Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Strych
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Strych
Poddasze, na które prowadzą drewniane schody, zostało podzielone ścianką działową na dwie części. W jednej z nich znajduje się pokój gościnny, a w drugiej - strych, na którym po odbudowie chaty urządzono pracownię alchemiczną. Pomieszczenie jest niewysokie, rozległe, lecz przy tym dość ciemne. Jedynym źródłem światła jest jedno okno dachowe i zaczarowana świeca lewitująca zawsze przy obecnym na strychu czarodzieju. Na pierwszy rzut oka na półkach zalegają głównie fiolki z eliksirami i ingrediencje w szklanych słojach, jednak na innych regałach można natknąć się na różne równie przydatne rzeczy. Fałszoskopy, stare kociołki, księgi traktujące o obronie przed czarną magią, starożytnych runach, astronomii i nie tylko - Zakonnicy znajdą tutaj wszystko to i jeszcze więcej. Wystarczy tylko odrobina chęci i czasu poświęconego na przeszukanie zbiorów. Niestety, przedmioty zgromadzone na strychu są powiązane z kwaterą potężnym zaklęciem. Każda próba wyniesienia ich z chaty zakończy się fiaskiem. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Poczułem mrowienie magii na całym ciele, koncentrujące się ostatecznie w palcach dzierżących różdżkę. Starałem się skupić, jednak... już wiedziałem, że to nie jest to. Fuknąłem zirytowany, gdy próbując wślizgnąć się znów pomiędzy myśli Justine napotkałem pustkę. Nie byłem w stanie w ogóle namierzyć jej jaźni, nie potrafiłem zbliżyć się na tyle, aby dać radę jej dosięgnąć.
- Przepraszam. Potrzebuję chwili przerwy - wymamrotałem, różdżkę odkładając na kolana i przecierając twarz dłońmi. Wszystko to było zbyt przytłaczające. Czym innym było uczyć się legilimencji w teorii, zaś całkowicie odrębną sprawą pozostawało faktyczne wdzieranie się do czyjegoś umysłu. Na wszystkie łzy Wendeliny, przecież Justine we mnie wierzyła! Sama zgodziła się na to, bym spróbował zajrzeć w jej umysł, w pełni pojmując wszelkie konsekwencje. Jednakże oglądanie takich scen z jej życia sprawiało, że coraz trudniej było mi się skoncentrować. Siedząc z twarzą wciąż ukrytą w dłoniach, cały zabandażowany i taki wręcz zapadnięty w sobie musiałem tworzyć godny pożałowania obrazek. Musiałem jednak poświęcić chwilę na uporządkowanie sobie w głowie wszystkich faktów. W końcu całkowicie udało mi się odgrodzić aktualne myśli od pierwszego obrazka jaki ujrzałem. Tajemniczy Mulciber i klątwa sprawiły, że zacząłem trochę traktować tę sprawę personalnie. Zakon był bowiem moją drugą rodziną - choć może moja znajomość z Justine była jak na razie w powijakach to darzyłem ją przeogromną sympatią. Chciałem jej pomóc, jednak tym co mogłem najlepszego zrobić w tej kwestii aktualnie było skupienie się i zapomnienie o czymś innym, co ciągle odciągało moją uwagę. Samuel i Justine, choć w moim mniemaniu całkiem do siebie pasowali, nie byli w ogóle moją sprawą. Nie powinienem się tym w ogóle interesować, jednak czegoś zobaczonego nie da się od-zobaczyć. Choć właściwie... właściwie to... fenomenalnie byłoby, gdybym wyciągał sobie po każdej takiej sesji obejrzane wspomnienia z pamięci. Zapamiętując, by zaopatrzyć się w Slugu i Jiggersie w fiolki, podniosłem w końcu wzrok na Justine.
- Już, wszystko w porządku. Tak więc jeszcze raz - kiwnąłem głową, chwytając za różdżkę. Odchrząknąłem i jeszcze raz wycelowałem w Tonks, po czym zamknąłem oczy. - Legilimens.
- Przepraszam. Potrzebuję chwili przerwy - wymamrotałem, różdżkę odkładając na kolana i przecierając twarz dłońmi. Wszystko to było zbyt przytłaczające. Czym innym było uczyć się legilimencji w teorii, zaś całkowicie odrębną sprawą pozostawało faktyczne wdzieranie się do czyjegoś umysłu. Na wszystkie łzy Wendeliny, przecież Justine we mnie wierzyła! Sama zgodziła się na to, bym spróbował zajrzeć w jej umysł, w pełni pojmując wszelkie konsekwencje. Jednakże oglądanie takich scen z jej życia sprawiało, że coraz trudniej było mi się skoncentrować. Siedząc z twarzą wciąż ukrytą w dłoniach, cały zabandażowany i taki wręcz zapadnięty w sobie musiałem tworzyć godny pożałowania obrazek. Musiałem jednak poświęcić chwilę na uporządkowanie sobie w głowie wszystkich faktów. W końcu całkowicie udało mi się odgrodzić aktualne myśli od pierwszego obrazka jaki ujrzałem. Tajemniczy Mulciber i klątwa sprawiły, że zacząłem trochę traktować tę sprawę personalnie. Zakon był bowiem moją drugą rodziną - choć może moja znajomość z Justine była jak na razie w powijakach to darzyłem ją przeogromną sympatią. Chciałem jej pomóc, jednak tym co mogłem najlepszego zrobić w tej kwestii aktualnie było skupienie się i zapomnienie o czymś innym, co ciągle odciągało moją uwagę. Samuel i Justine, choć w moim mniemaniu całkiem do siebie pasowali, nie byli w ogóle moją sprawą. Nie powinienem się tym w ogóle interesować, jednak czegoś zobaczonego nie da się od-zobaczyć. Choć właściwie... właściwie to... fenomenalnie byłoby, gdybym wyciągał sobie po każdej takiej sesji obejrzane wspomnienia z pamięci. Zapamiętując, by zaopatrzyć się w Slugu i Jiggersie w fiolki, podniosłem w końcu wzrok na Justine.
- Już, wszystko w porządku. Tak więc jeszcze raz - kiwnąłem głową, chwytając za różdżkę. Odchrząknąłem i jeszcze raz wycelowałem w Tonks, po czym zamknąłem oczy. - Legilimens.
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 33
--------------------------------
#2 'k10' : 10
#1 'k100' : 33
--------------------------------
#2 'k10' : 10
Czułam jak wrzało we mnie, jak każda jedna żyła, prze którą przebiegała krew, teraz nosiła w sobie już nie tylko ją ale i furię. Furię i niedowierzanie. Bowiem zdawało mi się, że Mulciber od zawsze lubił bawić się mną. Tak, bawić - nie brać za przeciwniczkę, bo zawsze uważał się lepszy i może z początku był lepszym, silniejszym. Ale i ja z biegiem lat zdobywałam doświadczenie. I jakoś nie mogłam oprzeć się nieprzyjemnie gorzkiemu wrażeniu, że los splótł nasze losy całkiem naumyślnie, pragnąc chyba zrobić tym na złość mnie. Tylko mnie. Bowiem wiedziałam, że on widział we mnie jedynie rozrywkę, nic nie znaczącego robala, którego można było zdeptać, który nie jest potrzebny temu światu.
Ale nie sądziłam, że to on odpowiedzialny jest za to wszystko. Za moje powątpiewanie w siebie, za podważanie własnej wartości, za szaleństwo, którym obarczałam własną głowę - o dziwo zdrową, nie strapioną chorobą i w końcu za demona, którego nosiłam na ramieniu. Wszystko to zamykało się w jednym słowie, jednym nazwisku - Mulciber. I choć bałam się go, to jednocześnie wiedziałam, że będę musiała kiedyś stawić mu czoło. Stanąć na przeciwi zrozumieć a bardziej, spróbować bojąc się, że nigdy nie zrozumiem pobudek nim kierujących.
Uniosłam lekko brew gdy Alex przeprosił po raz kolejny. I choć nogi drżały, gdy pięty odbijały się od podłoża na kilka milimetrów w górę i w dół jakbym nie mogła usiedzieć w miejscu; nie powiedziałam nic. Bowiem, nie mogłam go poganiać. Nie, kiedy mi pomagał. Nie, kiedy sięgał do wspomnień, które moja własna głowa skrywała przede mną od tak dawana. Nie, kiedy widziałam jak mocno każda próba wejścia w moją jaź odbija się na nim. Sama czułam się coraz słabiej, ale nie mogłam odpuścić. Nie, dopóki nie dowiem się wszystkiego, co powinnam wiedzieć. A niewygodne, wiercące uczucie, że jest coś jeszcze nie dawało mi spokoju. I to ono nie pozwoliło mi wyjść by w ferworze furii i złości pobiec na spotkanie z Mulciberem, prawdopodobnie właśnie to uratowało mi życie.
