Korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Całe szczęście!, ten nadzwyczaj paskudny okres, podczas którego większość pomieszczeń była na tyle przepełniona pacjentami, że łóżka stawiano właśnie na korytarzach, już się skończył. Pozostały po nim jednak dosyć wyraźne ślady w postaci powycieranej gdzieniegdzie drewnianej podłogi, zarysowań i obdrapań na ścianach w miejscach, gdzie kończą się powierzchnie pomalowane farbą olejną, a zaczynają te pociągnięte tylko najzwyklejszą, białą farbą łuszczącą się pomiędzy drzwiami prowadzącymi do poszczególnych sal. Dźwięk kroków niesie się tutaj głośnym echem, a stukot wszelkiego rodzaju próbek, pojemniczków na maści czy eliksiry praktycznie nie milknie. Jeśli nie chcesz, by złapał Cię ból głowy, lepiej zwyczajnie jak najszybciej przenieś się w inne miejsce.
| 02.06?
Z samego rana Charlie wsunęła się do pracowni i zarzuciła na siebie szatę alchemiczki, rozpoczynając swoje przygotowania do nowego dnia pracy. Jej zajęcie było ważne i odpowiedzialne, zwłaszcza w tych czasach, kiedy na eliksiry było wyjątkowo duże zapotrzebowanie. Na szczęście początek czerwca nie powitał ich kolejnym wybuchem jak ten, który miał miejsce na przełomie kwietnia i maja, więc z bieżącym zapotrzebowaniem alchemicy już jakoś sobie radzili. Do swojej pracy zawsze jednak bardzo się przykładała, cieszyła się, że może robić coś ważnego i potrzebnego, i jednocześnie rozwijać swoją pasję, jaką była alchemia. Choć jej ulubionym miejscem do warzenia mikstur była jej własna pracownia, jej ciche i spokojne królestwo w piwnicy pod domem, tak i w Mungu potrafiła dobrze zorganizować swoje miejsce pracy. Ale jako że pracowali tu też inni alchemicy, czasem rano musiała zaczynać od porządków i upewniania się, czy wszystko leży na swoich miejscach. Niektórzy mieli przykry zwyczaj nieodkładania rzeczy na ich właściwe miejsce. Tym razem przejmowała miejsce pracy po kimś takim; kilka fiolek leżało na niewłaściwych miejscach, kociołek i deska do krojenia składników były niedoczyszczone, a na podłodze widniała plama, jakby coś tam się rozlało. Chyba musiała uciąć sobie pogawędkę ze stażystami którzy urzędowali tu wczorajszego wieczora. Na ten moment pozostawało jej tylko westchnąć nad niechlujnym, choć jeszcze nie tragicznym stanem pracowni.
Po doprowadzeniu pracowni do ładu miała zamiar zająć się pierwszym eliksirem, zamierzając po kolei przygotować zapasy z listy najpilniejszego zapotrzebowania. Na ten moment była sama, ale podejrzewała, że niedługo powinien ktoś jeszcze przyjść. Przejrzała szuflady ze składnikami by poszukać ingrediencji do mikstury i odkryła, że w pudełku zostało bardzo mało kory drzewa Wiggen. Posprawdzała też inne szufladki, odkrywając że jeszcze kilku składnikom przydałoby się uzupełnienie. Postanowiła więc szybko przejść się do odpowiedniego działu, by jeszcze przed rozpoczęciem dzisiejszego warzenia zgłosić niedobory i załatwić dostarczenie nowych ingrediencji.
Wyszła z pracowni, skrupulatnie zamykając drzwi; po tym, jak parę tygodni temu do wnętrza wślizgnął się pacjent i wypił flakonik eliksiru kurczącego, bardzo pilnowała żeby unikać podobnych przypadków. Ruszyła korytarzem, mając zamiar szybko załatwić sprawę, ale ledwo wyszła zza zakrętu, musiała zatrzymać się raptownie. O mały włos wpadłaby na uzdrowiciela, i to jednego z tych najmniej sympatycznych. Wymamrotała tylko krótkie, grzecznościowe „Dzień dobry” zamierzając go ominąć i szybko się oddalić; musiała dostać się do osoby odpowiedzialnej za dostawy składników do alchemicznych pracowni na poszczególnych piętrach.
Z samego rana Charlie wsunęła się do pracowni i zarzuciła na siebie szatę alchemiczki, rozpoczynając swoje przygotowania do nowego dnia pracy. Jej zajęcie było ważne i odpowiedzialne, zwłaszcza w tych czasach, kiedy na eliksiry było wyjątkowo duże zapotrzebowanie. Na szczęście początek czerwca nie powitał ich kolejnym wybuchem jak ten, który miał miejsce na przełomie kwietnia i maja, więc z bieżącym zapotrzebowaniem alchemicy już jakoś sobie radzili. Do swojej pracy zawsze jednak bardzo się przykładała, cieszyła się, że może robić coś ważnego i potrzebnego, i jednocześnie rozwijać swoją pasję, jaką była alchemia. Choć jej ulubionym miejscem do warzenia mikstur była jej własna pracownia, jej ciche i spokojne królestwo w piwnicy pod domem, tak i w Mungu potrafiła dobrze zorganizować swoje miejsce pracy. Ale jako że pracowali tu też inni alchemicy, czasem rano musiała zaczynać od porządków i upewniania się, czy wszystko leży na swoich miejscach. Niektórzy mieli przykry zwyczaj nieodkładania rzeczy na ich właściwe miejsce. Tym razem przejmowała miejsce pracy po kimś takim; kilka fiolek leżało na niewłaściwych miejscach, kociołek i deska do krojenia składników były niedoczyszczone, a na podłodze widniała plama, jakby coś tam się rozlało. Chyba musiała uciąć sobie pogawędkę ze stażystami którzy urzędowali tu wczorajszego wieczora. Na ten moment pozostawało jej tylko westchnąć nad niechlujnym, choć jeszcze nie tragicznym stanem pracowni.
Po doprowadzeniu pracowni do ładu miała zamiar zająć się pierwszym eliksirem, zamierzając po kolei przygotować zapasy z listy najpilniejszego zapotrzebowania. Na ten moment była sama, ale podejrzewała, że niedługo powinien ktoś jeszcze przyjść. Przejrzała szuflady ze składnikami by poszukać ingrediencji do mikstury i odkryła, że w pudełku zostało bardzo mało kory drzewa Wiggen. Posprawdzała też inne szufladki, odkrywając że jeszcze kilku składnikom przydałoby się uzupełnienie. Postanowiła więc szybko przejść się do odpowiedniego działu, by jeszcze przed rozpoczęciem dzisiejszego warzenia zgłosić niedobory i załatwić dostarczenie nowych ingrediencji.
Wyszła z pracowni, skrupulatnie zamykając drzwi; po tym, jak parę tygodni temu do wnętrza wślizgnął się pacjent i wypił flakonik eliksiru kurczącego, bardzo pilnowała żeby unikać podobnych przypadków. Ruszyła korytarzem, mając zamiar szybko załatwić sprawę, ale ledwo wyszła zza zakrętu, musiała zatrzymać się raptownie. O mały włos wpadłaby na uzdrowiciela, i to jednego z tych najmniej sympatycznych. Wymamrotała tylko krótkie, grzecznościowe „Dzień dobry” zamierzając go ominąć i szybko się oddalić; musiała dostać się do osoby odpowiedzialnej za dostawy składników do alchemicznych pracowni na poszczególnych piętrach.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
To były ciężkie dni na oddziale. W ogóle w szpitalu. Co jakiś czas przywożono nam nowych pacjentów poszkodowanych przez drgające w powietrzu anomalie. Nie mogłem tego porównać do szaleństwa pierwszomajowego, ale nadal mieliśmy sporo pracy. Szczególnie jeśli zestawić to z potrzebami Rycerzy oraz innych spraw pulsujących gdzieś w podświadomości, które na razie tam spychałem. Byleby tylko przynajmniej chwilę odpocząć od kolejnych, grubo nawarstwiających się obowiązków.
Krzątałem się po szpitalu już od wczoraj, albo może nawet jeszcze wcześniej? Na dyżurze dni zlewały się w jedno, godziny sprowadzały się do jednej, wielkiej masy, utrudniającej odróżnienie poszczególnych momentów. Większość wyglądała tak samo; głównie pożytkowana na uzupełnianie kart pacjentów, raportów oraz przeglądanie medycznych publikacji. Od czasu do czasu zrobienie obchodu, zajrzenie do kilku podopiecznych i tyle. Ale wczoraj było inaczej.
Nie wiem kto zawinił, ale to na pewno nie ja. Zostawiłem wyraźne wskazówki stażystom, którzy jednak nie wypełnili mojej woli tak jak powinni. W ostatniej chwili udało mi się złapać omdlałego pacjenta, który wszedł do otwartej pracowni alchemicznej i nałykał się eliksiru uspokajającego. Od przyjętej zbyt dużej dawki niemal wysiadło mu serce, ale kto by się tym przejmował, prawda? Wszystko na barkach uzdrowicieli, alchemicy pozostawali nietykalni. Bardzo mnie to od pewnego czasu denerwowało, szczególnie, że to potem my, magomedycy, musieliśmy sprzątać po nich bałagan, który zostawili.
Byłem zmęczony i zły. W istocie, wszyscy usuwali mi się z drogi, a zwykle upierdliwi poszkodowani nie zrzędzili tak intensywnie jak zwykle. Widocznie moja negatywna aura, którą dookoła siebie roztaczałem, była nad wyraz widoczna. Nie przejmowałem się tym, po prostu robiąc swoje. Przyjąłem jeszcze kilku pacjentów, kilku udało mi się wypuścić do domu. Uzupełniłem jeszcze kilka kart, następnie mając zamiar złożyć wypisane raporty na biurko przełożonego.
Właśnie dlatego szedłem korytarzem; pospiesznym krokiem, w ręku trzymając spory plik kartotek oraz pergaminów. Ledwie zdołałem zwolnić przed nadciągającą… alchemiczką, pożal się Merlinie. Krótkie, mrukliwe powitanie oraz opieszałe wyminięcie mojej osoby tylko dodatkowo mnie rozeźliło.
- Dla pani widocznie dobry, skoro ma pani dobro pacjentów gdzieś – odezwałem się oschle, głośno i wyraźnie, obracając się w jej kierunku. – Nie uczyli pani na kursie, że drzwi od pracowni powinny być zamknięte pod nieobecność alchemika? Czy to zbyt trudne do pojęcia? – dopytywałem dalej, nie szczędząc sobie pretensjonalnego tonu. Cóż, złość musiała gdzieś znaleźć swoje ujście. Pech, że trafiłem akurat na nią. Równie dobrze mogła nie mieć wczoraj dyżuru, ale to nie było w żaden sposób istotne. Liczyło się tylko to, że ktoś za tę opieszałość musiał zapłacić. Żądałem wyjaśnień.
Krzątałem się po szpitalu już od wczoraj, albo może nawet jeszcze wcześniej? Na dyżurze dni zlewały się w jedno, godziny sprowadzały się do jednej, wielkiej masy, utrudniającej odróżnienie poszczególnych momentów. Większość wyglądała tak samo; głównie pożytkowana na uzupełnianie kart pacjentów, raportów oraz przeglądanie medycznych publikacji. Od czasu do czasu zrobienie obchodu, zajrzenie do kilku podopiecznych i tyle. Ale wczoraj było inaczej.
Nie wiem kto zawinił, ale to na pewno nie ja. Zostawiłem wyraźne wskazówki stażystom, którzy jednak nie wypełnili mojej woli tak jak powinni. W ostatniej chwili udało mi się złapać omdlałego pacjenta, który wszedł do otwartej pracowni alchemicznej i nałykał się eliksiru uspokajającego. Od przyjętej zbyt dużej dawki niemal wysiadło mu serce, ale kto by się tym przejmował, prawda? Wszystko na barkach uzdrowicieli, alchemicy pozostawali nietykalni. Bardzo mnie to od pewnego czasu denerwowało, szczególnie, że to potem my, magomedycy, musieliśmy sprzątać po nich bałagan, który zostawili.
Byłem zmęczony i zły. W istocie, wszyscy usuwali mi się z drogi, a zwykle upierdliwi poszkodowani nie zrzędzili tak intensywnie jak zwykle. Widocznie moja negatywna aura, którą dookoła siebie roztaczałem, była nad wyraz widoczna. Nie przejmowałem się tym, po prostu robiąc swoje. Przyjąłem jeszcze kilku pacjentów, kilku udało mi się wypuścić do domu. Uzupełniłem jeszcze kilka kart, następnie mając zamiar złożyć wypisane raporty na biurko przełożonego.
Właśnie dlatego szedłem korytarzem; pospiesznym krokiem, w ręku trzymając spory plik kartotek oraz pergaminów. Ledwie zdołałem zwolnić przed nadciągającą… alchemiczką, pożal się Merlinie. Krótkie, mrukliwe powitanie oraz opieszałe wyminięcie mojej osoby tylko dodatkowo mnie rozeźliło.
- Dla pani widocznie dobry, skoro ma pani dobro pacjentów gdzieś – odezwałem się oschle, głośno i wyraźnie, obracając się w jej kierunku. – Nie uczyli pani na kursie, że drzwi od pracowni powinny być zamknięte pod nieobecność alchemika? Czy to zbyt trudne do pojęcia? – dopytywałem dalej, nie szczędząc sobie pretensjonalnego tonu. Cóż, złość musiała gdzieś znaleźć swoje ujście. Pech, że trafiłem akurat na nią. Równie dobrze mogła nie mieć wczoraj dyżuru, ale to nie było w żaden sposób istotne. Liczyło się tylko to, że ktoś za tę opieszałość musiał zapłacić. Żądałem wyjaśnień.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlene, która dopiero niedawno przyszła do pracy i większość tego czasu spędziła w pracowni, nie wiedziała jeszcze co się stało. Poranek był czasem, kiedy było w miarę spokojnie nawet jak na obecne czasy; pacjenci dopiero się budzili, a godziny odwiedzin jeszcze się nie zaczęły. Mung, choć żywotny dwadzieścia cztery godziny na dobę z racji specyfiki pracy tutaj, w dzień zawsze ożywiał się bardziej niż nocą, kiedy personelu było mniej a chorzy zatrzymani na oddziale w większości spali.
