Korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Całe szczęście!, ten nadzwyczaj paskudny okres, podczas którego większość pomieszczeń była na tyle przepełniona pacjentami, że łóżka stawiano właśnie na korytarzach, już się skończył. Pozostały po nim jednak dosyć wyraźne ślady w postaci powycieranej gdzieniegdzie drewnianej podłogi, zarysowań i obdrapań na ścianach w miejscach, gdzie kończą się powierzchnie pomalowane farbą olejną, a zaczynają te pociągnięte tylko najzwyklejszą, białą farbą łuszczącą się pomiędzy drzwiami prowadzącymi do poszczególnych sal. Dźwięk kroków niesie się tutaj głośnym echem, a stukot wszelkiego rodzaju próbek, pojemniczków na maści czy eliksiry praktycznie nie milknie. Jeśli nie chcesz, by złapał Cię ból głowy, lepiej zwyczajnie jak najszybciej przenieś się w inne miejsce.
Czarownica, która na niego wpadła wydawała się być zaskoczona jego słowami. Czy on naprawdę wyglądał tak tragicznie, żeby nie pomyśleć o nim jak o kimś z nazwiskiem Macmillan? Zmartwił się tą jej mimiką, poprzez którą mógł dostrzec, że coś jest nie tak albo że powiedział coś nie w porządku. A może tylko mu się wydawało? Może jego matka miała rację co do tego, że przesadzał z alkoholem? Nie, nie, przecież on w ogóle nie przesadzał, a ta czarownica naprawdę dziwnie na niego patrzyła. Oby tylko nie wzięła go za nie-wiadomo-kogo. Druga sprawa – nie chciałby, żeby potem wszystko zostało opowiedziane „przypadkiem” matce, bo ta – jak domyślał się Anthony – na pewno była w stanie wypytać wszystkich na oddziale. Ważne było to, że nieznajoma przynajmniej wiedziała, gdzie znajduje się jego ojciec. No i że nie ma tam matki – te dwie informacje były dla niego wystarczające i przynosiły mu ulgę. Spokojnie wysłuchał jej pytań i tylko kiwał głową, dając przez to do zrozumienia, że na nie odpowie i że rozumie, co się do niego mówi.
– Tak, jestem synem. Inaczej nie pytałbym o ojca i nie pytałbym czy jest tutaj matka – odpowiedział spokojnie, stwierdzając że jego słowa wcale nie brzmią jak gdyby wziął się nie wiadomo skąd. W końcu nie miał innych rodziców, a o dziwnych podejrzeniach czarownicy nie wiedział, bo nigdy nie próbował nawet osiągnąć legilimencji. Nie był na tyle wścibski, żeby marzyć o czytaniu komuś w umyśle. Druga sprawa, zrozumiał że to zabrzmiało trochę niemiło, więc spróbował prostować sytuację: – To znaczy, ja rozumiem, że pani pyta, bo musi o to zapytać… To nie jest tak, że jestem niemiły… to znaczy… – Tu westchnął głośno, rozumiejąc jak bardzo się pogrąża swoimi tłumaczeniami. – Anthony Macmillan – stwierdził ostatecznie, że najlepiej jest się zwyczajnie przedstawić. Doskonale rozumiał ten system, ale miał jedną uwagę: – Pytałem w recepcji o ojca, ale zapomniałem doinformować się, w której sali leży, zapamiętałem tylko piętro i liczyłem na więcej informacji tutaj, na miejscu… Tylko proszę nie informować matki, że przyszedłem… – uśmiechnął się niezręcznie. – Rodzinne problemy.
Naprawdę czuł się niezręcznie i głupio. Nie chciał tłumaczyć sytuacji w jakiej się znajdywał pierwszej-lepszej młodej czarownicy, którą spotkał na korytarzu. Miał więc nadzieję, że teraz czarownica mu wszystko wyjaśni bez dodatkowych pytań i wskaże mu w której sali znajduje się starszy Macmillan.
Naprawdę go to wszystko interesowało, ponieważ matka niczego mu dosłowne nie wskazała. Naprawdę nie wiedział co się stało, jak się stało i dlaczego się stało, poza samym faktem zajścia dziwnej sytuacji, w której ojciec trafił do św. Munga. Zresztą, naprawdę się nie dziwił, że pani Macmillan niczego mu nie wyjaśniła. Ona zawsze o wszystko za mocno się martwiła i wszystko zbyt mocno przeżywała, niepotrzebnie zresztą. Może też dlatego ciężko było jej się przyzwyczaić do takiej, a nie innej rodziny?
– Matka napisała mi tylko, że coś się stało i że mam szybko przyjechać, ale niczego nie wyjaśniła. Miałem też problem z dostarczaniem i odbieraniem poczty przez prawie cały maj… – wyjaśnił dodatkowo, uznając że może to przekona czarownicę. – Wiadomo co mu jest? Matka pisała, że trafił tutaj na początku maja. Dlaczego to tak długo zajmuje? – Pytał, bo uznał, że najwyraźniej trafił na dobre źródło.
Nie miał nawet pojęcia, że rozmawia z dorosłą już Jocelyn Vane. W końcu nie miał prawa jej kojarzyć jako dorosłej panny. Ostatni raz widział ją jeszcze przed wyjazdem, przez kilka minut, kiedy to jednego z wieczorów wrócił z rodzinnej rozgrywki w Quidditcha. Zobaczył jak matka rozpływa się nad obiema córkami pani Vane w salonie, że są bardzo dobrze wychowane. On osobiście a bardzo się tym nie przejął. Poza tym… działo się to tak dawno, a Jocelyn była wtedy pewnie kilkulatką, żeby miał prawo ją rozpoznać tutaj na korytarzu.
– Tak, jestem synem. Inaczej nie pytałbym o ojca i nie pytałbym czy jest tutaj matka – odpowiedział spokojnie, stwierdzając że jego słowa wcale nie brzmią jak gdyby wziął się nie wiadomo skąd. W końcu nie miał innych rodziców, a o dziwnych podejrzeniach czarownicy nie wiedział, bo nigdy nie próbował nawet osiągnąć legilimencji. Nie był na tyle wścibski, żeby marzyć o czytaniu komuś w umyśle. Druga sprawa, zrozumiał że to zabrzmiało trochę niemiło, więc spróbował prostować sytuację: – To znaczy, ja rozumiem, że pani pyta, bo musi o to zapytać… To nie jest tak, że jestem niemiły… to znaczy… – Tu westchnął głośno, rozumiejąc jak bardzo się pogrąża swoimi tłumaczeniami. – Anthony Macmillan – stwierdził ostatecznie, że najlepiej jest się zwyczajnie przedstawić. Doskonale rozumiał ten system, ale miał jedną uwagę: – Pytałem w recepcji o ojca, ale zapomniałem doinformować się, w której sali leży, zapamiętałem tylko piętro i liczyłem na więcej informacji tutaj, na miejscu… Tylko proszę nie informować matki, że przyszedłem… – uśmiechnął się niezręcznie. – Rodzinne problemy.
Naprawdę czuł się niezręcznie i głupio. Nie chciał tłumaczyć sytuacji w jakiej się znajdywał pierwszej-lepszej młodej czarownicy, którą spotkał na korytarzu. Miał więc nadzieję, że teraz czarownica mu wszystko wyjaśni bez dodatkowych pytań i wskaże mu w której sali znajduje się starszy Macmillan.
Naprawdę go to wszystko interesowało, ponieważ matka niczego mu dosłowne nie wskazała. Naprawdę nie wiedział co się stało, jak się stało i dlaczego się stało, poza samym faktem zajścia dziwnej sytuacji, w której ojciec trafił do św. Munga. Zresztą, naprawdę się nie dziwił, że pani Macmillan niczego mu nie wyjaśniła. Ona zawsze o wszystko za mocno się martwiła i wszystko zbyt mocno przeżywała, niepotrzebnie zresztą. Może też dlatego ciężko było jej się przyzwyczaić do takiej, a nie innej rodziny?
– Matka napisała mi tylko, że coś się stało i że mam szybko przyjechać, ale niczego nie wyjaśniła. Miałem też problem z dostarczaniem i odbieraniem poczty przez prawie cały maj… – wyjaśnił dodatkowo, uznając że może to przekona czarownicę. – Wiadomo co mu jest? Matka pisała, że trafił tutaj na początku maja. Dlaczego to tak długo zajmuje? – Pytał, bo uznał, że najwyraźniej trafił na dobre źródło.
Nie miał nawet pojęcia, że rozmawia z dorosłą już Jocelyn Vane. W końcu nie miał prawa jej kojarzyć jako dorosłej panny. Ostatni raz widział ją jeszcze przed wyjazdem, przez kilka minut, kiedy to jednego z wieczorów wrócił z rodzinnej rozgrywki w Quidditcha. Zobaczył jak matka rozpływa się nad obiema córkami pani Vane w salonie, że są bardzo dobrze wychowane. On osobiście a bardzo się tym nie przejął. Poza tym… działo się to tak dawno, a Jocelyn była wtedy pewnie kilkulatką, żeby miał prawo ją rozpoznać tutaj na korytarzu.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Biorąc pod uwagę to, co się działo w ostatnich tygodniach, Jocelyn była przewrażliwiona i wolała rozjaśnić swoje wątpliwości. Gdyby dopuściła do pacjenta kogoś niepowołanego to właśnie ona poniosłaby za to odpowiedzialność, dlatego tożsamość mężczyzny musiała zostać potwierdzona. W pierwszej chwili poczuła wątpliwości, ponieważ nieznajomy nie sprawiał wrażenia typowego szlachcica, a widziała w swoim życiu niejednego. Bez względu na to, z jakich rodów pochodzili, zawsze łączyły ich pewne cechy wspólne, jak nienaganny ubiór, wyniosłość i duma granicząca niekiedy z arogancją. Oczywiście były też wyjątki które zachowywały się całkowicie normalnie i nie traktowały ludzi niższego statusu z góry, ale nawet oni mieli w sobie coś, co na pierwszy rzut oka ich różniło.
- Oczywiście, ale naprawdę musiałam o to zapytać, zanim panu powiem, na której sali leży. Żyjemy w dość specyficznych czasach i musimy jeszcze bardziej dbać o spokój i bezpieczeństwo naszych pacjentów, i nie dopuszczać do nich osób postronnych – powiedziała, wciąż nie przestając mu się przyglądać. A kiedy wypowiedział swoje imię, coś drgnęło w jej umyśle, bo przypomniała sobie że syn lady Macmillan miał właśnie tak na imię, ba, kiedyś nawet kobieta opowiadała jej o nim, a nawet widziała go na zdjęciach, choć teraz musiała się bardzo mocno przyjrzeć, by wyłapać podobieństwa między tym zmęczonym, zaczerwienionym mężczyzną do przystojnego młodzieńca ze starych fotografii, o którym kiedyś z taką dumą opowiadała lady Macmillan. Przypomniała sobie też, że kobieta wspomniała kiedyś, że jej syn wyjechał dawno temu i znajdował się za granicą, co tłumaczyło, dlaczego dopiero teraz szukał ojca i był niedoinformowany w kwestii jego stanu. Osobiście spotkała go kiedy była jeszcze dzieckiem, więc nic dziwnego, że nie rozpoznała go dopóki nie powiedział, kim jest. Minęły w końcu lata i teraz stał przed nią nie młodzieniec, a dorosły mężczyzna.
- Jeśli takie jest pańskie życzenie, mogę nie informować pana matki. Nie zamierzam wtrącać się w prywatne rodzinne sprawy, jestem tu tylko stażystką i moją rolą jest dbanie o pacjentów – dodała jeszcze. Cała sytuacja była dziwaczna, ale relacje między tym mężczyzną a jego rodzicami nie były jej sprawą, choć w tym momencie bardzo ją to zaintrygowało i zdziwiło. Choć jej relacje z matką zawsze były dość trudne, dbała o nią i było dla niej niezrozumiałe, że Anthony Macmillan pragnie uniknąć spotkania z nią. W końcu lady Macmillan wydawała jej się miłą osobą, ale fakt, że przyjaźniła się z kimś takim jak Thea Vane był dość sugestywny i kazało jej myśleć, że może życie w tej rodzinie też nie było takie idealne, skoro ten mężczyzna zniknął na lata a teraz nawet nie chciał spotkać się z matką i upewniał się, czy jej tu nie ma. Ale że była osobą dobrze wychowaną wiedziała, że o pewne rzeczy nie wypada pytać i jej ciekawość musiała pozostać niezaspokojona, niezależnie od tego, co się działo wśród Macmillanów.
- Lord Macmillan leży na sali numer pięć. Na jego stan zdrowia miały wpływ majowe anomalie, które sprawiły, że został trafiony silnym Obliviate, które prawdopodobnie rzucił na siebie sam, a które z racji anomalnej natury okoliczności zajścia spowodowało skutki uboczne i ubytki w pamięci, które uzdrowiciele starają się uleczyć – wyjaśniła pokrótce, skoro już się upewniła że ma do czynienia z odpowiednią osobą i elementy układanki do siebie pasują, nawet jeśli pewnych rzeczy nie rozumiała. – Najprawdopodobniej jeszcze przed dotarciem do Munga ktoś, być może pańska matka, próbował mu pomóc, ale przez kolejne wyzwolenie siły anomalii to tylko pogorszyło jego stan. Uzdrowiciel prowadzący mówił jednak, że pański ojciec jest na dobrej drodze by wyzdrowieć, potrzebuje jednak czasu, by przypomnieć sobie wszystko.
Umilkła, ciekawa jego reakcji, bo wyglądało na to, że dopiero od niej dowiadywał się, co dolegało jego ojcu. Dziwne, naprawdę dziwne.
- Oczywiście, ale naprawdę musiałam o to zapytać, zanim panu powiem, na której sali leży. Żyjemy w dość specyficznych czasach i musimy jeszcze bardziej dbać o spokój i bezpieczeństwo naszych pacjentów, i nie dopuszczać do nich osób postronnych – powiedziała, wciąż nie przestając mu się przyglądać. A kiedy wypowiedział swoje imię, coś drgnęło w jej umyśle, bo przypomniała sobie że syn lady Macmillan miał właśnie tak na imię, ba, kiedyś nawet kobieta opowiadała jej o nim, a nawet widziała go na zdjęciach, choć teraz musiała się bardzo mocno przyjrzeć, by wyłapać podobieństwa między tym zmęczonym, zaczerwienionym mężczyzną do przystojnego młodzieńca ze starych fotografii, o którym kiedyś z taką dumą opowiadała lady Macmillan. Przypomniała sobie też, że kobieta wspomniała kiedyś, że jej syn wyjechał dawno temu i znajdował się za granicą, co tłumaczyło, dlaczego dopiero teraz szukał ojca i był niedoinformowany w kwestii jego stanu. Osobiście spotkała go kiedy była jeszcze dzieckiem, więc nic dziwnego, że nie rozpoznała go dopóki nie powiedział, kim jest. Minęły w końcu lata i teraz stał przed nią nie młodzieniec, a dorosły mężczyzna.
- Jeśli takie jest pańskie życzenie, mogę nie informować pana matki. Nie zamierzam wtrącać się w prywatne rodzinne sprawy, jestem tu tylko stażystką i moją rolą jest dbanie o pacjentów – dodała jeszcze. Cała sytuacja była dziwaczna, ale relacje między tym mężczyzną a jego rodzicami nie były jej sprawą, choć w tym momencie bardzo ją to zaintrygowało i zdziwiło. Choć jej relacje z matką zawsze były dość trudne, dbała o nią i było dla niej niezrozumiałe, że Anthony Macmillan pragnie uniknąć spotkania z nią. W końcu lady Macmillan wydawała jej się miłą osobą, ale fakt, że przyjaźniła się z kimś takim jak Thea Vane był dość sugestywny i kazało jej myśleć, że może życie w tej rodzinie też nie było takie idealne, skoro ten mężczyzna zniknął na lata a teraz nawet nie chciał spotkać się z matką i upewniał się, czy jej tu nie ma. Ale że była osobą dobrze wychowaną wiedziała, że o pewne rzeczy nie wypada pytać i jej ciekawość musiała pozostać niezaspokojona, niezależnie od tego, co się działo wśród Macmillanów.