Nie powiedziałam więc nic, niebieskim spojrzeniem lustrując bandaże na jego dłoniach i zmęczenie na twarz - a moze bardziej wycieńczenie? - trudno było mi stwierdzić. I gdy w końcu się odezwał odetchnęłam z ulgą słysząc, że jeszcze jest w stanie by spróbować ponownie. Kiwnęłam lekko głową, biorąc wdech i przymykając powieki.
Mrugam kilka razy, jakby z początku nie potrafiąc odnaleźć się w sytuacji, coś przesłania mi widoczność i dopiero po chwili orientuję się, że to moje własne łzy. Unoszę dłoń i ścieram je wierzchem dłoni dostrzegając na przeciw brata.
- Przejdę próbę. - pada cicho, spokojnie ale pewnie z moich ust. Zdziwienie które maluje się na twarzy mojego brata jest szczere, tak samo jak zaprzeczenie, które zdaje się podobne do tego, które widziałam później na twarzy Samuela.
- Nie – odpowiada mi i słyszę troskę w jego głosie. Słyszę, a jednak wiem, że podjęłam już decyzje i żadne z jego słów nie jest w stanie jej zmienić. . – Nie możesz, Justine. Nie powinnaś – mówi dalej, a ja milczę, czując jak pieką mnie policzki od łez. Uświadamiam sobie, że to tutaj po raz pierwszy napotkałam brutalność śmierci która toczyła się przez nasz świat - wcześniej wszystko było prostsze. – Masz przed sobą całe życie. Wiem, że cierpisz i rozpaczasz po ich śmierci, ale proszę, nie pozwól, żeby ten żal wpłynął na całą twoją przyszłość. - kolejne słowa, słowa w których zdawało mi się czuć, że nie rozumie. Nie, to nie żal pchnął mnie do tej decyzji, zmierzałam już do niej od dawna, choć wcześniej wcale nie byłam tego świadoma. Teraz byłam pewna, choć ta pewność przyszła za wcześnie, niewspółmiernie do moich umiejętności. - Słyszałaś, co mówiła Bathilda? – zapytał głucho, wpatrując się we mnie przygnębionym wzrokiem. – Naprawdę jesteś gotowa poświęcić całe swoje życie, wyrzec się wszystkiego, co jest ci drogie? - pyta dalej, a ja czuję spokój. Spokój i żal, który rozdziera mi serce, podgrzewa złość, ale i postanowienie.
-Myślę, że byłam już gotowa tego dnia, gdy wręczyłeś mi pióro. - odpowiadam i wszystko wiruje przez chwilę, gdy na nowo znajdujemy się na strychu Starej Chaty powracając z wspomnienia, które tak całkiem niedawno rozgrywało się w innym miejscu. I choć zmieniło się od wtedy wiele, to ono jedno pozostawało niezmiennie.
Czuł jak oddech staje się cięższy, jakby po przebiegnięciu jakiegoś większego odcinka i wiedziałam też że i Alexowi nie jest łatwo, jednak mimo to musiałam wiedzieć, to zaś sprawiło, że z moich ust padło ponownie.
-Jeszcze raz. - niczym koło, mechanizm, który zaciął się na jednym zdaniu, zdaniu które miało doprowadzić do rozwiązania, albo pochłonięcia przez ciemność. Wiedziałam jednak, że tak długo jak jestem świadoma, tak długo się nie poddam.
przeliczyłam według zasad: 172/222;
Ale nie sądziłam, że to on odpowiedzialny jest za to wszystko. Za moje powątpiewanie w siebie, za podważanie własnej wartości, za szaleństwo, którym obarczałam własną głowę - o dziwo zdrową, nie strapioną chorobą i w końcu za demona, którego nosiłam na ramieniu. Wszystko to zamykało się w jednym słowie, jednym nazwisku - Mulciber. I choć bałam się go, to jednocześnie wiedziałam, że będę musiała kiedyś stawić mu czoło. Stanąć na przeciwi zrozumieć a bardziej, spróbować bojąc się, że nigdy nie zrozumiem pobudek nim kierujących.
Uniosłam lekko brew gdy Alex przeprosił po raz kolejny. I choć nogi drżały, gdy pięty odbijały się od podłoża na kilka milimetrów w górę i w dół jakbym nie mogła usiedzieć w miejscu; nie powiedziałam nic. Bowiem, nie mogłam go poganiać. Nie, kiedy mi pomagał. Nie, kiedy sięgał do wspomnień, które moja własna głowa skrywała przede mną od tak dawana. Nie, kiedy widziałam jak mocno każda próba wejścia w moją jaź odbija się na nim. Sama czułam się coraz słabiej, ale nie mogłam odpuścić. Nie, dopóki nie dowiem się wszystkiego, co powinnam wiedzieć. A niewygodne, wiercące uczucie, że jest coś jeszcze nie dawało mi spokoju. I to ono nie pozwoliło mi wyjść by w ferworze furii i złości pobiec na spotkanie z Mulciberem, prawdopodobnie właśnie to uratowało mi życie.
Nie powiedziałam więc nic, niebieskim spojrzeniem lustrując bandaże na jego dłoniach i zmęczenie na twarz - a moze bardziej wycieńczenie? - trudno było mi stwierdzić. I gdy w końcu się odezwał odetchnęłam z ulgą słysząc, że jeszcze jest w stanie by spróbować ponownie. Kiwnęłam lekko głową, biorąc wdech i przymykając powieki.
Mrugam kilka razy, jakby z początku nie potrafiąc odnaleźć się w sytuacji, coś przesłania mi widoczność i dopiero po chwili orientuję się, że to moje własne łzy. Unoszę dłoń i ścieram je wierzchem dłoni dostrzegając na przeciw brata.
- Przejdę próbę. - pada cicho, spokojnie ale pewnie z moich ust. Zdziwienie które maluje się na twarzy mojego brata jest szczere, tak samo jak zaprzeczenie, które zdaje się podobne do tego, które widziałam później na twarzy Samuela.
- Nie – odpowiada mi i słyszę troskę w jego głosie. Słyszę, a jednak wiem, że podjęłam już decyzje i żadne z jego słów nie jest w stanie jej zmienić. . – Nie możesz, Justine. Nie powinnaś – mówi dalej, a ja milczę, czując jak pieką mnie policzki od łez. Uświadamiam sobie, że to tutaj po raz pierwszy napotkałam brutalność śmierci która toczyła się przez nasz świat - wcześniej wszystko było prostsze. – Masz przed sobą całe życie. Wiem, że cierpisz i rozpaczasz po ich śmierci, ale proszę, nie pozwól, żeby ten żal wpłynął na całą twoją przyszłość. - kolejne słowa, słowa w których zdawało mi się czuć, że nie rozumie. Nie, to nie żal pchnął mnie do tej decyzji, zmierzałam już do niej od dawna, choć wcześniej wcale nie byłam tego świadoma. Teraz byłam pewna, choć ta pewność przyszła za wcześnie, niewspółmiernie do moich umiejętności. - Słyszałaś, co mówiła Bathilda? – zapytał głucho, wpatrując się we mnie przygnębionym wzrokiem. – Naprawdę jesteś gotowa poświęcić całe swoje życie, wyrzec się wszystkiego, co jest ci drogie? - pyta dalej, a ja czuję spokój. Spokój i żal, który rozdziera mi serce, podgrzewa złość, ale i postanowienie.
-Myślę, że byłam już gotowa tego dnia, gdy wręczyłeś mi pióro. - odpowiadam i wszystko wiruje przez chwilę, gdy na nowo znajdujemy się na strychu Starej Chaty powracając z wspomnienia, które tak całkiem niedawno rozgrywało się w innym miejscu. I choć zmieniło się od wtedy wiele, to ono jedno pozostawało niezmiennie.
Czuł jak oddech staje się cięższy, jakby po przebiegnięciu jakiegoś większego odcinka i wiedziałam też że i Alexowi nie jest łatwo, jednak mimo to musiałam wiedzieć, to zaś sprawiło, że z moich ust padło ponownie.