Szła korytarzem, w myślach powtarzając nazwy składników które wymagały uzupełnienia, kiedy nagle jej oczom ukazał się Lupus Black. Jego nieprzyjemna aura nie była dla niej niczym nowym ani zaskakującym, dlatego początkowo nie zauważyła, że coś jest nie tak. W każdym razie – nie bardziej nie tak niż zwykle. Chyba nigdy nie zdarzyło jej się widzieć Blacka miłym i uśmiechniętym; zawsze był poważny i wyniosły, roztaczał wokół siebie raczej nieprzyjazną aurę. Może tacy po prostu byli Blackowie; nawet Charlene, nie mająca nic wspólnego ze środowiskiem starych szlacheckich rodów, wiedziała że Blackowie należeli do tych najbardziej konserwatywnych rodzin mających bzika na punkcie czystości krwi. Zapewne nie byłaby więc godnym towarzystwem dla kogoś takiego; nie żeby sama go szukała, bo raczej unikała zażyłości z osobami, które szufladkowały innych na podstawie czystości ich krwi. Wychowana w duchu tolerancji po prostu nie rozumiała sensu takich podziałów i oceniania innych za coś, na co nawet nie mieli wpływu.
W każdym razie, kiedy Black się do niej odezwał, odruchowo się zatrzymała i zwróciła w jego stronę. Jej brwi powędrowały w górę, kiedy usłyszała stwierdzenie, że ma gdzieś dobro pacjentów. Było to nieprawdą, bo gdyby nie obchodziło jej dobro innych, na pewno nie szukałaby zatrudnienia w Mungu.
- Dlaczego pan tak uważa, uzdrowicielu Black? – zapytała szybko, ale kiedy znów się odezwał, jej brwi uniosły się jeszcze wyżej, a w oczach błysnęła niepewność. Przecież od czasu tamtego drobnego „wypadku” sprzed paru tygodni bardzo pilnowała zamykania drzwi, szczególnie kiedy opuszczała pracownię. Traktowała swoją pracę odpowiedzialnie i na jej zmianie po prostu nie mogło do czegoś takiego dojść, choć nie miała wpływu na postępowanie innych alchemików, kiedy jej zmiana przypadała na innym oddziale lub gdy kończyła pracę i szła do domu.
- Dopiero rozpoczęłam swoją dzisiejszą zmianę – powiedziała po chwili. – I zawsze pilnuję, by drzwi pracowni były zamknięte kiedy nikogo w niej nie ma. Wiem, że do eliksirów absolutnie nie można dopuszczać niepowołanych osób i przestrzegam tego – przygryzła wargę, zastanawiając się, czy Black dowiedział się o tamtym incydencie z Carterem (który na szczęście udało się odkręcić, a sama Charlie zrozumiała że pacjenci bywają bardzo lekkomyślni i zarazem pomysłowi, i nawet gdy ktoś był w pracowni należało być ostrożnym), czy może... zdarzyło się coś innego? – Czy coś się stało? – zapytała więc, licząc, że Black rozwieje jej wątpliwości, choć miała nadzieję że nie doszło do żadnego wypadku z eliksirami pod jej nieobecność.
Szła korytarzem, w myślach powtarzając nazwy składników które wymagały uzupełnienia, kiedy nagle jej oczom ukazał się Lupus Black. Jego nieprzyjemna aura nie była dla niej niczym nowym ani zaskakującym, dlatego początkowo nie zauważyła, że coś jest nie tak. W każdym razie – nie bardziej nie tak niż zwykle. Chyba nigdy nie zdarzyło jej się widzieć Blacka miłym i uśmiechniętym; zawsze był poważny i wyniosły, roztaczał wokół siebie raczej nieprzyjazną aurę. Może tacy po prostu byli Blackowie; nawet Charlene, nie mająca nic wspólnego ze środowiskiem starych szlacheckich rodów, wiedziała że Blackowie należeli do tych najbardziej konserwatywnych rodzin mających bzika na punkcie czystości krwi. Zapewne nie byłaby więc godnym towarzystwem dla kogoś takiego; nie żeby sama go szukała, bo raczej unikała zażyłości z osobami, które szufladkowały innych na podstawie czystości ich krwi. Wychowana w duchu tolerancji po prostu nie rozumiała sensu takich podziałów i oceniania innych za coś, na co nawet nie mieli wpływu.
W każdym razie, kiedy Black się do niej odezwał, odruchowo się zatrzymała i zwróciła w jego stronę. Jej brwi powędrowały w górę, kiedy usłyszała stwierdzenie, że ma gdzieś dobro pacjentów. Było to nieprawdą, bo gdyby nie obchodziło jej dobro innych, na pewno nie szukałaby zatrudnienia w Mungu.
- Dlaczego pan tak uważa, uzdrowicielu Black? – zapytała szybko, ale kiedy znów się odezwał, jej brwi uniosły się jeszcze wyżej, a w oczach błysnęła niepewność. Przecież od czasu tamtego drobnego „wypadku” sprzed paru tygodni bardzo pilnowała zamykania drzwi, szczególnie kiedy opuszczała pracownię. Traktowała swoją pracę odpowiedzialnie i na jej zmianie po prostu nie mogło do czegoś takiego dojść, choć nie miała wpływu na postępowanie innych alchemików, kiedy jej zmiana przypadała na innym oddziale lub gdy kończyła pracę i szła do domu.
- Dopiero rozpoczęłam swoją dzisiejszą zmianę – powiedziała po chwili. – I zawsze pilnuję, by drzwi pracowni były zamknięte kiedy nikogo w niej nie ma. Wiem, że do eliksirów absolutnie nie można dopuszczać niepowołanych osób i przestrzegam tego – przygryzła wargę, zastanawiając się, czy Black dowiedział się o tamtym incydencie z Carterem (który na szczęście udało się odkręcić, a sama Charlie zrozumiała że pacjenci bywają bardzo lekkomyślni i zarazem pomysłowi, i nawet gdy ktoś był w pracowni należało być ostrożnym), czy może... zdarzyło się coś innego? – Czy coś się stało? – zapytała więc, licząc, że Black rozwieje jej wątpliwości, choć miała nadzieję że nie doszło do żadnego wypadku z eliksirami pod jej nieobecność.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nie szukałem towarzystwa osób o niższym urodzeniu; najchętniej w ogóle nie widywałbym ich w Świętym Mungu. Gdybym to ja był dyrektorem placówki, od razu zamknąłbym ją dla wszystkich nieczystej krwi. Niestety, nawet jeśli kiedyś uda mi się spełnić to pragnienie, to nie wiadomo, czy byłyby wtedy odpowiednie warunki ku temu. Ten plan miał szanse powodzenia tylko wtedy, kiedy wygra Czarny Pan i choć wierzę, że tak się stanie, nigdy nie zwykłem niczego brać za pewnik. Los lubił być naprawdę przewrotny, niejednokrotnie plącząc plany wszystkich. Oby nie potęgi tak znakomitego czarnoksiężnika, z którym aktualnie nikt nie mógł się mierzyć. Nawet Grindelwald dał nogę.
Nie byłem tu od tego, by rozdawać uśmiechy oraz miłe słowa. Ludzie chyba nigdy nie nauczą się, że to praca, a nie spotkania towarzyskie ze znajomymi. Zależało mi na dobrych relacjach z alchemikami, bo wiadomo, że to od ich kaprysu zależało czy dać kończący się eliksir temu uzdrowicielowi czy innemu; konkurencja była raczej niezwykle żywa. Nie wszyscy jednak zasługiwali na szacunek; całe szczęście, że istniało kilku takich, którzy mogli się pochwalić nie tylko idealnymi umiejętnościami, ale też odpowiednim rodowodem oraz obyciem.
Nie kojarzyłem tej kobiety przede mną, ponad to, że zajmowała się warzeniem eliksirów. Widocznie nie była nikim ważnym i nie zamierzałem być dla niej litościwy. Kobiety miały tendencję do zapominania o świecie oraz pracy i robienia całkowicie bezsensownych rzeczy. Wiecznie bujały w obłokach, nader lekko traktując powierzone im zadania, wiedząc, że ich słodkie oczka zniwelują każde potknięcie. Między innymi dlatego nie lubiłem z nimi pracować i uważałem, że się nie nadawały do odpowiedzialnych zadań. Potrafiły jedynie sprostać wychowaniu dzieci, choć i to zrzucały na opiekunki, lub po prostu działały instynktownie.
Jeszcze udawanie idiotki. Zrezygnowany rozmasowałem palcami czoło, przymykając na chwilę oczy. Wszystko po to, by zatuszować narastającą irytację. Mimo wszystko nie wypadało mi robić awantur ani rzucać wyzwiskami. Byliśmy ludźmi cywilizowanymi; a przynajmniej ja byłem.
- Pewnie dlatego, że drzwi znów pozostały otwarte – odpowiedziałem oschle, tak jakby nie docierało do niej o czym mówiłem. Kobiety miały wyraźny problem z myśleniem i choć nie była to dla mnie żadna nowość, to jednak nie potrafiłem przejść nad tym do porządku dziennego, jak gdyby nigdy nic.
- Owszem – zacząłem, kiedy już skończyła swoje kłamliwe tłumaczenia. – Wczoraj jeden z moich pacjentów odnalazł drogę do pracowni alchemicznej. Połknął chyba wszystkie eliksiry usypiające jakie były na półkach. Ledwo go odratowaliśmy – streściłem więc przebieg ostatniej porażki alchemików. – To nie pierwszy raz, kiedy pani oraz paru innych eliksirotwórców narażacie dobro poszkodowanych. Dlatego postanowiłem złożyć osobiście na was skargę, może to was nauczy odpowiedzialności – dodałem, jasno informując, że miarka się przebrała. Już zadbam o to, by wszyscy wylecieli z pracy. W szpitalu nie ma miejsca dla leserów i lekkoduchów, to odpowiedzialne zajęcie.
Nie byłem tu od tego, by rozdawać uśmiechy oraz miłe słowa. Ludzie chyba nigdy nie nauczą się, że to praca, a nie spotkania towarzyskie ze znajomymi. Zależało mi na dobrych relacjach z alchemikami, bo wiadomo, że to od ich kaprysu zależało czy dać kończący się eliksir temu uzdrowicielowi czy innemu; konkurencja była raczej niezwykle żywa. Nie wszyscy jednak zasługiwali na szacunek; całe szczęście, że istniało kilku takich, którzy mogli się pochwalić nie tylko idealnymi umiejętnościami, ale też odpowiednim rodowodem oraz obyciem.
Nie kojarzyłem tej kobiety przede mną, ponad to, że zajmowała się warzeniem eliksirów. Widocznie nie była nikim ważnym i nie zamierzałem być dla niej litościwy. Kobiety miały tendencję do zapominania o świecie oraz pracy i robienia całkowicie bezsensownych rzeczy. Wiecznie bujały w obłokach, nader lekko traktując powierzone im zadania, wiedząc, że ich słodkie oczka zniwelują każde potknięcie. Między innymi dlatego nie lubiłem z nimi pracować i uważałem, że się nie nadawały do odpowiedzialnych zadań. Potrafiły jedynie sprostać wychowaniu dzieci, choć i to zrzucały na opiekunki, lub po prostu działały instynktownie.
Jeszcze udawanie idiotki. Zrezygnowany rozmasowałem palcami czoło, przymykając na chwilę oczy. Wszystko po to, by zatuszować narastającą irytację. Mimo wszystko nie wypadało mi robić awantur ani rzucać wyzwiskami. Byliśmy ludźmi cywilizowanymi; a przynajmniej ja byłem.
- Pewnie dlatego, że drzwi znów pozostały otwarte – odpowiedziałem oschle, tak jakby nie docierało do niej o czym mówiłem. Kobiety miały wyraźny problem z myśleniem i choć nie była to dla mnie żadna nowość, to jednak nie potrafiłem przejść nad tym do porządku dziennego, jak gdyby nigdy nic.
- Owszem – zacząłem, kiedy już skończyła swoje kłamliwe tłumaczenia. – Wczoraj jeden z moich pacjentów odnalazł drogę do pracowni alchemicznej. Połknął chyba wszystkie eliksiry usypiające jakie były na półkach. Ledwo go odratowaliśmy – streściłem więc przebieg ostatniej porażki alchemików. – To nie pierwszy raz, kiedy pani oraz paru innych eliksirotwórców narażacie dobro poszkodowanych. Dlatego postanowiłem złożyć osobiście na was skargę, może to was nauczy odpowiedzialności – dodałem, jasno informując, że miarka się przebrała. Już zadbam o to, by wszyscy wylecieli z pracy. W szpitalu nie ma miejsca dla leserów i lekkoduchów, to odpowiedzialne zajęcie.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mung zawsze był miejscem gdzie można było znaleźć pełen przekrój różnych osobowości i światopoglądów – nawet jeśli w teorii był miejscem całkowicie neutralnym i apolitycznym. Tym sposobem Charlie miała okazję pracować z osobami o różnym pochodzeniu, z bardzo różnych środowisk. Nie wszyscy o szlachetnym pochodzeniu byli nadęci i zepsuci; nawet w Zakonie Feniksa byli tacy czarodzieje, kilku z nich nawet pracowało w Mungu i Charlene nie miała wątpliwości co do ich poglądów. Bardziej zaskakiwało ją, że zatrudnienia szukali tutaj też tacy jak Lupus Black. Trudno było jej uwierzyć w jego chęci niesienia pomocy każdemu bez względu na krew, ale zawód uzdrowiciela niósł ze sobą pewien prestiż. Mimo to Black raczej nie był kimś, w ręce kogo pragnęłaby trafić jako pacjentka; było w nim coś, co budziło w niej niepokój i raczej wolała schodzić mu z drogi. Lepiej było nie podpadać komuś, kto z pewnością miał dzięki nazwisku spore koneksje; bo niestety w pewnych kręgach nazwisko i krew wciąż znaczyły więcej niż umiejętności. Charlie, poza wysokimi umiejętnościami i zapałem do pracy, raczej nie miałaby wiele na swoją obronę, choć od początku stażu, a potem pracy tutaj, dawała się poznać jako osoba sumienna i zaangażowana. Zawsze bardzo dbała o staranność wykonywania eliksirów i ich dobre oznakowanie; ta praca była dla niej nie tylko źródłem utrzymania, ale przede wszystkim życiową pasją. Z pewnością nie byłaby zachwycona przekonaniem, że jako kobieta nie nadaje się do tej pracy; była przekonana, że się nadaje, a sama alchemia była bardzo kobiecą dziedziną, wymagającą wyczucia, finezji i subtelności. Nigdy nie czuła się gorsza od alchemików-mężczyzn.