- Lord Macmillan leży na sali numer pięć. Na jego stan zdrowia miały wpływ majowe anomalie, które sprawiły, że został trafiony silnym Obliviate, które prawdopodobnie rzucił na siebie sam, a które z racji anomalnej natury okoliczności zajścia spowodowało skutki uboczne i ubytki w pamięci, które uzdrowiciele starają się uleczyć – wyjaśniła pokrótce, skoro już się upewniła że ma do czynienia z odpowiednią osobą i elementy układanki do siebie pasują, nawet jeśli pewnych rzeczy nie rozumiała. – Najprawdopodobniej jeszcze przed dotarciem do Munga ktoś, być może pańska matka, próbował mu pomóc, ale przez kolejne wyzwolenie siły anomalii to tylko pogorszyło jego stan. Uzdrowiciel prowadzący mówił jednak, że pański ojciec jest na dobrej drodze by wyzdrowieć, potrzebuje jednak czasu, by przypomnieć sobie wszystko.
Umilkła, ciekawa jego reakcji, bo wyglądało na to, że dopiero od niej dowiadywał się, co dolegało jego ojcu. Dziwne, naprawdę dziwne.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Uśmiechnął się szeroko, słysząc jak dziewczyna się tłumaczy. Całkowicie to rozumiał i nie miał z tym problemów. Zresztą to ona tutaj miała obowiązki, a on wiedział jak okropne jest ich spełnianie, niezależnie od tego jak wyglądały. Całe szczęście, że system tutaj był na tyle sprawny, tak mu się wydawało, żeby pilnować swoich pacjentów. Kiwał tylko głową.
– Nie ma problemu, nic się nie stało. To nawet lepiej – odpowiedział jej. – I dziękuję za tę… – zamyślił się jak to określić – …przysługę. – Sytuacja rzeczywiście była dziwaczna. Jednak Anthony naprawdę bał się gniewu matki z Longbottomów i jej prawienia morałów, a na pewno głupio byłoby mu słyszeć jak bardzo ją zawiódł. Kto nie bałby się matki, która doprowadziła do tego, żeby jeden z Macmillanów zrezygnował z Quidditcha? Na pewno Anthony, bo on był tym Macmillanem.
Jednak nawet komiczne unikanie matki okazało się niczym ważnym w stosunku do tego, co usłyszał z ust młodej czarownicy. Jego ojciec? Nie, nie… Nie mógł jednak uwierzyć w to, co się stało. Po pierwsze – jak jego ojciec mógł zostać trafiony zaklęciem usuwającym pamięć? Jak mógł je rzucić sam na siebie? To brzmiało naprawdę niedorzecznie… Po drugie – jak to się stało, że ktoś pogorszył jego stan i tym „kimś” mogła być jego własna matka? To brzmiało jak scena z jakiejś komedii. Po trzecie, co najważniejsze – jakie anomalie? Matka napisała mu, że „coś” się stało, ale naprawdę nie wiedział co. Przy każdym kolejnym zdaniu marszczył czoło i wydawał się być coraz bardziej zdziwionym. Niczego nie rozumiał.
– Chce mi pani powiedzieć, że mój ojciec rzucił na siebie przypadkiem zaklęcie, a następnie ktoś go czymś dobił i mogła to być moja matka? – Zapytał dla pewności, bo miał wrażenie, że się przesłyszał. Może za rogiem stał któryś z jego kuzynów i ojciec i po prostu sobie z niego kpili? – To brzmi naprawdę śmiesznie. Przecież on umie rzucać zaklęcia, na brodę Merlina! Przecież ma blisko siedemdziesiąt lat… – Może i uniósł trochę głos, ale już pod koniec swojej wypowiedzi trochę się uspokoił. Wciąż nie mógł w to wszystko uwierzyć, ale coś zaczęło mu się układać w głowie. – I jakie majowe anomalie?
Czy to właśnie dlatego matka nie chciała mu wszystkiego opisać w liście? Rozumiał to roztrzęsienie, ale równie mogła bać się tego, że pogorszyła stan męża… to by wyjaśniało tę oszczędność słów w liście i możliwe utrudnienia w ich dostawie, pomijając oczywiście i te utrudnienia spowodowane przez mugoli z Czarnogóry. Zamyślił się dość mocno. Poza tym… skoro ojca trafiło akurat to zaklęcie, to ile teraz przypomniał sobie lord Macmillan? Jego mimika znowu się zmieniła. Przyjrzał się uważnie dziewczynie.
– Czy wie pani ile sobie zdołał przypomnieć? To znaczy jakie postępy zrobili uzdrowiciele w przywróceniu mu pamięci? – Zapytał niepewnie. – Albo mogłaby pani wskazać kogoś, kto by mógł mnie o tym poinformować? Choćby listownie? I ile by jeszcze potrzebował czasu do pełnego wyzdrowienia? – Zdawał się być zaintrygowany całą tą sytuacją.
Wiedział, że dziewczyna może tego nie wiedzieć. Sama zresztą przedstawiła się jako stażystka. Poza tym wyglądała naprawdę młodo, jakby dopiero skończyła Hogwart. Z drugiej strony mówiła, że zajmuje się dbaniem o pacjentów, więc może jest jakaś szansa na chociażby skrawek informacji. Chociaż trochę?
W tym całym szaleństwie liczył tylko na jedną rzecz – im dłużej miał z głowy matkę i ojca, tym dłużej mógł się cieszyć wolnością. Dosłowną wolnością… albo „delikatnie ograniczoną”. Co prawda, wiedział już w tym momencie, że nie będzie miał możliwości szybkiego opuszczenia kraju i wrócenia do Europy „właściwej” jeszcze tego samego miesiąca.
Zawsze pozostawało mu cieszenie się z mniejszej uwagi swojej matki. Ta im bardziej się nim interesowała, tym gorzej to dla niego się kończyło. Zaczynając od Quidditcha w okresie szkolnym, a kończąc na tym, co się działo przed 1948 r. Jeszcze przed jego wyjazdem lady Macmillan stawała na głowie, żeby spróbować go wyswatać z kilkoma lady’ami… co nie było dobrym rozwiązaniem, bo Anthony, świeżo po tragedii związanej z utratą „swojej” mugolaczki, nie potrafił się pogodzić. Wszelki romans kończył się zanim się w ogóle rozpoczął.
Macmillan nie mógł „załatać” złamanego serca przymusowym związkiem. Nawet teraz wolałby już zostać wyśmianym przez kuzynów, że jest starym kawalerem niż męczyć jakąś przedstawicielką obcego rodu swoją osobą... Biada czarownicy, która zostałaby zmuszona do poślubienia go i patrzenia przez resztę żywota na to jak Macmillan codziennie zapija smutki! Kto by chciał patrzeć na wrak, który próbuje wszystkim wmówić, że jest pięknym galeonem?
– Co się tutaj w ogóle stało? To znaczy w Anglii, w maju? – odważył się w końcu spytać, znacznie spokojniej niż jeszcze przed chwilą. – Proszę mi wybaczyć pytanie, ale w tym czasie byłem za granicą i miałem problemy z pocztą.
– Nie ma problemu, nic się nie stało. To nawet lepiej – odpowiedział jej. – I dziękuję za tę… – zamyślił się jak to określić – …przysługę. – Sytuacja rzeczywiście była dziwaczna. Jednak Anthony naprawdę bał się gniewu matki z Longbottomów i jej prawienia morałów, a na pewno głupio byłoby mu słyszeć jak bardzo ją zawiódł. Kto nie bałby się matki, która doprowadziła do tego, żeby jeden z Macmillanów zrezygnował z Quidditcha? Na pewno Anthony, bo on był tym Macmillanem.
Jednak nawet komiczne unikanie matki okazało się niczym ważnym w stosunku do tego, co usłyszał z ust młodej czarownicy. Jego ojciec? Nie, nie… Nie mógł jednak uwierzyć w to, co się stało. Po pierwsze – jak jego ojciec mógł zostać trafiony zaklęciem usuwającym pamięć? Jak mógł je rzucić sam na siebie? To brzmiało naprawdę niedorzecznie… Po drugie – jak to się stało, że ktoś pogorszył jego stan i tym „kimś” mogła być jego własna matka? To brzmiało jak scena z jakiejś komedii. Po trzecie, co najważniejsze – jakie anomalie? Matka napisała mu, że „coś” się stało, ale naprawdę nie wiedział co. Przy każdym kolejnym zdaniu marszczył czoło i wydawał się być coraz bardziej zdziwionym. Niczego nie rozumiał.
– Chce mi pani powiedzieć, że mój ojciec rzucił na siebie przypadkiem zaklęcie, a następnie ktoś go czymś dobił i mogła to być moja matka? – Zapytał dla pewności, bo miał wrażenie, że się przesłyszał. Może za rogiem stał któryś z jego kuzynów i ojciec i po prostu sobie z niego kpili? – To brzmi naprawdę śmiesznie. Przecież on umie rzucać zaklęcia, na brodę Merlina! Przecież ma blisko siedemdziesiąt lat… – Może i uniósł trochę głos, ale już pod koniec swojej wypowiedzi trochę się uspokoił. Wciąż nie mógł w to wszystko uwierzyć, ale coś zaczęło mu się układać w głowie. – I jakie majowe anomalie?
Czy to właśnie dlatego matka nie chciała mu wszystkiego opisać w liście? Rozumiał to roztrzęsienie, ale równie mogła bać się tego, że pogorszyła stan męża… to by wyjaśniało tę oszczędność słów w liście i możliwe utrudnienia w ich dostawie, pomijając oczywiście i te utrudnienia spowodowane przez mugoli z Czarnogóry. Zamyślił się dość mocno. Poza tym… skoro ojca trafiło akurat to zaklęcie, to ile teraz przypomniał sobie lord Macmillan? Jego mimika znowu się zmieniła. Przyjrzał się uważnie dziewczynie.
– Czy wie pani ile sobie zdołał przypomnieć? To znaczy jakie postępy zrobili uzdrowiciele w przywróceniu mu pamięci? – Zapytał niepewnie. – Albo mogłaby pani wskazać kogoś, kto by mógł mnie o tym poinformować? Choćby listownie? I ile by jeszcze potrzebował czasu do pełnego wyzdrowienia? – Zdawał się być zaintrygowany całą tą sytuacją.
Wiedział, że dziewczyna może tego nie wiedzieć. Sama zresztą przedstawiła się jako stażystka. Poza tym wyglądała naprawdę młodo, jakby dopiero skończyła Hogwart. Z drugiej strony mówiła, że zajmuje się dbaniem o pacjentów, więc może jest jakaś szansa na chociażby skrawek informacji. Chociaż trochę?
W tym całym szaleństwie liczył tylko na jedną rzecz – im dłużej miał z głowy matkę i ojca, tym dłużej mógł się cieszyć wolnością. Dosłowną wolnością… albo „delikatnie ograniczoną”. Co prawda, wiedział już w tym momencie, że nie będzie miał możliwości szybkiego opuszczenia kraju i wrócenia do Europy „właściwej” jeszcze tego samego miesiąca.
Zawsze pozostawało mu cieszenie się z mniejszej uwagi swojej matki. Ta im bardziej się nim interesowała, tym gorzej to dla niego się kończyło. Zaczynając od Quidditcha w okresie szkolnym, a kończąc na tym, co się działo przed 1948 r. Jeszcze przed jego wyjazdem lady Macmillan stawała na głowie, żeby spróbować go wyswatać z kilkoma lady’ami… co nie było dobrym rozwiązaniem, bo Anthony, świeżo po tragedii związanej z utratą „swojej” mugolaczki, nie potrafił się pogodzić. Wszelki romans kończył się zanim się w ogóle rozpoczął.
Macmillan nie mógł „załatać” złamanego serca przymusowym związkiem. Nawet teraz wolałby już zostać wyśmianym przez kuzynów, że jest starym kawalerem niż męczyć jakąś przedstawicielką obcego rodu swoją osobą... Biada czarownicy, która zostałaby zmuszona do poślubienia go i patrzenia przez resztę żywota na to jak Macmillan codziennie zapija smutki! Kto by chciał patrzeć na wrak, który próbuje wszystkim wmówić, że jest pięknym galeonem?
– Co się tutaj w ogóle stało? To znaczy w Anglii, w maju? – odważył się w końcu spytać, znacznie spokojniej niż jeszcze przed chwilą. – Proszę mi wybaczyć pytanie, ale w tym czasie byłem za granicą i miałem problemy z pocztą.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pracując tu musiała przestrzegać pewnych zasad, choć oczywiście rozumiała fakt, że ludzie, którzy tu trafiali, mieli różne tragedie, a ich bliscy chcieli być świadomi ich stanu. Było to całkowicie zrozumiałe i oczywiste, więc nie zamierzała Anthony’emu robić pod górę, skoro przebył długą drogę by się tu dzisiaj znaleźć u ojca.
Skinęła lekko głową, posyłając mu lekki, nieco niepewny uśmiech, zastanawiając się jednocześnie, co robił podczas tak długiej podróży, i ile w nim było z mężczyzny o którym kiedyś opowiadała jego matka podczas jednego z tych spotkań, na które Thea postanowiła ją zabrać.
Wiedziała, że za chwilę nastąpi trudniejsza część: musiała wytłumaczyć mu stan ojca i przybliżyć pewne kwestie, zanim do niego wejdzie. Powinien dowiedzieć się wcześniej, zanim stanie twarzą w twarz z ojcem, który cierpiał na zaniki pamięci i nie było nawet całkowitej pewności, czy rozpozna syna, kiedy go zobaczy. Przekonają się o tym dopiero gdy to się stanie, co też będzie pewną informacją dla uzdrowicieli pracujących nad jego wyleczeniem.
- To wszystko skutek anomalii. Jestem pewna, że pański ojciec nie rzucił na siebie zaklęcia zapomnienia celowo, to anomalia sprawiła, że inne zaklęcie, prawdopodobnie zupełnie niewinne zadziałało w taki sposób. Tak czasem się dzieje, on nie był pierwszym ani jedynym przypadkiem, choć oczywiście każdy był inny, nie da się bowiem przewidzieć, kiedy jakaś anomalia zadziała i jaki będzie mieć skutek... – wyjaśniła, po czym nagle urwała, bo coś sobie uświadomiła. – Zaraz... Czyli pan nawet nie wie o anomaliach i skutkach, jakie im towarzyszą? – zapytała nagle, gdy zadał pytanie, co wydało jej się dziwne, bo anomalie targały krajem już od miesiąca, ale zaraz potem przypomniała sobie, że przecież go tu wtedy nie było i że za granicą, gdziekolwiek był, mógł nawet nie słyszeć, co się dzieje w Anglii. Wiedziała, że to będzie wymagać staranniejszego wytłumaczenia.