-Jeszcze raz. - niczym koło, mechanizm, który zaciął się na jednym zdaniu, zdaniu które miało doprowadzić do rozwiązania, albo pochłonięcia przez ciemność. Wiedziałam jednak, że tak długo jak jestem świadoma, tak długo się nie poddam.
przeliczyłam według zasad: 172/222;
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wnikanie w umysł Justine po raz kolejny było zdecydowanie mniej traumatyczne od poprzednich prób. Nie rozbolała mnie głowa, chwytając skronie w szpony migreny. Nie, wszystko poszło sprawnie - a nawet aż zbyt sprawnie. Coś było nie tak. Uświadomiłem sobie co jednak dopiero w chwili, w której obraz przed moimi oczami się wyklarował. Widziałem przed sobą brata Just, Michaela, rzucającego mi zaskoczone spojrzenie. Niematerialna wersja mnie przesunęła się w bok, odsuwając się z lekka (czy też raczej ja przesunąłem sam siebie siłą własnej woli - działania na własnej świadomości są niezwykle ciężkie do opisania).
Poczułem jak mój poziom dyskomfortu znacząco się podnosi. Oto znów uczestniczyłem w prywatnym życiu Justine, poznawałem coś, co dzieliła tylko z drugą osobą na świecie, która była obecna w czasie tworzenia się wspomnienia. Legilimencja budziła we mnie z tego powodu ogromny respekt i częściowo też obawy. Mając taką władzę we własnych rękach, władzę nad umysłem i czasem, musiałem być bardzo ostrożny w tym jak do tego wszystkiego podchodziłem. Teraz jednak stałem się widzem, jednoosobową widownią spektaklu istniejącego w tej formie tylko i wyłącznie w głowie Just. Moje niematerialne ja zmarszczyło brwi, gdy rozeznałem się już w temacie rozmowy. Próba? Popatrzyłem na Justine ze wspomnienia, widząc ją nagle w jeszcze innym świetle niż do tej pory. Odezwał się Michael, toteż od razu pobiegłem do niego wzrokiem. Zgadzałem się z nim w opinii - wiedziałem czym jest Próba, z czym ona się wiąże - byłem zdania, że Justine nie była jeszcze gotowa.
Zaraz jednak wspomnienie się skończyło, krótki urywek zniknął, a ja znów siedziałem naprzeciwko Tonks na zakurzonym strychu w starej chacie. Spojrzałem na nią szeroko otwartymi oczyma. Walczyłem ze sobą, nie wiedziałem czy powinienem był się odezwać czy też raczej milczeć. To nie była moja sprawa, jednak jako że posiadałem już doświadczenie w tej materii chciałem się odezwać. Wahałem się jeszcze chwilę, nim nie podjąłem ostatecznej decyzji.
- Jeśli będziesz kiedyś chciała o coś zapytać w tym temacie, to nie zastanawiaj się ani chwili - powiedziałem powoli, wbijając wzrok w obracaną w palcach różdżkę. Zaraz jednak uniosłem głowę. Jeszcze raz. Kiwnąłem, zgadzając się i potwierdzając moją gotowość do działania. Wziąłem parę oczyszczających oddechów nim po raz kolejny - który już dziś? - wycelowałem w Justine.
- Legilimens - wypowiedziałem inkantację.
I wiedziałem już, że udało nam się. Moja jaźń wślizgnęła się gładko do umysłu Justine, a przed oczami widziałem kolejny obraz z jej życia - ten, o którym zapomniała.
Poczułem jak mój poziom dyskomfortu znacząco się podnosi. Oto znów uczestniczyłem w prywatnym życiu Justine, poznawałem coś, co dzieliła tylko z drugą osobą na świecie, która była obecna w czasie tworzenia się wspomnienia. Legilimencja budziła we mnie z tego powodu ogromny respekt i częściowo też obawy. Mając taką władzę we własnych rękach, władzę nad umysłem i czasem, musiałem być bardzo ostrożny w tym jak do tego wszystkiego podchodziłem. Teraz jednak stałem się widzem, jednoosobową widownią spektaklu istniejącego w tej formie tylko i wyłącznie w głowie Just. Moje niematerialne ja zmarszczyło brwi, gdy rozeznałem się już w temacie rozmowy. Próba? Popatrzyłem na Justine ze wspomnienia, widząc ją nagle w jeszcze innym świetle niż do tej pory. Odezwał się Michael, toteż od razu pobiegłem do niego wzrokiem. Zgadzałem się z nim w opinii - wiedziałem czym jest Próba, z czym ona się wiąże - byłem zdania, że Justine nie była jeszcze gotowa.
Zaraz jednak wspomnienie się skończyło, krótki urywek zniknął, a ja znów siedziałem naprzeciwko Tonks na zakurzonym strychu w starej chacie. Spojrzałem na nią szeroko otwartymi oczyma. Walczyłem ze sobą, nie wiedziałem czy powinienem był się odezwać czy też raczej milczeć. To nie była moja sprawa, jednak jako że posiadałem już doświadczenie w tej materii chciałem się odezwać. Wahałem się jeszcze chwilę, nim nie podjąłem ostatecznej decyzji.
- Jeśli będziesz kiedyś chciała o coś zapytać w tym temacie, to nie zastanawiaj się ani chwili - powiedziałem powoli, wbijając wzrok w obracaną w palcach różdżkę. Zaraz jednak uniosłem głowę. Jeszcze raz. Kiwnąłem, zgadzając się i potwierdzając moją gotowość do działania. Wziąłem parę oczyszczających oddechów nim po raz kolejny - który już dziś? - wycelowałem w Justine.
- Legilimens - wypowiedziałem inkantację.
I wiedziałem już, że udało nam się. Moja jaźń wślizgnęła się gładko do umysłu Justine, a przed oczami widziałem kolejny obraz z jej życia - ten, o którym zapomniała.
Było w tym wszystkim coś może nie tyle coś perwersyjnego, co stawiającego w pion wszystkie możliwe mechanizmy obronne. Coś całkowicie obnażającego. Wyższa siła przed którą nie dało się schować, nie dało się uciec. Z tym, że ja nie chciałam uciekać. Potrzebowałam tych wspomnień, potrzebowałam pomocy Alexa i byłam mu więcej niż wdzięczna za to jak poświęcał zarówno swoje zdrowie, jak i czas dla mnie. I choć godziłam się na wszystko świadomie, to sam fakt obecności kogoś jeszcze w moich wspomnieniach w miejscach i chwilach które skrywałam przed światem była niewygodna. Trochę jak drapiąca metka od ubrania. Ufałam mu, nie tylko dlatego że musiałam. Ufałam spojrzeniu w którym skrywał całą swoją dobroć. A jednak nie zmieniało to faktu, że bałam się i był to strach racjonalny, bowiem nie wiedziałam jak mógłby wykorzystać moje wspomnienia - nie niosły ze sobą żadnych większych wartości. Jednocześnie musiałam też przyznać, że ta umiejętność mogła być niebezpiecznym narzędziem w rękach osób, które nie posiadają w sobie tyle dobroci co Alex.
Błękitne tęczówki zawiesiły się na nim, gdy ponownie łapałam powietrze. Jeśli będę chciała kiedyś zapytać? Brwi zmarszczyły się lekko. Oczywiście, że chciałam. Ale podskórnie czułam, że nie powinnam. Zdawało mi się, że próby owiane są woalem tajemnicy i jedynie ci, którzy je przeszli wiedzą z czym naprawdę przyjdzie się zmierzyć wszystkim, którzy do nich podejdą. Zaś ci, którzy do nich podejść zamierzają powinni być gotowym na wszystko. Bo choć widziałam rany na ciałach, zdawało mi się, że to tylko powierzchowne draśnięcia, a całość ogromu próby kumulowała się w środku.
- Zapamiętam. - odpowiedziałam więc spokojnie wątpiąc, że skorzystam z tej konkretnej propozycji. Nim jednak zdążyłam zastanowić się nad kolejnymi słowami Alex spełnił moją prośbę. Wszystko znów zawirowało.
Pogoda zmieniła się diametralnie.
-Zabiję się w ta pogodę. - stwierdziłam spokojnie stojąc nad klifem. Mierzyłam wzrokowo wysokość. Nie była ona zbyt wielka, ale szalał potężny wiatr. Wiatr ten rozpędzał fale, które pieniły się i rozbijały o skały. Ten sam wiatr rozwiewał moje, dzisiaj niebieskie, włosy. Znałam ten klif, czasem przychodziłam w to miejsce pomyśleć. Czasem, jednak nie w taką pogodę jak ta.