Słysząc jego słowa, uniosła brwi i zakryła usta dłonią, autentycznie przejęta całą sytuacją. Nie słyszała o tym, wieści jeszcze do niej nie dotarły, bo gdy to się stało z pewnością już jej nie było w pracy. Wychodząc, osobiście zadbała żeby wszystko zostało zabezpieczone jak należy. Rano natomiast zastała bałagan; może to ten pacjent rozlał tamten eliksir na podłodze? A może to nieodpowiedzialni stażyści pozostawili pracownię otwartą, narażając na niebezpieczeństwo pacjenta, który postanowił wedrzeć się do środka i przedawkować eliksiry uspokajające? Niektórzy czarodzieje byli bardzo kreatywni, jeśli chcieli pozyskać coś, czego nie powinni mieć, choć w tym przypadku była to czysta bezmyślność, zażywać cokolwiek bez wiedzy i zgody uzdrowiciela. Nawet eliksiry lecznicze w zbyt dużej dawce mogły stać się trucizną.
- Ja... Nic o tym nie wiedziałam. Ale... czy z pacjentem wszystko w porządku? – odezwała się w końcu, mając nadzieję, że sprawa dobrze się skończyła, bo sama czułaby wyrzuty sumienia choć w tym przypadku nie zawiniła. Nie ponosiła odpowiedzialności za wszystko co się działo poza godzinami jej pracy. – Oczywiście, to niedopuszczalne, by dochodziło do takich sytuacji. Zapewniam jednak, że dowiem się, którzy alchemicy do tego dopuścili i porozmawiam z nimi na ten temat. Więcej tego nie zrobią, więc myślę, że pańska fatyga nie będzie jeszcze konieczna – zapewniła go, przekonana, że skargi czy zwalnianie kogokolwiek z pracy nie było konieczne, jeśli było to pierwsze takie przewinienie. Charlie, choć sama rozczarowana lekkomyślnością młodszych kolegów i koleżanek, wierzyła w drugą szansę i była pewna, że tamci stażyści poczują się wystarczająco ukarani świadomością do czego doprowadzili, i więcej niczego podobnego nie powtórzą. Już ona miała zamiar dopilnować, żeby uświadomili sobie, jak poważną sprawą jest pilnowanie pracowni i eliksirów. Absolutnie nie można było narażać chorych na niebezpieczeństwo, także jeśli sprowadzali je na siebie sami swoją nierozwagą. – Powinien pan poświęcić ten czas, by lepiej dopilnować swoich pacjentów i upomnieć ich, by nie próbowali robić niczego podobnego – dodała jeszcze grzecznie, choć znacząco, bo w tym przypadku, poza owym pacjentem, zawiniła nie tylko lekkomyślność i roztrzepanie alchemika który pracował tu wczoraj wieczorem, ale też uzdrowiciele, którzy nie zauważyli, że zniknął im jeden pacjent. A w każdym razie zauważyli za późno, kiedy było już po wszystkim i można było tylko naprawiać szkody. Black nie powinien jednak obarczać winą tylko jednej ze stron, a Charlie czuła się być w obowiązku lojalna wobec współpracowników, choć jeśli podobna sytuacja by się powtórzyła... cóż, wtedy okazałoby się, że ci stażyści jednak nie nadają się do pracy w Mungu. Mimo to chciała z nimi porozmawiać i poznać ich punkt widzenia.
Słysząc jego słowa, uniosła brwi i zakryła usta dłonią, autentycznie przejęta całą sytuacją. Nie słyszała o tym, wieści jeszcze do niej nie dotarły, bo gdy to się stało z pewnością już jej nie było w pracy. Wychodząc, osobiście zadbała żeby wszystko zostało zabezpieczone jak należy. Rano natomiast zastała bałagan; może to ten pacjent rozlał tamten eliksir na podłodze? A może to nieodpowiedzialni stażyści pozostawili pracownię otwartą, narażając na niebezpieczeństwo pacjenta, który postanowił wedrzeć się do środka i przedawkować eliksiry uspokajające? Niektórzy czarodzieje byli bardzo kreatywni, jeśli chcieli pozyskać coś, czego nie powinni mieć, choć w tym przypadku była to czysta bezmyślność, zażywać cokolwiek bez wiedzy i zgody uzdrowiciela. Nawet eliksiry lecznicze w zbyt dużej dawce mogły stać się trucizną.
- Ja... Nic o tym nie wiedziałam. Ale... czy z pacjentem wszystko w porządku? – odezwała się w końcu, mając nadzieję, że sprawa dobrze się skończyła, bo sama czułaby wyrzuty sumienia choć w tym przypadku nie zawiniła. Nie ponosiła odpowiedzialności za wszystko co się działo poza godzinami jej pracy. – Oczywiście, to niedopuszczalne, by dochodziło do takich sytuacji. Zapewniam jednak, że dowiem się, którzy alchemicy do tego dopuścili i porozmawiam z nimi na ten temat. Więcej tego nie zrobią, więc myślę, że pańska fatyga nie będzie jeszcze konieczna – zapewniła go, przekonana, że skargi czy zwalnianie kogokolwiek z pracy nie było konieczne, jeśli było to pierwsze takie przewinienie. Charlie, choć sama rozczarowana lekkomyślnością młodszych kolegów i koleżanek, wierzyła w drugą szansę i była pewna, że tamci stażyści poczują się wystarczająco ukarani świadomością do czego doprowadzili, i więcej niczego podobnego nie powtórzą. Już ona miała zamiar dopilnować, żeby uświadomili sobie, jak poważną sprawą jest pilnowanie pracowni i eliksirów. Absolutnie nie można było narażać chorych na niebezpieczeństwo, także jeśli sprowadzali je na siebie sami swoją nierozwagą. – Powinien pan poświęcić ten czas, by lepiej dopilnować swoich pacjentów i upomnieć ich, by nie próbowali robić niczego podobnego – dodała jeszcze grzecznie, choć znacząco, bo w tym przypadku, poza owym pacjentem, zawiniła nie tylko lekkomyślność i roztrzepanie alchemika który pracował tu wczoraj wieczorem, ale też uzdrowiciele, którzy nie zauważyli, że zniknął im jeden pacjent. A w każdym razie zauważyli za późno, kiedy było już po wszystkim i można było tylko naprawiać szkody. Black nie powinien jednak obarczać winą tylko jednej ze stron, a Charlie czuła się być w obowiązku lojalna wobec współpracowników, choć jeśli podobna sytuacja by się powtórzyła... cóż, wtedy okazałoby się, że ci stażyści jednak nie nadają się do pracy w Mungu. Mimo to chciała z nimi porozmawiać i poznać ich punkt widzenia.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Żałowałem, że w szpitalu pracowało tak niewielu arystokratów, a jeszcze mniej wyznawało słuszne poglądy. Nie można im się dziwić, skoro leczono tutaj także szlamy czy zdrajców, nikt nie chciałby się babrać w tym syfie. Przystępując do stażu miałem wielkie plany, idealistyczne wizje, w których wespnę się na sam szczyt i zamknę placówkę dla podobnych przypadków. Musiałem wtedy znieść naprawdę wiele, do dziś się tego wstydziłem. Jednakże po kursie mogłem odetchnąć, kiedy dobór pacjentów był więcej niż oczywisty oraz nieporównywalnie łatwiejszy niż na początku ścieżki kariery. Zacząłem powoli budować swoją renomę, tarzać się w swej megalomanii i poczuciu władzy, choć realnie patrząc nie miałem żadnej. Mogłem jedynie rozkazywać zlęknionym stażystom, ale to mnie nie zadowalało. Głód wiedzy, potęgi oraz władzy był zbyt silny, jasno znacząc podobieństwa między mną, a resztą rodziny noszącą to samo nazwisko. Z niektórymi rzeczami nie wolno walczyć, bo wbijają się one nadzwyczaj celnie pod skórę oraz świadomość. Wychowanie miało znaczenie, definiowało naprawdę wiele; to chyba dlatego mnóstwo czarodziejów pomimo swojego dziedzictwa postanowili to zaprzepaścić chcąc służyć rozprzestrzeniającemu się niemagicznemu robactwu. Lub tym, u których przypadkowo magia się ujawniła. Dziwił mnie jednak ich brak wstydu w tym wszystkim, ale widocznie nie każdy prezentował sobą klasę oraz wysoki poziom. Tacy ludzie powinni zostać unicestwieni.
Tak samo jak wszystkie obiboki, cwaniaczki, zapominalscy oraz nieambitni pracownicy, zajmujący jedynie etat komuś bardziej odpowiedzialnemu. Takiemu, który sumiennie będzie wykonywał swoje zadania. A nie tak opieszale, czego byłem świadkiem. Do tej pory nie miałem nic przeciwko alchemikom, wywiązywali się ze swoich zadań. Nie wiem gdzie leżała przyczyna; może kobiety się zakochały i teraz narażały na szwank cały szpital swoją lekkomyślnością, wręcz głupotą? Może zajmowały się flirtem zamiast robotą? A może uznały, że i tak nikt się nie zorientuje? Nie wiem dlaczego wszystko zrzucałem na płeć słabszą, ale chyba od razu wychodziłem z założenia, że czarownice nie nadają się do pracy. Powinny spełniać się jako żony i matki, nie plątać się poważnym mężczyznom pod nogami. I miałem rację.
Obserwowałem jej reakcję i albo była ona szczera, albo świetnie udawała. Nie znałem jej, nie mogłem wykluczyć żadnej z tych opcji. Wolałem wiedzieć o czym myślała, ale nie potrafiłem przejrzeć kobiecego umysłu. Jakiegokolwiek zresztą, choć w przypadku niewiast sprawa była strasznie skomplikowana.
Uniosłem brwi w niedowierzaniu, co to było w ogóle za pytanie?
- Jeśli problemy z sercem są stanem w porządku, to tak – odparłem ironicznie, nie siląc się na przyjazny ton. Miarka się przebrała, cierpliwość została wyczerpana. Nie zamierzałem mieć litości dla lekkoduchów. To nie była sprawa skradzionej czekolady a życia, które ledwo zostało uratowane.
- To nie pierwszy taki przypadek. Moim obowiązkiem jest reagować na tak haniebne, pozbawione pomyślunku zachowania. I z całym szacunkiem, ale nie jest pani kimś, kto powinien mówić mi co mam a czego nie mam robić – dodałem stanowczo, niezbyt przyjemnie. Ale wkroczyła na tereny mocno wrażliwe dla kogoś przekonanego o swojej nieomylności oraz słuszności wygłaszanych tez. Nie zamierzałem tego tolerować. Trzeba od razu wyznaczać jasne granice, w przeciwnym razie bezczelni ludzie wejdą mi na głowę.
Jednak największym ogniwem zapalnym była kolejna złota rada od pożal się Merlinie alchemiczki. Uniosłem brwi wyżej, po prostu nie wierząc w to, co usłyszałem. Aż się we mnie zagotowało.
- Nie jest pani moją przełożoną, dlatego wypraszam sobie wygłaszanie podobnych uwag. Widać, że nie ma pani zbyt wiele wspólnego z kulturą, skoro pozwala sobie na tak wiele w stosunku do mnie, ale ja nie jestem pani przyjacielem, by zwracać się do mnie w ten sposób – zaprzeczyłem od razu, powoli chyba zamieniając wymianę zdań w ognistą kłótnię. – Nie ma pani świadomości o pracy uzdrowiciela. Na każdego z nas przypada wielu pacjentów, na was tylko jedne drzwi do pracowni. Jeśli zamknięcie ich po skończonej pracy przekracza wasze zdolności, to czas najwyższy ustąpić ze stanowiska i oddać je osobom odpowiedzialnym oraz rzetelnym – dopowiedziałem stanowczo. – Dlatego mam nadzieję, że moja skarga odniesie skutek oraz ukróci proceder przyjmowania osób z ulicy, niemających pojęcia o powadze pracy w takim miejscu, gdzie waży się ludzkie życie i zdrowie – zakończyłem cały monolog. Musiałem oddychać ciężej, ale dawno nie spotkałem osoby z równie wielkim tupetem oraz z tak jawną bezczelnością na ustach.
Tak samo jak wszystkie obiboki, cwaniaczki, zapominalscy oraz nieambitni pracownicy, zajmujący jedynie etat komuś bardziej odpowiedzialnemu. Takiemu, który sumiennie będzie wykonywał swoje zadania. A nie tak opieszale, czego byłem świadkiem. Do tej pory nie miałem nic przeciwko alchemikom, wywiązywali się ze swoich zadań. Nie wiem gdzie leżała przyczyna; może kobiety się zakochały i teraz narażały na szwank cały szpital swoją lekkomyślnością, wręcz głupotą? Może zajmowały się flirtem zamiast robotą? A może uznały, że i tak nikt się nie zorientuje? Nie wiem dlaczego wszystko zrzucałem na płeć słabszą, ale chyba od razu wychodziłem z założenia, że czarownice nie nadają się do pracy. Powinny spełniać się jako żony i matki, nie plątać się poważnym mężczyznom pod nogami. I miałem rację.
Obserwowałem jej reakcję i albo była ona szczera, albo świetnie udawała. Nie znałem jej, nie mogłem wykluczyć żadnej z tych opcji. Wolałem wiedzieć o czym myślała, ale nie potrafiłem przejrzeć kobiecego umysłu. Jakiegokolwiek zresztą, choć w przypadku niewiast sprawa była strasznie skomplikowana.
Uniosłem brwi w niedowierzaniu, co to było w ogóle za pytanie?
- Jeśli problemy z sercem są stanem w porządku, to tak – odparłem ironicznie, nie siląc się na przyjazny ton. Miarka się przebrała, cierpliwość została wyczerpana. Nie zamierzałem mieć litości dla lekkoduchów. To nie była sprawa skradzionej czekolady a życia, które ledwo zostało uratowane.
- To nie pierwszy taki przypadek. Moim obowiązkiem jest reagować na tak haniebne, pozbawione pomyślunku zachowania. I z całym szacunkiem, ale nie jest pani kimś, kto powinien mówić mi co mam a czego nie mam robić – dodałem stanowczo, niezbyt przyjemnie. Ale wkroczyła na tereny mocno wrażliwe dla kogoś przekonanego o swojej nieomylności oraz słuszności wygłaszanych tez. Nie zamierzałem tego tolerować. Trzeba od razu wyznaczać jasne granice, w przeciwnym razie bezczelni ludzie wejdą mi na głowę.