- Cóż, jest już lepiej, uzdrowiciele mówią że ma szansę odzyskać większość wspomnień, które stracił, część pamięci już do niego wróciła, pańska matka bardzo się o niego troszczy. Myślę, że pana wizyta z pewnością mu pomoże – powiedziała, mając nadzieję, że starszy Macmillan rozpozna syna, i że jego odwiedziny będą mieć dobry wpływ na dalszą terapię, choć oczywiście to nie Josie ją prowadziła, ale wiedziała o jego przypadku, bo jako stażystka czasem zanosiła mu eliksiry, uczestniczyła też parę razy w obchodzie w towarzystwie pełnoprawnego uzdrowiciela, no i często dbała o papierkową robotę. Musiała być dobrze zorientowana w tym, kto na co był leczony i w jaki sposób. – Oczywiście, jestem pewna że ktoś z personelu będzie pana informować, jeśli dojdzie do jakichś zmian – zapewniła go. – Przekażę komu trzeba, że życzy pan sobie informacji na temat stanu ojca. Choć o dokładnych rokowaniach i postępach powinien pan pomówić z jego uzdrowicielem prowadzącym, on będzie wiedział dużo więcej niż ja.
Wiedziała, że musiała mu wyjaśnić więcej. Czuła się w obowiązku, by to zrobić, zanim wejdzie do sali swojego ojca i zetknie się ze skutkiem anomaliowych powikłań, nie wiedząc nawet, czym anomalie są.
- To zaczęło się pierwszego maja, w nocy, która wywróciła wiele rzeczy do góry nogami – zaczęła, przelotnie rozglądając się po korytarzu, ale o tej porze panował jeszcze stosunkowy spokój. Wiedziała też, że to mocne spłycenie kwestii tamtej tragedii, ale od czegoś trzeba było zacząć. – Nawet to, co dzieje się z pogodą, to też skutek anomalii. Przez cały maj była bardzo nieprzewidywalna, jednak największe zmiany dotknęły samej magii. Jeśli pan jeszcze nie wie, jeśli nie miał okazji się przekonać... To radzę używać czarów ostrożnie, bo może pan zaszkodzić sobie i osobom oraz rzeczom w swoim otoczeniu. Od początku maja Mung dosłownie pęka w szwach, i właśnie wskutek tych anomalii ucierpiał pański ojciec. A że nie jest już młody, zaklęcie wywarło szczególnie zgubny wpływ na jego pamięć.
Urwała, spoglądając na niego, by upewnić się, jakie wrażenie wywarły na nim te słowa. Od kogoś musiał się dowiedzieć, i wyglądało na to, że to ona musiała go uświadomić, że anomalie stanowią realne zagrożenie i to one wysłały jego ojca do szpitalnego łóżka na tak długo. Uzdrowiciel prowadzący na pewno swoje dopowie i wyjaśni mu pewne sprawy jeszcze dokładniej.
Skinęła lekko głową, posyłając mu lekki, nieco niepewny uśmiech, zastanawiając się jednocześnie, co robił podczas tak długiej podróży, i ile w nim było z mężczyzny o którym kiedyś opowiadała jego matka podczas jednego z tych spotkań, na które Thea postanowiła ją zabrać.
Wiedziała, że za chwilę nastąpi trudniejsza część: musiała wytłumaczyć mu stan ojca i przybliżyć pewne kwestie, zanim do niego wejdzie. Powinien dowiedzieć się wcześniej, zanim stanie twarzą w twarz z ojcem, który cierpiał na zaniki pamięci i nie było nawet całkowitej pewności, czy rozpozna syna, kiedy go zobaczy. Przekonają się o tym dopiero gdy to się stanie, co też będzie pewną informacją dla uzdrowicieli pracujących nad jego wyleczeniem.
- To wszystko skutek anomalii. Jestem pewna, że pański ojciec nie rzucił na siebie zaklęcia zapomnienia celowo, to anomalia sprawiła, że inne zaklęcie, prawdopodobnie zupełnie niewinne zadziałało w taki sposób. Tak czasem się dzieje, on nie był pierwszym ani jedynym przypadkiem, choć oczywiście każdy był inny, nie da się bowiem przewidzieć, kiedy jakaś anomalia zadziała i jaki będzie mieć skutek... – wyjaśniła, po czym nagle urwała, bo coś sobie uświadomiła. – Zaraz... Czyli pan nawet nie wie o anomaliach i skutkach, jakie im towarzyszą? – zapytała nagle, gdy zadał pytanie, co wydało jej się dziwne, bo anomalie targały krajem już od miesiąca, ale zaraz potem przypomniała sobie, że przecież go tu wtedy nie było i że za granicą, gdziekolwiek był, mógł nawet nie słyszeć, co się dzieje w Anglii. Wiedziała, że to będzie wymagać staranniejszego wytłumaczenia.
- Cóż, jest już lepiej, uzdrowiciele mówią że ma szansę odzyskać większość wspomnień, które stracił, część pamięci już do niego wróciła, pańska matka bardzo się o niego troszczy. Myślę, że pana wizyta z pewnością mu pomoże – powiedziała, mając nadzieję, że starszy Macmillan rozpozna syna, i że jego odwiedziny będą mieć dobry wpływ na dalszą terapię, choć oczywiście to nie Josie ją prowadziła, ale wiedziała o jego przypadku, bo jako stażystka czasem zanosiła mu eliksiry, uczestniczyła też parę razy w obchodzie w towarzystwie pełnoprawnego uzdrowiciela, no i często dbała o papierkową robotę. Musiała być dobrze zorientowana w tym, kto na co był leczony i w jaki sposób. – Oczywiście, jestem pewna że ktoś z personelu będzie pana informować, jeśli dojdzie do jakichś zmian – zapewniła go. – Przekażę komu trzeba, że życzy pan sobie informacji na temat stanu ojca. Choć o dokładnych rokowaniach i postępach powinien pan pomówić z jego uzdrowicielem prowadzącym, on będzie wiedział dużo więcej niż ja.
Wiedziała, że musiała mu wyjaśnić więcej. Czuła się w obowiązku, by to zrobić, zanim wejdzie do sali swojego ojca i zetknie się ze skutkiem anomaliowych powikłań, nie wiedząc nawet, czym anomalie są.
- To zaczęło się pierwszego maja, w nocy, która wywróciła wiele rzeczy do góry nogami – zaczęła, przelotnie rozglądając się po korytarzu, ale o tej porze panował jeszcze stosunkowy spokój. Wiedziała też, że to mocne spłycenie kwestii tamtej tragedii, ale od czegoś trzeba było zacząć. – Nawet to, co dzieje się z pogodą, to też skutek anomalii. Przez cały maj była bardzo nieprzewidywalna, jednak największe zmiany dotknęły samej magii. Jeśli pan jeszcze nie wie, jeśli nie miał okazji się przekonać... To radzę używać czarów ostrożnie, bo może pan zaszkodzić sobie i osobom oraz rzeczom w swoim otoczeniu. Od początku maja Mung dosłownie pęka w szwach, i właśnie wskutek tych anomalii ucierpiał pański ojciec. A że nie jest już młody, zaklęcie wywarło szczególnie zgubny wpływ na jego pamięć.
Urwała, spoglądając na niego, by upewnić się, jakie wrażenie wywarły na nim te słowa. Od kogoś musiał się dowiedzieć, i wyglądało na to, że to ona musiała go uświadomić, że anomalie stanowią realne zagrożenie i to one wysłały jego ojca do szpitalnego łóżka na tak długo. Uzdrowiciel prowadzący na pewno swoje dopowie i wyjaśni mu pewne sprawy jeszcze dokładniej.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Jakaś anomalia, o której przelotnie słyszał już w Londynie, „niewinne zaklęcie” rzucone przez starszego Macmillana, które zamieniło się w utratę pamięci… Anthony próbował przypomnieć sobie list od matki, który dostał pod koniec maja. Zamyślił się. Świat naprawdę zwariował!… albo po prostu on był zbyt długo za granicą. Może gdyby tego ostatniego miesiąca nie przebywał w Czarnogórze, w Jugosławii, a w swoim rodzinnym Puddlemere, to byłby lepiej doinformowany? Albo to on zamiast ojca znalazłby się u św. Munga. Może gdyby był w Bułgarii albo w Grecji w ostatnim miesiącu to coś by to zmieniło? Pewnie nie za wiele. Mugoli też nie mógł winić za kontynuowanie swoich tradycji i używanie tych dziwnych karabinów i strzelanie za pomocą jakiś dziwnych małych metalowych przedmiotów (które nazywali „nabojami”) w niebo. Szkoda tylko, że w ten sposób pozbyli się kilku jego sów oraz tych, które przesłały listy od jego matki i rodziny. Dlaczego nie mogli użyć jakiś… ogni?...
To nie jest teraz ważne… Ocknął się z chwilowego zamyślenia, a słysząc pytanie, tylko wzruszył ramionami i niepewnie kiwnął głową. Słyszał tylko, że coś zaszło, na ulicach słyszał o jakiś dziwnych przypadkach. Nie chciał pytać obcych czarodziejów o to co się dzieje, bo nie chciał być wścibski. Matka z kolei opisywała mu sytuację zbyt ogólnie, używając zbyt wielu „coś”-ów. Teraz jednak, dzięki tłumaczeniom pani stażystki, zaczął powoli rozumieć co się stało i co miała na myśli jego matka.
Mógł chcieć unikać ojca i matki, ale mimo wszystko martwił się o nich. Oni zapewne tak samo mocno jak oni zamartwiali się o niego przez ostatnie osiem lat. To, że ojczulek Macmillan stracił pamięć było niepokojące. Sam Anthony nie chciałby nigdy przypadkiem stracić swoich wspomnień. To, że staruszka trafiło takie zaklęcie nie wróżyło niczego dobrego. Wiedział, że na pewno nie da mu się szybko „uciec” z Wielkiej Brytanii, a poza tym… nie chciałby, żeby ojciec na zawsze pozostał z dziurami w pamięci. Co jak co, ale rodzina to rodzina.
Pomyśleć, że tu działy się dziwne rzeczy, a on sobie „odpoczywał” na Bałkanach, jak gdyby nigdy nic, zupełnie nieświadomy tego wszystkiego. Jakby to określił jeden mugol: „był w zupełnym alfa-reżimie”, czyli zupełnie odcięty od wszystkiego, nieświadomy, zagubiony (w pewnym sensie). Słysząc jednak o wizycie trochę drgnął. Co jeżeli ojciec by go nie rozpoznał albo pamiętałby to, co jest najgorsze? Wyraźny grymas pojawił się na jego twarzy. No, ale po coś tutaj przyszedł, więc wypadałoby zajrzeć do ojca i choćby się pokazać, że jest się żywym. A jeżeli starszy Macmillan nie pamiętałby, że w ogóle ma syna? Chociaż, znając lady Macmillan, jej gadatliwość i długi język – zapewne opowiedziała ojcu żywot wszystkich Macmillanów, Longbottomów i jeszcze zaprzyjaźnionych rodów i rodzin. Nie omijając pikantnych szczegółów jakiś szczególnie wrażliwych spraw.
– Dzięki – odpowiedział po wyczerpująco długiej odpowiedzi stażystki. Jednocześnie zapominał o dłuższej, bardziej uprzejmej (jakby mogło się wydawać) formie od słowa „dziękuję”. Na pewno nie skorzystał z niej z tego powodu, że myślał o sobie jako o kimś „wyżej postawionym”. Przeciwnie, przyzwyczaił się do bardziej bezpośredniej rozmowy i form w niej używanych. Podczas swojej podróży musiał nauczyć się nowego języka, a tam formy grzecznościowe, pomimo istnienia, „hulały” gdzieś w przestworzach, kosmosie lub istniały tylko w samym budynku Związku Komunistów Jugosławii, zwanego „SKJ”-em, którego nigdy nie odwiedził i omijał szerokim łukiem. Względnie używano jej tylko wobec najstarszych przedstawicieli klanów. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że zgubił formę grzecznościową. W końcu wiedział już, że na piętrze nie ma jego matki, która mogłaby go za to zganić. – Przez kilka dni powinienem być jeszcze w Londynie, w Dziurawym Kotle zapewne. Mówię, jeżeli byłoby to komuś potrzebne, żeby przesłać list – dodał, żeby nieznana mu jeszcze z imienia stażystka mogła przekazać informacje uzdrowicielowi prowadzącego sprawę jego ojca. – No… i zapewne odwiedzę jeszcze ojca.
Nie mógł zrozumieć jak jakaś anomalia doprowadziła aż do takich zmian. Owszem, pogodę już „poznał” i był bardzo zaskoczony tymi wszystkimi dziwnymi burzami. Zresztą one zawsze były dla niego niepokojące, być może ze względu na niektóre jego problemy w styczności z mugolskim „prądem”, który wydał mu się okropną małą bestią nie do zrozumienia. Tak czy siak – strach było się przejść po Londynie. Niebo grzmiało groźniej niż w Hercegowinie, w Bośni i w Hercegowinie, w wioskach powyżej 800 metrów nad poziomem morza. Dobrze, że przynajmniej nie trzęsło Dziurawym Kotłem tak bardzo jak tymi domkami z Bałkan.
Inną sprawą była magia. Na Bałkanach nic się nie stało, wszystko było tak jak dawniej. Zresztą, ostatni raz użył jakiegoś drobnego zaklęcia w podróży i to tak, żeby tylko żaden mugol tego nie zauważył. Zwyczajnie… albo właściwie niezwyczajnie odzwyczaił się od zbyt często używania zaklęć właśnie ze względu na niemagicznych. Zaczął za to częściej notować, skupiał się na obserwowaniu tego, co się dzieje ze składnikami przy produkcji alkoholi. Nawet przyjazd do kraju też mu długo zajął, bo uparł się, że ciekawe byłoby wcielenie się w żywot mugolaka, który nie może się nigdzie teleportować. To zresztą było dość zabawnym, ciekawy i pozwalającym na zapoznanie się z ludźmi doświadczeniem. Długa podróż pozwalała mu także na pozostanie na „wolności” odrobinę dłużej.
– Nie miałem okazji, dopiero co wróciłem – wytłumaczył stażystce. – Ale dzięki za ostrzeżenie – a w myślach jedynie dodał: „jednak mugole i ich żywot wcale nie są tacy straszni”. Nie chciał tej myśli dopowiedzieć otwarcie, bo zwyczajnie nie chciałby rozpoczynać dyskusji na temat tego czy warto przyjaźnić się z mugolami czy nie na środku korytarza w szpitalu. W ogóle nie chciał się wtrącać w politykę i ideologię gdziekolwiek i kiedykolwiek. Poza tym nie wiedział i nie zdawał sobie sprawy jak niebezpieczni mogą się okazać niemagiczni dla tych, którzy używają magii. Z takimi jeszcze nie udało mu się porozmawiać w Londynie. Może to i lepiej dla niego że był wyjątkowo niedoinformowany i żył we „wschodniej fantazji” swoich ostatnich ośmiu lat.
– Czy lepiej by było gdyby przy moich odwiedzinach był jakiś uzdrowiciel albo chociaż pani? – Zapytał nagle, zdając sobie sprawę, że tak właściwie nie wie jak mógłby zareagować na niego ojciec. Znowu wrócił do grzecznościowej formy. Najwyraźniej wychowanie Longbottomów otwarcie kłóciło się z brakiem wychowania Macmillanów. – Jak dobrze rozumiem ta jakaś anomalia jeszcze nie zniknęła, skoro mimo wszystko mnie pani ostrzegła? Wiadomo chociaż co ją wywołało i ile zajmie przywrócenie... normalnego stanu? – Zdawał się być trochę przerażony, trochę skonsternowany tym wszystkim co usłyszał.
To nie jest teraz ważne… Ocknął się z chwilowego zamyślenia, a słysząc pytanie, tylko wzruszył ramionami i niepewnie kiwnął głową. Słyszał tylko, że coś zaszło, na ulicach słyszał o jakiś dziwnych przypadkach. Nie chciał pytać obcych czarodziejów o to co się dzieje, bo nie chciał być wścibski. Matka z kolei opisywała mu sytuację zbyt ogólnie, używając zbyt wielu „coś”-ów. Teraz jednak, dzięki tłumaczeniom pani stażystki, zaczął powoli rozumieć co się stało i co miała na myśli jego matka.