-Dalej, tylko w ten sposób się obudzisz – zachęcała Nits, przeskakując z nogi na nogę jakby w podekscytowaniu. Miała czerwone włosy i niebieskie spojrzenie - dokładnie takie jak ja. Czułam strach, ale też nie chciałam więcej śnić. Wolałam realność od mrzonek. Więc skoczyłam.
Wszystko znów zawirowały wyrzucając mnie na powrót na strychu. Oddech był płytki, wyrwana ze wspomnienia, ze skoku prosto w otchłań prawie realnie czułam jak spadam. Dłonie zaciskały się na oparciach fotela a usta drżały lekko. Kojarzyłam ten klif, kojarzyłam ten skok, śniłam o nim od lat. Od lat ten koszmar nawiedzał mnie w nocy i wyciągał ze snu z krzykiem. Sen, który był prawdą.
- Okłamała mnie. - szepnęłam nie patrząc na Alexa. - Wszyscy mnie okłamali. - zdałam sobie sprawę chwilę później. Nigdy nie spadałam z miotły. Nie spadałam, nie pamiętałam tego, ale ta wersja zdawała się lepsza bardziej pasująca. Podniosłam się, a raczej spróbowałam, bo przy pierwszej próbie zawiodły mnie nogi. Spróbowałam raz jeszcze, czując jak zmęczenie daje o sobie znać. - Ja... - zaczęłam spoglądając na uzdrowiciela. - Dziękuję. - powiedziałam, drżącym głosem, by zaraz dodać. - Muszę iść. - i nie czekając więcej ruszyłam ku drzwiom choć ledwie je rejestrowałam. Musiałam dotrzeć do domu, musiałam skonfrontować się z tymi, którzy pozwolili mi tyle lat żyć w kłamstwie.
/zt <3
Błękitne tęczówki zawiesiły się na nim, gdy ponownie łapałam powietrze. Jeśli będę chciała kiedyś zapytać? Brwi zmarszczyły się lekko. Oczywiście, że chciałam. Ale podskórnie czułam, że nie powinnam. Zdawało mi się, że próby owiane są woalem tajemnicy i jedynie ci, którzy je przeszli wiedzą z czym naprawdę przyjdzie się zmierzyć wszystkim, którzy do nich podejdą. Zaś ci, którzy do nich podejść zamierzają powinni być gotowym na wszystko. Bo choć widziałam rany na ciałach, zdawało mi się, że to tylko powierzchowne draśnięcia, a całość ogromu próby kumulowała się w środku.
- Zapamiętam. - odpowiedziałam więc spokojnie wątpiąc, że skorzystam z tej konkretnej propozycji. Nim jednak zdążyłam zastanowić się nad kolejnymi słowami Alex spełnił moją prośbę. Wszystko znów zawirowało.
Pogoda zmieniła się diametralnie.
-Zabiję się w ta pogodę. - stwierdziłam spokojnie stojąc nad klifem. Mierzyłam wzrokowo wysokość. Nie była ona zbyt wielka, ale szalał potężny wiatr. Wiatr ten rozpędzał fale, które pieniły się i rozbijały o skały. Ten sam wiatr rozwiewał moje, dzisiaj niebieskie, włosy. Znałam ten klif, czasem przychodziłam w to miejsce pomyśleć. Czasem, jednak nie w taką pogodę jak ta.
-Dalej, tylko w ten sposób się obudzisz – zachęcała Nits, przeskakując z nogi na nogę jakby w podekscytowaniu. Miała czerwone włosy i niebieskie spojrzenie - dokładnie takie jak ja. Czułam strach, ale też nie chciałam więcej śnić. Wolałam realność od mrzonek. Więc skoczyłam.
Wszystko znów zawirowały wyrzucając mnie na powrót na strychu. Oddech był płytki, wyrwana ze wspomnienia, ze skoku prosto w otchłań prawie realnie czułam jak spadam. Dłonie zaciskały się na oparciach fotela a usta drżały lekko. Kojarzyłam ten klif, kojarzyłam ten skok, śniłam o nim od lat. Od lat ten koszmar nawiedzał mnie w nocy i wyciągał ze snu z krzykiem. Sen, który był prawdą.
- Okłamała mnie. - szepnęłam nie patrząc na Alexa. - Wszyscy mnie okłamali. - zdałam sobie sprawę chwilę później. Nigdy nie spadałam z miotły. Nie spadałam, nie pamiętałam tego, ale ta wersja zdawała się lepsza bardziej pasująca. Podniosłam się, a raczej spróbowałam, bo przy pierwszej próbie zawiodły mnie nogi. Spróbowałam raz jeszcze, czując jak zmęczenie daje o sobie znać. - Ja... - zaczęłam spoglądając na uzdrowiciela. - Dziękuję. - powiedziałam, drżącym głosem, by zaraz dodać. - Muszę iść. - i nie czekając więcej ruszyłam ku drzwiom choć ledwie je rejestrowałam. Musiałam dotrzeć do domu, musiałam skonfrontować się z tymi, którzy pozwolili mi tyle lat żyć w kłamstwie.
/zt <3
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zapamiętam. Było to tylko jedno słowo, a niosło w sobie tak wiele niewypowiedzianych treści. Zwątpiłem w to, czy kiedykolwiek Justine zwróci się do mnie w tej sprawie, lecz w dalszym ciągu nie zamierzałem wycofać mojej propozycji. To, czy z niej skorzysta czy też nie nie było aktualnie czymś, czym powinienem się był interesować.
Legilimencja była rzeczą niezwykle trudną do jednoznacznego opisania jako dobrą lub złą. Z punktu widzenia praw naturalnym była zła - łamała wszelkie bariery, które nie powinny być przekraczane. Władza nad umysłami była niebezpieczną zabawką, mogła wykrzywić człowieka i go zniszczyć. Ja jednak z całej siły wierzyłem w to, że może służyć dobru. Jej potencjał był niesamowity, pozwalała wygrywać z usterkami umysłu, które z poziomu klasycznej magipsychiatrii były niemożliwe do odwrócenia. Wystarczało tylko trochę dobrej woli, zaufanie i trzymanie się moralnych reguł. Dlatego wkraczając raz jeszcze w jaźń Justine byłem skupiony tylko na tym, by odnaleźć odpowiednie, utracone wspomnienie, odsuwając od siebie te rozterki, które towarzyszyły mi w poprzednich miesiącach, kiedy uczyłem się tej nie najprostszej sztuki.
Nim się obejrzałem stałem na klifie, na wprost mnie szare niebo zlewało się z szarym morzem, a wiatr smagał mnie po twarzy i przeszywał aż do kości. W uszach ryczały rozbijające się o skały fale, a zimno sprawiło, że zadrżałem. Zabiję się w tę pogodę - usłyszałem na prawo od siebie i obróciłem się nagle, zauważając Justine - dosłownie na wyciągnięcie ręki. Jej smagane wiatrem niebieskie włosy prawie muskały moje ramię. Gdyby stała dalej to przez głośny krzyk świata wokół nas bym jej zapewne nie usłyszał. Patrzyłem się na nią ze zdziwieniem, zaraz jednak zmarszczyłem brwi, a moje oblicze nachmurzyło się. Coraz mniej mi się to wszystko podobało. I wtedy Justine skoczyła.
- NIE! - wrzasnąłem, wyrywając się do przodu, chcąc ją złapać.
W tej chwili jednak wszystko zawirowało i nie znajdowałem się już na klifie - siedziałem w fotelu, w starej chacie, na strychu. Nie wiał tu przeraźliwie chłody wiatr, nie ryczały fale. Zamrugałem kilkukrotnie, a kiedy mogłem już skupić spojrzenie w jednym punkcie, skupiłem je na Tonks. Otworzyłem usta, zaraz jednak je zamykając. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Jej szept rozdarł ciszę, której do tej pory przerywał tylko dziki bieg krwi pompowanej w żyły przez moje serce. Nie wiedziałem, o czym mówiła, kto ją okłamał - byłem przerażony tym, że siedząca przede mną kobieta próbowała odebrać sobie życie. Na szczęście jej się to nie udało - ktoś ją uratował przed utonięciem w morskiej otchłani. Tylko kto? I jak? Jakim cudem? I dlaczego chciała się zabić? Czy miało to coś wspólnego z klątwą? W mojej głowie kłębiło się zbyt wiele pytań, na które nie mogłem kiedykolwiek poznać odpowiedzi. Musiałem zostać z tym wspomnieniem i z niesionymi przez nie pytaniami - przynajmniej do czasu, aż nie wytnę go z mojej pamięci, zamykając w fiolce.
