wzrok, utkwiła go we wciąż zamkniętych drzwiach prowadzących do sali i odetchnęła głęboko, długą pauzą pozwalając sobie zebrać myśli; uśmiech odszedł w niepamięć, kiedy poruszyła łopatkami, prostując je z cichym skrzypnięciem. Kości wciąż dokuczały. - Jesteś odpowiedzialny za to, co stanie się od tej pory - wytłumaczyła mu dobitnie, szeptem, a potem ruszyła przed siebie, na korytarzu mijając się z pielęgniarką zwabioną szaleńczym krzykiem pacjenta. Jesteś odpowiedzialny za to, jakim stanę się potworem.
zt
Wren podniosła się powoli, rozprostowała nogi i małymi dłońmi przeczesała czarne, lejące się włosy, doprowadzając je do porządku. I tak została tu za długo, nie zasługiwał na to, a ona nie będzie się prosić. Może liczyła, że obudzi w nim dawną namiętność, że na chwilkę odzyska swojego Francisa, jednak on dobitnie pokazał, że młodzieńcze miłostki miały nigdy już nie wrócić. Trudno. Bosa, z krwią pod paznokciami i nieco nabrzmiałymi wargami spojrzała na niego przez ramię, do Lestrange'a odwrócona plecami. W jej oczach nie było już pasji. Nie było tęsknoty. Niczego tam nie było, oprócz delikatnych ogników rozczarowania. Jak inaczej można było patrzeć na tego lorda?
- Skończę - zgodziła się miękko, głosem cichym, niknącym pośród bieli otynkowanych ścian i niewygodnych, twardych poduszek, na których pacjenci męczyli swoje karki. Pożądanie zniknęło, na swoim miejscu pozostawiając jedynie obojętny chłód. Skończę, ale ty też. Może nie tu, nie w publicznym szpitalu, ale w zaciszu twoich komnat, na łożu, do którego przykują cię rodzice, kiedy zrozumieją, że jesteś ich największą życiową porażką i brak dla ciebie ratunku. - Każde zaklęcie, które od tej pory rzucę, - ciągnęła tym samym tonem, niby monotonnym, a jednak w tym wszystkim dziwnie ostrzegawczym; - każda ruina, do której doprowadzę, - i każde życie, które przy tym odbiorę, - będą twoją winą, Francisie - kąciki pełnych ust uniosły się nieznacznie ku górze w pozornie przyjemnym, pożegnalnym uśmiechu. Wren wiedziała, że to koniec - że już więcej się nie spotkają, bo jeśli dojdzie do tego znowu, nie będzie w stanie powstrzymać się przed poderżnięciem mu gardła. Pod wieloma względami uczyniłaby jego rodzinie przysługę, ba, nie tylko im, ale całemu światu, który w końcu mógłby odetchnąć z ulgą. Jedno stracone istnienie, tyle uratowanych nerwów. Czy otrzymałaby formalne podziękowania? - Pamiętaj, że to ty nie uratowałeś wtedy tej dziewczyny, która wykrwawiała się w wannie, żeby wyrzucić z siebie twoje dziecko. Mogłeś to zrobić. Ale nie zrobiłeś - i dzięki temu stworzyłeś mnie taką, jaką jestem teraz, stworzyłeś ciemność lgnącą do Deirdre i jej toksycznych nauk, stworzyłeś cyrograf podpisany mugolską krwią w zamian za wór złotych galeonów. Ile niewinnych kobiet musiało umrzeć, by zadośćuczynić za twój mały, egoistyczny błąd? Kochałam cię, teraz nie kocham już niczego. Wren odwróciła wzrok, utkwiła go we wciąż zamkniętych drzwiach prowadzących do sali i odetchnęła głęboko, długą pauzą pozwalając sobie zebrać myśli; uśmiech odszedł w niepamięć, kiedy poruszyła łopatkami, prostując je z cichym skrzypnięciem. Kości wciąż dokuczały. - Jesteś odpowiedzialny za to, co stanie się od tej pory - wytłumaczyła mu dobitnie, szeptem, a potem ruszyła przed siebie, na korytarzu mijając się z pielęgniarką zwabioną szaleńczym krzykiem pacjenta. Jesteś odpowiedzialny za to, jakim stanę się potworem.
zt
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Korytarz
Szybka odpowiedź