Mógł chcieć unikać ojca i matki, ale mimo wszystko martwił się o nich. Oni zapewne tak samo mocno jak oni zamartwiali się o niego przez ostatnie osiem lat. To, że ojczulek Macmillan stracił pamięć było niepokojące. Sam Anthony nie chciałby nigdy przypadkiem stracić swoich wspomnień. To, że staruszka trafiło takie zaklęcie nie wróżyło niczego dobrego. Wiedział, że na pewno nie da mu się szybko „uciec” z Wielkiej Brytanii, a poza tym… nie chciałby, żeby ojciec na zawsze pozostał z dziurami w pamięci. Co jak co, ale rodzina to rodzina.
Pomyśleć, że tu działy się dziwne rzeczy, a on sobie „odpoczywał” na Bałkanach, jak gdyby nigdy nic, zupełnie nieświadomy tego wszystkiego. Jakby to określił jeden mugol: „był w zupełnym alfa-reżimie”, czyli zupełnie odcięty od wszystkiego, nieświadomy, zagubiony (w pewnym sensie). Słysząc jednak o wizycie trochę drgnął. Co jeżeli ojciec by go nie rozpoznał albo pamiętałby to, co jest najgorsze? Wyraźny grymas pojawił się na jego twarzy. No, ale po coś tutaj przyszedł, więc wypadałoby zajrzeć do ojca i choćby się pokazać, że jest się żywym. A jeżeli starszy Macmillan nie pamiętałby, że w ogóle ma syna? Chociaż, znając lady Macmillan, jej gadatliwość i długi język – zapewne opowiedziała ojcu żywot wszystkich Macmillanów, Longbottomów i jeszcze zaprzyjaźnionych rodów i rodzin. Nie omijając pikantnych szczegółów jakiś szczególnie wrażliwych spraw.
– Dzięki – odpowiedział po wyczerpująco długiej odpowiedzi stażystki. Jednocześnie zapominał o dłuższej, bardziej uprzejmej (jakby mogło się wydawać) formie od słowa „dziękuję”. Na pewno nie skorzystał z niej z tego powodu, że myślał o sobie jako o kimś „wyżej postawionym”. Przeciwnie, przyzwyczaił się do bardziej bezpośredniej rozmowy i form w niej używanych. Podczas swojej podróży musiał nauczyć się nowego języka, a tam formy grzecznościowe, pomimo istnienia, „hulały” gdzieś w przestworzach, kosmosie lub istniały tylko w samym budynku Związku Komunistów Jugosławii, zwanego „SKJ”-em, którego nigdy nie odwiedził i omijał szerokim łukiem. Względnie używano jej tylko wobec najstarszych przedstawicieli klanów. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że zgubił formę grzecznościową. W końcu wiedział już, że na piętrze nie ma jego matki, która mogłaby go za to zganić. – Przez kilka dni powinienem być jeszcze w Londynie, w Dziurawym Kotle zapewne. Mówię, jeżeli byłoby to komuś potrzebne, żeby przesłać list – dodał, żeby nieznana mu jeszcze z imienia stażystka mogła przekazać informacje uzdrowicielowi prowadzącego sprawę jego ojca. – No… i zapewne odwiedzę jeszcze ojca.
Nie mógł zrozumieć jak jakaś anomalia doprowadziła aż do takich zmian. Owszem, pogodę już „poznał” i był bardzo zaskoczony tymi wszystkimi dziwnymi burzami. Zresztą one zawsze były dla niego niepokojące, być może ze względu na niektóre jego problemy w styczności z mugolskim „prądem”, który wydał mu się okropną małą bestią nie do zrozumienia. Tak czy siak – strach było się przejść po Londynie. Niebo grzmiało groźniej niż w Hercegowinie, w Bośni i w Hercegowinie, w wioskach powyżej 800 metrów nad poziomem morza. Dobrze, że przynajmniej nie trzęsło Dziurawym Kotłem tak bardzo jak tymi domkami z Bałkan.
Inną sprawą była magia. Na Bałkanach nic się nie stało, wszystko było tak jak dawniej. Zresztą, ostatni raz użył jakiegoś drobnego zaklęcia w podróży i to tak, żeby tylko żaden mugol tego nie zauważył. Zwyczajnie… albo właściwie niezwyczajnie odzwyczaił się od zbyt często używania zaklęć właśnie ze względu na niemagicznych. Zaczął za to częściej notować, skupiał się na obserwowaniu tego, co się dzieje ze składnikami przy produkcji alkoholi. Nawet przyjazd do kraju też mu długo zajął, bo uparł się, że ciekawe byłoby wcielenie się w żywot mugolaka, który nie może się nigdzie teleportować. To zresztą było dość zabawnym, ciekawy i pozwalającym na zapoznanie się z ludźmi doświadczeniem. Długa podróż pozwalała mu także na pozostanie na „wolności” odrobinę dłużej.
– Nie miałem okazji, dopiero co wróciłem – wytłumaczył stażystce. – Ale dzięki za ostrzeżenie – a w myślach jedynie dodał: „jednak mugole i ich żywot wcale nie są tacy straszni”. Nie chciał tej myśli dopowiedzieć otwarcie, bo zwyczajnie nie chciałby rozpoczynać dyskusji na temat tego czy warto przyjaźnić się z mugolami czy nie na środku korytarza w szpitalu. W ogóle nie chciał się wtrącać w politykę i ideologię gdziekolwiek i kiedykolwiek. Poza tym nie wiedział i nie zdawał sobie sprawy jak niebezpieczni mogą się okazać niemagiczni dla tych, którzy używają magii. Z takimi jeszcze nie udało mu się porozmawiać w Londynie. Może to i lepiej dla niego że był wyjątkowo niedoinformowany i żył we „wschodniej fantazji” swoich ostatnich ośmiu lat.
– Czy lepiej by było gdyby przy moich odwiedzinach był jakiś uzdrowiciel albo chociaż pani? – Zapytał nagle, zdając sobie sprawę, że tak właściwie nie wie jak mógłby zareagować na niego ojciec. Znowu wrócił do grzecznościowej formy. Najwyraźniej wychowanie Longbottomów otwarcie kłóciło się z brakiem wychowania Macmillanów. – Jak dobrze rozumiem ta jakaś anomalia jeszcze nie zniknęła, skoro mimo wszystko mnie pani ostrzegła? Wiadomo chociaż co ją wywołało i ile zajmie przywrócenie... normalnego stanu? – Zdawał się być trochę przerażony, trochę skonsternowany tym wszystkim co usłyszał.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jocelyn sama miała okazję się przekonać o złowieszczej sile anomalii, bo była wśród ofiar tamtej nocy z przełomu miesięcy. Nawet gdy już doszła do siebie była świadkiem wielu innych nieszczęść, a jedynym pozytywnym skutkiem tego wszystkiego była wiedza, jaką zdobyła; przez cały maj nauczyła się w kwestii anatomii i magii leczniczej prawdopodobnie więcej niż przez wcześniejsze pół roku razem wzięte. Nie była jednak wolna od własnego strachu – o swoje bezpieczeństwo oraz o rodzinę, przecież każde z nich mogło ucierpieć w niespodziewanym wybuchu magii, nawet jej zaginiony brat, jeśli wciąż żył, być może też teraz tego doświadczał, o ile w ogóle znajdował się w kraju. Choroba jej matki uległa jednak nasileniu, więc Josie i jej musiała poświęcić dużo uwagi, czując wewnętrzny przymus by się o nią zatroszczyć, choć tak na dobrą sprawę Thea nigdy nie opiekowała się nią. To ona, jako eteryczna i kapryśna dama była tą, która zawsze wymagała opieki otoczenia i nigdy nie była zadowolona z usilnych starań rodziny, która nie mogła dać jej tego, czego pragnęła najbardziej – nazwiska, majątku i wystawnego życia. Musiała zadowolić się myślą, że może choć jedna z jej córek osiągnie to, co było już poza jej zasięgiem.
Rozmowa z Macmillanem była dość niezręczna; Josie nie spodziewała się, że w czerwcu może napotkać kogoś kto nawet nie był świadomy skali problemu i zagrożeń. W dodatku był to członek rodziny kogoś kto już został poszkodowany, a ona, z powodu braku odpowiedniejszej osoby w pobliżu, musiała go na to przygotować, bo traf chciał że akurat ona przechodziła tędy korytarzem i napatoczyła się na niego.
Z całą pewnością wizyty lady Macmillan miały dobry wpływ na powrót pamięci jej męża, któremu z pewnością przypomniała co ważniejsze wydarzenia z życia.
- Sowa na pewno pana znajdzie, ale miejmy nadzieję, że będziemy mogli przekazać pomyślne wiadomości – powiedziała; uważała jednak że Macmillan powinien interesować się ojcem, powinien go doglądać i pomagać mu w powrocie do zdrowia, a nie tylko biernie czekać aż ktoś inny przekaże mu wieści przez list. Sama na pewno by to zrobiła dla własnych rodziców. Podczas pobytów matki na oddziale kiedy tylko mogła odwiedzała ją w wolnych chwilach, starając się nie przejmować nieustannym marudzeniem i uwagami Thei.
Anomalie niestety doprowadziły do wielu zmian, z którymi Anthony Macmillan z pewnością się jeszcze zderzy, ale Josie miała nadzieję że uda mu się uniknąć wylądowania w łóżku obok ojca. Dla kogoś, kogo tak długo nie było wszystko to mogło być zaskakujące; sama Josie, gdyby nie widziała skutków anomalii na własne oczy, też nie potrafiłaby uwierzyć, że ich magia, coś co miała za stabilny i nieodłączny element życia, nagle stała się nieobliczalna i groźna.
Znów skinęła głową, przyjmując do wiadomości jego słowa, nieświadoma wątpliwości krążących w jego głowie po usłyszeniu tych wszystkich wieści.
- Oczywiście mogę panu towarzyszyć, lub mogę wezwać uzdrowiciela prowadzącego, jeśli przybył już do pracy – rzekła, zastanawiając się, jak zareaguje stary Macmillan na widok tak dawno niewidzianego syna. – I niestety anomalie wciąż trwają i wciąż stanowią zagrożenie. To się nie skończyło i prawdę mówiąc, nie wiadomo, kiedy się skończy. – Ale miała nadzieję, że koniec tego zamieszania był już bliski. Wolała nie myśleć, że taki stan mógł utrzymać się na lata, ktoś w końcu musiał znaleźć sposób, żeby to pokonać. – Podejrzewam, że Ministerstwo Magii i zatrudnieni w nim specjaliści już nad tym pracują. Ale obawiam się, że nie wiadomo, co wywołało anomalie, przynajmniej ja nie posiadam takich informacji. One zaczęły się nagle w nocy z trzydziestego kwietnia na pierwszego maja, i od tamtego czasu wciąż są obecne na terenie całej Wielkiej Brytanii. – Umilkła na moment. – Czyli pan, przebywając poza granicami, nie odczuł żadnych... niepokojących skutków? Z tego co mi wiadomo to ograniczyło się tylko do naszego kraju, ale ciekawość kazała mi się upewnić.
Uśmiechnęła się nieco niepewnie. Ale zanim otworzyła usta, by powiedzieć coś jeszcze, nagle usłyszała stukanie laski i odruchowo odwróciła się w tamtą stronę, zauważając swoją matkę w jedwabnym szlafroku narzuconym na koszulę nocną, która najwyraźniej wybrała się na przechadzkę. Choć od kilku dni przebywała w Mungu jej włosy, niegdyś identycznego koloru co u Jocelyn, a teraz coraz bardziej posiwiałe, były starannie ułożone, a spojrzenie jej oczu szybko dostrzegło córkę oraz jej towarzysza. Natychmiast ruszyła w ich stronę, podpierając się laską, której potrzebowała po tym, jak kilka dni temu dotyk Meduzy poraził jej kończyny i mimo ustąpienia sztywności miała problemy z poruszaniem się. Dobiegająca sześćdziesiątki kobieta nie wyglądała staro i wciąż miała w sobie coś szlachetnego, choć choroba bez wątpienia odcisnęła piętno na jej wyglądzie i zdrowiu.
Najpierw przywitała się wylewnie z młodym Macmillanem, dopiero później zwracając uwagę na córkę.
- Och, droga Jocelyn, widzę że już poznałaś młodego lorda Macmillan? Dobrze, naprawdę dobrze. Pańska matka wiele o panu opowiadała – mówiła, przenosząc wzrok z córki z powrotem na mężczyznę, którego z pewnością pamiętała, a teraz mierzyła go uważnym, oceniającym wzrokiem, najwyraźniej podekscytowana spotkaniem z dawno nie widzianym synem przyjaciółki.
- Mamo, wiesz że po ostatnim ataku nie powinnaś chodzić samotnie po korytarzach. Zaraz odprowadzę cię do twojej sali. – Josie troskliwie zwróciła jej uwagę, choć wiadomo było, że Thea zawsze musiała być mądrzejsza i postępować po swojemu, choć choroba coraz bardziej nieubłagalnie zaciskała na niej lodowate dłonie i miała naprawdę małe szanse na dożycie starości. Jocelyn obawiała się, że anomalie i ich destrukcyjny wpływ na jej chorobę mogą jeszcze bardziej skrócić pozostały jej czas.
Tak jak się spodziewała Thea zbyła jej słowa, zarzekając się że nie jest zniedołężniałą staruszką i natychmiast poświęciła uwagę Macmillanowi, zasypując go pytaniami. Josie mimowolnie zaczęła mu współczuć, nie wiedząc jeszcze, jakie myśli zaczynały rodzić się w głowie matki.
Rozmowa z Macmillanem była dość niezręczna; Josie nie spodziewała się, że w czerwcu może napotkać kogoś kto nawet nie był świadomy skali problemu i zagrożeń. W dodatku był to członek rodziny kogoś kto już został poszkodowany, a ona, z powodu braku odpowiedniejszej osoby w pobliżu, musiała go na to przygotować, bo traf chciał że akurat ona przechodziła tędy korytarzem i napatoczyła się na niego.
Z całą pewnością wizyty lady Macmillan miały dobry wpływ na powrót pamięci jej męża, któremu z pewnością przypomniała co ważniejsze wydarzenia z życia.
- Sowa na pewno pana znajdzie, ale miejmy nadzieję, że będziemy mogli przekazać pomyślne wiadomości – powiedziała; uważała jednak że Macmillan powinien interesować się ojcem, powinien go doglądać i pomagać mu w powrocie do zdrowia, a nie tylko biernie czekać aż ktoś inny przekaże mu wieści przez list. Sama na pewno by to zrobiła dla własnych rodziców. Podczas pobytów matki na oddziale kiedy tylko mogła odwiedzała ją w wolnych chwilach, starając się nie przejmować nieustannym marudzeniem i uwagami Thei.
Anomalie niestety doprowadziły do wielu zmian, z którymi Anthony Macmillan z pewnością się jeszcze zderzy, ale Josie miała nadzieję że uda mu się uniknąć wylądowania w łóżku obok ojca. Dla kogoś, kogo tak długo nie było wszystko to mogło być zaskakujące; sama Josie, gdyby nie widziała skutków anomalii na własne oczy, też nie potrafiłaby uwierzyć, że ich magia, coś co miała za stabilny i nieodłączny element życia, nagle stała się nieobliczalna i groźna.
Znów skinęła głową, przyjmując do wiadomości jego słowa, nieświadoma wątpliwości krążących w jego głowie po usłyszeniu tych wszystkich wieści.