Prawie nie zauważyłem, kiedy wstała i podeszła do drzwi. Dotarło to do mnie dopiero wtedy, kiedy mi podziękowała. Odwróciłem się wtedy do niej i kiwnąłem głową, a jedyne, co przeszło mi przez gardło nim zniknęła za progiem było tylko:
- Dbaj o siebie, Tonks.
| zt <3
Legilimencja była rzeczą niezwykle trudną do jednoznacznego opisania jako dobrą lub złą. Z punktu widzenia praw naturalnym była zła - łamała wszelkie bariery, które nie powinny być przekraczane. Władza nad umysłami była niebezpieczną zabawką, mogła wykrzywić człowieka i go zniszczyć. Ja jednak z całej siły wierzyłem w to, że może służyć dobru. Jej potencjał był niesamowity, pozwalała wygrywać z usterkami umysłu, które z poziomu klasycznej magipsychiatrii były niemożliwe do odwrócenia. Wystarczało tylko trochę dobrej woli, zaufanie i trzymanie się moralnych reguł. Dlatego wkraczając raz jeszcze w jaźń Justine byłem skupiony tylko na tym, by odnaleźć odpowiednie, utracone wspomnienie, odsuwając od siebie te rozterki, które towarzyszyły mi w poprzednich miesiącach, kiedy uczyłem się tej nie najprostszej sztuki.
Nim się obejrzałem stałem na klifie, na wprost mnie szare niebo zlewało się z szarym morzem, a wiatr smagał mnie po twarzy i przeszywał aż do kości. W uszach ryczały rozbijające się o skały fale, a zimno sprawiło, że zadrżałem. Zabiję się w tę pogodę - usłyszałem na prawo od siebie i obróciłem się nagle, zauważając Justine - dosłownie na wyciągnięcie ręki. Jej smagane wiatrem niebieskie włosy prawie muskały moje ramię. Gdyby stała dalej to przez głośny krzyk świata wokół nas bym jej zapewne nie usłyszał. Patrzyłem się na nią ze zdziwieniem, zaraz jednak zmarszczyłem brwi, a moje oblicze nachmurzyło się. Coraz mniej mi się to wszystko podobało. I wtedy Justine skoczyła.
- NIE! - wrzasnąłem, wyrywając się do przodu, chcąc ją złapać.
W tej chwili jednak wszystko zawirowało i nie znajdowałem się już na klifie - siedziałem w fotelu, w starej chacie, na strychu. Nie wiał tu przeraźliwie chłody wiatr, nie ryczały fale. Zamrugałem kilkukrotnie, a kiedy mogłem już skupić spojrzenie w jednym punkcie, skupiłem je na Tonks. Otworzyłem usta, zaraz jednak je zamykając. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Jej szept rozdarł ciszę, której do tej pory przerywał tylko dziki bieg krwi pompowanej w żyły przez moje serce. Nie wiedziałem, o czym mówiła, kto ją okłamał - byłem przerażony tym, że siedząca przede mną kobieta próbowała odebrać sobie życie. Na szczęście jej się to nie udało - ktoś ją uratował przed utonięciem w morskiej otchłani. Tylko kto? I jak? Jakim cudem? I dlaczego chciała się zabić? Czy miało to coś wspólnego z klątwą? W mojej głowie kłębiło się zbyt wiele pytań, na które nie mogłem kiedykolwiek poznać odpowiedzi. Musiałem zostać z tym wspomnieniem i z niesionymi przez nie pytaniami - przynajmniej do czasu, aż nie wytnę go z mojej pamięci, zamykając w fiolce.
Prawie nie zauważyłem, kiedy wstała i podeszła do drzwi. Dotarło to do mnie dopiero wtedy, kiedy mi podziękowała. Odwróciłem się wtedy do niej i kiwnąłem głową, a jedyne, co przeszło mi przez gardło nim zniknęła za progiem było tylko:
- Dbaj o siebie, Tonks.
| zt <3
| 5 czerwca
Śnieg. Wszędzie był śnieg. Całe jego zwały zalegały na chodnikach, ulicach - wszędzie. Całe szczęści, że istniały miotły pozwalające uniknąć konieczności przedzierania się przez to wszystko. Thony szybował właśnie na tejże, starając się utrzymać wysokość na której nie groziło mu wylądowanie na jakimś kominie, lecz również taką na której lodowaty wiatr nie wywijał nim jak zerwanym z linki latawcem. Może mimo wszystko byłoby lepiej, gdyby wybrał naziemną trasę?
Wylądował przed wejściem. Uważał na to by nie rzucać się w oczy stąd też właśnie taką barbarzyńsko wczesną porą się tutaj zjawił. Kierowany kurtuazją do wnętrza Chaty dostał się drzwiami,które zamknął za sobą, choć koło nich ziała wielka dziura w ścianie. Wypadałoby chyba chociaż przybić parę desek lub zawiesić jakąś płachtę materiału, która mogłaby imitować wypełnienie. Będzie trzeba o tym pomyśleć.
Gdy znalazł się wewnątrz ściągnął z siebie wierzchnia, przemoczoną od śniegu szatę. Nie miał gdzie ją odwiesić, więc złożył i położył we względnie suchym i czystym miejscu. Nie będzie mu zimno - miał na sobie porządny sweter. Zaczesał palcami wilgotne włosy do tyłu i pociągną nosem. Przeciągi tu były porządne, lecz czego innego spodziewać się po budynku wyglądającym jak ser szwajcarski.
Za co by się tu zabrać? Powinien chyba najpierw zobaczyć co już zostało poczynione, zrobić rozeznanie, zwiad. Tak - to był bardzo dobry pomysł. Potem będzie mu łatwiej osądzić. Zaczął więc obchodzić parter, a właściwie to co z niego zostało. Potem znalazł szczątki schodów i podstawioną dla mniej odważnych drabinę prowadzącą wyżej. Gdy znalazł się na pierwszym piętrze usłyszał kroki dobiegające z jeszcze wyższej kondygnacji. Zatrzymał się i zmarszczył czoło. Kroki były ewidentnie ludzkie, prawdopodobnie kobiece - stukanie było charakterystyczne dla obcasa. Niskiego, szerokiego, lecz jednak. Mógł się naturalnie mylić. Anthony zrobił kilka kroków podążając za dźwiękami wydawanego przez kogoś nad nim. Osoba ad nim się zatrzymała. On uczynił po chwili to samo. Zaintrygowany postanowił się odezwać:
- Kto tam...? - a wtedy rozległ się rumor.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Śnieg. Wszędzie był śnieg. Całe jego zwały zalegały na chodnikach, ulicach - wszędzie. Całe szczęści, że istniały miotły pozwalające uniknąć konieczności przedzierania się przez to wszystko. Thony szybował właśnie na tejże, starając się utrzymać wysokość na której nie groziło mu wylądowanie na jakimś kominie, lecz również taką na której lodowaty wiatr nie wywijał nim jak zerwanym z linki latawcem. Może mimo wszystko byłoby lepiej, gdyby wybrał naziemną trasę?
Wylądował przed wejściem. Uważał na to by nie rzucać się w oczy stąd też właśnie taką barbarzyńsko wczesną porą się tutaj zjawił. Kierowany kurtuazją do wnętrza Chaty dostał się drzwiami,które zamknął za sobą, choć koło nich ziała wielka dziura w ścianie. Wypadałoby chyba chociaż przybić parę desek lub zawiesić jakąś płachtę materiału, która mogłaby imitować wypełnienie. Będzie trzeba o tym pomyśleć.
Gdy znalazł się wewnątrz ściągnął z siebie wierzchnia, przemoczoną od śniegu szatę. Nie miał gdzie ją odwiesić, więc złożył i położył we względnie suchym i czystym miejscu. Nie będzie mu zimno - miał na sobie porządny sweter. Zaczesał palcami wilgotne włosy do tyłu i pociągną nosem. Przeciągi tu były porządne, lecz czego innego spodziewać się po budynku wyglądającym jak ser szwajcarski.