Jednak największym ogniwem zapalnym była kolejna złota rada od pożal się Merlinie alchemiczki. Uniosłem brwi wyżej, po prostu nie wierząc w to, co usłyszałem. Aż się we mnie zagotowało.
- Nie jest pani moją przełożoną, dlatego wypraszam sobie wygłaszanie podobnych uwag. Widać, że nie ma pani zbyt wiele wspólnego z kulturą, skoro pozwala sobie na tak wiele w stosunku do mnie, ale ja nie jestem pani przyjacielem, by zwracać się do mnie w ten sposób – zaprzeczyłem od razu, powoli chyba zamieniając wymianę zdań w ognistą kłótnię. – Nie ma pani świadomości o pracy uzdrowiciela. Na każdego z nas przypada wielu pacjentów, na was tylko jedne drzwi do pracowni. Jeśli zamknięcie ich po skończonej pracy przekracza wasze zdolności, to czas najwyższy ustąpić ze stanowiska i oddać je osobom odpowiedzialnym oraz rzetelnym – dopowiedziałem stanowczo. – Dlatego mam nadzieję, że moja skarga odniesie skutek oraz ukróci proceder przyjmowania osób z ulicy, niemających pojęcia o powadze pracy w takim miejscu, gdzie waży się ludzkie życie i zdrowie – zakończyłem cały monolog. Musiałem oddychać ciężej, ale dawno nie spotkałem osoby z równie wielkim tupetem oraz z tak jawną bezczelnością na ustach.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlene była zupełnie zwyczajną czarownicą, taką jak większość społeczeństwa. Mieszańcem, jakich wielu. Nigdy nie czuła się z tego powodu czymś gorszym, nawet jeśli już w Hogwarcie niektórzy traktowali ją z góry, bo jej krew nie była czysta. Było to jednak i tak nic w porównaniu z tym, jak ci sami ludzie traktowali mugolaków, którzy otrzymali niezwykły dar od losu odkrywając w sobie magię, ale już na tak wczesnym etapie życia stykali się z całą masą krzywdzących uprzedzeń. Charlie nie rozumiała tego, ale jej nikt nie wpoił żadnych podziałów na lepszych i gorszych. Jedyne, czym nauczono ją pogardzać, byli ludzie praktykujący czarną magię i wprowadzający swoje uprzedzenia w czyn. Odkąd dołączyła do Zakonu przekonała się, że takich ludzi wcale nie było mało i mogli czaić się wszędzie. Kto wie, może nawet byli tacy i w Mungu? W miejscu, które z założenia miało pomagać wszystkim, którzy tego potrzebują? Taka wizja była przerażająca.
Kim był Lupus Black? Tego nie wiedziała, poza tym, że zdawał się odpowiadać typowemu wyobrażeniu swojej rodziny i tym podobnych konserw, i jawił się Charlene jako wyjątkowo niesympatyczny uzdrowiciel. Odkąd pierwszy raz miała okazję go poznać czuła, że dzieli ich zbyt wiele, by mogła poczuć do niego sympatię. Nawet jeśli zwykle była daleka od oceniania po pozorach i wierzyła w to, że każdy zasługuje na szansę i że wśród czarodziejów o szlachetnej krwi też istnieje wielu dobrych ludzi, tak w Blacku było coś, co ją niepokoiło i nigdy nie czuła się swobodnie, gdy był w pobliżu. Ale na szczęście nie widywała go zbyt często.
Teraz jednak znajdował się zbyt blisko i oskarżał ją o coś, co owszem, było tragiczne, ale nie było jej winą, bo nawet nie było jej wtedy w pracy, i aż do teraz nikt jej nawet nie poinformował że taka sytuacja miała miejsce. Charlie była przejęta; w końcu i uzdrowiciele i alchemicy odpowiadali za bezpieczeństwo pacjentów, i powinni być bardziej zapobiegliwi i sprytniejsi od pacjentów którzy próbowali podkradać mikstury. Jednak komuś mimo to udało się dobrać do zapasów i przedawkował eliksir, co doprowadziło do groźnych powikłań, o których mówił teraz Black.
- Bardzo mi z tego powodu przykro. Zapewniam, że nikt z nas nie działa na szkodę pacjentów. Jesteśmy tu po to, by pomagać uzdrowicielom w leczeniu naszymi umiejętnościami alchemicznymi – zapewniła, czując, że mężczyzna na siłę poszukiwał winnego i posądzał alchemików o złe intencje. A to nie mogło być prawdą, choć niewątpliwie wczorajszego wieczora ktoś nie dopilnował pracowni. – Ale mimo wszelkich starań doszło do tego brzemiennego w skutki zaniedbania, za co w imieniu moich kolegów, którzy pracowali tu wczoraj, mogę tylko przeprosić, choć wiem, że to nie naprawi sytuacji i nie przywróci poszkodowanemu zdrowia.
Czuła, że może trochę przesadziła rzucając tamtą uwagą, ale była zdenerwowana oskarżeniami Blacka i jego niezwykłą butą i tendencją do obarczania winą wszystkich, tylko nie siebie. A zdaniem Charlie uzdrowiciele też byli odpowiedzialni za pacjentów, i to w znacznej części. Zdawała sobie sprawę że ktoś taki jak Lupus Black z pewnością musi mieć rozbuchane do granic możliwości ego, ale zjeżyła się nieco, słysząc jego słowa. I on zarzucał jej brak kultury?
- Pan też pozwala sobie na zbyt wiele w szafowaniu oskarżeniami. Zarówno ja jak i inni alchemicy dajemy z siebie wszystko, byle tylko zadbać o zapasy eliksirów, zwłaszcza odkąd zaczęły dziać się anomalie. Zapewniam, że osoby nieodpowiedzialne nie znalazłyby tutaj pracy po kursie – powiedziała. Od początku maja często pracowała ponad normę i z nadgodzinami, bo wiedziała że zapasy eliksirów kurczą się szybciej niż zwykle. Inni alchemicy też robili wiele; i najwyraźniej komuś zmęczenie dało się we znaki na tyle, że nie zabezpieczył drzwi jak należy. – Wy, uzdrowiciele, robicie naprawdę wiele i wszyscy z pewnością to zauważają, ale proszę nie umniejszać odpowiedzialności i rzetelności alchemików. Każdemu jednak może zdarzyć się błąd, do którego niestety doszło wczoraj. Grunt to umieć wyciągać z takich sytuacji wnioski na przyszłość i dążyć do tego, by do nich nie dochodziło. – Większość alchemików była odpowiedzialna i rzetelna, musieli być, żeby przejść kurs i pozostać w tej pracy. A stażystów którzy tu wczoraj pracowali i tak będzie czekać pogadanka z przełożonym, Charlie nie łudziła się, że Lupus Black tak zostawi tę sprawę. Pozostało jej tylko liczyć na to, że sprawa rozwiąże się pomyślnie i nie dojdzie do kolejnych takich przypadków. Stażyści naprawdę powinni o to zadbać jeśli chcieli skończyć kurs. A Charlie nie mogła nic poradzić na to, co się z nimi stanie, ani na to, co zrobi Black. Może postąpiła nierozsądnie, wdając się z nim w kłótnię zamiast po prostu się oddalić, ale mleko już się rozlało.
Kim był Lupus Black? Tego nie wiedziała, poza tym, że zdawał się odpowiadać typowemu wyobrażeniu swojej rodziny i tym podobnych konserw, i jawił się Charlene jako wyjątkowo niesympatyczny uzdrowiciel. Odkąd pierwszy raz miała okazję go poznać czuła, że dzieli ich zbyt wiele, by mogła poczuć do niego sympatię. Nawet jeśli zwykle była daleka od oceniania po pozorach i wierzyła w to, że każdy zasługuje na szansę i że wśród czarodziejów o szlachetnej krwi też istnieje wielu dobrych ludzi, tak w Blacku było coś, co ją niepokoiło i nigdy nie czuła się swobodnie, gdy był w pobliżu. Ale na szczęście nie widywała go zbyt często.
Teraz jednak znajdował się zbyt blisko i oskarżał ją o coś, co owszem, było tragiczne, ale nie było jej winą, bo nawet nie było jej wtedy w pracy, i aż do teraz nikt jej nawet nie poinformował że taka sytuacja miała miejsce. Charlie była przejęta; w końcu i uzdrowiciele i alchemicy odpowiadali za bezpieczeństwo pacjentów, i powinni być bardziej zapobiegliwi i sprytniejsi od pacjentów którzy próbowali podkradać mikstury. Jednak komuś mimo to udało się dobrać do zapasów i przedawkował eliksir, co doprowadziło do groźnych powikłań, o których mówił teraz Black.
- Bardzo mi z tego powodu przykro. Zapewniam, że nikt z nas nie działa na szkodę pacjentów. Jesteśmy tu po to, by pomagać uzdrowicielom w leczeniu naszymi umiejętnościami alchemicznymi – zapewniła, czując, że mężczyzna na siłę poszukiwał winnego i posądzał alchemików o złe intencje. A to nie mogło być prawdą, choć niewątpliwie wczorajszego wieczora ktoś nie dopilnował pracowni. – Ale mimo wszelkich starań doszło do tego brzemiennego w skutki zaniedbania, za co w imieniu moich kolegów, którzy pracowali tu wczoraj, mogę tylko przeprosić, choć wiem, że to nie naprawi sytuacji i nie przywróci poszkodowanemu zdrowia.
Czuła, że może trochę przesadziła rzucając tamtą uwagą, ale była zdenerwowana oskarżeniami Blacka i jego niezwykłą butą i tendencją do obarczania winą wszystkich, tylko nie siebie. A zdaniem Charlie uzdrowiciele też byli odpowiedzialni za pacjentów, i to w znacznej części. Zdawała sobie sprawę że ktoś taki jak Lupus Black z pewnością musi mieć rozbuchane do granic możliwości ego, ale zjeżyła się nieco, słysząc jego słowa. I on zarzucał jej brak kultury?
- Pan też pozwala sobie na zbyt wiele w szafowaniu oskarżeniami. Zarówno ja jak i inni alchemicy dajemy z siebie wszystko, byle tylko zadbać o zapasy eliksirów, zwłaszcza odkąd zaczęły dziać się anomalie. Zapewniam, że osoby nieodpowiedzialne nie znalazłyby tutaj pracy po kursie – powiedziała. Od początku maja często pracowała ponad normę i z nadgodzinami, bo wiedziała że zapasy eliksirów kurczą się szybciej niż zwykle. Inni alchemicy też robili wiele; i najwyraźniej komuś zmęczenie dało się we znaki na tyle, że nie zabezpieczył drzwi jak należy. – Wy, uzdrowiciele, robicie naprawdę wiele i wszyscy z pewnością to zauważają, ale proszę nie umniejszać odpowiedzialności i rzetelności alchemików. Każdemu jednak może zdarzyć się błąd, do którego niestety doszło wczoraj. Grunt to umieć wyciągać z takich sytuacji wnioski na przyszłość i dążyć do tego, by do nich nie dochodziło. – Większość alchemików była odpowiedzialna i rzetelna, musieli być, żeby przejść kurs i pozostać w tej pracy. A stażystów którzy tu wczoraj pracowali i tak będzie czekać pogadanka z przełożonym, Charlie nie łudziła się, że Lupus Black tak zostawi tę sprawę. Pozostało jej tylko liczyć na to, że sprawa rozwiąże się pomyślnie i nie dojdzie do kolejnych takich przypadków. Stażyści naprawdę powinni o to zadbać jeśli chcieli skończyć kurs. A Charlie nie mogła nic poradzić na to, co się z nimi stanie, ani na to, co zrobi Black. Może postąpiła nierozsądnie, wdając się z nim w kłótnię zamiast po prostu się oddalić, ale mleko już się rozlało.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Świat magiczny w większości składał się z czarodziejów półkrwi. To wszystko dlatego, że wciąż istniały szlamy przenikające do naszej społeczności. Niekiedy wręcz to magowie szukali miłości poza miejscem istnienia czarów. To wszystko napawało obrzydzeniem i przerażeniem jednocześnie. Mieszańców nie uważałem za robaków równych niemagicznym, ale nie pochwalałem tego, doskonale znając przyczynę takiego stanu rzeczy. Obowiązkiem każdego magicznie uzdolnionego człowieka było zaprzestanie pobłażliwości względem mugoli i mugolaków, a kultywowanie tradycji poprzez małżeństwa z co najmniej równymi sobie, a wręcz dążenia do oczyszczenia swojej krwi z brudu. Jeszcze nie było na to za późno, historia wielu rodów, nawet tych szlacheckich, przedstawiała, że można było wyjść na prostą po wypaczeniu z mugolszczyzny. Tylko niestety nie robił tego prawie nikt, pogrążając swoje otoczenie w chaosie oraz rozkładzie magicznych zdolności. Jak można było być tak głupim i ślepym? Jak można było brudzić fekaliami na własnym podwórku? Nigdy tego nie pojmę.
Nie zależało mi na niczyjej sympatii. Miałem być po prostu skuteczny i takim byłem. W przeciwieństwie do niektórych, w tym alchemicznych obiboków, którzy sądzili, że pozjadali wszystkie rozumy. Nic bardziej mylnego. Ich zachowanie było niedopuszczalne, a stojąca przede mną pannica śmiała jeszcze ze mną dyskutować i ich bronić. Musiałem się powstrzymać przed lekceważącym wywróceniem oczu, bo w przeciwieństwie do niej zachowywałem kulturę, którą ona sama zaczęła deptać pospólskimi, prostackimi wręcz odzywkami. Nie zamierzałem się temu biernie przyglądać pozwalając sobie wejść na głowę oraz rzucać w siebie wyzwiskami. Jeśli sądziła, że trafiła na potulnego baranka, który miałby jej przyklasnąć, to niestety się pomyliła. I to bardzo.
- To może zacznijcie to robić? – spytałem szczerze zdziwiony. Nie wiedziałem kim dokładnie była ta kobieta, ale w każdym zdaniu przeczyła sama sobie, co już ją dyskwalifikowało jako rozmówcę. Nie posiadała żadnych argumentów ani faktów, które mogłaby przedstawić, mydliła mi oczy jakąś gadką o odpowiedzialności kiedy ostatnie wydarzenia mówiły dokładnie coś odwrotnego. Albo była szalona, albo głupia i nie wiedziałem, który wariant był lepszy. Chyba żaden. – W rzeczy samej, przeprosiny nie wrócą pacjentowi zdrowia – rzuciłem gdzieś pomiędzy naszą coraz intensywniejszą wymianą zdań.
- Proszę pani, proszę mi nie wciskać podobnych kitów. Rozmija się pani z faktami. Fakty są takie, że po raz kolejny alchemik nie zamknął drzwi do pracowni. Czego tu pani nie rozumie? Gdzie widzi pani w tym jakąkolwiek odpowiedzialność? Nie wiem właśnie kto wam podpisał dyplom, ale chyba był tamtego dnia niespełna rozumu – zacząłem uświadamianie jej jak mocno się myliła, choć wydawało mi się, że gdyby prawda uderzyła ją w twarz to by jej nie zauważyła. Tak żyło się po prostu wygodniej, zwłaszcza głupcom. – To nawet nie są oskarżenia, to jest zwykłe stwierdzenie niezaprzeczalnego faktu. Jeśli jest pani w stanie dowieść, że drzwi od pracowni były zamknięte, to dopiero wtedy mógłbym uznać to za oskarżenia, nawet za pomówienia. Tylko widzi pani, ja mam dowody w postaci stażysty oraz chorego pacjenta, pani chyba nie dysponuje podobnymi – dodałem nie mniej rozzłoszczony niż przed chwilą. Nigdy nie rozumiałem osób, które się rzucały o coś, nie mając w ogóle rzeczywistości po swojej stronie. Powinny raczej grzecznie zamilknąć i raczej zrobić wszystko, by nie zostać zwolnionym, ale tej widocznie nie zależało na swojej pracy ani reputacji. Nie mogłem nic na to poradzić. Tym lepiej, o jednego szkodnika mniej.
- Uważa pani, że po raz kolejny zostawienie otwartych drzwi to odpowiedzialność, rzetelność oraz wyciąganie wniosków z błędów, które mogły kosztować tego pacjenta życie? Przepraszam, że o to zapytam, ale to z troski. Nie pomyliła pani pięter? Magipsychiatrzy powinni panią obejrzeć, bo to nie jest normalne. Proszę się nie bać, choroba psychiczna to nie wstyd. Grunt, by to leczyć, byle szybko, bo już stwarzacie zagrożenie dla innych. Potem będzie tylko gorzej – dodałem, naprawdę przejęty. Wcześniej nie dostrzegłem u niej objawów choroby głowy, myślałem, że jest po prostu głupia. Niestety nie zajmowałem się tą dziedziną uzdrowicielstwa. Teraz jednak wszystko było jasne i szczerze jej współczułem. – Jeśli poddadzą się państwu leczeniu, to nie złożę skargi do dyrektora, ale jeśli nie, to zrobię to, bo muszę dbać o bezpieczeństwo wszystkich pacjentów. Jestem pewien, że pan Lowe to zrozumie i mnie poprze – rzuciłem na koniec, wyraźnie oczekując od kobiety decyzji. Choć skoro była niepoczytalna, to czy mogła podjąć w pełni świadomą decyzję? Trudno mi było to stwierdzić.
Nie zależało mi na niczyjej sympatii. Miałem być po prostu skuteczny i takim byłem. W przeciwieństwie do niektórych, w tym alchemicznych obiboków, którzy sądzili, że pozjadali wszystkie rozumy. Nic bardziej mylnego. Ich zachowanie było niedopuszczalne, a stojąca przede mną pannica śmiała jeszcze ze mną dyskutować i ich bronić. Musiałem się powstrzymać przed lekceważącym wywróceniem oczu, bo w przeciwieństwie do niej zachowywałem kulturę, którą ona sama zaczęła deptać pospólskimi, prostackimi wręcz odzywkami. Nie zamierzałem się temu biernie przyglądać pozwalając sobie wejść na głowę oraz rzucać w siebie wyzwiskami. Jeśli sądziła, że trafiła na potulnego baranka, który miałby jej przyklasnąć, to niestety się pomyliła. I to bardzo.
- To może zacznijcie to robić? – spytałem szczerze zdziwiony. Nie wiedziałem kim dokładnie była ta kobieta, ale w każdym zdaniu przeczyła sama sobie, co już ją dyskwalifikowało jako rozmówcę. Nie posiadała żadnych argumentów ani faktów, które mogłaby przedstawić, mydliła mi oczy jakąś gadką o odpowiedzialności kiedy ostatnie wydarzenia mówiły dokładnie coś odwrotnego. Albo była szalona, albo głupia i nie wiedziałem, który wariant był lepszy. Chyba żaden. – W rzeczy samej, przeprosiny nie wrócą pacjentowi zdrowia – rzuciłem gdzieś pomiędzy naszą coraz intensywniejszą wymianą zdań.
- Proszę pani, proszę mi nie wciskać podobnych kitów. Rozmija się pani z faktami. Fakty są takie, że po raz kolejny alchemik nie zamknął drzwi do pracowni. Czego tu pani nie rozumie? Gdzie widzi pani w tym jakąkolwiek odpowiedzialność? Nie wiem właśnie kto wam podpisał dyplom, ale chyba był tamtego dnia niespełna rozumu – zacząłem uświadamianie jej jak mocno się myliła, choć wydawało mi się, że gdyby prawda uderzyła ją w twarz to by jej nie zauważyła. Tak żyło się po prostu wygodniej, zwłaszcza głupcom. – To nawet nie są oskarżenia, to jest zwykłe stwierdzenie niezaprzeczalnego faktu. Jeśli jest pani w stanie dowieść, że drzwi od pracowni były zamknięte, to dopiero wtedy mógłbym uznać to za oskarżenia, nawet za pomówienia. Tylko widzi pani, ja mam dowody w postaci stażysty oraz chorego pacjenta, pani chyba nie dysponuje podobnymi – dodałem nie mniej rozzłoszczony niż przed chwilą. Nigdy nie rozumiałem osób, które się rzucały o coś, nie mając w ogóle rzeczywistości po swojej stronie. Powinny raczej grzecznie zamilknąć i raczej zrobić wszystko, by nie zostać zwolnionym, ale tej widocznie nie zależało na swojej pracy ani reputacji. Nie mogłem nic na to poradzić. Tym lepiej, o jednego szkodnika mniej.
- Uważa pani, że po raz kolejny zostawienie otwartych drzwi to odpowiedzialność, rzetelność oraz wyciąganie wniosków z błędów, które mogły kosztować tego pacjenta życie? Przepraszam, że o to zapytam, ale to z troski. Nie pomyliła pani pięter? Magipsychiatrzy powinni panią obejrzeć, bo to nie jest normalne. Proszę się nie bać, choroba psychiczna to nie wstyd. Grunt, by to leczyć, byle szybko, bo już stwarzacie zagrożenie dla innych. Potem będzie tylko gorzej – dodałem, naprawdę przejęty. Wcześniej nie dostrzegłem u niej objawów choroby głowy, myślałem, że jest po prostu głupia. Niestety nie zajmowałem się tą dziedziną uzdrowicielstwa. Teraz jednak wszystko było jasne i szczerze jej współczułem. – Jeśli poddadzą się państwu leczeniu, to nie złożę skargi do dyrektora, ale jeśli nie, to zrobię to, bo muszę dbać o bezpieczeństwo wszystkich pacjentów. Jestem pewien, że pan Lowe to zrozumie i mnie poprze – rzuciłem na koniec, wyraźnie oczekując od kobiety decyzji. Choć skoro była niepoczytalna, to czy mogła podjąć w pełni świadomą decyzję? Trudno mi było to stwierdzić.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nikt nie miał wpływu na to, kim się rodził. Ona sama była owocem związku czarownicy czystej krwi i czarodzieja półkrwi, ale brat jej matki poślubił mugolkę i sama Charlie nie widziała w tym nic złego. Z tego co mogła zauważyć w Mungu to raczej szlachetna krew była osłabiona przez zbyt bliskie mieszanie krwi i to jej przedstawicieli najczęściej dotykały choroby genetyczne. Ale nie tylko ich – jej siostra stanowiła bolesny przykład, że choroby genetyczne nie dotyczyły tylko śmietanki towarzyskiej, a mogły dotknąć i małą czarodziejkę półkrwi. U której nikt się takiej choroby nie spodziewał i lekceważono pierwsze symptomy, aż było za późno i Helen udusiła się we śnie.
Wymiana zdań między nią a Blackiem stawała się coraz bardziej burzliwa i nieprzyjemna. Korytarzem akurat nie przechodził nikt, kto mógłby im przerwać; nieliczni o tak wczesnej porze pacjenci przemykali bokiem, nie próbując ingerować w sprzeczkę uzdrowiciela i alchemiczki, która próbowała bronić honoru alchemików, choć prawdopodobnie wychodziło jej to nieporadnie. Ale nie spodziewała się tej sytuacji, która spadła na nią nagle, nie wyruszyła na tę rozmowę zawczasu wyposażona w argumenty, a próbowała wymyślać je na bieżąco, już po przetrawieniu wieści o tym co się stało pod jej nieobecność. Nie ulegało wątpliwości, że Lupus Black miał dowody na niekompetencję alchemików mających tu zmianę wczoraj wieczorem, a Charlie, której nawet wtedy nie było, nie mogła nic zrobić, a jedynie mieć nadzieję, że w wyniku tej sytuacji sama nie ucierpi. Może wdawanie się w tą kłótnię było niepotrzebne, może mogło pogorszyć sytuację zamiast ją naprawić. Może powinna była odejść od razu, ale podejrzewała, że Black i tak odwiedziłby ją w pracowni i nie dałby jej spokoju. Musiał znaleźć sobie winnego, a ona miała to nieszczęście, że była alchemikiem który pojawił się w pracy nazajutrz po wczorajszym tragicznym w skutkach niedopatrzeniu jej kolegów.
- Robimy to cały czas – zapewniła cicho. – I chcemy robić nadal. Po to tu jesteśmy, a tamten błąd... nigdy nie powinien się zdarzyć.
Ale się zdarzył. I Charlene coraz bardziej obawiała się konsekwencji, także dla siebie, bo nie wiedziała, jak Black przedstawi tę sprawę i czy nie ustawi jej w jednym szeregu z faktycznymi winnymi zajścia. Po takich jak on można było się wiele spodziewać, i z wielką niechęcią musiała przyznać mu rację: on miał dowody, ona nie. On był bardziej wiarygodny, i z racji nazwiska z pewnością miał większe koneksje niż ona czy tamci alchemicy.
- Niestety nie mogę – powiedziała więc, krzywiąc się ledwie dostrzegalnie. To tamci alchemicy będą musieli się tłumaczyć, dlaczego nie zamknęli pracowni. Ona dla własnego dobra nie powinna brnąć w tę sprawę bardziej i drażnić Blacka, choć jego postawa tak bardzo ją irytowała i zarazem wpędzała w popłoch, choć starała się nie dawać tego po sobie poznać. Było jednak widać że jej policzki pod wpływem burzliwej wymiany zdań poczerwieniały, a w intensywnie zielonych oczach malowała się złość. Zacisnęła gniewnie usta, wpatrując się w Blacka. Świadoma że miał w pewnych sprawach słuszność, jeśli chodzi o to że pacjent nie powinien był ucierpieć, ale z innymi niekoniecznie się zgadzała, choć wolała już nie dolewać oliwy do ognia i zamilknąć, zamiast podsycać tę niepotrzebną kłótnię, którą mogła sobie zaszkodzić.
Kiedy jednak Black zaczął wmawiać jej chorobę psychiczną, z niedowierzania uniosła brwi i choć na co dzień była osobą bardzo spokojną, prawie zatrzęsła się z oburzenia. Takiego obrotu sprawy się nie spodziewała. Nic jej nie było wiadomo o domniemanej chorobie. Czuła się całkowicie zdrowa na umyśle. Black posuwał się zbyt daleko w swoich osądach.
- Co też pan właściwie insynuuje? To... prawdziwa bezczelność i gruba przesada, nie mająca zresztą nic wspólnego z prawdą. Nie wiem, do czego pan teraz dąży i co pan chce osiągnąć stwierdzeniem, że alchemicy Munga są chorzy psychicznie. Zapewniam, że nie pracowałabym tu, gdyby pańskie stwierdzenie było prawdziwe – odezwała się, gryząc się jednak w język i powstrzymując słowa o tym, komu bardziej przydałoby się teraz leczenie, skoro doszukuje się w innych wyimaginowanych chorób. Lepiej było nie prowokować Blacka bardziej niż już to zrobiła, więc bezczelną uwagę zachowała dla siebie. Miała też nadzieję, że w końcu odpuści. Choć była pewna, że to nie koniec tej sprawy i że przez najbliższy czas będzie ona powracać echem, a sam Black zapewne będzie bardzo uważnie patrzeć na ręce jej i innym alchemikom.
Wymiana zdań między nią a Blackiem stawała się coraz bardziej burzliwa i nieprzyjemna. Korytarzem akurat nie przechodził nikt, kto mógłby im przerwać; nieliczni o tak wczesnej porze pacjenci przemykali bokiem, nie próbując ingerować w sprzeczkę uzdrowiciela i alchemiczki, która próbowała bronić honoru alchemików, choć prawdopodobnie wychodziło jej to nieporadnie. Ale nie spodziewała się tej sytuacji, która spadła na nią nagle, nie wyruszyła na tę rozmowę zawczasu wyposażona w argumenty, a próbowała wymyślać je na bieżąco, już po przetrawieniu wieści o tym co się stało pod jej nieobecność. Nie ulegało wątpliwości, że Lupus Black miał dowody na niekompetencję alchemików mających tu zmianę wczoraj wieczorem, a Charlie, której nawet wtedy nie było, nie mogła nic zrobić, a jedynie mieć nadzieję, że w wyniku tej sytuacji sama nie ucierpi. Może wdawanie się w tą kłótnię było niepotrzebne, może mogło pogorszyć sytuację zamiast ją naprawić. Może powinna była odejść od razu, ale podejrzewała, że Black i tak odwiedziłby ją w pracowni i nie dałby jej spokoju. Musiał znaleźć sobie winnego, a ona miała to nieszczęście, że była alchemikiem który pojawił się w pracy nazajutrz po wczorajszym tragicznym w skutkach niedopatrzeniu jej kolegów.
- Robimy to cały czas – zapewniła cicho. – I chcemy robić nadal. Po to tu jesteśmy, a tamten błąd... nigdy nie powinien się zdarzyć.
Ale się zdarzył. I Charlene coraz bardziej obawiała się konsekwencji, także dla siebie, bo nie wiedziała, jak Black przedstawi tę sprawę i czy nie ustawi jej w jednym szeregu z faktycznymi winnymi zajścia. Po takich jak on można było się wiele spodziewać, i z wielką niechęcią musiała przyznać mu rację: on miał dowody, ona nie. On był bardziej wiarygodny, i z racji nazwiska z pewnością miał większe koneksje niż ona czy tamci alchemicy.
- Niestety nie mogę – powiedziała więc, krzywiąc się ledwie dostrzegalnie. To tamci alchemicy będą musieli się tłumaczyć, dlaczego nie zamknęli pracowni. Ona dla własnego dobra nie powinna brnąć w tę sprawę bardziej i drażnić Blacka, choć jego postawa tak bardzo ją irytowała i zarazem wpędzała w popłoch, choć starała się nie dawać tego po sobie poznać. Było jednak widać że jej policzki pod wpływem burzliwej wymiany zdań poczerwieniały, a w intensywnie zielonych oczach malowała się złość. Zacisnęła gniewnie usta, wpatrując się w Blacka. Świadoma że miał w pewnych sprawach słuszność, jeśli chodzi o to że pacjent nie powinien był ucierpieć, ale z innymi niekoniecznie się zgadzała, choć wolała już nie dolewać oliwy do ognia i zamilknąć, zamiast podsycać tę niepotrzebną kłótnię, którą mogła sobie zaszkodzić.
Kiedy jednak Black zaczął wmawiać jej chorobę psychiczną, z niedowierzania uniosła brwi i choć na co dzień była osobą bardzo spokojną, prawie zatrzęsła się z oburzenia. Takiego obrotu sprawy się nie spodziewała. Nic jej nie było wiadomo o domniemanej chorobie. Czuła się całkowicie zdrowa na umyśle. Black posuwał się zbyt daleko w swoich osądach.
- Co też pan właściwie insynuuje? To... prawdziwa bezczelność i gruba przesada, nie mająca zresztą nic wspólnego z prawdą. Nie wiem, do czego pan teraz dąży i co pan chce osiągnąć stwierdzeniem, że alchemicy Munga są chorzy psychicznie. Zapewniam, że nie pracowałabym tu, gdyby pańskie stwierdzenie było prawdziwe – odezwała się, gryząc się jednak w język i powstrzymując słowa o tym, komu bardziej przydałoby się teraz leczenie, skoro doszukuje się w innych wyimaginowanych chorób. Lepiej było nie prowokować Blacka bardziej niż już to zrobiła, więc bezczelną uwagę zachowała dla siebie. Miała też nadzieję, że w końcu odpuści. Choć była pewna, że to nie koniec tej sprawy i że przez najbliższy czas będzie ona powracać echem, a sam Black zapewne będzie bardzo uważnie patrzeć na ręce jej i innym alchemikom.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Miał na to wpływ, kiedy decydował się na partnera. Jeśli nie zgadzał się ze swoim statusem krwi, nic nie stało na przeszkodzie dobierać sobie męża lub żonę rozsądniej, dodatkowo dążąc do zmniejszenia się puli szlamu, który dążył do destrukcji magicznego świata. To było tak proste, a niewiele osób to pojmowało. Utwierdzało mnie to w przekonaniu, że mnóstwo czarodziejów to idioci. Nie powinienem tak myśleć, ale tak to niestety wyglądało. Doprowadzało mnie to do złości oraz smutku, bo wolałbym, by świat magiczny składał się z wyjątkowych jednostek, a nie przypadków i mutantów działających na szkodę tym lepszym. Do tej pory mogłem jedynie nad tym ubolewać, ale od miesiąca miałem realną wiedzę na temat tego, że naprawdę coś dało się z tym zrobić. I nie byłem sam. Istniała grupa osób, która także pragnęła walczyć o lepszy świat. To było pokrzepiające.
W przeciwieństwie do obiboków oraz głupków panoszących się w szpitalu. Tu się ratowało ludzkie istnienia, nie przychodziło na plotki ze znajomymi. Ostatnio chwaliłem pracę alchemików, bo naprawdę robili niezłą robotę na początku maja, ale chyba potem poczuli się już zbyt bezkarni. Tak nie mogło być, należało to czym prędzej ukrócić. Miałem nadzieję, że nie byłem jedyną osobą, którą to mierziło, a zatem skarg będzie więcej. Już rozmawiałem z niektórymi uzdrowicielami i popierali moją inicjatywę, zapewniając, że także złożą odpowiednie pismo, bo to nie pierwszy raz kiedy banda nieudaczników narażała zdrowie oraz życie pacjentów. Byłem więc dobrej myśli.
- Szkoda, że tego nie widać – odparłem kpiąco, ale za tym szła po prostu frustracja. Nie mogłem pojąć dlaczego ludzie decydowali się na igranie z losem oraz lenistwo. Może to faktycznie była choroba psychiczna, a moje podejrzenia potwierdzały się z każdym następnym słowem tej kobiety. Że też nie zauważyłem tego wcześniej! Pewnie dlatego, że magipsychiatria nie była moim konikiem. Najpierw pokręciłem głową na brak dowodów, potem nią pokiwałem, słysząc oburzenie czarownicy. Klasyczny przypadek. Wyparcie. Wielka szkoda, że nie dała sobie szansy. Żałowałem aż, że nie spytałem jej o dane przed tą całą awanturą, mógłbym prosić o jej oddalenie z pracy imiennie, ale nic straconego, na pewno się dowiem kim była.
- Bezczelnością jest pani zachowanie względem starszego od siebie mężczyzny. Ja tylko połączyłem ze sobą fakty. Skoro odmawia pani leczenia, będzie musiała pani żyć bez tej pracy, a pacjenci wreszcie będą bezpieczni – powiedziałem na sam koniec. Przywołałem pobłażliwy wyraz twarzy. Z wariatami trzeba było uważać, by nadmiernie ich nie rozwścieczyć. Nie zdziwiłbym się gdyby ta psychopatka zamierzała się na mnie rzucić z pazurami. Agresja na życzliwe porady była niczym nieuzasadniona. – Miłego dnia – dodałem na koniec, nawet ukłoniłem się lekko. Zanim jednak dotarłem do gabinetu dyrektora, zamierzałem poszukać danych o niezrównoważonej alchemiczce stanowiącej zagrożenie dla poszodowanych.
z/t
W przeciwieństwie do obiboków oraz głupków panoszących się w szpitalu. Tu się ratowało ludzkie istnienia, nie przychodziło na plotki ze znajomymi. Ostatnio chwaliłem pracę alchemików, bo naprawdę robili niezłą robotę na początku maja, ale chyba potem poczuli się już zbyt bezkarni. Tak nie mogło być, należało to czym prędzej ukrócić. Miałem nadzieję, że nie byłem jedyną osobą, którą to mierziło, a zatem skarg będzie więcej. Już rozmawiałem z niektórymi uzdrowicielami i popierali moją inicjatywę, zapewniając, że także złożą odpowiednie pismo, bo to nie pierwszy raz kiedy banda nieudaczników narażała zdrowie oraz życie pacjentów. Byłem więc dobrej myśli.
- Szkoda, że tego nie widać – odparłem kpiąco, ale za tym szła po prostu frustracja. Nie mogłem pojąć dlaczego ludzie decydowali się na igranie z losem oraz lenistwo. Może to faktycznie była choroba psychiczna, a moje podejrzenia potwierdzały się z każdym następnym słowem tej kobiety. Że też nie zauważyłem tego wcześniej! Pewnie dlatego, że magipsychiatria nie była moim konikiem. Najpierw pokręciłem głową na brak dowodów, potem nią pokiwałem, słysząc oburzenie czarownicy. Klasyczny przypadek. Wyparcie. Wielka szkoda, że nie dała sobie szansy. Żałowałem aż, że nie spytałem jej o dane przed tą całą awanturą, mógłbym prosić o jej oddalenie z pracy imiennie, ale nic straconego, na pewno się dowiem kim była.
- Bezczelnością jest pani zachowanie względem starszego od siebie mężczyzny. Ja tylko połączyłem ze sobą fakty. Skoro odmawia pani leczenia, będzie musiała pani żyć bez tej pracy, a pacjenci wreszcie będą bezpieczni – powiedziałem na sam koniec. Przywołałem pobłażliwy wyraz twarzy. Z wariatami trzeba było uważać, by nadmiernie ich nie rozwścieczyć. Nie zdziwiłbym się gdyby ta psychopatka zamierzała się na mnie rzucić z pazurami. Agresja na życzliwe porady była niczym nieuzasadniona. – Miłego dnia – dodałem na koniec, nawet ukłoniłem się lekko. Zanim jednak dotarłem do gabinetu dyrektora, zamierzałem poszukać danych o niezrównoważonej alchemiczce stanowiącej zagrożenie dla poszodowanych.
z/t
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na szczęście Charlene nie miała pojęcia jak krzywdzące i niepokojące poglądy wyznawał Black. Oczywiście miała ogólne pojęcie o konserwatyźmie jego rodu, ale nie zdawała sobie sprawy, jak daleko jest on posunięty w przypadku tego konkretnego Blacka. Nie wiedziała też, że Lupus był członkiem przeciwnej organizacji, przed którą ją przestrzegano, roztaczając przerażające wizje tego, do czego ci ludzie byli zdolni w imię swoich chorych poglądów. Gdyby taką wiedzę posiadała pewnie czułaby przed nim jeszcze większy niepokój, ale pozostawała cudownie nieświadoma tego, jak wiele zepsucia kryło się za tą wyniosłą, poważną fasadą przykładnego uzdrowiciela.
Niestety jego zastrzeżenia do co wczorajszej sytuacji były jak najbardziej zasadne, bo nigdy nie powinno dojść do sytuacji kiedy przez zaniedbanie jakiegoś alchemika pacjent dobiera się do zapasów eliksirów narażając się na skutki uboczne ich nieodpowiedniego zażycia. Nie rozumiała jednak tego, dlaczego uparcie umniejszał starania alchemików i wmawiał jej chorobę psychiczną. Nikt inny poza wczorajszymi winowajcami nie odpowiadał za tamtą sytuację; a Charlie sama miała nauczkę i skwapliwie pilnowała wszystkiego, mając świadomość że w alchemii niezwykle ważna jest precyzja i ostrożność, i że w tym zawodzie zawsze trzeba mieć głowę na karku, by nie popełnić tragicznego w skutkach błędu przez zwykłą niedbałość. Ktoś jednak ten błąd popełnił; ktoś, kto zapewne za to odpowie, bo Charlie nie łudziła się, że Black odpuści.
Trudno było powstrzymać oburzenie, które poczuła słysząc jego oskarżenia, które znów próbowała odeprzeć, zapewne bezskutecznie. Black najwyraźniej był tak zaaferowany wysnutą przez siebie teorią że nie dopuszczał do siebie żadnych innych argumentów, za wszelką cenę pragnął znaleźć kozła ofiarnego na którym mógł się wyładować, choć sam też był odpowiedzialny za tamtego pacjenta, który przecież był pod jego opieką, nie Charlie. Ale ludzie jego pokroju raczej nie potrafili przyznać się do błędu i zaakceptować swojej winy, a przynajmniej Charlene nie spodziewała się tego po nim, pewna, że zrzuci odpowiedzialność wyłącznie na alchemików, i to nie tylko tych, którzy faktycznie dopuścili się przewiny. Pozostawało jej mieć nadzieję, że nikt nie potraktuje poważnie jego zapewnień o jej chorobie, przecież wszystko było z nią w jak najlepszym porządku i jak dotąd nie było żadnych zastrzeżeń co do jej pracy i wywiązywania się z poleceń. Była bardzo sumienną i staranną pracownicą, a alchemia była jej wielką pasją.
Wolała już jednak nic nie mówić, choć jej usta lekko zadrżały, kiedy na niego patrzyła gdy wypowiadał te wszystkie nieprzyjemne, krzywdzące słowa zwiastujące potencjalne problemy. Zacisnęła je w wąską linię, starając się zachować spokój i już więcej go nie prowokować, a gdy w końcu ją odprawił i odszedł, czym prędzej oddaliła się w stronę pracowni i zamknęła się w środku. Zacisnęła dłonie na stoliku i pochyliła się lekko do przodu, próbując opanować nerwy; ta sytuacja z Blackiem wyprowadziła ją nieco z równowagi i wpędziła w niepokój.
| zt.
Niestety jego zastrzeżenia do co wczorajszej sytuacji były jak najbardziej zasadne, bo nigdy nie powinno dojść do sytuacji kiedy przez zaniedbanie jakiegoś alchemika pacjent dobiera się do zapasów eliksirów narażając się na skutki uboczne ich nieodpowiedniego zażycia. Nie rozumiała jednak tego, dlaczego uparcie umniejszał starania alchemików i wmawiał jej chorobę psychiczną. Nikt inny poza wczorajszymi winowajcami nie odpowiadał za tamtą sytuację; a Charlie sama miała nauczkę i skwapliwie pilnowała wszystkiego, mając świadomość że w alchemii niezwykle ważna jest precyzja i ostrożność, i że w tym zawodzie zawsze trzeba mieć głowę na karku, by nie popełnić tragicznego w skutkach błędu przez zwykłą niedbałość. Ktoś jednak ten błąd popełnił; ktoś, kto zapewne za to odpowie, bo Charlie nie łudziła się, że Black odpuści.
Trudno było powstrzymać oburzenie, które poczuła słysząc jego oskarżenia, które znów próbowała odeprzeć, zapewne bezskutecznie. Black najwyraźniej był tak zaaferowany wysnutą przez siebie teorią że nie dopuszczał do siebie żadnych innych argumentów, za wszelką cenę pragnął znaleźć kozła ofiarnego na którym mógł się wyładować, choć sam też był odpowiedzialny za tamtego pacjenta, który przecież był pod jego opieką, nie Charlie. Ale ludzie jego pokroju raczej nie potrafili przyznać się do błędu i zaakceptować swojej winy, a przynajmniej Charlene nie spodziewała się tego po nim, pewna, że zrzuci odpowiedzialność wyłącznie na alchemików, i to nie tylko tych, którzy faktycznie dopuścili się przewiny. Pozostawało jej mieć nadzieję, że nikt nie potraktuje poważnie jego zapewnień o jej chorobie, przecież wszystko było z nią w jak najlepszym porządku i jak dotąd nie było żadnych zastrzeżeń co do jej pracy i wywiązywania się z poleceń. Była bardzo sumienną i staranną pracownicą, a alchemia była jej wielką pasją.
Wolała już jednak nic nie mówić, choć jej usta lekko zadrżały, kiedy na niego patrzyła gdy wypowiadał te wszystkie nieprzyjemne, krzywdzące słowa zwiastujące potencjalne problemy. Zacisnęła je w wąską linię, starając się zachować spokój i już więcej go nie prowokować, a gdy w końcu ją odprawił i odszedł, czym prędzej oddaliła się w stronę pracowni i zamknęła się w środku. Zacisnęła dłonie na stoliku i pochyliła się lekko do przodu, próbując opanować nerwy; ta sytuacja z Blackiem wyprowadziła ją nieco z równowagi i wpędziła w niepokój.
| zt.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
|3 czerwca, po evencie z Walentynkami
Cokolwiek działo się 2 czerwca, oby nigdy Anthony nie spróbował odnaleźć dziewczyny, która miała pecha z nim rozmawiać. Macmillan odczuwał wstyd i zażenowanie tym wszystkim, co się stało, a właściwie tym, że zalał się w trupa. Poza tym nie pamiętał połowy tego co się stało tego dnia… Oby nie musiał się tego dowiadywać i oby nigdy o tym wszystkim nie dowiedziała się jego matka. Macmillan miał też ogromną nadzieję, że nie zastanie jej w szpitalu. Wolałby spotkać się ze staruszkiem w samotności.
Anthony próbował zaplanować swoją wizytę dość wcześnie, ponieważ wiedział, że jego matka próbowała (za każdym razem) spędzać czas tuż przy ojcu, nawet do późnego wieczora… Myślał więc, że była wystarczająco zmęczona, żeby czuwać przy ojcu od samego świtu. Poza tym nie była już młoda. Nie mogłaby pojawić się tak wcześnie… oby! Sam nie miał pojęcia, co się stało ojcu, a matka nie chciała mu tego wprost opisać. Wszystko kręciła, omijała, jak gdyby nie była w stanie napisać wprost co się stało. Jedyne co wspomniała to, że wszystko jest winą dziwnych wydarzeń z początku maja. On ze względu na utrudnienia w dostarczaniu poczty nie chciał o nic pytać, ponieważ stwierdził, że najlepiej będzie jak po prostu przyjedzie i dowie się wszystkiego na miejscu. Poza tym, matka zdawała się panikować w swoim ostatnim liście.
Na odwagę wypił sobie dwie szklaneczki Ognistej. W razie, gdyby ojciec zacząłby na niego narzekać mógł zawsze zebrać się w sobie i po prostu wyjść. W szpitalu św. Munga pojawił się więc zaraz po rozpoczęciu godzin wizytowych. Nie miał zamiaru tutaj długo bawić. Gdyby tylko byłoby to możliwe to tylko zerknąłby na ojca, być może porozmawiałby z nim chwilę i jak najszybciej opuściłby salę. Wolałby tylko dowiedzieć się co się stało, bez rozmowy z rodzicielem. Anthony wolałby być jeszcze we Wschodniej Europie, czerpać więcej inspiracji na nowe alkohole… może próbować ułożyć sobie tam życie… I robiłby to tak długo, dopóty nie zawisłaby nad nim groźba wydziedziczenia – wtedy na pewno by wrócił.
Wpierw udał się do recepcji, a stamtąd dowiedział się, że ojciec powinien znajdować się na V piętrze. Powolnie udał się we wskazane miejsce. Tu jednak przypomniał sobie, że nie zapytał o numer sali, w której przebywał pan Macmillan. Przewrócił oczyma, zaklął cicho pod nosem i rozejrzał się za kimkolwiek kto mógłby mu wskazać salę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cokolwiek działo się 2 czerwca, oby nigdy Anthony nie spróbował odnaleźć dziewczyny, która miała pecha z nim rozmawiać. Macmillan odczuwał wstyd i zażenowanie tym wszystkim, co się stało, a właściwie tym, że zalał się w trupa. Poza tym nie pamiętał połowy tego co się stało tego dnia… Oby nie musiał się tego dowiadywać i oby nigdy o tym wszystkim nie dowiedziała się jego matka. Macmillan miał też ogromną nadzieję, że nie zastanie jej w szpitalu. Wolałby spotkać się ze staruszkiem w samotności.
Anthony próbował zaplanować swoją wizytę dość wcześnie, ponieważ wiedział, że jego matka próbowała (za każdym razem) spędzać czas tuż przy ojcu, nawet do późnego wieczora… Myślał więc, że była wystarczająco zmęczona, żeby czuwać przy ojcu od samego świtu. Poza tym nie była już młoda. Nie mogłaby pojawić się tak wcześnie… oby! Sam nie miał pojęcia, co się stało ojcu, a matka nie chciała mu tego wprost opisać. Wszystko kręciła, omijała, jak gdyby nie była w stanie napisać wprost co się stało. Jedyne co wspomniała to, że wszystko jest winą dziwnych wydarzeń z początku maja. On ze względu na utrudnienia w dostarczaniu poczty nie chciał o nic pytać, ponieważ stwierdził, że najlepiej będzie jak po prostu przyjedzie i dowie się wszystkiego na miejscu. Poza tym, matka zdawała się panikować w swoim ostatnim liście.
Na odwagę wypił sobie dwie szklaneczki Ognistej. W razie, gdyby ojciec zacząłby na niego narzekać mógł zawsze zebrać się w sobie i po prostu wyjść. W szpitalu św. Munga pojawił się więc zaraz po rozpoczęciu godzin wizytowych. Nie miał zamiaru tutaj długo bawić. Gdyby tylko byłoby to możliwe to tylko zerknąłby na ojca, być może porozmawiałby z nim chwilę i jak najszybciej opuściłby salę. Wolałby tylko dowiedzieć się co się stało, bez rozmowy z rodzicielem. Anthony wolałby być jeszcze we Wschodniej Europie, czerpać więcej inspiracji na nowe alkohole… może próbować ułożyć sobie tam życie… I robiłby to tak długo, dopóty nie zawisłaby nad nim groźba wydziedziczenia – wtedy na pewno by wrócił.
Wpierw udał się do recepcji, a stamtąd dowiedział się, że ojciec powinien znajdować się na V piętrze. Powolnie udał się we wskazane miejsce. Tu jednak przypomniał sobie, że nie zapytał o numer sali, w której przebywał pan Macmillan. Przewrócił oczyma, zaklął cicho pod nosem i rozejrzał się za kimkolwiek kto mógłby mu wskazać salę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ostatnio zmieniony przez Anthony Macmillan dnia 17.03.18 17:32, w całości zmieniany 1 raz
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jocelyn ominęły wątpliwe atrakcje drugiego czerwca, bo szczęśliwie nie wybierała się tego dnia na żaden spacer. Prosto z pracy wróciła do domu siecią Fiuu i nie opuszczała budynku, choć nazajutrz usłyszała co nieco o fali dziwnych, irracjonalnych zachowań, które dotknęły czarodziejów znajdujących się wczorajszego dnia na zewnątrz.
Pojawiła się w Mungu już rano, by o wyznaczonej porze rozpocząć dzisiejszą pracę. Od czasu, jak kilka dni temu niefortunnie zasłabła starała się wysypiać i nie wychodzić z domu bez śniadania, by uniknąć powtórzenia się takiej niezręcznej i problematycznej sytuacji. Tamtego dnia działał na nią jednak bardzo silny stres; jej matka paręnaście godzin wcześniej dostała bardzo silnego ataku choroby i trafiła do Munga, a martwiąca się o nią córka zarwała noc, najpierw próbując opanować jej stan w domu, a potem dostarczając ją na oddział chorób wewnętrznych i spędzając kolejne godziny na korytarzu pod salą, czekając na wieści.
Anomalie zdawały się mieć zły wpływ na stan Thei Vane, bo nasiliły objawy jej choroby, przez co ataki stały się częstsze i silniejsze, i nie wiadomo było do czego doprowadzi to później. Od tamtego dnia minęło już jednak parę dni i być może jutro, a najpóźniej pojutrze Thea będzie mogła wrócić do domu. Choć nigdy nie czuła się dobrze w domu swojego nieszlachetnego męża, nawet on był dużo lepszy niż obskurne, tłoczne sale Munga.
Miała zamiar odwiedzić ją w wolnej chwili; teraz jednak najpierw miała zacząć dzień od wysłuchania dyspozycji uzdrowiciela, który najprawdopodobniej odeśle ją do papierkowej roboty lub każe roznieść eliksiry do pacjentów. Chyba że nagle trafi się jakiś pilny przypadek, w którym ktoś z uzdrowicieli będzie potrzebować asysty stażystów.
Minęła róg korytarza i w zamyśleniu niemal wpadła na idącego z naprzeciwka mężczyznę.
- Bardzo przepraszam! – powiedziała, odruchowo się odsuwając; mężczyzna mógł zauważyć niewysoką młódkę o schludnie upiętych włosach i w szacie stażystki narzuconej na długą, szaroniebieską suknię. Jej twarz była blada, a oczy wciąż lekko podkrążone; on jednak też zdawał się nie wyglądać najlepiej, więc nie była pewna, czy był odwiedzającym, czy może potencjalnym pacjentem który szukał uzdrowiciela. Tak wyglądał, jakby czegoś szukał i nie był pewien, gdzie właściwie powinien iść. Nie każdy poruszał się tu tak pewnie jak pracownicy tego przybytku. – Szuka pan kogoś konkretnego? Mogę spróbować panu pomóc – zaproponowała, jeszcze nie wiedząc, z kim miała do czynienia, ale wyrażając gotowość do wskazania mu odpowiedniego kierunku. Pracowała tu już dwa lata, więc dobrze wiedziała, gdzie znajdują się jakie sale i gabinety uzdrowicieli. Jedynie z pacjentami bywało różnie, bo stale się zmieniali.
Pojawiła się w Mungu już rano, by o wyznaczonej porze rozpocząć dzisiejszą pracę. Od czasu, jak kilka dni temu niefortunnie zasłabła starała się wysypiać i nie wychodzić z domu bez śniadania, by uniknąć powtórzenia się takiej niezręcznej i problematycznej sytuacji. Tamtego dnia działał na nią jednak bardzo silny stres; jej matka paręnaście godzin wcześniej dostała bardzo silnego ataku choroby i trafiła do Munga, a martwiąca się o nią córka zarwała noc, najpierw próbując opanować jej stan w domu, a potem dostarczając ją na oddział chorób wewnętrznych i spędzając kolejne godziny na korytarzu pod salą, czekając na wieści.
Anomalie zdawały się mieć zły wpływ na stan Thei Vane, bo nasiliły objawy jej choroby, przez co ataki stały się częstsze i silniejsze, i nie wiadomo było do czego doprowadzi to później. Od tamtego dnia minęło już jednak parę dni i być może jutro, a najpóźniej pojutrze Thea będzie mogła wrócić do domu. Choć nigdy nie czuła się dobrze w domu swojego nieszlachetnego męża, nawet on był dużo lepszy niż obskurne, tłoczne sale Munga.
Miała zamiar odwiedzić ją w wolnej chwili; teraz jednak najpierw miała zacząć dzień od wysłuchania dyspozycji uzdrowiciela, który najprawdopodobniej odeśle ją do papierkowej roboty lub każe roznieść eliksiry do pacjentów. Chyba że nagle trafi się jakiś pilny przypadek, w którym ktoś z uzdrowicieli będzie potrzebować asysty stażystów.
Minęła róg korytarza i w zamyśleniu niemal wpadła na idącego z naprzeciwka mężczyznę.
- Bardzo przepraszam! – powiedziała, odruchowo się odsuwając; mężczyzna mógł zauważyć niewysoką młódkę o schludnie upiętych włosach i w szacie stażystki narzuconej na długą, szaroniebieską suknię. Jej twarz była blada, a oczy wciąż lekko podkrążone; on jednak też zdawał się nie wyglądać najlepiej, więc nie była pewna, czy był odwiedzającym, czy może potencjalnym pacjentem który szukał uzdrowiciela. Tak wyglądał, jakby czegoś szukał i nie był pewien, gdzie właściwie powinien iść. Nie każdy poruszał się tu tak pewnie jak pracownicy tego przybytku. – Szuka pan kogoś konkretnego? Mogę spróbować panu pomóc – zaproponowała, jeszcze nie wiedząc, z kim miała do czynienia, ale wyrażając gotowość do wskazania mu odpowiedniego kierunku. Pracowała tu już dwa lata, więc dobrze wiedziała, gdzie znajdują się jakie sale i gabinety uzdrowicieli. Jedynie z pacjentami bywało różnie, bo stale się zmieniali.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Utrapienie… jak gdyby jego ojciec nie mógł zwyczajnie uważać co robi w życiu. Blisko siedemdziesiąt lat dla czarodzieja to jeszcze nie starość, więc cokolwiek zrobił sobie ojciec lub jakiekolwiek zaklęcie jakie użyto na nim dość dziwiło Anthony’ego, który pomimo dziwnych szeptów i podsłuchanych rozmów nadal do końca nie rozumiał co się wydarzyło w Wielkiej Brytanii, gdy on podróżował sobie po Europie. Chodził więc od drzwi do drzwi, uchylał je na chwilę, po czym szybko wycofywał się ze swojej pozycji zauważając brak znajomej twarzy. Dlaczego ojciec nie mógł dochodzić do pełni sił w domu? I dlaczego to wszystko trwało tak długo?
Był już przy rogu, choć sprawdził tylko jedną stronę i wtedy poczuł, że coś na niego wchodzi. Właściwie ktoś. Spojrzał na młodą, jak dla niego, czarownicę trochę tak, jakby mu przeszkodziła, bo to tak właściwie zrobiła. Z drugiej strony jej przeprosiny, pytanie oraz wygląd wskazywały na to, że musiała tutaj pracować. Świetnie! Anthony natychmiast uśmiechnął się w jej stronę.
– Nic się nie stało. Szukam ojca, Macmillana. Trafił tutaj na początku maja.
Po tych słowach zamyślił się na chwilę. Przyglądał się czarownicy, która wydawała mu się dość znajoma, ale z drugiej strony kojarzyła mu się z jakimś dzieckiem, które dawno temu gdzieś już spotkał. Na pewno nie w ciągu ośmiu poprzednich lat, ale jeszcze wcześniej. Równie dobrze mogło mu się tylko zdawać, że skądś ją kojarzy. Miała dość dziecinną twarz. Zdawała mu się nie mieć ukończonych dwudziestu lat, ale… przy tych wszystkich możliwościach, równie dobrze mogła być znacznie starsza.