- Oczywiście mogę panu towarzyszyć, lub mogę wezwać uzdrowiciela prowadzącego, jeśli przybył już do pracy – rzekła, zastanawiając się, jak zareaguje stary Macmillan na widok tak dawno niewidzianego syna. – I niestety anomalie wciąż trwają i wciąż stanowią zagrożenie. To się nie skończyło i prawdę mówiąc, nie wiadomo, kiedy się skończy. – Ale miała nadzieję, że koniec tego zamieszania był już bliski. Wolała nie myśleć, że taki stan mógł utrzymać się na lata, ktoś w końcu musiał znaleźć sposób, żeby to pokonać. – Podejrzewam, że Ministerstwo Magii i zatrudnieni w nim specjaliści już nad tym pracują. Ale obawiam się, że nie wiadomo, co wywołało anomalie, przynajmniej ja nie posiadam takich informacji. One zaczęły się nagle w nocy z trzydziestego kwietnia na pierwszego maja, i od tamtego czasu wciąż są obecne na terenie całej Wielkiej Brytanii. – Umilkła na moment. – Czyli pan, przebywając poza granicami, nie odczuł żadnych... niepokojących skutków? Z tego co mi wiadomo to ograniczyło się tylko do naszego kraju, ale ciekawość kazała mi się upewnić.
Uśmiechnęła się nieco niepewnie. Ale zanim otworzyła usta, by powiedzieć coś jeszcze, nagle usłyszała stukanie laski i odruchowo odwróciła się w tamtą stronę, zauważając swoją matkę w jedwabnym szlafroku narzuconym na koszulę nocną, która najwyraźniej wybrała się na przechadzkę. Choć od kilku dni przebywała w Mungu jej włosy, niegdyś identycznego koloru co u Jocelyn, a teraz coraz bardziej posiwiałe, były starannie ułożone, a spojrzenie jej oczu szybko dostrzegło córkę oraz jej towarzysza. Natychmiast ruszyła w ich stronę, podpierając się laską, której potrzebowała po tym, jak kilka dni temu dotyk Meduzy poraził jej kończyny i mimo ustąpienia sztywności miała problemy z poruszaniem się. Dobiegająca sześćdziesiątki kobieta nie wyglądała staro i wciąż miała w sobie coś szlachetnego, choć choroba bez wątpienia odcisnęła piętno na jej wyglądzie i zdrowiu.
Najpierw przywitała się wylewnie z młodym Macmillanem, dopiero później zwracając uwagę na córkę.
- Och, droga Jocelyn, widzę że już poznałaś młodego lorda Macmillan? Dobrze, naprawdę dobrze. Pańska matka wiele o panu opowiadała – mówiła, przenosząc wzrok z córki z powrotem na mężczyznę, którego z pewnością pamiętała, a teraz mierzyła go uważnym, oceniającym wzrokiem, najwyraźniej podekscytowana spotkaniem z dawno nie widzianym synem przyjaciółki.
- Mamo, wiesz że po ostatnim ataku nie powinnaś chodzić samotnie po korytarzach. Zaraz odprowadzę cię do twojej sali. – Josie troskliwie zwróciła jej uwagę, choć wiadomo było, że Thea zawsze musiała być mądrzejsza i postępować po swojemu, choć choroba coraz bardziej nieubłagalnie zaciskała na niej lodowate dłonie i miała naprawdę małe szanse na dożycie starości. Jocelyn obawiała się, że anomalie i ich destrukcyjny wpływ na jej chorobę mogą jeszcze bardziej skrócić pozostały jej czas.
Tak jak się spodziewała Thea zbyła jej słowa, zarzekając się że nie jest zniedołężniałą staruszką i natychmiast poświęciła uwagę Macmillanowi, zasypując go pytaniami. Josie mimowolnie zaczęła mu współczuć, nie wiedząc jeszcze, jakie myśli zaczynały rodzić się w głowie matki.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Tak samo jak jego ominęło wiele, tak samo i wszystkich w Wielkiej Brytanii ominęły wspaniałe pijackie przygody we Wschodniej Europie! Biada Anglikom, Szkotom, Walijczykom i Północnym Irlandczykom! Stąd też cieszył się z tego, że jakoś może się porozumieć z tajemniczą stażystką bez imienia i nazwiska oraz że w przyszłości otrzyma jakieś informacje o ojcu. Uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową już któryś raz z rzędu.
– Pytam tylko dlatego, że nie wiem czego się spodziewać, ale jeżeli pani uważa, że nic złego nie powinno się stać, to nie będę zajmować czasu. Sama pani mówiła, że jest tutaj dużo pracy w związku z tymi dziwnymi anomaliami – odpowiedział jej. – Och… czyli trzeba uważać – mruknął pod nosem. Trochę przerażała go myśl o tym, że nic nie wiadomo o przyczynie powstania dziwnych zdarzeń, w momencie kiedy Ministerstwo było w stanie dowiedzieć się dość szybko o różnego rodzaju zjawiskach. Takie przynajmniej miał wyobrażenie po tym, co działo się w 1945 r. w jego sprawie. Zresztą, pomijając podstawowe informacje, nie wiedział nawet jak MM funkcjonuje, bo zwyczajnie go to nie obchodziło. Był mimo wszystko Macmillanem, a jak dla niego Ministerstwo mogło nawet nie istnieć. – Nie. Na Bałkanach nic się nie stało.
„…Pomijając brak poczty”, dodał sobie w myślach. Naprawdę żałował tego, że wiele listów musiało gdzieś zagubić się w lasach lub górach z powodu mugoli i ich zabaw z dziwnym przedmiotem. Gdyby te listy dotarły, może wszystko wyglądałoby teraz inaczej. Może… ale co on mógłby zrobić? Nic, pewnie sam by trafił do Św. Munga ze względu na swoje „szczęście”.
Zauważył, że stażystka chciała coś powiedzieć, ale się odwróciła. Zdziwił się, bo oczekiwał pytania albo dodatkowych informacji. Też usłyszał stukanie, więc wyjrzał w tym samym kierunku co czarownica. I wtedy bardzo pobladł i zamarł w szoku. To jest właśnie definicja „Macmillanowego szczęścia”. Pani Vane... Postarzała się, ale wciąż był w stanie ją rozpoznać. Właściwie to zapamiętał ją tylko dlatego, że kiedy miał kilka lat to ciągnęła go za policzki i ciągle mu słodziła. „Wierna” przyjaciółka jego matki, pani Vane, potrafiła plotkować z panią Macmillan do znudzenia. Nie miał pojęcia o jej problemach zdrowotnych, chociaż zapewne matka mu o nich wielokrotnie opowiadała. Wiedział jednak, że wkrótce wiadomość o tym, że się pojawił w Londynie, dostanie się do lady Macmillan, a to będzie oznaczał koniec zupełnej wolności, którą planował przedłużyć o kilka dni. Nigdy nie rozumiał dlaczego ta kobieta tak bardzo się przyjaźniła z matką i dlaczego obydwie zawsze wymieniały się argumentami, które dziecko jest „bardziej kochane” i „wspanialsze”. Anthony z kolei zazwyczaj przegrywał w tym pojedynku na „lepsze wychowanie”.
– Pani Vane… – wybąkał w końcu. – Miło mi…
Z przymusu przywitał się z matką Jocelyn, czując się wyraźnie niezręcznie w jej obecności. Po ośmiu latach poza krajem, przebywając w „komunistycznych” lub „socjalistycznych” krajach zwyczajnie odzwyczaił się od tzw. „lordowania”. Anthony co prawda nie rozumiał jaka jest różnica w tych mugolskich określeniach „socjalizmu” i „komunizmu” oraz dlaczego ludzie na „Wschodzie” tak bardzo kłócą się o ideologię. Zresztą polityka nigdy go nie interesowała, nawet ta czarodziejska, więc przyjmował te określenia bez słowa zapytania. Faktem było jednak to, że tam nie było lordów, wszyscy (pomijając czarowników) byli tam teoretycznie „równi”. Nazwaniem go po tytule po tylu latach było… dziwnym doświadczeniem. Trochę nieprzyjemnym a może bardziej wstydliwym? To musiało być coś pomiędzy.
Powitanie z panią Vane, która za każdym razem zdawała się być zbyt miłą było tym bardziej przerażające i niezręczne przy nieznajomej stażystce. Najbardziej niezręczne było dla niego jednak to, że właśnie usłyszał, że matka dużo o nim opowiadała. Miał tylko nadzieję, że nie „wypaplała” tej kobiecie wszystkiego. Naprawdę nie chciał być na językach. Wyraźnie poczerwieniał na twarzy i momentalnie starał się trzymać twarz z daleka od pani Vane. Przypomniał sobie, że przecież rano wypił dwa kieliszki na „odwagę”, a nie chciałby żeby przyjaciółka jego matki wyczuła alkohol.
Kolejne zdziwienie przyszło kiedy usłyszał z ust stażystki „mamo”. Spojrzał wpierw na Jocelyn, potem na panią Vane. Matka? Znaczy, że ta czarownica to jej córka? Miał wrażenie, że przypomina sobie zbyt wiele wieczorów, w trakcie których lady Macmillan i pani Vane spędziły na gadaniu o wszystkim i niczym. Wiedział też, że starsza czarownica, która przed nim stała potrafiła być bardzo… nieznośna ze swoimi pytaniami. I tu jak gdyby na życzenie pojawił się ocean pytań. Nawet nie wiedział jak na niektóre z nich odpowiedzieć. Próbował więc udzielać krótkich, zwięzłych odpowiedzi. Nie chciał zdradził zbyt wielu informacji z tego co robił i co u niego się działo.
– Nie wiedziałem, że to pani córka, pani Vane. Strasznie wyrosła… – wytłumaczył tez swoje zażenowanie. Młodą czarownicę zapamiętał jako dziecko, które siedziało trochę jak lalka lub jak gdyby połknęła kijek. Pamiętał też to, że była ona ulubienicą jego matki. Lady Macmillan zawsze rozpływała się nad dobrymi manierami dzieci, bo w domu nie mogła ich zbyt wielu uraczyć. – Myślę, że powinna pani posłuchać córki.
Mówił tak tylko dlatego, że chciał stąd obecnie uciec. Martwił się ojcem, ale nie chciał też pójść do niego mając na karku nikogo innego jak panią Theę. Liczył, że Jocelyn zabierze matkę… ale wtedy zrozumiał, że pozostawienie kobiety z problemami zdrowotnymi, szczególnie takimi jak pani Vane (a zdawało mu się, że czytał lub słyszał o nich od matki) byłoby naprawdę nieuprzejme. Nie mówiąc już o tym, że szansa na to, że jego matka dowiedziałaby się o braku pomocy jej przyjaciółce mogłaby się skończyć dla niego okropnie długą i nudną mową moralizatorską. Jednak za bardzo kochał rodzinę i swój czas, żeby do tego dopuścić.
– Mogę pomóc – zaoferował w końcu bardzo nieśmiało swoje usługi. Naprawdę ledwo wydusił to zdanie z siebie. Oby tylko wkrótce nie pojawiła się jego matka. Oby tylko pani Vane nie zauważyła jego zrezygnowania w oczach. – Co wcale nie oznacza, że uważam panią za niedołężną – dodał natychmiast, czując że mógł popełnić gafę tym dopowiedzeniem. Nie obraziłby się jednak gdyby odmówiła jego ramienia jako wsparcia.
– Pytam tylko dlatego, że nie wiem czego się spodziewać, ale jeżeli pani uważa, że nic złego nie powinno się stać, to nie będę zajmować czasu. Sama pani mówiła, że jest tutaj dużo pracy w związku z tymi dziwnymi anomaliami – odpowiedział jej. – Och… czyli trzeba uważać – mruknął pod nosem. Trochę przerażała go myśl o tym, że nic nie wiadomo o przyczynie powstania dziwnych zdarzeń, w momencie kiedy Ministerstwo było w stanie dowiedzieć się dość szybko o różnego rodzaju zjawiskach. Takie przynajmniej miał wyobrażenie po tym, co działo się w 1945 r. w jego sprawie. Zresztą, pomijając podstawowe informacje, nie wiedział nawet jak MM funkcjonuje, bo zwyczajnie go to nie obchodziło. Był mimo wszystko Macmillanem, a jak dla niego Ministerstwo mogło nawet nie istnieć. – Nie. Na Bałkanach nic się nie stało.
„…Pomijając brak poczty”, dodał sobie w myślach. Naprawdę żałował tego, że wiele listów musiało gdzieś zagubić się w lasach lub górach z powodu mugoli i ich zabaw z dziwnym przedmiotem. Gdyby te listy dotarły, może wszystko wyglądałoby teraz inaczej. Może… ale co on mógłby zrobić? Nic, pewnie sam by trafił do Św. Munga ze względu na swoje „szczęście”.
Zauważył, że stażystka chciała coś powiedzieć, ale się odwróciła. Zdziwił się, bo oczekiwał pytania albo dodatkowych informacji. Też usłyszał stukanie, więc wyjrzał w tym samym kierunku co czarownica. I wtedy bardzo pobladł i zamarł w szoku. To jest właśnie definicja „Macmillanowego szczęścia”. Pani Vane... Postarzała się, ale wciąż był w stanie ją rozpoznać. Właściwie to zapamiętał ją tylko dlatego, że kiedy miał kilka lat to ciągnęła go za policzki i ciągle mu słodziła. „Wierna” przyjaciółka jego matki, pani Vane, potrafiła plotkować z panią Macmillan do znudzenia. Nie miał pojęcia o jej problemach zdrowotnych, chociaż zapewne matka mu o nich wielokrotnie opowiadała. Wiedział jednak, że wkrótce wiadomość o tym, że się pojawił w Londynie, dostanie się do lady Macmillan, a to będzie oznaczał koniec zupełnej wolności, którą planował przedłużyć o kilka dni. Nigdy nie rozumiał dlaczego ta kobieta tak bardzo się przyjaźniła z matką i dlaczego obydwie zawsze wymieniały się argumentami, które dziecko jest „bardziej kochane” i „wspanialsze”. Anthony z kolei zazwyczaj przegrywał w tym pojedynku na „lepsze wychowanie”.
– Pani Vane… – wybąkał w końcu. – Miło mi…
Z przymusu przywitał się z matką Jocelyn, czując się wyraźnie niezręcznie w jej obecności. Po ośmiu latach poza krajem, przebywając w „komunistycznych” lub „socjalistycznych” krajach zwyczajnie odzwyczaił się od tzw. „lordowania”. Anthony co prawda nie rozumiał jaka jest różnica w tych mugolskich określeniach „socjalizmu” i „komunizmu” oraz dlaczego ludzie na „Wschodzie” tak bardzo kłócą się o ideologię. Zresztą polityka nigdy go nie interesowała, nawet ta czarodziejska, więc przyjmował te określenia bez słowa zapytania. Faktem było jednak to, że tam nie było lordów, wszyscy (pomijając czarowników) byli tam teoretycznie „równi”. Nazwaniem go po tytule po tylu latach było… dziwnym doświadczeniem. Trochę nieprzyjemnym a może bardziej wstydliwym? To musiało być coś pomiędzy.
Powitanie z panią Vane, która za każdym razem zdawała się być zbyt miłą było tym bardziej przerażające i niezręczne przy nieznajomej stażystce. Najbardziej niezręczne było dla niego jednak to, że właśnie usłyszał, że matka dużo o nim opowiadała. Miał tylko nadzieję, że nie „wypaplała” tej kobiecie wszystkiego. Naprawdę nie chciał być na językach. Wyraźnie poczerwieniał na twarzy i momentalnie starał się trzymać twarz z daleka od pani Vane. Przypomniał sobie, że przecież rano wypił dwa kieliszki na „odwagę”, a nie chciałby żeby przyjaciółka jego matki wyczuła alkohol.
Kolejne zdziwienie przyszło kiedy usłyszał z ust stażystki „mamo”. Spojrzał wpierw na Jocelyn, potem na panią Vane. Matka? Znaczy, że ta czarownica to jej córka? Miał wrażenie, że przypomina sobie zbyt wiele wieczorów, w trakcie których lady Macmillan i pani Vane spędziły na gadaniu o wszystkim i niczym. Wiedział też, że starsza czarownica, która przed nim stała potrafiła być bardzo… nieznośna ze swoimi pytaniami. I tu jak gdyby na życzenie pojawił się ocean pytań. Nawet nie wiedział jak na niektóre z nich odpowiedzieć. Próbował więc udzielać krótkich, zwięzłych odpowiedzi. Nie chciał zdradził zbyt wielu informacji z tego co robił i co u niego się działo.
– Nie wiedziałem, że to pani córka, pani Vane. Strasznie wyrosła… – wytłumaczył tez swoje zażenowanie. Młodą czarownicę zapamiętał jako dziecko, które siedziało trochę jak lalka lub jak gdyby połknęła kijek. Pamiętał też to, że była ona ulubienicą jego matki. Lady Macmillan zawsze rozpływała się nad dobrymi manierami dzieci, bo w domu nie mogła ich zbyt wielu uraczyć. – Myślę, że powinna pani posłuchać córki.
Mówił tak tylko dlatego, że chciał stąd obecnie uciec. Martwił się ojcem, ale nie chciał też pójść do niego mając na karku nikogo innego jak panią Theę. Liczył, że Jocelyn zabierze matkę… ale wtedy zrozumiał, że pozostawienie kobiety z problemami zdrowotnymi, szczególnie takimi jak pani Vane (a zdawało mu się, że czytał lub słyszał o nich od matki) byłoby naprawdę nieuprzejme. Nie mówiąc już o tym, że szansa na to, że jego matka dowiedziałaby się o braku pomocy jej przyjaciółce mogłaby się skończyć dla niego okropnie długą i nudną mową moralizatorską. Jednak za bardzo kochał rodzinę i swój czas, żeby do tego dopuścić.
– Mogę pomóc – zaoferował w końcu bardzo nieśmiało swoje usługi. Naprawdę ledwo wydusił to zdanie z siebie. Oby tylko wkrótce nie pojawiła się jego matka. Oby tylko pani Vane nie zauważyła jego zrezygnowania w oczach. – Co wcale nie oznacza, że uważam panią za niedołężną – dodał natychmiast, czując że mógł popełnić gafę tym dopowiedzeniem. Nie obraziłby się jednak gdyby odmówiła jego ramienia jako wsparcia.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jocelyn i zapewne wielu jej podobnych nawet nie wiedziała, jak to jest żyć inaczej. Od dziecka wpajano jej określone wzorce i nie poznała innego życia. Obce jej było nawet to, które wiodły jej rówieśniczki dorastające w zdrowych, kochających rodzinach bez presji każącej wpasowywać się w schematy i nieustannie równać do góry. Nie otrzymywała matczynej miłości bezinteresownie, musiała najpierw spełnić pokładane w niej oczekiwania.
- Tak, trzeba uważać. Nie wiadomo, co jeszcze przyniosą kolejne dni. Ale naprawdę zachęcam pana do odwiedzenia ojca, o tej porze prawdopodobniej już się obudził – rzekła. – Powiem też jego uzdrowicielowi, że pan dotarł – westchnęła cicho. – Pracy jest dużo, ale jakoś sobie radzimy.
Uniosła brwi, słysząc, gdzie był, ale niestety nie zdążyła o to zapytać, bo właśnie wtedy pojawiła się jej matka, która najwyraźniej akurat teraz wybrała się na przechadzkę. Być może jej szukała lub po prostu chciała wyrwać się na trochę z obskurnej sali, którą musiała dzielić z innymi pacjentkami, ale pozostawało faktem, że jej obecność nie była Josie na rękę w momencie, gdy rozmawiała z krewnym jednego z pacjentów oddziału pozaklęciowego.
Thea wydawała się teraz o wiele bardziej zainteresowana młodym Macmillanem niż własną córką, co nie było niczym nowym; matka uwielbiała mieć do czynienia z przedstawicielami wyższych sfer, tylko ich uważając za w pełni godnych jej uwagi, choć wstydziła się swojego gorszego nazwiska i choroby, którą z biegiem lat coraz trudniej było ukrywać, i przez którą coraz rzadziej opuszczała dom, zaniedbując nawet dawniej bardzo częste wizyty w galeriach i u krewnych. Zapewne wciąż bolało ją, kiedy witano ją słowami „pani Vane” zamiast „lady Selwyn”, ale jako doświadczona manipulantka nie dała nic po sobie poznać, starając się wywrzeć dobre wrażenie na mężczyźnie i jednocześnie z pewnością próbując ocenić jego. Thea Vane uwielbiała oceniać i szufladkować ludzi, a Anthony Macmillan miał nieszczęście znaleźć się teraz w centrum uwagi kobiety znudzonej kilkudniowym leżeniem w łóżku.
Mężczyzna wyglądał na zdziwionego gdy dowiedział się, że Josie jest córką Thei, i gdy się odezwał, Jocelyn mogła przysiąc, że dosłyszała w jego głosie zażenowanie. Sama też czuła się nieco zażenowana tą niezręczną sytuacją, więc wodziła wzrokiem od matki do Macmillana i z powrotem, przysłuchując się ich wymianie zdań i zachowując opanowany wyraz twarzy.
Thea, choć zachwyciła się dobrym wychowaniem Anthony’ego i jego propozycją pomocy, grzecznie odmówiła, nie chcąc wyjść na nieporadną osobę która nie potrafi pokonać jednego piętra, i zachęciła go do tego, by odwiedził swojego schorowanego ojca.
Zaraz potem zaczęła oddalać się korytarzem, choć Josie podejrzewała, że w nadchodzących dniach na pewno nawiąże do tego spotkania.
- Bardzo przepraszam – powiedziała Josie do Macmillana. – Pójdę ją odprowadzić. Proszę wejść do ojca, gdy tylko zaprowadzę mamę do jej sali powiadomię jego uzdrowiciela, że pan już jest i zapewne potrzebuje bardziej szczegółowych informacji o ojcu.
Pożegnała go grzecznie, szybko udając się w ślad za Theą, którą odprowadziła do jej sali, a później, tak jak obiecała, udała się do uzdrowiciela mającego pieczę nad starszym Macmillanem, by poinformować go o wizycie syna.
| zt. x2
- Tak, trzeba uważać. Nie wiadomo, co jeszcze przyniosą kolejne dni. Ale naprawdę zachęcam pana do odwiedzenia ojca, o tej porze prawdopodobniej już się obudził – rzekła. – Powiem też jego uzdrowicielowi, że pan dotarł – westchnęła cicho. – Pracy jest dużo, ale jakoś sobie radzimy.
Uniosła brwi, słysząc, gdzie był, ale niestety nie zdążyła o to zapytać, bo właśnie wtedy pojawiła się jej matka, która najwyraźniej akurat teraz wybrała się na przechadzkę. Być może jej szukała lub po prostu chciała wyrwać się na trochę z obskurnej sali, którą musiała dzielić z innymi pacjentkami, ale pozostawało faktem, że jej obecność nie była Josie na rękę w momencie, gdy rozmawiała z krewnym jednego z pacjentów oddziału pozaklęciowego.
Thea wydawała się teraz o wiele bardziej zainteresowana młodym Macmillanem niż własną córką, co nie było niczym nowym; matka uwielbiała mieć do czynienia z przedstawicielami wyższych sfer, tylko ich uważając za w pełni godnych jej uwagi, choć wstydziła się swojego gorszego nazwiska i choroby, którą z biegiem lat coraz trudniej było ukrywać, i przez którą coraz rzadziej opuszczała dom, zaniedbując nawet dawniej bardzo częste wizyty w galeriach i u krewnych. Zapewne wciąż bolało ją, kiedy witano ją słowami „pani Vane” zamiast „lady Selwyn”, ale jako doświadczona manipulantka nie dała nic po sobie poznać, starając się wywrzeć dobre wrażenie na mężczyźnie i jednocześnie z pewnością próbując ocenić jego. Thea Vane uwielbiała oceniać i szufladkować ludzi, a Anthony Macmillan miał nieszczęście znaleźć się teraz w centrum uwagi kobiety znudzonej kilkudniowym leżeniem w łóżku.
Mężczyzna wyglądał na zdziwionego gdy dowiedział się, że Josie jest córką Thei, i gdy się odezwał, Jocelyn mogła przysiąc, że dosłyszała w jego głosie zażenowanie. Sama też czuła się nieco zażenowana tą niezręczną sytuacją, więc wodziła wzrokiem od matki do Macmillana i z powrotem, przysłuchując się ich wymianie zdań i zachowując opanowany wyraz twarzy.
Thea, choć zachwyciła się dobrym wychowaniem Anthony’ego i jego propozycją pomocy, grzecznie odmówiła, nie chcąc wyjść na nieporadną osobę która nie potrafi pokonać jednego piętra, i zachęciła go do tego, by odwiedził swojego schorowanego ojca.
Zaraz potem zaczęła oddalać się korytarzem, choć Josie podejrzewała, że w nadchodzących dniach na pewno nawiąże do tego spotkania.
- Bardzo przepraszam – powiedziała Josie do Macmillana. – Pójdę ją odprowadzić. Proszę wejść do ojca, gdy tylko zaprowadzę mamę do jej sali powiadomię jego uzdrowiciela, że pan już jest i zapewne potrzebuje bardziej szczegółowych informacji o ojcu.
Pożegnała go grzecznie, szybko udając się w ślad za Theą, którą odprowadziła do jej sali, a później, tak jak obiecała, udała się do uzdrowiciela mającego pieczę nad starszym Macmillanem, by poinformować go o wizycie syna.
| zt. x2
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
8 maja, późniejsze popołudnie.
Świadomość odzyskał będąc gdzieś w drodze pomiędzy salą treningową, a mungiem. Powrót do rzeczywistości był nieprzyjemny. Czuł tępe, bolesne, wręcz dudniące pulsowanie twarzy. Nie pozwalało mu to skupić myśli, lecz nie musiał być w tym momencie mistrzem dedukcji by moc wywnioskować, jak skończył się sparing z Brendanem. Westchną pod nosem, krzywiąc się na mgliste wspomnienie tego, jak słabą była jego garda w konfrontacji z pięściami Weasleya. Czyżby tak podskoczyć miał poziom szkolenia przez te trzy lata jego nieobecności?
Ratownicy posadzili go na korytarzu na dziale urazów pozazaklęciowych. Jego stan nie był agonalny, zagrażający życiu toteż nic nie przeszkadzało w tym, by siedział i czekał. To też cierpliwie czynił strasząc swoją twarzą innych. Właściwie jej brakiem. Plątanina popękanych kości oraz zaschniętej krwi wymieszanej z prowizorycznymi opatrunkami zaaplikowanymi przez ratowników w czasie transportu sprawnie zniekształcały rysy jego twarzy. Ciągle miał na sobie też treningowy uniform dość wymownie poświadczający doświadczonym uzdrowicielom o tym, co to też się jemu przydarzyło. Przecież to zapewne nie pierwszy raz kiedy jakiś auror wracał z treningu czymś bardziej skomplikowanym niż zakwasy bądź naciągnięty mięsień.
Siedział na niewygodnym krześle. Prawa ręka zwisała bezwładnie wzdłuż ciała. Anthony co jakiś czas zaciskał przytroczoną do niej dłoń badając jak upływ czasu oddziaływuje na odzyskiwaną w niej władze. Lewa dłoń zaś trzymała prawe ramię nieco ponad łokciem. Głowę miał odchyloną, podpartą o ścianę. Słuchał kroków niosących się po korytarzu. Przyglądałby się i odchodzącej farbie, jednak problem polegał na tym, że widział niewiele. Na prawe oko wcale, lewe zaś zniekształcało obraz. Nie powinno więc dziwić, że gdy został wywołany idąc do gabinetu niechcący kogoś potrącił ramieniem. Niezręcznie było być tak ograniczonym przez uszkodzone ciało. Zrobił więc adekwatna do tego uczucia minę, a następnie nieco nieporadnie wyciągniętą zdrową dłonią wymacał wejście do drzwi.
- Powiedziano mi, że mogę już wejść? Mogę czy jeszcze poczekać?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Świadomość odzyskał będąc gdzieś w drodze pomiędzy salą treningową, a mungiem. Powrót do rzeczywistości był nieprzyjemny. Czuł tępe, bolesne, wręcz dudniące pulsowanie twarzy. Nie pozwalało mu to skupić myśli, lecz nie musiał być w tym momencie mistrzem dedukcji by moc wywnioskować, jak skończył się sparing z Brendanem. Westchną pod nosem, krzywiąc się na mgliste wspomnienie tego, jak słabą była jego garda w konfrontacji z pięściami Weasleya. Czyżby tak podskoczyć miał poziom szkolenia przez te trzy lata jego nieobecności?
Ratownicy posadzili go na korytarzu na dziale urazów pozazaklęciowych. Jego stan nie był agonalny, zagrażający życiu toteż nic nie przeszkadzało w tym, by siedział i czekał. To też cierpliwie czynił strasząc swoją twarzą innych. Właściwie jej brakiem. Plątanina popękanych kości oraz zaschniętej krwi wymieszanej z prowizorycznymi opatrunkami zaaplikowanymi przez ratowników w czasie transportu sprawnie zniekształcały rysy jego twarzy. Ciągle miał na sobie też treningowy uniform dość wymownie poświadczający doświadczonym uzdrowicielom o tym, co to też się jemu przydarzyło. Przecież to zapewne nie pierwszy raz kiedy jakiś auror wracał z treningu czymś bardziej skomplikowanym niż zakwasy bądź naciągnięty mięsień.
Siedział na niewygodnym krześle. Prawa ręka zwisała bezwładnie wzdłuż ciała. Anthony co jakiś czas zaciskał przytroczoną do niej dłoń badając jak upływ czasu oddziaływuje na odzyskiwaną w niej władze. Lewa dłoń zaś trzymała prawe ramię nieco ponad łokciem. Głowę miał odchyloną, podpartą o ścianę. Słuchał kroków niosących się po korytarzu. Przyglądałby się i odchodzącej farbie, jednak problem polegał na tym, że widział niewiele. Na prawe oko wcale, lewe zaś zniekształcało obraz. Nie powinno więc dziwić, że gdy został wywołany idąc do gabinetu niechcący kogoś potrącił ramieniem. Niezręcznie było być tak ograniczonym przez uszkodzone ciało. Zrobił więc adekwatna do tego uczucia minę, a następnie nieco nieporadnie wyciągniętą zdrową dłonią wymacał wejście do drzwi.
- Powiedziano mi, że mogę już wejść? Mogę czy jeszcze poczekać?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 23.06.18 17:39, w całości zmieniany 1 raz
Pełnienie dyżuru na innym oddziale stało się codziennością w tym domu pełnym wariatów i nikogo już nie zaskakiwało kierowanie pacjentów z urazami po anomaliach, czy wybuchach kociołków, chociażby na oddział magipsychiatryczny, o ile znajdowało się tam jakiekolwiek wolne miejsce do leczenia. Przepływ pacjentów, ich ilość, ogromna w ostatnich dniach, również przestawała robić wrażenie na pracownikach, jak i fakt, że zapasy wszelkich medykamentów kończyły się równie szybko, co zostały uzupełnione. Siedząc na niewygodnym krzesełku, w dusznym gabinecie, przepisywała kolejne eliksiry i zalecenia, leczyła mniej poważne rany, kiedy nagle jej oczom ukazał się obraz nędzy i rozpaczy, i karta od ratowników, którzy zdołali zrobić wstępne rozpoznanie. Skonsternowana ściągnęła brwi i ruchem dłoni wskazała kozetkę. Z początku nie rozpoznała w mężczyźnie Skamandera, z którym zdarzało jej się rozmawiać jeszcze w szkole a widok zdecydowanie treningowego stroju powodował, że nie musiała pytać o powód obrażeń. W dziwny sposób nawet ucieszyła ją myśl, że jeszcze był ktoś, kto nie pojawił się tutaj z powodu anomalii.
- W takim stanie nie powinieneś czekać - uznała, wstając z miejsca i podchodząc do mężczyzny. Mając przed sobą tyle rozmaitych problemów, postanowiła zacząć od czegoś najmniej oczywistego. W sposób delikatny ujęła jego podróbek, palpacyjnie sprawdzając szczękę, ale fakt, że miał problem z domknięciem ust i wymową, mówił już sam za siebie - to chyba był wymagający trening, żuchwa do nastawienia - żuchwa zdecydowanie nie była na swoim miejscu, z drugiej zaś strony miał dużo szczęścia, czego nie mogła powiedzieć o zauważalnym ukruszeniu zębów - i nos, ale to... - westchnęła, spoglądając na jego zakrwawione oczy i opuchniętą, siną skórę wokół - diagno haemo - inkantowała bez uprzedzenia, w mgnieniu oka wyciągając z kieszeni szpitalnego kitla różdżkę.
- Mam dobrą i złą wiadomość - przyglądnęła się rozciętej brwi, kiedy tylko skończyła upewnienie się w swoich podejrzeniach - zła jest taka, że masz złamany oczodół. A dobra, że miałeś dużo szczęścia i powinno się udać uniknąć powikłań, takich jak zaburzenie widzenia, czy utrata widzenia w ogóle - poinformowała go z szerokim uśmiechem, bynajmniej nie będącym wynikiem radosnej nowiny - zajmiemy się na początek oczodołem, usiądź wygodnie, bo prędko stąd nie wyjdziesz. - Nie przedłużając, skupiła się na odpowiednim leczeniu.
- Fractura Texta - inkantowała pewnie, raz po jednej a raz po drugiej stronie, z satysfakcją nasłuchując chrzęstu zrastającej się kości. Zaraz potem skierowała czubek różdżki na nos - fractura texta - powtórzyła, kontrolnie spoglądając na reakcję Anthony'ego, i zsunęła różdżkę niżej, na żuchwę - arcorecte - gdy twarz wyglądała względnie dobrze, zdołała dostrzec znajome rysy. Natychmiastowo zmieniło się i jej podejście, minimalnie rozjaśniając zachmurzone oblicze rudowłosej.
- Do czego to doszło, żeby Krukon doprowadził się do tego stanu? Czy warto było? - pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą, by szybko skierować różdżkę na łuk brwiowy, z którego wciąż ciekła krew - curatio vulnera - usiadła obok, czując, że musi odetchnąć; zawroty głowy powróciły, na szczęście mniejsze niż przed kilkoma minutami.
- Gdzie cię jeszcze boli? Ramiona, brzuch, plecy, nogi? Głowa? Kręci ci się w głowie? - Spytała spokojnie, w palcach obracając kawałek drewienka.
- W takim stanie nie powinieneś czekać - uznała, wstając z miejsca i podchodząc do mężczyzny. Mając przed sobą tyle rozmaitych problemów, postanowiła zacząć od czegoś najmniej oczywistego. W sposób delikatny ujęła jego podróbek, palpacyjnie sprawdzając szczękę, ale fakt, że miał problem z domknięciem ust i wymową, mówił już sam za siebie - to chyba był wymagający trening, żuchwa do nastawienia - żuchwa zdecydowanie nie była na swoim miejscu, z drugiej zaś strony miał dużo szczęścia, czego nie mogła powiedzieć o zauważalnym ukruszeniu zębów - i nos, ale to... - westchnęła, spoglądając na jego zakrwawione oczy i opuchniętą, siną skórę wokół - diagno haemo - inkantowała bez uprzedzenia, w mgnieniu oka wyciągając z kieszeni szpitalnego kitla różdżkę.
- Mam dobrą i złą wiadomość - przyglądnęła się rozciętej brwi, kiedy tylko skończyła upewnienie się w swoich podejrzeniach - zła jest taka, że masz złamany oczodół. A dobra, że miałeś dużo szczęścia i powinno się udać uniknąć powikłań, takich jak zaburzenie widzenia, czy utrata widzenia w ogóle - poinformowała go z szerokim uśmiechem, bynajmniej nie będącym wynikiem radosnej nowiny - zajmiemy się na początek oczodołem, usiądź wygodnie, bo prędko stąd nie wyjdziesz. - Nie przedłużając, skupiła się na odpowiednim leczeniu.
- Fractura Texta - inkantowała pewnie, raz po jednej a raz po drugiej stronie, z satysfakcją nasłuchując chrzęstu zrastającej się kości. Zaraz potem skierowała czubek różdżki na nos - fractura texta - powtórzyła, kontrolnie spoglądając na reakcję Anthony'ego, i zsunęła różdżkę niżej, na żuchwę - arcorecte - gdy twarz wyglądała względnie dobrze, zdołała dostrzec znajome rysy. Natychmiastowo zmieniło się i jej podejście, minimalnie rozjaśniając zachmurzone oblicze rudowłosej.
- Do czego to doszło, żeby Krukon doprowadził się do tego stanu? Czy warto było? - pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą, by szybko skierować różdżkę na łuk brwiowy, z którego wciąż ciekła krew - curatio vulnera - usiadła obok, czując, że musi odetchnąć; zawroty głowy powróciły, na szczęście mniejsze niż przed kilkoma minutami.
- Gdzie cię jeszcze boli? Ramiona, brzuch, plecy, nogi? Głowa? Kręci ci się w głowie? - Spytała spokojnie, w palcach obracając kawałek drewienka.
Gość
Gość
Bardziej niż fizyczny ból przeszkadzała mu osłabiona motoryka ciała. Przez osłabienie było ciężkie, nieporadne w kontrolowaniu. Najbardziej jednak to co wprawiało go w frustrację to praktyczna ślepota. Preria jasnych i ciemniejszych kolorowych plam niewyraźnie rozmywała mu się przed oczami wzbudzając w nim znienawidzoną niepewność. Wyciągnięta dłoń znalazła jednak ścianę, a po chwili również framugę uchylonych drzwi. Szczęka nie chciała współpracować wydobywając z siebie dość bełkotliwą angielszczyznę. To i opinia uzdrowicielki sprawiła, że choć nie czuł się umierający, to jednak bez szemrania postąpił kroku do przodu nie zamierzając polemizować postąpił krok do przodu. Zdrową ręką zamknął za sobą drzwi po tym jak wymacał skrzydło i uchwycił jego klamkę. Wystarczająco długo zmuszony był pokazywać wszystkim efekt swojej porażki. Na dziś zdecydowanie tego wystarczyło. Skamander nie podszedł do czarownicy słysząc, że ona to robi. Upomniał w myślach swoje ciało by się nie odsunęło od wyciąganych ku jego twarzy długich cieni, które były najpewniej dłońmi uzdrowicielki. Tak, zdecydowanie - żadne inne z taką wyuczoną metodycznością nie przesuwałyby się po jego szczęce. Trochę się przygarbił chcąc ułatwić jej pracę. Była wyraźnie niższa. Chciał proponować, że może usiądzie, lecz ostatecznie to rozwiązanie zaproponowała wiedźma.
- Słodko - podsumował beznamiętnie optymistyczny scenariusz leczenia, po czym dość niepewnie przemieścił się w głąb gabinetu. Podłużna plama pod ścianą mogła być leżanką lub biurkiem. Postanowił zaryzykować. Usiadł. Jednak biurko. Nie zmieszany swoją pomyłką tak właściwie rozsiadł się wygodniej, tak jakby to było zamierzone od samego początku. Nie dał po sobie znać, że mogło być w ogóle inaczej. Jak zwykle pewny siebie. Nawet kiedy okoliczności na to nie pozwalały.
Pierwszej Fractury Textry nie spodziewał się tak nagle. Przymknął mocno ślepia wydobywając z siebie żałosne jęknięcie. Zacisnął dłonie na krawędzi mebla. Drugie zaklęcie, idąc za ciosem, przyjął już lepiej. Zdawało się być głuchym echem pierwszego. Niemniej, po całej serii czuł się nieco skołowany. Zasłyszana uwaga zabrzmiała jednak mimo wszystko znajomo.
- Doprowadził się do tego stanu dlatego właśnie, że jest Krukonem - odpowiedział, zastanawiając się jednak skąd czarownica wie o tym, do jakiego domu był przydzielony. Gdy ciemna mgła z oczu zelżała, a twarz uzdrowicielki nabrała wyraźniejszych rysów.
- Havisham - a wiec to stąd wiedza - A już zaczynałem się zastanawiać, czy brak znieczulenia to przypadek - ale nie był, prawda? Przeniósł spojrzenie na prawe ramię - Prawa ręka. Problem jest taki, że właściwie jej nie czuję - kończyna faktycznie zwisała niemalże bezwładnie. Udawało mu się ją co najwyżej nieznacznie wyciągnąć przed siebie co kosztowało go wiele energii i samozaparcia - Wydaje mi się, że to od barku - Znał nieco mechanizmy rządzące ludzkim ciałem i to właściwie była pierwsza myśl która mu przyszła do głowy. Oczywiście błędna - Zdjąć wierzchnie okrycie...? - nie był pewien czy uzdrowicielka była w stanie zdiagnozować przyczynę przez warstwy ubrań. Nie znał się na magii leczniczej.
- Słodko - podsumował beznamiętnie optymistyczny scenariusz leczenia, po czym dość niepewnie przemieścił się w głąb gabinetu. Podłużna plama pod ścianą mogła być leżanką lub biurkiem. Postanowił zaryzykować. Usiadł. Jednak biurko. Nie zmieszany swoją pomyłką tak właściwie rozsiadł się wygodniej, tak jakby to było zamierzone od samego początku. Nie dał po sobie znać, że mogło być w ogóle inaczej. Jak zwykle pewny siebie. Nawet kiedy okoliczności na to nie pozwalały.
Pierwszej Fractury Textry nie spodziewał się tak nagle. Przymknął mocno ślepia wydobywając z siebie żałosne jęknięcie. Zacisnął dłonie na krawędzi mebla. Drugie zaklęcie, idąc za ciosem, przyjął już lepiej. Zdawało się być głuchym echem pierwszego. Niemniej, po całej serii czuł się nieco skołowany. Zasłyszana uwaga zabrzmiała jednak mimo wszystko znajomo.
- Doprowadził się do tego stanu dlatego właśnie, że jest Krukonem - odpowiedział, zastanawiając się jednak skąd czarownica wie o tym, do jakiego domu był przydzielony. Gdy ciemna mgła z oczu zelżała, a twarz uzdrowicielki nabrała wyraźniejszych rysów.
- Havisham - a wiec to stąd wiedza - A już zaczynałem się zastanawiać, czy brak znieczulenia to przypadek - ale nie był, prawda? Przeniósł spojrzenie na prawe ramię - Prawa ręka. Problem jest taki, że właściwie jej nie czuję - kończyna faktycznie zwisała niemalże bezwładnie. Udawało mu się ją co najwyżej nieznacznie wyciągnąć przed siebie co kosztowało go wiele energii i samozaparcia - Wydaje mi się, że to od barku - Znał nieco mechanizmy rządzące ludzkim ciałem i to właściwie była pierwsza myśl która mu przyszła do głowy. Oczywiście błędna - Zdjąć wierzchnie okrycie...? - nie był pewien czy uzdrowicielka była w stanie zdiagnozować przyczynę przez warstwy ubrań. Nie znał się na magii leczniczej.
Find your wings
Bolała go tylko ręka, cóż, patrząc na wszystkie obrażenia dziwiła się, że nie uskarżał się na ból każdego kawałka ciała. Wzięła głębszy oddech, żeby w jakiś sposób odgonić od siebie zawroty głowy, a potem ujęła ostrożnie jego prawą rękę w chłodną dłoń.
– Nie potrzebujesz znieczulenia, nic by to zresztą nie dało – westchnęła; oczywiście kłamała, jednak nie pomyślała o znieczuleniu. Zamiast niego zamierzała dopiero na koniec nafaszerować Skamandera dawką przeciwbólowych zaklęć i magicznymi eliksirami na wzmocnienie – poza tym jesteś mężczyzną, musisz być wytrzymały – i płacić za głupotę, dodała w myślach, unosząc jedną brew w geście zdziwienia na swoją umiejętność gryzienia się w język w odpowiednim momencie. Podniosła się z kozetki, dość pokracznie i ledwo utrzymując się w pionie, szybko jednak doprowadziła się do porządku. Poruszyła palcami prawej ręki mężczyzny, potem całością, dochodząc powoli do barku, który przy dotknięciu wywołał ogromny grymas na uleczonej już twarzy aurora.
– Od kiedy znasz się na anatomii? – spytała, samodzielnie rozpinając koszulę mężczyzny – skoro i tak miałby z tym problem i zajęłoby mu to więcej czasu – i przystawiając różdżkę do nagiej skóry. Po rzuceniu zaklęcia upewniła się, że bark nie był wprawdzie wybity, jednak nosił uszkodzenie nerwu. Chociaż nie miała pewności czy rzucone – arcorecte maxima – przyniesie upragniony efekt, wierzyła, że się nie myli. Była przecież bezbłędna. – Spróbuj ruszyć ręką.
Gdy ukończyła, odsunęła się o pół kroku do tyłu i z tej pozycji przyjrzała się krytycznie Anthony'emu. Miała wrażenie, że w ogóle się nie zmienił: wciąż przypominał jej tamtego chłopca z czasów Hogwartu.
– Co tym razem się stało? – Spytała z zaskakującą łagodnością, tak nie pasującą do jej osoby i wreszcie postanowiła, z wrodzonej łaskawości, rzucić: – subsisto dolorem. – Ból minął, lecz tylko na chwilę, podczas której zamierzała przepisać mu zalecenia i nazwy eliksirów przeciwbólowych. Usiadła z powrotem obok, obracając różdżkę pomiędzy palcami; pozwoliła sobie na chwilę przerwy od dalszego przyjmowania pacjentów, gdy siedzący obok mężczyzna był jedną z tych osób, które nie działały jej na nerwy.
– Nie potrzebujesz znieczulenia, nic by to zresztą nie dało – westchnęła; oczywiście kłamała, jednak nie pomyślała o znieczuleniu. Zamiast niego zamierzała dopiero na koniec nafaszerować Skamandera dawką przeciwbólowych zaklęć i magicznymi eliksirami na wzmocnienie – poza tym jesteś mężczyzną, musisz być wytrzymały – i płacić za głupotę, dodała w myślach, unosząc jedną brew w geście zdziwienia na swoją umiejętność gryzienia się w język w odpowiednim momencie. Podniosła się z kozetki, dość pokracznie i ledwo utrzymując się w pionie, szybko jednak doprowadziła się do porządku. Poruszyła palcami prawej ręki mężczyzny, potem całością, dochodząc powoli do barku, który przy dotknięciu wywołał ogromny grymas na uleczonej już twarzy aurora.
– Od kiedy znasz się na anatomii? – spytała, samodzielnie rozpinając koszulę mężczyzny – skoro i tak miałby z tym problem i zajęłoby mu to więcej czasu – i przystawiając różdżkę do nagiej skóry. Po rzuceniu zaklęcia upewniła się, że bark nie był wprawdzie wybity, jednak nosił uszkodzenie nerwu. Chociaż nie miała pewności czy rzucone – arcorecte maxima – przyniesie upragniony efekt, wierzyła, że się nie myli. Była przecież bezbłędna. – Spróbuj ruszyć ręką.
Gdy ukończyła, odsunęła się o pół kroku do tyłu i z tej pozycji przyjrzała się krytycznie Anthony'emu. Miała wrażenie, że w ogóle się nie zmienił: wciąż przypominał jej tamtego chłopca z czasów Hogwartu.
– Co tym razem się stało? – Spytała z zaskakującą łagodnością, tak nie pasującą do jej osoby i wreszcie postanowiła, z wrodzonej łaskawości, rzucić: – subsisto dolorem. – Ból minął, lecz tylko na chwilę, podczas której zamierzała przepisać mu zalecenia i nazwy eliksirów przeciwbólowych. Usiadła z powrotem obok, obracając różdżkę pomiędzy palcami; pozwoliła sobie na chwilę przerwy od dalszego przyjmowania pacjentów, gdy siedzący obok mężczyzna był jedną z tych osób, które nie działały jej na nerwy.
Gość
Gość
Właściwie największy problem miał w tym, że tak jak mówił - tej ręki nie czuł. To go trochę niepokoiło. Tym bardziej, że była jego wiodącą kończyną. Promieniujący, pulsujący ból twarzy lub ten kłujący gdzieś pod żebrami nie był czymś złym. W końcu jak boli to kiedyś minie, zwłaszcza, że różdżka uzdrowicielki zadbała o to by czas zaleczył poprawnie wszystkie obrażenia. Jego uskarżanie się było drobnym, lecz potrzebnym mu na ten moment spostrzeżeniem. Siedział bowiem na przeciwko niej - towarzyszce hogwardzkich dysput, pozbawiony twarzy. Dosłownie, lecz poniekąd również w przenośni. Nie była to bowiem jego wymarzona wizja ponownego spotkania po latach. Choć tego nie okazywał to było mu niewygodnie z całą tą sytuacją. Nie był na tyle dowcipny czy ironiczny by swobodnie żartem się dystansować więc punktów zaczepienia poszukiwał w drobnych szczegółach, uchybieniach chcąc skierować rozmowę na wygodny dla siebie grunt - taki będący oddalonym od pytań związanych z treningiem.
- Prawda. To co mówisz jest prawdą, więc po co ta mina - rozbawiło go nieco jej zaskoczenie własnymi słowami. Nie pamiętał, by kiedyś zastanawiała się nad tym jak odebrane zostaną wypowiadane przez nią myśli. Nie było to jednak nic złego. Byli dorośli, zajmowali jakieś miejsce w hierarchii. Nauka płynąca z wagi słowa nie mogła ich ominąć.
Skrzywił się gdy jej dłoń znalazła źródło problemu.
- Podstawy znajdują się w programie kursu aurorskiego - nie było tajemnicą, że tam skończył. Przez cały Hogwart wiedział, że się na niego dostanie. Prędzej czy później- W zasadzie wiele dziwnych rzeczy się w nim znajdowało. Na swój sposób zabawnym jest to, że wszystkie są użyteczne - naszła go taka refleksja po której zatrzymał zamiary uzdrowicielki, które mu się nie podobały - Dam radę sam - Zaznaczył w uprzejmym lecz jednak nie znoszącym sprzeciwu tonie. Zdecydowanie nie był zadowolony z tego, że jego pytanie zostało zignorowane, a decyzja podjęta za niego. Sam rozpiął szaty i pozbył się nadmiaru garderoby skoro istniała taka potrzeba. Może zajęło mu to więcej czasu i prezentowało się bardziej niezdarnie to jednak była to jego decyzja.
Gdy urok zaklęcia rozszedł się po ramieniu auror poczuł natychmiastową różnicę jeszcze nim czarownica zapytała się o efekt. Zatoczył w powietrzu kilka okrężnych ruchów ramienia. Wszystko zdawało się być w porządku. Sięgnął po koszulę którą na nowo zaciągał na grzbiet. Patrzył przy tym na Sao, na jej dziwny sposób poruszania się który co najmniej zastanawiał.
- Tak się zastanawiam... - chyba nie powinien pytać o to tutaj, w czasie jej godzin pracy. Była na służbie. Ta przecież jednak nie mogła trwać wiecznie, prawda? - ...czy masz w tym tygodniu jakiś wolny dzień i czy pozwoliłabyś się gdzieś wyciągnąć. By porozmawiać. Tak jak dawniej- nie o tym myślał, jednak to mogło doprowadzić go do odpowiedzi do błąkającego się po głowie pytania - i krawędzie wydają mi się również rozmyte. Na prawym oku. Po jakim czasie powinienem się niepokoić jakby mi nie przeszło? - dodał.
- Prawda. To co mówisz jest prawdą, więc po co ta mina - rozbawiło go nieco jej zaskoczenie własnymi słowami. Nie pamiętał, by kiedyś zastanawiała się nad tym jak odebrane zostaną wypowiadane przez nią myśli. Nie było to jednak nic złego. Byli dorośli, zajmowali jakieś miejsce w hierarchii. Nauka płynąca z wagi słowa nie mogła ich ominąć.
Skrzywił się gdy jej dłoń znalazła źródło problemu.
- Podstawy znajdują się w programie kursu aurorskiego - nie było tajemnicą, że tam skończył. Przez cały Hogwart wiedział, że się na niego dostanie. Prędzej czy później- W zasadzie wiele dziwnych rzeczy się w nim znajdowało. Na swój sposób zabawnym jest to, że wszystkie są użyteczne - naszła go taka refleksja po której zatrzymał zamiary uzdrowicielki, które mu się nie podobały - Dam radę sam - Zaznaczył w uprzejmym lecz jednak nie znoszącym sprzeciwu tonie. Zdecydowanie nie był zadowolony z tego, że jego pytanie zostało zignorowane, a decyzja podjęta za niego. Sam rozpiął szaty i pozbył się nadmiaru garderoby skoro istniała taka potrzeba. Może zajęło mu to więcej czasu i prezentowało się bardziej niezdarnie to jednak była to jego decyzja.
Gdy urok zaklęcia rozszedł się po ramieniu auror poczuł natychmiastową różnicę jeszcze nim czarownica zapytała się o efekt. Zatoczył w powietrzu kilka okrężnych ruchów ramienia. Wszystko zdawało się być w porządku. Sięgnął po koszulę którą na nowo zaciągał na grzbiet. Patrzył przy tym na Sao, na jej dziwny sposób poruszania się który co najmniej zastanawiał.
- Tak się zastanawiam... - chyba nie powinien pytać o to tutaj, w czasie jej godzin pracy. Była na służbie. Ta przecież jednak nie mogła trwać wiecznie, prawda? - ...czy masz w tym tygodniu jakiś wolny dzień i czy pozwoliłabyś się gdzieś wyciągnąć. By porozmawiać. Tak jak dawniej- nie o tym myślał, jednak to mogło doprowadzić go do odpowiedzi do błąkającego się po głowie pytania - i krawędzie wydają mi się również rozmyte. Na prawym oku. Po jakim czasie powinienem się niepokoić jakby mi nie przeszło? - dodał.
Find your wings
Przewróciła oczami, jednak nie zamierzała się z nim siłować. Skoro zamierzał poradzić sobie sam z rozpinaniem koszuli, przedłużać i samodzielnie zadawać sobie ból, to ona mogła jedynie stanąć z boku ze skrzyżowanymi rękoma, przyglądając się jego wygibasom. Tak zresztą też zrobiła, wzdychając ostentacyjnie. Zawsze był uparty.
Gdy skończyła wypisywanie recept, podeszła z powrotem do Anthony'ego i usiadła obok, wręczając mu świstek pergaminu.
– Na wzmocnienie i przeciwbólowy, zapisałam ci kiedy i ile powinieneś wziąć – wygłosiła lakonicznie, zastanawiając się, czy chociaż potrzebnie, skoro uczono ich różnych rzeczy na kursie. Szybko jednak zwróciła nań zaskoczone spojrzenie; a więc jednak rzeczywiście darzył ją specyficzną sympatią. Po szkole straciła kontakt z dużą częścią znajomych, rzucając się w wir stażu a później pracy; właściwie jedyną osobą, która utrzymywała ją jeszcze przy życiu towarzyskim, był Thomas. Ale i on zniknął, zostawiając ją z wątpliwościami i dużą ilością pytań bez odpowiedzi.
– Wszystko zależy od dnia – westchnęła, zauważając, że gdy miała coraz więcej planów na dany dzień, to przeważnie kończył się on fiaskiem i siedzeniem do późna tutaj – ale myślę, że mogę znaleźć chwilę. – Nie mogła przecież ciągle tkwić w mieszkaniu zmieniając je na gabinet i aptekę, i rozmawiać ze swoim psem, dlatego szczęściem w nieszczęściu był Skamander, którego właśnie ratowała. Nie zareagowała na skargę o rozmytych konturach – widocznie już zapomniał co mu powiedziała zaledwie przed kilkoma minutami.
– Dziwi cię to? – uśmiechnęła się cynicznie – oberwałeś po twarzy, która wciąż jest lekko spuchnięta. Trochę bliżej i mógłbyś całkiem przestać widzieć. – Przypomniała. Nie mogła mu jednak nic na to poradzić, poza krótkim: – Cierpliwości, to minie. Organizm nie jest w stanie zregenerować się w kilka sekund, niezależnie od tego jak bardzo byś chciał. Musisz więc dać sobie czas. – Wyjaśniła, sądząc, że tym razem do niego przemówi. – Nie kręci ci się w głowie? Lub coś podobnego? – Spytała jednak kontrolnie, w razie gdyby tym razem zjadła ją pewność siebie.
Gdy skończyła wypisywanie recept, podeszła z powrotem do Anthony'ego i usiadła obok, wręczając mu świstek pergaminu.
– Na wzmocnienie i przeciwbólowy, zapisałam ci kiedy i ile powinieneś wziąć – wygłosiła lakonicznie, zastanawiając się, czy chociaż potrzebnie, skoro uczono ich różnych rzeczy na kursie. Szybko jednak zwróciła nań zaskoczone spojrzenie; a więc jednak rzeczywiście darzył ją specyficzną sympatią. Po szkole straciła kontakt z dużą częścią znajomych, rzucając się w wir stażu a później pracy; właściwie jedyną osobą, która utrzymywała ją jeszcze przy życiu towarzyskim, był Thomas. Ale i on zniknął, zostawiając ją z wątpliwościami i dużą ilością pytań bez odpowiedzi.
– Wszystko zależy od dnia – westchnęła, zauważając, że gdy miała coraz więcej planów na dany dzień, to przeważnie kończył się on fiaskiem i siedzeniem do późna tutaj – ale myślę, że mogę znaleźć chwilę. – Nie mogła przecież ciągle tkwić w mieszkaniu zmieniając je na gabinet i aptekę, i rozmawiać ze swoim psem, dlatego szczęściem w nieszczęściu był Skamander, którego właśnie ratowała. Nie zareagowała na skargę o rozmytych konturach – widocznie już zapomniał co mu powiedziała zaledwie przed kilkoma minutami.
– Dziwi cię to? – uśmiechnęła się cynicznie – oberwałeś po twarzy, która wciąż jest lekko spuchnięta. Trochę bliżej i mógłbyś całkiem przestać widzieć. – Przypomniała. Nie mogła mu jednak nic na to poradzić, poza krótkim: – Cierpliwości, to minie. Organizm nie jest w stanie zregenerować się w kilka sekund, niezależnie od tego jak bardzo byś chciał. Musisz więc dać sobie czas. – Wyjaśniła, sądząc, że tym razem do niego przemówi. – Nie kręci ci się w głowie? Lub coś podobnego? – Spytała jednak kontrolnie, w razie gdyby tym razem zjadła ją pewność siebie.
Gość
Gość
Miał swoje dziwactwa. Te z czasem uległy pogłębieniu sprawiając, że nie stawał się zbyt przyjemnym w odbiorze dla innych człowiekiem. Zdawał sobie z tego sprawę. Zacierał te mankamenty swojej osoby, starał się je tłumić nieraz udając przed innymi nieco lepszego człowieka niż był nim w rzeczywistości. Pewne granice były jednak nienaruszalne. Przykładowo nie pozwalał każdemu z taką łatwością wpływać na własne decyzje. Choćby i te miały dotyczyć rzeczy trywialnych. Postawienie na swoim było dla niego ważne, a gdy to się udało nie przejmował się zanadto. Prawdopodobnie w oczach uzdrowicielki wyjdzie na typowego, upartego aurora. Takich było na pęczki.
Instytucja uzdrowicieli cieszyła się sporym zaufaniem społecznym i nie inaczej widziani byli również przez Skamandera, który wielokrotnie przez lata testował na sobie umiejętności magomedyków różnej kategorii. Żaden go jeszcze nie zawiódł z powodzeniem doprowadzając go do stanu użyteczności. Nie potrzebował więc znać szczegółów leczenia. Lakoniczna, konkretna odpowiedź dawała mu wystarczających informacji. Można było spodziewać się, że ze skrupulatnością będzie realizował zalecenia spisane na recepcie.
- Mhm, wyślij mi zatem list, kiedy będziesz przewidywała czas wolny - mruknął przeciągając zaraz głowę przez koszulę. Szatę ostatecznie złożył i przełożył przez ramię. Chyba lepiej mu będzie, jeżeli sobie odpuści chodzenie w poplamionym krwią uniformie. Właściwie to by było też na tyle jeżeli chodziło o prywatną interakcję. Zawsze był dość zasadniczy i dlatego też za bardzo nie rozwijał się ze swoimi pytaniami wiedząc, że przecież była w pracy.
- Właściwie to tak. Myślałem, że urok naprawi to momentalnie. Nie ma takiego zaklęcia? - Był trochę zaskoczony. Z drugiej strony nie pamiętał kiedy pozwolił sobie na to by ktoś tak bardzo uszkodził mu wzrok. Skrzywił się więc kiedy okazało się, że jednak czas ma się tu okazać jego sprzymierzeńcem - Nie, nie kręci mi się w głowie, jednak...jednak dopiero teraz chyba trochę mi piszczy mi w lewym uchu. Wcześniej tego nie było.
Instytucja uzdrowicieli cieszyła się sporym zaufaniem społecznym i nie inaczej widziani byli również przez Skamandera, który wielokrotnie przez lata testował na sobie umiejętności magomedyków różnej kategorii. Żaden go jeszcze nie zawiódł z powodzeniem doprowadzając go do stanu użyteczności. Nie potrzebował więc znać szczegółów leczenia. Lakoniczna, konkretna odpowiedź dawała mu wystarczających informacji. Można było spodziewać się, że ze skrupulatnością będzie realizował zalecenia spisane na recepcie.
- Mhm, wyślij mi zatem list, kiedy będziesz przewidywała czas wolny - mruknął przeciągając zaraz głowę przez koszulę. Szatę ostatecznie złożył i przełożył przez ramię. Chyba lepiej mu będzie, jeżeli sobie odpuści chodzenie w poplamionym krwią uniformie. Właściwie to by było też na tyle jeżeli chodziło o prywatną interakcję. Zawsze był dość zasadniczy i dlatego też za bardzo nie rozwijał się ze swoimi pytaniami wiedząc, że przecież była w pracy.
- Właściwie to tak. Myślałem, że urok naprawi to momentalnie. Nie ma takiego zaklęcia? - Był trochę zaskoczony. Z drugiej strony nie pamiętał kiedy pozwolił sobie na to by ktoś tak bardzo uszkodził mu wzrok. Skrzywił się więc kiedy okazało się, że jednak czas ma się tu okazać jego sprzymierzeńcem - Nie, nie kręci mi się w głowie, jednak...jednak dopiero teraz chyba trochę mi piszczy mi w lewym uchu. Wcześniej tego nie było.
Find your wings
Korytarz
Szybka odpowiedź