Za co by się tu zabrać? Powinien chyba najpierw zobaczyć co już zostało poczynione, zrobić rozeznanie, zwiad. Tak - to był bardzo dobry pomysł. Potem będzie mu łatwiej osądzić. Zaczął więc obchodzić parter, a właściwie to co z niego zostało. Potem znalazł szczątki schodów i podstawioną dla mniej odważnych drabinę prowadzącą wyżej. Gdy znalazł się na pierwszym piętrze usłyszał kroki dobiegające z jeszcze wyższej kondygnacji. Zatrzymał się i zmarszczył czoło. Kroki były ewidentnie ludzkie, prawdopodobnie kobiece - stukanie było charakterystyczne dla obcasa. Niskiego, szerokiego, lecz jednak. Mógł się naturalnie mylić. Anthony zrobił kilka kroków podążając za dźwiękami wydawanego przez kogoś nad nim. Osoba ad nim się zatrzymała. On uczynił po chwili to samo. Zaintrygowany postanowił się odezwać:
- Kto tam...? - a wtedy rozległ się rumor.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 05.02.18 18:22, w całości zmieniany 2 razy
Śnieg spadł 5 czerwca, miś, przesuń datę
Tego się, prawdę mówiąc, zwyczajnie nie spodziewała. Kiedy pogoda zaczęła się stabilizować, powracać do normalności, nagle obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni - gorzej niż w Szkocji. Koniec maja był już bardzo ciepły, gorący wręcz i panna Pomfrey miała nadzieję, iż lato nadejdzie w pełnym rozkwicie, że w końcu dojrzeją czereśnie i zakwitną bzy. Magiczne anomalie wszystkim utarły jednak nosa; kiedy obudziła się tego ranka i podeszła do okna, zamiast zielonych koron drzew i słońca, ujrzała oślepiającą biel. Wszystko było białe. Zupełnie tak, jakby Londyn nagle okryła gruba pierzyna. Musiała uchylić okno i zebrać nieco śniegu z parapetu, by uwierzyć, że naprawdę znów nastała zima. Jęknęła glośno, a ręce natychmiast pokryły się gęsią skórką pod wpływem zimna.
Naprawdę świetnie.
Tego dnia w końcu miała wybrać się do kwatery Zakonu Feniksa. W końcu, bo dotąd była tam zaledwie raz, kiedy zdecydowano się w końcu powierzyć tajemnicę jej położenia. Nie naciskała na to wcześniej, wiedziała, że musi być cierpliwa i jeśli udowodni swoją lojalność wobec Zakonu, ten moment w końcu nadejdzie - i nadszedł. Przez prowadzone badania z lordem Carrowem, zamieszanie w związku z anomaliami magicznymi w Hogwarcie i obowiązki zawodowe - trudno było jej znaleźć chwilę, aby uczestnić także i w odbudowie, na której się nie znała. Słyszała jednak, że powoli gromadzone są materiały niezbędne do wzniesienia nie-starej-już chaty, a na miejscu wciąż jawiły się pozostałości po poprzedniej budowli i ogromny bałagan. Korzystając z wolnego od pracy dnia postanowiła więc wybrać się tam i spróbować ogarnąć chaos, który spowodował wybuch magii. Ubrała grubą sukienkę, zimowe buty, czapkę, szalik i rękawiczki, po czym tak opatulona i przygotowana na zimno.
Głośny trzask oznajmił jej teleportację przy starej chacie. Wszedłszy do środka tego, co po niej zostało, krzyknęła czy ktoś tam jest - lecz odpowiedziała jej jedynie cisza. Wspięła się więc po drabinach na pozostałości strychu - sprzątanie należy wszak zaczynać od najwyżej położonych punktów. Będzie zrzucać kolejno śmieci i zniszczone przedmioty na niższe kondygnacje.
Zajęta była robotą tak bardzo, że nie usłyszała cudzych kroków, dlatego głos zaskoczył ją tak, że aż się przewróciła, wypuszczając z dłoni w połowie stłuczoną wazę - upadla i już była całkowicie rozbita, a Poppy niemal zleciała przez dziurę w suficie.
-Poppy Pomfrey - odpowiedziała zbolałym głosem, bo obiła sobie kość ogonową -A tam?
Tego się, prawdę mówiąc, zwyczajnie nie spodziewała. Kiedy pogoda zaczęła się stabilizować, powracać do normalności, nagle obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni - gorzej niż w Szkocji. Koniec maja był już bardzo ciepły, gorący wręcz i panna Pomfrey miała nadzieję, iż lato nadejdzie w pełnym rozkwicie, że w końcu dojrzeją czereśnie i zakwitną bzy. Magiczne anomalie wszystkim utarły jednak nosa; kiedy obudziła się tego ranka i podeszła do okna, zamiast zielonych koron drzew i słońca, ujrzała oślepiającą biel. Wszystko było białe. Zupełnie tak, jakby Londyn nagle okryła gruba pierzyna. Musiała uchylić okno i zebrać nieco śniegu z parapetu, by uwierzyć, że naprawdę znów nastała zima. Jęknęła glośno, a ręce natychmiast pokryły się gęsią skórką pod wpływem zimna.
Naprawdę świetnie.
Tego dnia w końcu miała wybrać się do kwatery Zakonu Feniksa. W końcu, bo dotąd była tam zaledwie raz, kiedy zdecydowano się w końcu powierzyć tajemnicę jej położenia. Nie naciskała na to wcześniej, wiedziała, że musi być cierpliwa i jeśli udowodni swoją lojalność wobec Zakonu, ten moment w końcu nadejdzie - i nadszedł. Przez prowadzone badania z lordem Carrowem, zamieszanie w związku z anomaliami magicznymi w Hogwarcie i obowiązki zawodowe - trudno było jej znaleźć chwilę, aby uczestnić także i w odbudowie, na której się nie znała. Słyszała jednak, że powoli gromadzone są materiały niezbędne do wzniesienia nie-starej-już chaty, a na miejscu wciąż jawiły się pozostałości po poprzedniej budowli i ogromny bałagan. Korzystając z wolnego od pracy dnia postanowiła więc wybrać się tam i spróbować ogarnąć chaos, który spowodował wybuch magii. Ubrała grubą sukienkę, zimowe buty, czapkę, szalik i rękawiczki, po czym tak opatulona i przygotowana na zimno.
Głośny trzask oznajmił jej teleportację przy starej chacie. Wszedłszy do środka tego, co po niej zostało, krzyknęła czy ktoś tam jest - lecz odpowiedziała jej jedynie cisza. Wspięła się więc po drabinach na pozostałości strychu - sprzątanie należy wszak zaczynać od najwyżej położonych punktów. Będzie zrzucać kolejno śmieci i zniszczone przedmioty na niższe kondygnacje.
Zajęta była robotą tak bardzo, że nie usłyszała cudzych kroków, dlatego głos zaskoczył ją tak, że aż się przewróciła, wypuszczając z dłoni w połowie stłuczoną wazę - upadla i już była całkowicie rozbita, a Poppy niemal zleciała przez dziurę w suficie.
-Poppy Pomfrey - odpowiedziała zbolałym głosem, bo obiła sobie kość ogonową -A tam?
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jak przystało na rasowego aurora miewał czasem paranoiczne myśli. Niemniej, po chwili kalkulacji poważnie zwątpił w to by osoba postronna krzątała się po ruinach dawnej kwatery. Ochronne zaklęcia zostały co prawda naruszone, lecz ich magia była potężna - ciągle się tliła będąc uwiązaną do miejsca. Nie było możliwości by krzątał się tam jakiś nieszczęśnik szukający schronienia przed pogodą. Pozwolił więc sobie zacząć prowadzić swoją prywatną grę w domysły na temat tego, kto zaszczyci go swoim towarzystwem. W momencie gdy jakaś konkretna spekulacja zrodziła się w jego głowie - odezwał się. Dźwięk tłuczonego szkła, łoskot, zbolały kobiecy głos...
- Athony. Nic ci nie jest...? Nie chciałem cie wystraszyć - naprawdę, nie miał tego w zamiarze dlatego zaniepokojony odnalazł prowizorycznie podstawioną drabinę prowadzącą na wyższe piętro i wspiął się po niej z pewnym pośpiechem. Poganiało go oczywiście nic innego jak poczucie winy. Mógł w końcu przewidzieć efekty swojej zabawy - To było głupie z mojej strony - wyciągnął ku niej rękę pomagając jej się podnieść. Nie widział sensu nad tym by się dalej kajać. To co ważne zostało już wypowiedziane, a on poprzez gesty chyba dostatecznie wyraził skruchę. Tak mu się wydawało. Popatrzył potem na resztki zbitego czegoś co chwilę wcześniej było jakąś wazą bądź talerzem. Znał się na ceramice tyle, że mógł stwierdzić że było w tym momencie w kawałkach - Nie spodziewałem się, że kogoś zastanę, lecz chyba tak jest lepiej - pójdzie nam szybciej. Chociaż niewiele chyba już rzeczy zostało, prawda? W końcu na dniach mają wejść faktyczne prace remontowe - zburzą do końca to co nie zostało zburzone przez anomalię, zrównają bez troski o to co przetrwało ze starej kwatery, a co bezpiecznie wyniosą. Dużo tego jeszcze było? Nie wiedział, lecz będąca tu dłużej od niego Poppy na pewno potrafiła odpowiedzieć na to pytanie.