– Ale… To znaczy… Jeżeli przyszła tutaj moja matka… to nie muszę go widzieć i wystarczą mi tylko informacje co się mu stało – dodał. Dopiero po chwili zrozumiał jak głupio musiało to zabrzmieć. Było widać po jego twarzy, że jest zakłopotany całą tą sytuacją. Zupełnie jakby bał się własnej matki. Inna sprawa to, to że czarownica mogła po prostu nie zrozumieć z kontekstu kim jest jego matka, ani kim jest on sam, więc cała jego wypowiedź brzmiała dla niego bezsensownie. Cofnąć wypowiedzianych słów nie mógł. Bał się z kolei zacząć wszystko tłumaczyć.
Tylko jak inaczej miał się zachować? Jeżeli jego matka zobaczyłaby jak wygląda, zwróciłaby uwagę na trochę opuchnięta od alkoholu twarz, przyuważyłaby delikatnie czerwony nos i cienie pod oczami, to pewnie urządziłaby mu poważną, długą, moralizatorską rozmowę. On z kolei nie chciałby takiego przemówienia wysłuchiwać, szczególnie w szpitalu. Zwyczajnie nie był jeszcze gotów. Nie chciał zostać uwięziony na parę lat w Wielkiej Brytanii, ponieważ marzyło mu się dalsze zwiedzenie Europy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Był już przy rogu, choć sprawdził tylko jedną stronę i wtedy poczuł, że coś na niego wchodzi. Właściwie ktoś. Spojrzał na młodą, jak dla niego, czarownicę trochę tak, jakby mu przeszkodziła, bo to tak właściwie zrobiła. Z drugiej strony jej przeprosiny, pytanie oraz wygląd wskazywały na to, że musiała tutaj pracować. Świetnie! Anthony natychmiast uśmiechnął się w jej stronę.
– Nic się nie stało. Szukam ojca, Macmillana. Trafił tutaj na początku maja.
Po tych słowach zamyślił się na chwilę. Przyglądał się czarownicy, która wydawała mu się dość znajoma, ale z drugiej strony kojarzyła mu się z jakimś dzieckiem, które dawno temu gdzieś już spotkał. Na pewno nie w ciągu ośmiu poprzednich lat, ale jeszcze wcześniej. Równie dobrze mogło mu się tylko zdawać, że skądś ją kojarzy. Miała dość dziecinną twarz. Zdawała mu się nie mieć ukończonych dwudziestu lat, ale… przy tych wszystkich możliwościach, równie dobrze mogła być znacznie starsza.
– Ale… To znaczy… Jeżeli przyszła tutaj moja matka… to nie muszę go widzieć i wystarczą mi tylko informacje co się mu stało – dodał. Dopiero po chwili zrozumiał jak głupio musiało to zabrzmieć. Było widać po jego twarzy, że jest zakłopotany całą tą sytuacją. Zupełnie jakby bał się własnej matki. Inna sprawa to, to że czarownica mogła po prostu nie zrozumieć z kontekstu kim jest jego matka, ani kim jest on sam, więc cała jego wypowiedź brzmiała dla niego bezsensownie. Cofnąć wypowiedzianych słów nie mógł. Bał się z kolei zacząć wszystko tłumaczyć.
Tylko jak inaczej miał się zachować? Jeżeli jego matka zobaczyłaby jak wygląda, zwróciłaby uwagę na trochę opuchnięta od alkoholu twarz, przyuważyłaby delikatnie czerwony nos i cienie pod oczami, to pewnie urządziłaby mu poważną, długą, moralizatorską rozmowę. On z kolei nie chciałby takiego przemówienia wysłuchiwać, szczególnie w szpitalu. Zwyczajnie nie był jeszcze gotów. Nie chciał zostać uwięziony na parę lat w Wielkiej Brytanii, ponieważ marzyło mu się dalsze zwiedzenie Europy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ostatnio zmieniony przez Anthony Macmillan dnia 24.03.18 21:18, w całości zmieniany 1 raz
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Anomalie miały bardzo duży wpływ na czarodziejów, magię a nawet otaczający ich świat, niestety był to wpływ negatywny. Tylu chorych i rannych co od początku maja nie widziała w Mungu jeszcze nigdy, ani nie widział jej ojciec, posiadający czterdzieści lat doświadczenia w swoim zawodzie. Leonard Vane widział w życiu niejedno, ale nawet jego zaskoczyło to, co działo się od pierwszego maja. Stale miał pełne ręce roboty jako uzdrowiciel chorób wewnętrznych, jako że anomalie miały zły wpływ nie tylko na chorobę matki, ale też innych dotkniętych genetycznymi schorzeniami. Josie jako stażystka kończąca właśnie drugi rok kursu podstawowego pracowała na różnych oddziałach i widziała, co działo się na każdym z nich.
Na pozaklęciowym zazwyczaj lądowały ofiary poszkodowane przez zły wpływ anomalii na zaklęcia; oczywiście poza nimi było i mnóstwo bardziej „tradycyjnych” przypadków zranień od zaklęć, ale anomalie często sprawiały że zaklęcia działały nie tak jak powinny, przez co dochodziło do rozmaitych wypadków nawet podczas wykonywania zwyczajnych codziennych czynności. Nawet Jocelyn zawsze musiała się kilka razy zastanowić zanim użyła czarów; choć jeszcze do niedawna używanie magii było dla niej czymś naturalnym i oczywistym. Była czarownicą i była z tego dumna, a tymczasem musiała ograniczyć czary do minimum. Dobrze, że chociaż w Mungu opanowano anomalie odpowiednio szybko, dzięki czemu mogła używać magii leczniczej.
Nieznajomy mężczyzna miał dziwnie zaczerwienioną twarz, zupełnie jakby spędził dużo czasu na mrozie lub przesadził z piciem. Josie czasem widywała na oddziale czarodziejów mających problem z alkoholem, dlatego skojarzyła tę czerwień jego nosa i lekką opuchliznę właśnie z przesadnym zamiłowaniem do trunków. Lub też tendencją do topienia smutków w kieliszku, a to w ostatnim czasie też nie było rzadkością, ludzie różnie próbowali uporać się z tragediami swoich bliskich.
Słysząc wymienione nazwisko, uniosła lekko brwi. Ach tak, Macmillan. Kojarzyła go, oczywiście, leżał tu już dość długo, bo jego komplikacje pozaklęciowe okazały się na tyle poważne że uzdrowiciel prowadzący zdecydował się zatrzymać go na dłużej. W dodatku był to mąż przyjaciółki jej matki, więc siłą rzeczy także Thea wymogła na niej, że będzie go doglądać. Thea mimo bycia regularną pacjentką Munga nie miała jednak zbyt wielkiego pojęcia o realiach pracy stażystów i o tym, że Josie nie miała decydującego wpływu na to, czym każą jej się zajmować. Nigdy jej to nie interesowało, gdyż uważała że to nie było miejsce godne jej córki i nie chciała słuchać opowieści Josie o pracy, nawet jeśli dzięki jej anatomicznej wiedzy miała w domu dodatkową osobę która mogła jej pomóc w przypadku ataku choroby. Mimo swojej niechęci do jej stażu zawsze uczulała córkę, by szczególną troską otaczała szlachetnie urodzonych, najwyraźniej w nadziei, że może któryś z nich poczuje się tak urzeczony jej dobrocią, że postanowi pojąć ją za narzeczoną lub przynajmniej przyjmie do łask i umożliwi jej dojścia na salony. Nasilająca się choroba zdawała się tylko zwiększać ambicje matki względem córek, i nawet żadne anomalie nie mogły sprawić by zmieniła życiowe priorytety.
Oczywiście Thea opowiadała jej sporo o pani Macmillan i jej mężu, a swego czasu nawet zabierała ją na spotkania z nią, podczas których miała być dekoracją, gdy obie panie narzekały na swoich małżonków i swoje życie u ich boku; Thea zawsze uważała że to ona ma gorzej, ponieważ spotkała ją największa życiowa tragedia – wydanie za mężczyznę bez szlachetnego nazwiska, o krwi zaledwie czystej, a więc gorszej, przez co straciła własne nazwisko i musiała zamienić życie w bogatym dworze na zwykły dom klasy średniej.
- Ach tak, wiem, gdzie on jest. Jest pan jego synem? – zapytała, nagle zdając sobie sprawę, że to dziwne, że domniemany syn nie wie, gdzie szukać ojca. Czyżby przez cały ten czas go nie odwiedzał? Josie nie pamiętała go, przynajmniej nie z dni w których pracowała na tym piętrze. Kojarzyła tylko lady Macmillan i paru innych krewnych odwiedzających starszego czarodzieja. – Lady Macmillan jeszcze nie przyszła – dodała, przeżywając kolejne zdziwienie, ale zarazem to obudziło w niej drobne iskierki podejrzliwości, bo sytuacja wydała jej się dziwaczna. Który syn nie chce widzieć się z matką i po paru tygodniach od wylądowania ojca na oddziale nie wie, w której sali on leży? – Jak się pan nazywa? Nie mogę udzielać szczegółowych informacji o pacjentach osobom spoza rodziny – wolała zapytać; zanim powie mu, gdzie leży starszy lord Macmillan musiała się upewnić, że faktycznie udziela informacji osobie z jego rodziny, choć oczywiście czarodzieje chcący się za kogoś podać mieli całe mnóstwo sposobów by to zrobić, począwszy od eliksiru wielosokowego a skończywszy na metamorfomagii, choć ta druga była bardzo rzadką zdolnością.
Na pozaklęciowym zazwyczaj lądowały ofiary poszkodowane przez zły wpływ anomalii na zaklęcia; oczywiście poza nimi było i mnóstwo bardziej „tradycyjnych” przypadków zranień od zaklęć, ale anomalie często sprawiały że zaklęcia działały nie tak jak powinny, przez co dochodziło do rozmaitych wypadków nawet podczas wykonywania zwyczajnych codziennych czynności. Nawet Jocelyn zawsze musiała się kilka razy zastanowić zanim użyła czarów; choć jeszcze do niedawna używanie magii było dla niej czymś naturalnym i oczywistym. Była czarownicą i była z tego dumna, a tymczasem musiała ograniczyć czary do minimum. Dobrze, że chociaż w Mungu opanowano anomalie odpowiednio szybko, dzięki czemu mogła używać magii leczniczej.
Nieznajomy mężczyzna miał dziwnie zaczerwienioną twarz, zupełnie jakby spędził dużo czasu na mrozie lub przesadził z piciem. Josie czasem widywała na oddziale czarodziejów mających problem z alkoholem, dlatego skojarzyła tę czerwień jego nosa i lekką opuchliznę właśnie z przesadnym zamiłowaniem do trunków. Lub też tendencją do topienia smutków w kieliszku, a to w ostatnim czasie też nie było rzadkością, ludzie różnie próbowali uporać się z tragediami swoich bliskich.
Słysząc wymienione nazwisko, uniosła lekko brwi. Ach tak, Macmillan. Kojarzyła go, oczywiście, leżał tu już dość długo, bo jego komplikacje pozaklęciowe okazały się na tyle poważne że uzdrowiciel prowadzący zdecydował się zatrzymać go na dłużej. W dodatku był to mąż przyjaciółki jej matki, więc siłą rzeczy także Thea wymogła na niej, że będzie go doglądać. Thea mimo bycia regularną pacjentką Munga nie miała jednak zbyt wielkiego pojęcia o realiach pracy stażystów i o tym, że Josie nie miała decydującego wpływu na to, czym każą jej się zajmować. Nigdy jej to nie interesowało, gdyż uważała że to nie było miejsce godne jej córki i nie chciała słuchać opowieści Josie o pracy, nawet jeśli dzięki jej anatomicznej wiedzy miała w domu dodatkową osobę która mogła jej pomóc w przypadku ataku choroby. Mimo swojej niechęci do jej stażu zawsze uczulała córkę, by szczególną troską otaczała szlachetnie urodzonych, najwyraźniej w nadziei, że może któryś z nich poczuje się tak urzeczony jej dobrocią, że postanowi pojąć ją za narzeczoną lub przynajmniej przyjmie do łask i umożliwi jej dojścia na salony. Nasilająca się choroba zdawała się tylko zwiększać ambicje matki względem córek, i nawet żadne anomalie nie mogły sprawić by zmieniła życiowe priorytety.
Oczywiście Thea opowiadała jej sporo o pani Macmillan i jej mężu, a swego czasu nawet zabierała ją na spotkania z nią, podczas których miała być dekoracją, gdy obie panie narzekały na swoich małżonków i swoje życie u ich boku; Thea zawsze uważała że to ona ma gorzej, ponieważ spotkała ją największa życiowa tragedia – wydanie za mężczyznę bez szlachetnego nazwiska, o krwi zaledwie czystej, a więc gorszej, przez co straciła własne nazwisko i musiała zamienić życie w bogatym dworze na zwykły dom klasy średniej.
- Ach tak, wiem, gdzie on jest. Jest pan jego synem? – zapytała, nagle zdając sobie sprawę, że to dziwne, że domniemany syn nie wie, gdzie szukać ojca. Czyżby przez cały ten czas go nie odwiedzał? Josie nie pamiętała go, przynajmniej nie z dni w których pracowała na tym piętrze. Kojarzyła tylko lady Macmillan i paru innych krewnych odwiedzających starszego czarodzieja. – Lady Macmillan jeszcze nie przyszła – dodała, przeżywając kolejne zdziwienie, ale zarazem to obudziło w niej drobne iskierki podejrzliwości, bo sytuacja wydała jej się dziwaczna. Który syn nie chce widzieć się z matką i po paru tygodniach od wylądowania ojca na oddziale nie wie, w której sali on leży? – Jak się pan nazywa? Nie mogę udzielać szczegółowych informacji o pacjentach osobom spoza rodziny – wolała zapytać; zanim powie mu, gdzie leży starszy lord Macmillan musiała się upewnić, że faktycznie udziela informacji osobie z jego rodziny, choć oczywiście czarodzieje chcący się za kogoś podać mieli całe mnóstwo sposobów by to zrobić, począwszy od eliksiru wielosokowego a skończywszy na metamorfomagii, choć ta druga była bardzo rzadką zdolnością.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Korytarz
Szybka odpowiedź