Mówiąc to wszystko, przycupnięty zbierał rozpierzchłe odłamki,a gdy uznał, że być może już wszystko znajduje się w jednym miejscu poruszył różdżką
- Reparo
- Athony. Nic ci nie jest...? Nie chciałem cie wystraszyć - naprawdę, nie miał tego w zamiarze dlatego zaniepokojony odnalazł prowizorycznie podstawioną drabinę prowadzącą na wyższe piętro i wspiął się po niej z pewnym pośpiechem. Poganiało go oczywiście nic innego jak poczucie winy. Mógł w końcu przewidzieć efekty swojej zabawy - To było głupie z mojej strony - wyciągnął ku niej rękę pomagając jej się podnieść. Nie widział sensu nad tym by się dalej kajać. To co ważne zostało już wypowiedziane, a on poprzez gesty chyba dostatecznie wyraził skruchę. Tak mu się wydawało. Popatrzył potem na resztki zbitego czegoś co chwilę wcześniej było jakąś wazą bądź talerzem. Znał się na ceramice tyle, że mógł stwierdzić że było w tym momencie w kawałkach - Nie spodziewałem się, że kogoś zastanę, lecz chyba tak jest lepiej - pójdzie nam szybciej. Chociaż niewiele chyba już rzeczy zostało, prawda? W końcu na dniach mają wejść faktyczne prace remontowe - zburzą do końca to co nie zostało zburzone przez anomalię, zrównają bez troski o to co przetrwało ze starej kwatery, a co bezpiecznie wyniosą. Dużo tego jeszcze było? Nie wiedział, lecz będąca tu dłużej od niego Poppy na pewno potrafiła odpowiedzieć na to pytanie.
Mówiąc to wszystko, przycupnięty zbierał rozpierzchłe odłamki,a gdy uznał, że być może już wszystko znajduje się w jednym miejscu poruszył różdżką
- Reparo
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Była zaskoczona i nieco zdezorientowana czyjąś niezapowiedzianą i niespodziewaną obecnością, jednakże w żadnym wypadku nie zaniepokojona, czy przestraszona. Najpewniej inni by ją za to zganili, należało przecież zachować stałą czujność, lecz wierzyła, że kwatera Zakonu Feniksa - choć póki co zniszczona - jest jednym z najbezpieczniejszych miejsc, a wiedzą o niej jedynie zaufani członkowie Zakonu. Wiedziała więc podświadomie, że obojętnie kto się na dole pojawił, to był to przyjaciel. Nawet, jeśli nie znała go jeszcze osobiście i niewiele właściwie o nim wiedziła. Każdy, kto wspierał ich sprawę swoimi umiejętnościami i obecnością, w oczach Poppy Pomfrey był przyjacielem.
Nie zdążyła się nawet obejrzeć (a tym bardziej podnieść z ziemi), a mężczyzna już zdążył się wspiąć po prowizyrycznej drabinie i stanąć przy niej, by wyciągnąć pomocną dloń z ofertą pomocy - iście dżentelmeński gest. W myślach zanotowała dla niego plusika i uśmiechnęła się ciepło. Podała mu dłoń i dźwignęła się z podłogi z jego pomocą.
-Bardzo dziękuję. Nie, nie, nic mi nie jest, nie martw się. Miło Cię poznać, Anthony - odpowiedziała, machając dłonią na znak, że naprawdę nic się przecież nie stało. Lekko stłukła sobie kość ogonową, to wszystko. Zaczęła otrzepywać spódnicę i płaszcz z kurzu i popiołu. To bardziej ją martwiło, nie znosiła prezentować się niechlujnie i brudno.
-Nikogo nie uprzedzałam, że tu będę, bo nie wiedziałam, kiedy znajdę czas... Urwanie głowy mam przez te anomalie. Dzieciaki ciągle przez nie robią sobie jeszcze większą krzywdę, niż robiły to wcześniej. Och, bo wiesz, pracuję w Hogwarcie. Jako pielęgniarka w Skrzydle Szpitalnym - rozgadała się, ale miała nadzieję, że nie będzie miał jej tego za złe. Chciała jedynie zagaić miłą rozmowę, bo w jej akompaniamencie z pewnością będzie pracowało im się przyjemniej, niż w niezręcznej ciszy.
-Bardzo dobrze, że jesteś. Razem pójdzie nam szybciutko! - powiedziała szczerze ucieszona, podnosząc z podłogi także swoją różdżkę, która wypadła z jej dłoni przy upadku -Mam nadzieję, że pójdzie nam sprawniej niż porządki i zbiórka materiałów... Choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wciąż jesteśmy dalej, niż bliżej.
Machnęła różdżką na wór z płótna, który wcześniej już wyczarowała. Chciała wynieść w nim wszystkie śmieci i zniszczone przedmioty. Skierowała kraniec różdżki na kupkę takich (bo wcześniej tam właśnie je uprzątnęła) i powiedziała: -Pakuj! - mając nadzieję, że same grzecznie zapakują się do worka.
Nie zdążyła się nawet obejrzeć (a tym bardziej podnieść z ziemi), a mężczyzna już zdążył się wspiąć po prowizyrycznej drabinie i stanąć przy niej, by wyciągnąć pomocną dloń z ofertą pomocy - iście dżentelmeński gest. W myślach zanotowała dla niego plusika i uśmiechnęła się ciepło. Podała mu dłoń i dźwignęła się z podłogi z jego pomocą.
-Bardzo dziękuję. Nie, nie, nic mi nie jest, nie martw się. Miło Cię poznać, Anthony - odpowiedziała, machając dłonią na znak, że naprawdę nic się przecież nie stało. Lekko stłukła sobie kość ogonową, to wszystko. Zaczęła otrzepywać spódnicę i płaszcz z kurzu i popiołu. To bardziej ją martwiło, nie znosiła prezentować się niechlujnie i brudno.
-Nikogo nie uprzedzałam, że tu będę, bo nie wiedziałam, kiedy znajdę czas... Urwanie głowy mam przez te anomalie. Dzieciaki ciągle przez nie robią sobie jeszcze większą krzywdę, niż robiły to wcześniej. Och, bo wiesz, pracuję w Hogwarcie. Jako pielęgniarka w Skrzydle Szpitalnym - rozgadała się, ale miała nadzieję, że nie będzie miał jej tego za złe. Chciała jedynie zagaić miłą rozmowę, bo w jej akompaniamencie z pewnością będzie pracowało im się przyjemniej, niż w niezręcznej ciszy.
-Bardzo dobrze, że jesteś. Razem pójdzie nam szybciutko! - powiedziała szczerze ucieszona, podnosząc z podłogi także swoją różdżkę, która wypadła z jej dłoni przy upadku -Mam nadzieję, że pójdzie nam sprawniej niż porządki i zbiórka materiałów... Choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wciąż jesteśmy dalej, niż bliżej.
Machnęła różdżką na wór z płótna, który wcześniej już wyczarowała. Chciała wynieść w nim wszystkie śmieci i zniszczone przedmioty. Skierowała kraniec różdżki na kupkę takich (bo wcześniej tam właśnie je uprzątnęła) i powiedziała: -Pakuj! - mając nadzieję, że same grzecznie zapakują się do worka.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Zebrane odłamki zebrane w jednym miejscu pod wpływem magii uroku zaczęły się poruszać i scalać. Okruchy polepiły się w kawałki, a kawałki w faktyczne kształty wazonu z obgryzionym brzegiem. Najwyraźniej naczynie było lekko uszkodzone jeszcze przed tym jak się doszczętnie potrzaskało. Przedmiot do tego był w jego guście też po prostu brzydki. Chętnie by go mimo wszystko wywalił. Ostatnie słowo w tej decyzji postanowił jednak nie przypisywać sobie - może dla kogoś miał znaczenie sentymentalne. Postawił go niedaleko prowizorycznego zejścia.
- Wiem, słyszałem o tobie. Dużo się mówi o tym co się działo na odsieczy, jak i po. Zachowałaś zimną krew wtedy kiedy trzeba było. Godne uznania. Choć prawdę mówiąc, gdybym nie usłyszał tego od osób godnych zaufania nie do końca bym uwierzył. Bez urazy, jednak wyglądasz na delikatniejszą niż to sobie wyobrażałem. Nie wychowywałaś się na w mieście, prawda?- pewna eteryczność w urodzie, jak i lekkim sposobem bycia zdecydowanie nie były domeną kobiet wychowanych w mieście. Te były rysowane przez rzeczywistość kanciastymi, grubymi liniami.
Gdy za sprawą zaklęcia Poppy przedmioty pochowały się w worze, on sam podszedł do niego. Zawiązał go dokładnie - To są same śmieci, prawda? - upewnił się, bo ta definicja tego słowa dla niego była zdecydowanie szersza niż dla większości przeciętnych śmiertelników. Gdy zyskał pewność zrzucił wór na niższe piętro.
- Wiesz, może ja ci tu będę wszystko znosił co znajdę na resztkach tego piętra, a ty będziesz wyceniała czy coś się do czegoś nadaje lub nie? Miałaś dostęp do Starej Chaty, prawda? Lepiej się więc będziesz orientowała - To by rozwiązało wiele problemów. Nie chciał być posądzony o wyrzucenie czegoś istotnego. Nawet jeśli Poppy nie bardzo miała rozeznanie co powinno zostać, a co nie to jednak mimo wszystko była kobietą i miała lepsze predyspozycje do zmierzenia użyteczności danej rzeczy w sposób mniej praktyczny, a bardziej odpowiedni.
Gdy to już ustalili zaczął wyszukiwać i znosić wszystko co było rzeczą do pomieszczenia gdzie znajdowała się Poppy. Zbierała się tego całkiem spora górka. Prawdopodobnie powodem tego było to, ze znajdowali się na najwyższym pietrze, a te zazwyczaj tak jak piwnice służyły do składowania.
- Wiem, słyszałem o tobie. Dużo się mówi o tym co się działo na odsieczy, jak i po. Zachowałaś zimną krew wtedy kiedy trzeba było. Godne uznania. Choć prawdę mówiąc, gdybym nie usłyszał tego od osób godnych zaufania nie do końca bym uwierzył. Bez urazy, jednak wyglądasz na delikatniejszą niż to sobie wyobrażałem. Nie wychowywałaś się na w mieście, prawda?- pewna eteryczność w urodzie, jak i lekkim sposobem bycia zdecydowanie nie były domeną kobiet wychowanych w mieście. Te były rysowane przez rzeczywistość kanciastymi, grubymi liniami.
Gdy za sprawą zaklęcia Poppy przedmioty pochowały się w worze, on sam podszedł do niego. Zawiązał go dokładnie - To są same śmieci, prawda? - upewnił się, bo ta definicja tego słowa dla niego była zdecydowanie szersza niż dla większości przeciętnych śmiertelników. Gdy zyskał pewność zrzucił wór na niższe piętro.
- Wiesz, może ja ci tu będę wszystko znosił co znajdę na resztkach tego piętra, a ty będziesz wyceniała czy coś się do czegoś nadaje lub nie? Miałaś dostęp do Starej Chaty, prawda? Lepiej się więc będziesz orientowała - To by rozwiązało wiele problemów. Nie chciał być posądzony o wyrzucenie czegoś istotnego. Nawet jeśli Poppy nie bardzo miała rozeznanie co powinno zostać, a co nie to jednak mimo wszystko była kobietą i miała lepsze predyspozycje do zmierzenia użyteczności danej rzeczy w sposób mniej praktyczny, a bardziej odpowiedni.
Gdy to już ustalili zaczął wyszukiwać i znosić wszystko co było rzeczą do pomieszczenia gdzie znajdowała się Poppy. Zbierała się tego całkiem spora górka. Prawdopodobnie powodem tego było to, ze znajdowali się na najwyższym pietrze, a te zazwyczaj tak jak piwnice służyły do składowania.
Find your wings
-Och, naprawdę? - bąknęła zawstydzona słowami Skamandera, że o niej słyszał. Tego się nie spodziewała, bo przecież nic takiego nie zrobiła. A on wypowiadał się o niej tak, jakby co najmniej brała udział w jednej z niebezpiecznych misji i narażała swoje życie jak inni, a ona nic przecież takiego nie zrobiła. -Och, przestań, to nie było nic wielkiego... - powiedziała, machając ręką. -Bez przesady z tą delikatnością, wychowałam się na wsi, poznałam smak pracy - odpowiedziała mu ze śmiechem. -Tak, to same śmieci - pokiwała wciąż zarumieniona Poppy -No właśnie rzecz w tym, że... Nie miałam. Ale nic tu nie wygląda na zdatne do użytku. Po co zagracać przestrzeń starymi, nadpsutymi przedmiotami - przez ostatnie zdania brzmiała już nieco gderliwie, lecz cóż mogła poradzić - miała duszę starej kobiety, a przez wzgląd na spaczenie zawodowe lubiła sterylny porządek. I nienawidziła trzymać niepotrzebnych, starych przedmiotów, chyba, że miały dla niej wartość sentymentalną.
Przed wybuchem w nocy pierwszego maja nie miała okazji odwiedzić tego miejsca. W Zakonie Feniksa była zbyt krótko, nie wypracowała odpowiedniego dużego zaufania u innych, lecz rozumiała to w pełni. Każdy musiał odczekać swoje i czynami udowodnić, że pragnie działać zgodnie z ideami, które przyświecały tej szlachetnej organizacji. Panna Pomfrey była cierpliwa i pokorna, czekała na moment zdradzenia jej tej tajemnicy, służąc Zakonowi jak mogła swoimi umiejętnościami uzdrowicielskimi, a także ostatnio - także i alchemicznymi, choć ich wcale nie była taka pewna. Brakowało im jednak twórców mikstur, a one na wojnie były niezbędne, panna Pomfrey była więc nastawiona na samorozwój i rozwinięcie umiejętności warzenia eliksirów.
Nie wiedziała jak to miejsce wyglądało przed tragedia, choć z opowieści słyszała, że było całkiem przytulne. Teraz pozostały po nim jednak tylko ruiny, które jak najszybciej trzeba było uprzątnąć, aby mogli wznieść tu nowy budynek, który będzie im służył jako kwatera główna. Niewiele było miejsc, gdzie mogli czuć się naprawdę bezpiecznie, a biorąc pod uwagę to, co wspólnie planowali - potrzebowali najwyższej ochrony.
Skamander zrzucił kolejny worek na niższe piętro, a Poppy wciąż dyrygowała różdżką, zmuszając zniszczone, spopielone przedmioty, by grzecznie układały się w kupki, a wówczas mierzyła w nie różdżką i mówiła -Pakuj! - a one pakowały się posłusznie do worka. Cóż, w zaklęciach domowych była całkiem niezła. W końcu wychowała się na wsi.
Przed wybuchem w nocy pierwszego maja nie miała okazji odwiedzić tego miejsca. W Zakonie Feniksa była zbyt krótko, nie wypracowała odpowiedniego dużego zaufania u innych, lecz rozumiała to w pełni. Każdy musiał odczekać swoje i czynami udowodnić, że pragnie działać zgodnie z ideami, które przyświecały tej szlachetnej organizacji. Panna Pomfrey była cierpliwa i pokorna, czekała na moment zdradzenia jej tej tajemnicy, służąc Zakonowi jak mogła swoimi umiejętnościami uzdrowicielskimi, a także ostatnio - także i alchemicznymi, choć ich wcale nie była taka pewna. Brakowało im jednak twórców mikstur, a one na wojnie były niezbędne, panna Pomfrey była więc nastawiona na samorozwój i rozwinięcie umiejętności warzenia eliksirów.
Nie wiedziała jak to miejsce wyglądało przed tragedia, choć z opowieści słyszała, że było całkiem przytulne. Teraz pozostały po nim jednak tylko ruiny, które jak najszybciej trzeba było uprzątnąć, aby mogli wznieść tu nowy budynek, który będzie im służył jako kwatera główna. Niewiele było miejsc, gdzie mogli czuć się naprawdę bezpiecznie, a biorąc pod uwagę to, co wspólnie planowali - potrzebowali najwyższej ochrony.
Skamander zrzucił kolejny worek na niższe piętro, a Poppy wciąż dyrygowała różdżką, zmuszając zniszczone, spopielone przedmioty, by grzecznie układały się w kupki, a wówczas mierzyła w nie różdżką i mówiła -Pakuj! - a one pakowały się posłusznie do worka. Cóż, w zaklęciach domowych była całkiem niezła. W końcu wychowała się na wsi.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Strych
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata