Korytarz
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Korytarz w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów jest wysoki i przestrzenny, a widok roztaczający się za strzelistymi oknami zawsze przedstawia skąpaną w słońcu, magiczną część Londynu. Liczne rozwidlenia korytarza prowadzą do niezliczonych pomieszczeń, w których zawsze wre praca - urzędnicy wysyłają oficjalne listy, wypełniają dokumentację, dbają o brytyjski handel zagraniczny.
Jak on mógł tak pomyśleć! Dudley przecież nie miał zamiaru okłamywać szanowanego pracownika, dzieląc się z nim swoimi przemyśleniami. Poza tym sam lord Black rozpoczął ten temat! Sheridan po prostu pociągnął go dalej. W końcu kwestia przyszłości i wróżenia z gwiazd to typowa czarodziejska sztuka, nie widział nic niegodnego w dyskusji na ten temat.
– Oczywiście, że nie! Jakbym śmiał! – niemal wykrzyknął Dudley, cały czas pomagając lordowi w zbieraniu dokumentów. Jego głos rozniósł się po wysokim, pustym korytarzu.
Gdy Alphard wstał, Dudley spojrzał na niego z dołu, od razu czując, jak niewielki jest w stosunku do wysokiego czarodzieja. Och, może to przez wzrost. Przez wzrost nie jest mu pisana wielkość i kariera. Na pewno tak, to przez te okropne, ba! OKRUTNE, okrutne matczyne geny. Ile by dał, by jego rodzicielka była kimś innym. Kimś, kto nie skaże go brudną krwią, ani też nie naznaczy słabymi, mugolskimi genami. I to, że jego ojciec też wcale nie był wysoki, nie miało dla Dudleya w tej chwili żadnego znaczenia.
– Brednie? Jakie brednie? I na pewno nie mugolskie! – zareagował w pierwszej chwili, w żadnym razie nie chcąc być kojarzonym z niemagicznym światem. – Ja… tak… tak mi mówił… znajomy ze szkoły – (no bo przecież nie mugolska matka) – … on był dobry z astronomii! I wróżbiarstwa! – zapewnił.
Wstał z mokrymi papierami, trzymając je w dłoniach jak najdelikatniej potrafił. Nie chciał ich zepsuć bardziej, niż były.
– Ale… to w takim razie skąd wróżbici czerpią wiedzę? Astronomia może wszak pomóc jednym i drugim! – stwierdził, nie do końca dopuszczając do siebie nowe wiadomości. W końcu nie tak łatwo jest zrezygnować z wiary w coś, w co wierzyło się blisko dwadzieścia lat.
Widział podejrzliwe spojrzenie lorda Blacka i za żadne skarby nie chciał, aby ten wziął go za jakiegoś mugolaka. Można by więc powiedzieć, że młody Sheridan wręcz czekał na pytanie lorda Blacka, aby móc pochwalić się pochodzeniem swojego ojca.
– Dudley Sheridan, szanowny lordzie, do usług! – Skłonił się odrobinę, w dłoniach wciąż trzymając mokry papier. W pomiętym, granatowym stroju, musiał wyglądać teraz komicznie, ale był zbyt skupiony na własnej prezentacji i składaniu sensownie brzmiących zdań, by zwrócić na to uwagę: – Może słyszał lord o mym ojcu, Thomasie Sheridenie. Szanowany szermierz, mówię panu. Uczy teraz najlepszych za wielką wodą! – wyjaśnił, dumny z tego, kim jest jego własny ojciec, choć z nim samym nie miał najlepszych stosunków. W końcu był nieślubnym, niechcianym dzieckiem. Ba, nawet jego istnienie osnute było pewną tajemnicą. Thomas nigdy nie spowiadał się innym, kim dokładnie jest dla niego Dudley i jeśli ktoś nie spytał sam, raczej nie wiedział o dokładnym pochodzeniu Sheridana.
– Oczywiście, że nie! Jakbym śmiał! – niemal wykrzyknął Dudley, cały czas pomagając lordowi w zbieraniu dokumentów. Jego głos rozniósł się po wysokim, pustym korytarzu.
Gdy Alphard wstał, Dudley spojrzał na niego z dołu, od razu czując, jak niewielki jest w stosunku do wysokiego czarodzieja. Och, może to przez wzrost. Przez wzrost nie jest mu pisana wielkość i kariera. Na pewno tak, to przez te okropne, ba! OKRUTNE, okrutne matczyne geny. Ile by dał, by jego rodzicielka była kimś innym. Kimś, kto nie skaże go brudną krwią, ani też nie naznaczy słabymi, mugolskimi genami. I to, że jego ojciec też wcale nie był wysoki, nie miało dla Dudleya w tej chwili żadnego znaczenia.
– Brednie? Jakie brednie? I na pewno nie mugolskie! – zareagował w pierwszej chwili, w żadnym razie nie chcąc być kojarzonym z niemagicznym światem. – Ja… tak… tak mi mówił… znajomy ze szkoły – (no bo przecież nie mugolska matka) – … on był dobry z astronomii! I wróżbiarstwa! – zapewnił.
Wstał z mokrymi papierami, trzymając je w dłoniach jak najdelikatniej potrafił. Nie chciał ich zepsuć bardziej, niż były.
– Ale… to w takim razie skąd wróżbici czerpią wiedzę? Astronomia może wszak pomóc jednym i drugim! – stwierdził, nie do końca dopuszczając do siebie nowe wiadomości. W końcu nie tak łatwo jest zrezygnować z wiary w coś, w co wierzyło się blisko dwadzieścia lat.
Widział podejrzliwe spojrzenie lorda Blacka i za żadne skarby nie chciał, aby ten wziął go za jakiegoś mugolaka. Można by więc powiedzieć, że młody Sheridan wręcz czekał na pytanie lorda Blacka, aby móc pochwalić się pochodzeniem swojego ojca.
– Dudley Sheridan, szanowny lordzie, do usług! – Skłonił się odrobinę, w dłoniach wciąż trzymając mokry papier. W pomiętym, granatowym stroju, musiał wyglądać teraz komicznie, ale był zbyt skupiony na własnej prezentacji i składaniu sensownie brzmiących zdań, by zwrócić na to uwagę: – Może słyszał lord o mym ojcu, Thomasie Sheridenie. Szanowany szermierz, mówię panu. Uczy teraz najlepszych za wielką wodą! – wyjaśnił, dumny z tego, kim jest jego własny ojciec, choć z nim samym nie miał najlepszych stosunków. W końcu był nieślubnym, niechcianym dzieckiem. Ba, nawet jego istnienie osnute było pewną tajemnicą. Thomas nigdy nie spowiadał się innym, kim dokładnie jest dla niego Dudley i jeśli ktoś nie spytał sam, raczej nie wiedział o dokładnym pochodzeniu Sheridana.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zacisnął usta w pogardzie, gdy napotkał na opór chłopaka, który najwidoczniej nie mógł pogodzić się z faktem, że może tkwić w ogromnym błędzie. Przynajmniej wyraził oburzenie wobec łączenia go w jakikolwiek sposób z mugolską retoryką, ale zaraz potem i tak próbował jeszcze bronić swoich racji. W swej desperacji powoływał się na kogoś, kogo za autorytet uznać nie można. – Był raczej kompletnym idiotą w obu dziedzinach, skoro je ze sobą łączył – odparł beznamiętnie, nie bojąc się tak kategorycznego stwierdzenia, gdy nie wiedział nawet, wobec kogo jej kieruje. Szkolny znajomy był postacią nieokreśloną, bardzo teoretyczną i szlachcic powątpiewał w istnienie podobnego bęcwała. Poziom nauczania w Hogwarcie musiał drastyczne spaść w ciągu ostatnich lat, jeśli prawdą jest, że uczniowie swobodnie głosili bzdury. Bardziej gorszące było to, że niektórzy najwidoczniej skłonni byli nasiąkać takimi absurdami bez jakichkolwiek oporów. Przyjmowanie wszystkiego tak po prostu, wierząc komuś jedynie na słowo, było idiotycznym konceptem, mocno zgubnym, jeśli zawierzy się osobie fałszywej i interesownej.
– Wróżbici sięgają po szklane kule, zwierciadła, herbaciane fusy, a nawet rzeźbią w kościach lub nimi rzucają, ale od ustalania przyszłości na podstawie położenia konstelacji odeszli już wieki temu. W gwiazdy patrzą tylko wtedy, gdy proszeni są o pomoc w nadaniu dziecku imienia, choć ustalanie wpływu położenia planet na witalność noworodka nijak nie nakłada się na rzeczywisty stan jego zdrowia – podzielił się tym informacjami szybko, żywo, nie kryjąc trzymającej się go jeszcze irytacji. Doskonale wiedział jak taki proces nadania imienia wygląda, w końcu to Blackowie od zawsze szukali inspiracji nad swymi głowami, gdy przychodziło nadać imię potomstwu. Ostatecznie wcale tak wielkiego znaczenia nie miało to, kiedy i która konstelacja jest widoczna na nocnym niebie. Ale dlaczego w ogóle próbował to wyjaśniać? Szczerze nie znosił ignorancji, lecz nie jego rolą było nauczanie bezmyślnych jednostek. – Branie astromagii na poważnie to głupota – podsumował dobitnie swoje rozważania. Nigdy nie uznawał tej pseudonauki za część astronomii.
Podane przez chłopaka nazwisko było mu znane, ale w nim samym nadal było coś dziwnego, jakby nie spełniał wszystkich kryteriów dowodzących o czystokrwistym pochodzeniu. Sheridanowie mieli irlandzkie korzenia i pilnowali czystości krwi, tych faktów Black był świadom. Dopiero podanie personaliów ojca nieco go uspokoiło, choć lekki ukłon uznał już za fanaberię.
– Słyszałem – odparł krótko i odebrał z rąk młodzika podniesione przez niego mokre strony. Chyba każdy szlachcic, który ćwiczył szermierkę, słyszał o tym czarodzieju, jednak sam Alphard nigdy nie przepadał za sztuką fechtunku.
– Wróżbici sięgają po szklane kule, zwierciadła, herbaciane fusy, a nawet rzeźbią w kościach lub nimi rzucają, ale od ustalania przyszłości na podstawie położenia konstelacji odeszli już wieki temu. W gwiazdy patrzą tylko wtedy, gdy proszeni są o pomoc w nadaniu dziecku imienia, choć ustalanie wpływu położenia planet na witalność noworodka nijak nie nakłada się na rzeczywisty stan jego zdrowia – podzielił się tym informacjami szybko, żywo, nie kryjąc trzymającej się go jeszcze irytacji. Doskonale wiedział jak taki proces nadania imienia wygląda, w końcu to Blackowie od zawsze szukali inspiracji nad swymi głowami, gdy przychodziło nadać imię potomstwu. Ostatecznie wcale tak wielkiego znaczenia nie miało to, kiedy i która konstelacja jest widoczna na nocnym niebie. Ale dlaczego w ogóle próbował to wyjaśniać? Szczerze nie znosił ignorancji, lecz nie jego rolą było nauczanie bezmyślnych jednostek. – Branie astromagii na poważnie to głupota – podsumował dobitnie swoje rozważania. Nigdy nie uznawał tej pseudonauki za część astronomii.
Podane przez chłopaka nazwisko było mu znane, ale w nim samym nadal było coś dziwnego, jakby nie spełniał wszystkich kryteriów dowodzących o czystokrwistym pochodzeniu. Sheridanowie mieli irlandzkie korzenia i pilnowali czystości krwi, tych faktów Black był świadom. Dopiero podanie personaliów ojca nieco go uspokoiło, choć lekki ukłon uznał już za fanaberię.
– Słyszałem – odparł krótko i odebrał z rąk młodzika podniesione przez niego mokre strony. Chyba każdy szlachcic, który ćwiczył szermierkę, słyszał o tym czarodzieju, jednak sam Alphard nigdy nie przepadał za sztuką fechtunku.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dudley nie wahał się ani chwili. Hipotetyczny uczeń, którego właśnie przed chwilą wymyślił, nie mógł przecież zostać skrzywdzony jego słowami. A zmarłej matuli przecież nie obrażał! Z resztą, nawet jeśli, i tak jej tu nie było. Z winy jej własnego pochodzenia. Cóż młody Sheridan mógł na to poradzić?
– Na pewno ma pan rację, lordzie Black! Tak, tak, to idiota! Wyjca, wyślę mu dziś wyjca, to się może opamięta! – przytakiwał gorączowo, zbliżając się niebezpieczne do Alpharda. Zorientował się po chwili w swoim nietakcie, robiąc krok w tył.
Przełknął ślinę, która lewo przeszła mu przez zaciśnięte gardło. Prawda, w którą wierzył od lat dziecięcych legła w gruzach i młody pracownik Ministerstwa potrzebował chwili, aby wszystko sobie poukładać w głowie. Doszedł jednak do wniosku, że wysoko postawiony urzędnik ma na pewno większą wiedzę, niż jego świętej pamięci matka. Mogła być całkiem znanym historykiem, ale przecież pochodzenie pozostawiało na jej myśleniu niemożliwy do zatarcia ślad.
– T… tak zapewne jest – przytaknął tylko. – A… a… a te imiona mają potem jakieś większe znaczenie? Te zabrane z gwiazd? – dopytał Alpharda. Już i tak wyszedł na głupka, więc może przynajmniej wyjdzie na głupka ciekawego świata. Nawet, jeśli samo pytanie nie wyszło mu najinteligentniej.
Pokiwał głową, w końcu w pełni zgadzając się z głupotą astromagii. Jakże on mógł wierzyć w takie bzdury! ON! Naukowiec! No, może nie profesjonalny, ale przecież w duszy był historykiem magii. I aspirującym specjalistą od uroków, czy… czy tam coś. W każdym razie, starał się i nie uważał siebie za kompletnego idiotę.
Przekazał lordowi dokumenty. Nie miał zamiaru zostawić go ot tak po takiej wpadce. Musiał odkupić swoje winy. Wyrzucił więc z siebie kolejny potok słów:
– Może lord potrzebuje jakiejś pomocy w biurze? Wszystko działa w porządku? Ja… ja przyniosę lepszą kawę! Albo… mamy w składziku taką uroczą pozytywkę, daje znać, czy na poziomie są jakieś awarie długim piskiem, wtedy będzie lord jako pierwszy wiedział, że coś się zepsuło! – zaproponował, spoglądając na Alpharda dużymi, wręcz proszącymi o uwagę i wybaczenie oczyma. – M… mamy tam też rzadkie wydanie biografii Muldoona! Tego ministra magii, sam lord wie! Mogę przynieść! – zapewnił.
– Na pewno ma pan rację, lordzie Black! Tak, tak, to idiota! Wyjca, wyślę mu dziś wyjca, to się może opamięta! – przytakiwał gorączowo, zbliżając się niebezpieczne do Alpharda. Zorientował się po chwili w swoim nietakcie, robiąc krok w tył.
Przełknął ślinę, która lewo przeszła mu przez zaciśnięte gardło. Prawda, w którą wierzył od lat dziecięcych legła w gruzach i młody pracownik Ministerstwa potrzebował chwili, aby wszystko sobie poukładać w głowie. Doszedł jednak do wniosku, że wysoko postawiony urzędnik ma na pewno większą wiedzę, niż jego świętej pamięci matka. Mogła być całkiem znanym historykiem, ale przecież pochodzenie pozostawiało na jej myśleniu niemożliwy do zatarcia ślad.
– T… tak zapewne jest – przytaknął tylko. – A… a… a te imiona mają potem jakieś większe znaczenie? Te zabrane z gwiazd? – dopytał Alpharda. Już i tak wyszedł na głupka, więc może przynajmniej wyjdzie na głupka ciekawego świata. Nawet, jeśli samo pytanie nie wyszło mu najinteligentniej.
Pokiwał głową, w końcu w pełni zgadzając się z głupotą astromagii. Jakże on mógł wierzyć w takie bzdury! ON! Naukowiec! No, może nie profesjonalny, ale przecież w duszy był historykiem magii. I aspirującym specjalistą od uroków, czy… czy tam coś. W każdym razie, starał się i nie uważał siebie za kompletnego idiotę.
Przekazał lordowi dokumenty. Nie miał zamiaru zostawić go ot tak po takiej wpadce. Musiał odkupić swoje winy. Wyrzucił więc z siebie kolejny potok słów:
– Może lord potrzebuje jakiejś pomocy w biurze? Wszystko działa w porządku? Ja… ja przyniosę lepszą kawę! Albo… mamy w składziku taką uroczą pozytywkę, daje znać, czy na poziomie są jakieś awarie długim piskiem, wtedy będzie lord jako pierwszy wiedział, że coś się zepsuło! – zaproponował, spoglądając na Alpharda dużymi, wręcz proszącymi o uwagę i wybaczenie oczyma. – M… mamy tam też rzadkie wydanie biografii Muldoona! Tego ministra magii, sam lord wie! Mogę przynieść! – zapewnił.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bezmyślne przytakiwanie młodego czarodzieja nie było dla Blacka żadnym pochlebstwem, choć dobrze dla niego, że zdecydował się zawierzyć wreszcie komuś, kto posiadał prawdziwą wiedzę. Po takie podstawy można łatwo sięgnąć, wystarczy złapać odpowiednią książkę o astronomii. W wielu pozycjach poważni uczeni wytaczali wyraźną granicę pomiędzy samą astronomią a astromagią, tej drugiej nie uznając za pełnoprawną naukę. Nawet z perspektywy czarodziejów układanie horoskopów było głupotą. Położenie planet względem Ziemi i układy konstelacji miały równie wielkie znaczenie dla sztuki ważenia eliksirów, co fazy księżyca, nie bez powodu pewne specyfiki warzyło się w czasie pełni. To też była wiedza szkolna, podobnych podstaw nigdy nie zatrze czas, o ile używa się mózgu.
Skrzywił się lekko, gdy młodzik spróbował się do niego zbliżyć, jego prawa dłoń drgnęła lekko ku marynarce, jakby instynktownie zamierzał sięgnąć po różdżkę, choć przed sobą miał liche zagrożenie. Dobrze jednak, że chłopak sam się zreflektował i zwiększył dystans, nim temperament szlachcica podsunął mu niemądre pomysły.
– Nie sądzę, aby jakiekolwiek imię miało samo w sobie moc sprawczą. Dla niektórych ich znaczenie może być istotne, ale tylko w tym tkwi ich wartość – podzielił się swoją opinią na ten temat, choć nie był przecież mentorem roztrzepanego chłopaka. Ale ten dylemat był ciekawy. Sam niegdyś rozważał, czy nadane mu imię nie odcisnęło na nim piętna. Najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Hydry, jedyny jasny punkt w swoim obszarze nieboskłonu, samotnik. Zrzucanie całej odpowiedzialności na imię byłoby idiotyzmem, każdy powinien wziąć się za siebie i sam kształtować swoją przyszłość, zamiast usprawiedliwiać na wszelkie sposoby brak pojawiających się na horyzoncie szans na odmianę losu. – Czy twoje imię kieruje twoimi poczynaniami? Zmusza cię do konkretnych działań albo swą mocą przed nimi powstrzymuje? – znał odpowiedź doskonale, imię w żaden sposób nie koreluje z wolną wolą, stanowi jedynie nazwę, którą przypisuje się każdemu w celu późniejszej identyfikacji.
Chciał już ruszyć z odebranymi dokumentami przed siebie, jednak zatrzymały go chaotycznie wypowiadane w jego stronę propozycje udzielenia mu pomocy. Jakież to irytujące. Czy wyglądam na kogoś, kto potrzebuje pomocy? Pytanie zawierało się w ciemnym spojrzeniu – surowym i pochmurnym.
– Niczego nie potrzebuję – odpowiedział kategorycznie, w pierwszej chwili nawet nie rozważając, by taki dzieciak przydał mu się do czegokolwiek, jednak… Przyjrzał mu się uważniej, nie do końca wiedząc, co właściwie kryje się pod jego gorliwością. Był specyficzny, niewątpliwie. Na pewno nie bez powodu zachowywał się tak służalczo. – Chociaż jest jedna rzecz – zmienił zdanie, kierując mniej wrogie spojrzenie w stronę Sheridana. – Pójdziesz za mną do mojego gabinetu, mam dla ciebie jedno zadanie – zamierzał zlecić je jakiemuś stażyście, ale pomocnik personelu technicznego też od biedy się nada.
Skrzywił się lekko, gdy młodzik spróbował się do niego zbliżyć, jego prawa dłoń drgnęła lekko ku marynarce, jakby instynktownie zamierzał sięgnąć po różdżkę, choć przed sobą miał liche zagrożenie. Dobrze jednak, że chłopak sam się zreflektował i zwiększył dystans, nim temperament szlachcica podsunął mu niemądre pomysły.
– Nie sądzę, aby jakiekolwiek imię miało samo w sobie moc sprawczą. Dla niektórych ich znaczenie może być istotne, ale tylko w tym tkwi ich wartość – podzielił się swoją opinią na ten temat, choć nie był przecież mentorem roztrzepanego chłopaka. Ale ten dylemat był ciekawy. Sam niegdyś rozważał, czy nadane mu imię nie odcisnęło na nim piętna. Najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Hydry, jedyny jasny punkt w swoim obszarze nieboskłonu, samotnik. Zrzucanie całej odpowiedzialności na imię byłoby idiotyzmem, każdy powinien wziąć się za siebie i sam kształtować swoją przyszłość, zamiast usprawiedliwiać na wszelkie sposoby brak pojawiających się na horyzoncie szans na odmianę losu. – Czy twoje imię kieruje twoimi poczynaniami? Zmusza cię do konkretnych działań albo swą mocą przed nimi powstrzymuje? – znał odpowiedź doskonale, imię w żaden sposób nie koreluje z wolną wolą, stanowi jedynie nazwę, którą przypisuje się każdemu w celu późniejszej identyfikacji.
Chciał już ruszyć z odebranymi dokumentami przed siebie, jednak zatrzymały go chaotycznie wypowiadane w jego stronę propozycje udzielenia mu pomocy. Jakież to irytujące. Czy wyglądam na kogoś, kto potrzebuje pomocy? Pytanie zawierało się w ciemnym spojrzeniu – surowym i pochmurnym.
– Niczego nie potrzebuję – odpowiedział kategorycznie, w pierwszej chwili nawet nie rozważając, by taki dzieciak przydał mu się do czegokolwiek, jednak… Przyjrzał mu się uważniej, nie do końca wiedząc, co właściwie kryje się pod jego gorliwością. Był specyficzny, niewątpliwie. Na pewno nie bez powodu zachowywał się tak służalczo. – Chociaż jest jedna rzecz – zmienił zdanie, kierując mniej wrogie spojrzenie w stronę Sheridana. – Pójdziesz za mną do mojego gabinetu, mam dla ciebie jedno zadanie – zamierzał zlecić je jakiemuś stażyście, ale pomocnik personelu technicznego też od biedy się nada.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słuchał Alpharda, co chwilę kiwając głową i w żadnym razie nie mając zamiaru próbować sprzedać się z urzędnikiem. Lord na pewno wiedział lepiej. Był starszy i bardziej doświadczony. Poza tym Dudley już raz pokazał swoją niekompetencje i drugi raz nie miał zamiaru ryzykować. Nawet, jeśli nie zgadzałby się z mężczyzną, chociaż dotychczas jego słowa brzmiały jak najbardziej logicznie.
Pokręcił głową, gdy mężczyzna zadał mu pytanie.
– Nigdy tego nie odczułem – przyznał. – Na pewno więc nie zmusza! – przytaknął.
Pochodzenie imienia Dudleya było o wiele bardziej prozaiczne. Jego matce się po prostu p o d o b a ł o. Brzmiało jej trochę amerykańsko, trochę uroczo i… tak go po prostu nazwała. Chłopak wiedział, że jego miano ma coś wspólnego z polami, ale nie czuł się związany z pochodzeniem słowa. Z resztą, na wsi bywał tylko, gdy odwiedzał ojca. Lwią część nastoletnich lat spędził w Hogwarcie, a wychowywała go głównie matka. Nigdy nie czuł się więc dzieckiem wsi, wychowując się głównie na ulicy Pokątnej. Jak na prawdziwego, porządnego czarodzieja przystało.
Obiecał sobie już jakiś czas temu, że nigdy się nie wyprowadzi, a przynajmniej nie sprzeda tego mieszkania. Pokątna była pewnym magicznym symbolem. Miejscem spotkań i zakupów dla czarodziejów. Historyczną lokacją, do której wracał codziennie z przyjemnością. Właściwie to był jeden z niewielu elementów w swoim życiu, który faktycznie lubił. Lubił to, że został wychowany właśnie w tym mieszkaniu, przy tej konkretnej ulicy.
Trochę posmutniał, gdy okazało się, że lord niczego nie potrzebuje, aby następnie niemal podskoczyć z radości. No, to będzie mógł się przynajmniej jakoś odpłacić za zrobienie tego całego problemu!
– O! Oczywiście! Pomogę we wszystkim! – obiecał, podążając za lordem Blackiem i zachodząc w głowę, co to może być. Bardzo chętnie pomógłby uzupełniać drzewa genologiczne, grzebiąc w książkach. Albo mógłby na przykład służyć radą w kwestii historii Hogwartu, tak, zdecydowanie! Może akurat lord Black szykuje jakąś odezwę do hiszpańskiego ministerstwa, związaną z edukacją? Kto wie, kto wie… Dudley w końcu nie miał szczególnego pojęcia, czym dokładnie zajmuje się szanowny urzędnik.
Pokręcił głową, gdy mężczyzna zadał mu pytanie.
– Nigdy tego nie odczułem – przyznał. – Na pewno więc nie zmusza! – przytaknął.
Pochodzenie imienia Dudleya było o wiele bardziej prozaiczne. Jego matce się po prostu p o d o b a ł o. Brzmiało jej trochę amerykańsko, trochę uroczo i… tak go po prostu nazwała. Chłopak wiedział, że jego miano ma coś wspólnego z polami, ale nie czuł się związany z pochodzeniem słowa. Z resztą, na wsi bywał tylko, gdy odwiedzał ojca. Lwią część nastoletnich lat spędził w Hogwarcie, a wychowywała go głównie matka. Nigdy nie czuł się więc dzieckiem wsi, wychowując się głównie na ulicy Pokątnej. Jak na prawdziwego, porządnego czarodzieja przystało.
Obiecał sobie już jakiś czas temu, że nigdy się nie wyprowadzi, a przynajmniej nie sprzeda tego mieszkania. Pokątna była pewnym magicznym symbolem. Miejscem spotkań i zakupów dla czarodziejów. Historyczną lokacją, do której wracał codziennie z przyjemnością. Właściwie to był jeden z niewielu elementów w swoim życiu, który faktycznie lubił. Lubił to, że został wychowany właśnie w tym mieszkaniu, przy tej konkretnej ulicy.
Trochę posmutniał, gdy okazało się, że lord niczego nie potrzebuje, aby następnie niemal podskoczyć z radości. No, to będzie mógł się przynajmniej jakoś odpłacić za zrobienie tego całego problemu!
– O! Oczywiście! Pomogę we wszystkim! – obiecał, podążając za lordem Blackiem i zachodząc w głowę, co to może być. Bardzo chętnie pomógłby uzupełniać drzewa genologiczne, grzebiąc w książkach. Albo mógłby na przykład służyć radą w kwestii historii Hogwartu, tak, zdecydowanie! Może akurat lord Black szykuje jakąś odezwę do hiszpańskiego ministerstwa, związaną z edukacją? Kto wie, kto wie… Dudley w końcu nie miał szczególnego pojęcia, czym dokładnie zajmuje się szanowny urzędnik.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ledwie jedną chwilę miał do czynienia z tym młokosem, a już zdążył wyrobić sobie o nim zdanie, niezbyt pochlebne zresztą. Rozchodziło się nie tyle o jego ewidentną winę i wyrządzoną szkodę, ale przede wszystkim o jego postawę. Był po prostu dziwny, bo łączył w sobie skrajności, czego nie można było zignorować. Potrafił stanąć prosto z dumą szlachcica, zarazem cudze racje przyjmował bez słowa krytyki. Oburzał się na zarzut odnośnie łączenia go z mugolskim podejściem do astronomii, by zaraz wykazać wielką służalczością. Niby nosił nazwisko Sheridan, a jednak rodzina raczej nie zawalczyła o jego ministerialną karierę choćby finansowym wsparciem, aby nie musiał zaczynać jako zwyczajny sprzątacz. Mógł zacząć staż w jednym z departamentów, wystarczyło tylko, by ktoś z rodziny, o pozycji już ugruntowanej, szepnął o nim dobre słowo. Nawet czystokrwiste czarownice były na takie staże przyjmowane, potrzebowały jedynie wstawiennictwa męskich krewnych.
Black postanowił już niczego chłopakowi nie tłumaczyć, gdy spoglądał na niego z pogardą. Swoim zachowaniem przypominał mu małego psdiwaka, co wszędzie podąży za swoim właścicielem, o ile wpierw rzucić się dobrą kość. Wiedział, że zapewne to jego tytuł wymuszał na drugim czarodzieju takie kurczowe trzymanie się przesadnej grzeczności. Niby dzieciak, nierozgarnięty głupiec, ale miał wystarczająco rozumu, aby nie zrażać do siebie kogoś, kto mógł się pochwalić lepszą pozycją w ministerialnej hierarchii.
Black ruszył dalej korytarzem i na jego końcu przystanął przy ciemnych drzwiach. Otworzył je bez trudu, wstępując do własnego gabinetu, odsłaniając eleganckie wnętrzu również przed młodym pracownikiem personelu technicznego. Spokojnie ruszył do biurka, aby zabrać z blatu kilka teczek o pokaźnej grubości. Z chłodną powagą wręczył je zaraz czekającemu na zadanie chłopakowi, nie odrywając od niego zbyt szybko ciemnego spojrzenia.
– Proszę abyś zaniósł tę dokumentację panu Ogdenowi z Wydziału Zwierząt. Zajmuje się rejestrem wilkołaków i musiałem pomóc mu w przetłumaczeniu tych wszystkich dokumentów. Liczę, że nie sprawi ci to problemu.
Zaraz odprowadził go spojrzeniem drzwi do gabinetu, które zatrzasnęły się za nim głucho. Szlachcic powrócił do biurka i zasiadł za nim, aby pochylić się nad rozmokłymi stronami. Czy zaklęcie Reparo zadziała? Nie zamierzał szwendać się po Ministerstwie Magii w poszukiwaniu miejsca wolnego od awarii barier, naprawi wszystko za godzinę, to nie było aż tak pilne.
| z tematu x 2
Black postanowił już niczego chłopakowi nie tłumaczyć, gdy spoglądał na niego z pogardą. Swoim zachowaniem przypominał mu małego psdiwaka, co wszędzie podąży za swoim właścicielem, o ile wpierw rzucić się dobrą kość. Wiedział, że zapewne to jego tytuł wymuszał na drugim czarodzieju takie kurczowe trzymanie się przesadnej grzeczności. Niby dzieciak, nierozgarnięty głupiec, ale miał wystarczająco rozumu, aby nie zrażać do siebie kogoś, kto mógł się pochwalić lepszą pozycją w ministerialnej hierarchii.
Black ruszył dalej korytarzem i na jego końcu przystanął przy ciemnych drzwiach. Otworzył je bez trudu, wstępując do własnego gabinetu, odsłaniając eleganckie wnętrzu również przed młodym pracownikiem personelu technicznego. Spokojnie ruszył do biurka, aby zabrać z blatu kilka teczek o pokaźnej grubości. Z chłodną powagą wręczył je zaraz czekającemu na zadanie chłopakowi, nie odrywając od niego zbyt szybko ciemnego spojrzenia.
– Proszę abyś zaniósł tę dokumentację panu Ogdenowi z Wydziału Zwierząt. Zajmuje się rejestrem wilkołaków i musiałem pomóc mu w przetłumaczeniu tych wszystkich dokumentów. Liczę, że nie sprawi ci to problemu.
Zaraz odprowadził go spojrzeniem drzwi do gabinetu, które zatrzasnęły się za nim głucho. Szlachcic powrócił do biurka i zasiadł za nim, aby pochylić się nad rozmokłymi stronami. Czy zaklęcie Reparo zadziała? Nie zamierzał szwendać się po Ministerstwie Magii w poszukiwaniu miejsca wolnego od awarii barier, naprawi wszystko za godzinę, to nie było aż tak pilne.
| z tematu x 2
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 1 kwietnia 1957r.
Nie spodziewała się, że przedarcie się do centrum stolicy będzie takim problemem. To nie tak, że nie wiedziała, co się dzieje – owszem, może i była w Anglii dobre kilka miesięcy temu (nie licząc jednorazowego wypadu do Londynu w urodziny), ale wbrew pozorom czytywała czasem gazety. Rzecz raczej tkwiła w tym, jak bardzo treść kryjąca się na ich łamach różniła się od rzeczywistości.
Westchnęła poirytowana, zabierając papier spod rąk setnego urzędnika. To chyba jakieś żarty. Cała ta papierologia normalnie powinna zająć mniej niż godzinę. Zastanawiała się, czy to kwestia jej mylnych wyobrażeń z czasów, gdy była młodsza, czy faktycznie coś się zmieniło.
Czy naprawdę wszystko to było takie konieczne? Nie chciała, żeby komuś przytrafiło się to samo co jej bratu, z drugiej zaś strony nie mogła uwierzyć, że do sprawozdania byli wzywani przykładni obywatele. Gdyby była teraz w domu, na pewno poskarżyłaby się ojczymowi.
Spojrzała na dokument i się skrzywiła. Jeszcze gorzej – nosił niepoprawną datę. Gdyby ta różniła się jedynie dniem, puściłaby to płazem, ale data sprzed roku?! Nabrała ochoty, by już się nie trudzić, ściągnąć rękawiczki i po prostu zamienić całe Ministerstwo w zwykłą kupkę popiołu. Była pewna, że każdy by na tym skorzystał.
Wróciła się do okienka tym razem z o wiele mniej przyjemną miną na twarzy. Miała zdecydowanie dosyć wpijających się od trzech godzin obcasów i tej duszności w budynku. Aleje roiły się dzisiaj od ludzi i jeżeli wiedziałaby wcześniej, na pewno zdecydowałaby się na przyjechanie tutaj zdecydowanie później.
Zdecydowała się już nie przebierać w środkach i po prostu resztkami cierpliwości przeprosiła, by wepchnąć się przed kolejkę. Może i nie było to do końca sprawiedliwe, ale przecież przeprosiła. Szkoda że jej nie przeprosił nikt za niekompetentnych ludzi pracujących w ministerstwie.
– Coś mi się zdaje, że zrobił pan tu błąd. Proszę to poprawić i nie marnować mojego czasu – ponagliła pracownika przez zaciśnięte zęby. Mężczyzna z siwizną na włosach włożył okulary i ostrożnie wychylił się w kierunku papierka.
Czy można być jeszcze wolniejszym?! – pytała siebie w myślach Angela, usiłując nie rozszarpać go tu i teraz. Miała wrócić do ukochanej ojczyzny, a nie jakiejś ruiny.
Nie spodziewała się, że przedarcie się do centrum stolicy będzie takim problemem. To nie tak, że nie wiedziała, co się dzieje – owszem, może i była w Anglii dobre kilka miesięcy temu (nie licząc jednorazowego wypadu do Londynu w urodziny), ale wbrew pozorom czytywała czasem gazety. Rzecz raczej tkwiła w tym, jak bardzo treść kryjąca się na ich łamach różniła się od rzeczywistości.
Westchnęła poirytowana, zabierając papier spod rąk setnego urzędnika. To chyba jakieś żarty. Cała ta papierologia normalnie powinna zająć mniej niż godzinę. Zastanawiała się, czy to kwestia jej mylnych wyobrażeń z czasów, gdy była młodsza, czy faktycznie coś się zmieniło.
Czy naprawdę wszystko to było takie konieczne? Nie chciała, żeby komuś przytrafiło się to samo co jej bratu, z drugiej zaś strony nie mogła uwierzyć, że do sprawozdania byli wzywani przykładni obywatele. Gdyby była teraz w domu, na pewno poskarżyłaby się ojczymowi.
Spojrzała na dokument i się skrzywiła. Jeszcze gorzej – nosił niepoprawną datę. Gdyby ta różniła się jedynie dniem, puściłaby to płazem, ale data sprzed roku?! Nabrała ochoty, by już się nie trudzić, ściągnąć rękawiczki i po prostu zamienić całe Ministerstwo w zwykłą kupkę popiołu. Była pewna, że każdy by na tym skorzystał.
Wróciła się do okienka tym razem z o wiele mniej przyjemną miną na twarzy. Miała zdecydowanie dosyć wpijających się od trzech godzin obcasów i tej duszności w budynku. Aleje roiły się dzisiaj od ludzi i jeżeli wiedziałaby wcześniej, na pewno zdecydowałaby się na przyjechanie tutaj zdecydowanie później.
Zdecydowała się już nie przebierać w środkach i po prostu resztkami cierpliwości przeprosiła, by wepchnąć się przed kolejkę. Może i nie było to do końca sprawiedliwe, ale przecież przeprosiła. Szkoda że jej nie przeprosił nikt za niekompetentnych ludzi pracujących w ministerstwie.
– Coś mi się zdaje, że zrobił pan tu błąd. Proszę to poprawić i nie marnować mojego czasu – ponagliła pracownika przez zaciśnięte zęby. Mężczyzna z siwizną na włosach włożył okulary i ostrożnie wychylił się w kierunku papierka.
Czy można być jeszcze wolniejszym?! – pytała siebie w myślach Angela, usiłując nie rozszarpać go tu i teraz. Miała wrócić do ukochanej ojczyzny, a nie jakiejś ruiny.
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Trudno powiedzieć, na ile dostrzegalne były dla niego różnice pomiędzy tym, co wczoraj a dzisiejszą rzeczywistością. Londyn drżał od impetu zaklęć, kołysząc się gniewnie, Borgin, natomiast, tkwił w swoich czterech ścianach, rozważając, czy w tak dramatycznym momencie wykorzystać do eliksiru szpik, czy może jednak lepiej gałkę oczną. Jego świat ograniczał się do zatęchłej piwnicy i wąskich uliczek Nokturnu - na których, o dziwo, nikt nie kwapił się, by wznieś różdżki, broniąc praw mugoli; już sama wyprawa do Ministerstwa stanowiła jednak strategiczno-logistyczne wyzwanie - nie tylko dlatego, że teleportacja nie była możliwa, lecz z racji samej konieczności przemieszczenia się w miejsce, które nie jest mu dobrze znane. Nie lubił zmian ani nowych przestrzeni. Zbyt wiele nieznanych mu bodźców przytłaczało go, sprawiając, iż każda sekunda w takim miejscu była po prostu męką.
A właśnie dzisiaj całe Ministerstwo huczało od gwaru zniecierpliwionych petentów, rój głosów brzęczał o tym, co miało miejsce w nocy, drugi o wszystkich przodkach, przy okazji stawiając istotne niezmiernie pytania natury niemalże egzystencjalnej, począwszy od - czy lepiej, żeby mugolskie pochodzenie miał ojciec czy matka? (odparłby, że żadne z powyższych) a skończywszy na - ile czasu zajmie wszystkim czarodziejom zarejestrowanie różdżek? (tutaj pogrążył się w zadumie, kalkulując przepustowość i średnie tempo przy każdym ze stanowisk, a także uwzględniając wydłużone godziny pracy Ministerstwa oraz to, iż nie wszyscy się stawią).
Może to właśnie była recepta na przetrwanie tych ciągnących się w nieskończoność minut - pogrążony we własnych myślach przesuwał się mechanicznie do przodu, krok za krokiem przybliżając się do starszego mężczyzny, który z papierologią miał się chyba na bakier, bo wypełniał te druczki tak powolnie, jakby to był jego pierwszy dzień w pracy - a ta cała rejestracja różdżek to żadna skomplikowana biurokracja, ot, kilka świstków do sprawdzenia, jeden do podpisania, do widzenia.
Gdy przyszła jego kolej, bez słowa podał swoją (pedantycznie wyczyszczoną) różdżkę, lakonicznie odpowiadając na serię (krótkich, na szczęście) pytań - a kiedy pochylał się na papierkiem, gdzie miał złożyć swój podpis, kątem oka zarejestrował pojawienie się tuż obok czarownicy, która zgłaszała błąd w swoich dokumentach; zerknął na wpisane na samej górze imię i nazwisko, a potem na wskazany przez nią fragment, porównując go z tym, co widniało na jego własnej kartce. U niego obyło się jednak bez błędu w dacie, lecz nie mógł ręczyć za brak innych, więc wczytał się na spokojnie w to, co podsunięto mu do podpisania.
- Życzyłbym sobie dostać kopię dokumentu, złoży pan na niej podpis, a pod nim proszę zapisać czytelnie swoje imię i nazwisko, żebym wiedział, do kogo się zwrócić w razie jakichkolwiek komplikacji - i choć mówił spokojnie, trudno było tego nie potraktować jak ostrzeżenia - sygnał miał być jasny: nie znoszę partactwa. Pan biurokrata powinien sprawdzić kilkukrotnie, czy u niego nic nie zostało przeoczone, bo Borgin dwa razy do Ministerstwa fatygować się nie będzie. - Niech pani lepiej zażąda tego samego - dodał jeszcze, nie spoglądając jednak na kobietę - wciąż patrzył na pracownika Ministerstwa, nie do końca rozumiejąc, czemu wąsacz łypnął na niego nieprzychylnym wzrokiem.
Dwa zamaszyste podpisy później oddalił się od biurka, przystając pod jednym z portretów, zezującym w stronę jego kartki.
Przede wszystkim - zapobiegać. Wolał to sprawdzić raz jeszcze, sam, na wszelki wypadek.
A właśnie dzisiaj całe Ministerstwo huczało od gwaru zniecierpliwionych petentów, rój głosów brzęczał o tym, co miało miejsce w nocy, drugi o wszystkich przodkach, przy okazji stawiając istotne niezmiernie pytania natury niemalże egzystencjalnej, począwszy od - czy lepiej, żeby mugolskie pochodzenie miał ojciec czy matka? (odparłby, że żadne z powyższych) a skończywszy na - ile czasu zajmie wszystkim czarodziejom zarejestrowanie różdżek? (tutaj pogrążył się w zadumie, kalkulując przepustowość i średnie tempo przy każdym ze stanowisk, a także uwzględniając wydłużone godziny pracy Ministerstwa oraz to, iż nie wszyscy się stawią).
Może to właśnie była recepta na przetrwanie tych ciągnących się w nieskończoność minut - pogrążony we własnych myślach przesuwał się mechanicznie do przodu, krok za krokiem przybliżając się do starszego mężczyzny, który z papierologią miał się chyba na bakier, bo wypełniał te druczki tak powolnie, jakby to był jego pierwszy dzień w pracy - a ta cała rejestracja różdżek to żadna skomplikowana biurokracja, ot, kilka świstków do sprawdzenia, jeden do podpisania, do widzenia.
Gdy przyszła jego kolej, bez słowa podał swoją (pedantycznie wyczyszczoną) różdżkę, lakonicznie odpowiadając na serię (krótkich, na szczęście) pytań - a kiedy pochylał się na papierkiem, gdzie miał złożyć swój podpis, kątem oka zarejestrował pojawienie się tuż obok czarownicy, która zgłaszała błąd w swoich dokumentach; zerknął na wpisane na samej górze imię i nazwisko, a potem na wskazany przez nią fragment, porównując go z tym, co widniało na jego własnej kartce. U niego obyło się jednak bez błędu w dacie, lecz nie mógł ręczyć za brak innych, więc wczytał się na spokojnie w to, co podsunięto mu do podpisania.
- Życzyłbym sobie dostać kopię dokumentu, złoży pan na niej podpis, a pod nim proszę zapisać czytelnie swoje imię i nazwisko, żebym wiedział, do kogo się zwrócić w razie jakichkolwiek komplikacji - i choć mówił spokojnie, trudno było tego nie potraktować jak ostrzeżenia - sygnał miał być jasny: nie znoszę partactwa. Pan biurokrata powinien sprawdzić kilkukrotnie, czy u niego nic nie zostało przeoczone, bo Borgin dwa razy do Ministerstwa fatygować się nie będzie. - Niech pani lepiej zażąda tego samego - dodał jeszcze, nie spoglądając jednak na kobietę - wciąż patrzył na pracownika Ministerstwa, nie do końca rozumiejąc, czemu wąsacz łypnął na niego nieprzychylnym wzrokiem.
Dwa zamaszyste podpisy później oddalił się od biurka, przystając pod jednym z portretów, zezującym w stronę jego kartki.
Przede wszystkim - zapobiegać. Wolał to sprawdzić raz jeszcze, sam, na wszelki wypadek.
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W pierwszej chwili nie zwróciła uwagi na tego, kto stał obok. Przez ministerstwo przewijało się dzisiaj setki tysięcy czarodziejów, głupotą i stratą czasu byłoby patrzenie na każdego nieznajomego. Dopiero gdy się odezwał, spojrzała w jego kierunku.
Przelotnie zdążyła spostrzec, że jest całkiem młody. Może w jej wieku, lekko starszy albo młodszy. Jak na takiego młokosa całkiem dobrze znał się na rzeczy. Miał pokaźne zasoby wiedzy dotyczące papierologii, zapewne będąc synem jakiegoś finansisty. W tym momencie nawet trochę mu zazdrościła, nie wiedząc szczególnie, z czym może jeszcze mieć tego dnia do czynienia. Pewnie znowu ktoś się pomyli i dziewczyna będzie fukać na ministerstwo przez cały następny miesiąc w myślach.
Być może sprawiała teraz wrażenie osoby lubiącej wzbudzać sensacje, nic bardziej mylnego. Tak czy siak nie przejmowała się zbytnio – dziś widziała przynajmniej z dziesięć gorszych przypadków, które prędzej mogłaby nazwać „zadymiarzami”. Od rana działy się przy rejestracji takie rzeczy, o których gazety będą mówić latami.
Zamrugała zdziwiona, gdy niespodziewanie nieznajomy się do niej odezwał. Szczęśliwie, nie po to by ją skomplementować. Chociaż… czy ta oferta pomocy mogła mieć jakiś ukryty motyw? Nie przypominała sobie, żeby znalazł się kiedykolwiek wśród kandydatów na jej narzeczonych, ale nic nie stało na przeszkodzie, by na wszelki wypadek zachować ostrożność. Wiedziała, że szał chłopięcej miłości bywał gorszy od bólu zębów.
Kiwnęła głową chłodno i podziękowała. Na nic więcej nie mogła sobie teraz pozwolić. Zrobiła, co zalecił jej nieznajomy, rzucając po raz ostatni wściekłe spojrzenie urzędnikowi. Potem odeszła na bok, stając przy chłopcu, który jej pomógł.
– Po co pan to zrobił? – spytała ostro, krzyżując ręce pod biustem. Zachowywała uprzejmy ton, jeszcze. – Nie prosiłam wcale o pomoc.
Wolała się upewnić, że nie był kolejnym podstawionym przez jej rodzinę amantem. Co prawda na takowego nie wyglądał, ale pozory lubią mylić. Nie chciała zadawać się z kimś, kto interesownie okazując jej pomoc, myślał, że ją zdobędzie. Trzeba było więcej, by kogoś polubiła, a co dopiero pokochała.
Przelotnie zdążyła spostrzec, że jest całkiem młody. Może w jej wieku, lekko starszy albo młodszy. Jak na takiego młokosa całkiem dobrze znał się na rzeczy. Miał pokaźne zasoby wiedzy dotyczące papierologii, zapewne będąc synem jakiegoś finansisty. W tym momencie nawet trochę mu zazdrościła, nie wiedząc szczególnie, z czym może jeszcze mieć tego dnia do czynienia. Pewnie znowu ktoś się pomyli i dziewczyna będzie fukać na ministerstwo przez cały następny miesiąc w myślach.
Być może sprawiała teraz wrażenie osoby lubiącej wzbudzać sensacje, nic bardziej mylnego. Tak czy siak nie przejmowała się zbytnio – dziś widziała przynajmniej z dziesięć gorszych przypadków, które prędzej mogłaby nazwać „zadymiarzami”. Od rana działy się przy rejestracji takie rzeczy, o których gazety będą mówić latami.
Zamrugała zdziwiona, gdy niespodziewanie nieznajomy się do niej odezwał. Szczęśliwie, nie po to by ją skomplementować. Chociaż… czy ta oferta pomocy mogła mieć jakiś ukryty motyw? Nie przypominała sobie, żeby znalazł się kiedykolwiek wśród kandydatów na jej narzeczonych, ale nic nie stało na przeszkodzie, by na wszelki wypadek zachować ostrożność. Wiedziała, że szał chłopięcej miłości bywał gorszy od bólu zębów.
Kiwnęła głową chłodno i podziękowała. Na nic więcej nie mogła sobie teraz pozwolić. Zrobiła, co zalecił jej nieznajomy, rzucając po raz ostatni wściekłe spojrzenie urzędnikowi. Potem odeszła na bok, stając przy chłopcu, który jej pomógł.
– Po co pan to zrobił? – spytała ostro, krzyżując ręce pod biustem. Zachowywała uprzejmy ton, jeszcze. – Nie prosiłam wcale o pomoc.
Wolała się upewnić, że nie był kolejnym podstawionym przez jej rodzinę amantem. Co prawda na takowego nie wyglądał, ale pozory lubią mylić. Nie chciała zadawać się z kimś, kto interesownie okazując jej pomoc, myślał, że ją zdobędzie. Trzeba było więcej, by kogoś polubiła, a co dopiero pokochała.
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Tak właściwie tamtą sytuację sprzed chwili uznał już za relikt przeszłości, nie przyszłoby mu do głowy, że ktoś miałby ją roztrząsać, a już tym bardziej, iż zrobić miałaby to czarownica, której ledwie zdążył się przyjrzeć.
Niemniej - najwyraźniej nawet brak interakcji z nieznanymi ludźmi skutkować mógł w ostateczności niezrozumiałymi sytuacjami. Opuszek palca sunął po wytłuszczonych głównych danych, zapisanych w kapitalikach - sprawdzał znak po znaku, jakby nawet jedna litera zaważyć mogła o tym, czy w papierach wszystko się zgadza. Ostatecznie, chciał to wszystko załatwić jak najszybciej i po prostu nigdy więcej już tu nie wracać - a przynajmniej nie w tej sprawie. Gdzieś pomiędzy imieniem jego prababki a nazwiskiem pradziadka od strony babci ojca (rubryczka pod rubryczką tego typu sformułowania tworzyły ciąg trudy do rozszyfrowania) zgubił się, słysząc czyjś ostry głos. Odszukał we wspomnieniach ostatnią sytuację, gdy ktoś zwracał się do niego w podobny sposób, przypominając sobie, że być może coś takiego miało miejsce, gdy dostał reprymendę od klienta w związku z niezrealizowanym na czas zamówieniem. Bardzo starał się znaleźć analogię, wskazówkę, która pozwoliłaby mu połączyć tamto doświadczenie z tym, z czym miał zmierzyć się teraz, lecz za nic w świecie nie był w stanie.
Wyglądał na odrobinę skonfundowanego, gdy niechętnie podniósł wzrok znad papierzysk, krzyżując spojrzenie z Blythe, o ile pamięć go nie myliła - to nazwisko, merlindajże, widniało na jej dokumentach.
- Rad byłbym niezmiernie, gdyby przybliżyła mi pani, co takiego raczyłem zrobić - bo tak się składa, że nie wiedział. Po krótkim zastanowieniu uznał jednak, że wcale rad by nie był, najbardziej ucieszyłoby go chyba to, gdyby nie musiał odbywać tej konwersacji, lecz kiedy w przypływie szczerości podzielił się z kimś kiedyś taką myślą, z jakiegoś powodu oberwał urokiem. Zapamiętał lekcję, cierpliwie uczył się na swoich błędach. - To się niezmiernie dobrze składa, bo żadnej pomocy nie zamierzałem nikomu udzielać - odparł jeszcze, uznając, iż w ten właśnie sposób ich rozmowa dobiegła końca.
Przez chwilę zapatrzył się na jej ostre rysy twarzy, w cięciach kości policzkowych doszukując się elementów fizjonomii charakterystycznych dla potomkiń wil - jedno ciało, zabitej w wątpliwie szczytnym celu usatysfakcjonowania bogatych narkomanów śnieżnym pyłem, dostało się pod jego różdżkę; pochylił się nad nim z niemałym zainteresowaniem, z początku jedynie na oko wyławiając różnice, by ostatecznie posilić się odpowiednią literaturą, która pomogła mu dostrzec trudne do wychwycenia niuanse. - Kieruje mną wyłącznie zawodowa ciekawość - na szczęście w roztargnieniu nie doprecyzował, jaki dokładnie zawód miał na myśli - [jest pani ćwierćwilą?[/b] - w istocie nie zabrzmiało to tak, jakby pytanie to zadał oczarowany mężczyzna, lecz ktoś, kto prowadzi badania statystyczne - w oddziale Ministerstwa piętro wyżej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Niemniej - najwyraźniej nawet brak interakcji z nieznanymi ludźmi skutkować mógł w ostateczności niezrozumiałymi sytuacjami. Opuszek palca sunął po wytłuszczonych głównych danych, zapisanych w kapitalikach - sprawdzał znak po znaku, jakby nawet jedna litera zaważyć mogła o tym, czy w papierach wszystko się zgadza. Ostatecznie, chciał to wszystko załatwić jak najszybciej i po prostu nigdy więcej już tu nie wracać - a przynajmniej nie w tej sprawie. Gdzieś pomiędzy imieniem jego prababki a nazwiskiem pradziadka od strony babci ojca (rubryczka pod rubryczką tego typu sformułowania tworzyły ciąg trudy do rozszyfrowania) zgubił się, słysząc czyjś ostry głos. Odszukał we wspomnieniach ostatnią sytuację, gdy ktoś zwracał się do niego w podobny sposób, przypominając sobie, że być może coś takiego miało miejsce, gdy dostał reprymendę od klienta w związku z niezrealizowanym na czas zamówieniem. Bardzo starał się znaleźć analogię, wskazówkę, która pozwoliłaby mu połączyć tamto doświadczenie z tym, z czym miał zmierzyć się teraz, lecz za nic w świecie nie był w stanie.
Wyglądał na odrobinę skonfundowanego, gdy niechętnie podniósł wzrok znad papierzysk, krzyżując spojrzenie z Blythe, o ile pamięć go nie myliła - to nazwisko, merlindajże, widniało na jej dokumentach.
- Rad byłbym niezmiernie, gdyby przybliżyła mi pani, co takiego raczyłem zrobić - bo tak się składa, że nie wiedział. Po krótkim zastanowieniu uznał jednak, że wcale rad by nie był, najbardziej ucieszyłoby go chyba to, gdyby nie musiał odbywać tej konwersacji, lecz kiedy w przypływie szczerości podzielił się z kimś kiedyś taką myślą, z jakiegoś powodu oberwał urokiem. Zapamiętał lekcję, cierpliwie uczył się na swoich błędach. - To się niezmiernie dobrze składa, bo żadnej pomocy nie zamierzałem nikomu udzielać - odparł jeszcze, uznając, iż w ten właśnie sposób ich rozmowa dobiegła końca.
Przez chwilę zapatrzył się na jej ostre rysy twarzy, w cięciach kości policzkowych doszukując się elementów fizjonomii charakterystycznych dla potomkiń wil - jedno ciało, zabitej w wątpliwie szczytnym celu usatysfakcjonowania bogatych narkomanów śnieżnym pyłem, dostało się pod jego różdżkę; pochylił się nad nim z niemałym zainteresowaniem, z początku jedynie na oko wyławiając różnice, by ostatecznie posilić się odpowiednią literaturą, która pomogła mu dostrzec trudne do wychwycenia niuanse. - Kieruje mną wyłącznie zawodowa ciekawość - na szczęście w roztargnieniu nie doprecyzował, jaki dokładnie zawód miał na myśli - [jest pani ćwierćwilą?[/b] - w istocie nie zabrzmiało to tak, jakby pytanie to zadał oczarowany mężczyzna, lecz ktoś, kto prowadzi badania statystyczne - w oddziale Ministerstwa piętro wyżej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Ostatnio zmieniony przez Calder Borgin dnia 17.11.20 18:25, w całości zmieniany 2 razy
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Domyślała się, że nawet jeżeli wprost zapyta go, czemu postąpił tak, a nie inaczej, może udawać niewiniątko. Znała tę sztuczkę aż za dobrze – od dziecka mieszkała z braćmi, wiedziała, że ilekroć coś się działo, wykorzystywali tę samą technikę na biednym ojcu. I może nie miałaby mu teraz tak mocno tego za złe, w końcu każdy czasem parał się podobnym zajęciem, ale kiedy w grę wchodziła jej godność, nie mogła pozwolić mu na ruch taki, jaki przewidywała. Nie była pierwszą lepszą nawiną dziewczyną dającą zwieść się podejrzanemu dobremu gestowi i słodkiemu uśmiechowi.
Uniosła brew w geście zdziwienia. To ona powinna tu zadawać pytania.
– Obawiam się, że nakreśliłam panu problem dostatecznie dobrze – oświadczyła chłodno, nie siląc się na wyrozumiałość. Potrzebowała wiedzieć jasno i wyraźnie, czego chciał od niej w zamian lub – gdyby nie daj Merlinie trafiła na jakiegoś dobrodzieja – jaka przyświecała mu wówczas idea. – To dobrze – odparła krótko, uznając, że jest to odpowiedź, która ją zadowala.
Tu ich rozmowa była skończona. Dał jej do zrozumienia, że to był to czysty odruch. Nie zamierzała dopytywać już o nic więcej.
Nie pozostało nic innego jak się niemo pożegnać. Odwróciłaby się na pięcie i wróciła do swoich spraw. Zapewne byłoby tak, gdyby nie została uraczona dość… niewygodnym pytaniem.
Od razu jej się to nie spodobało. „Zawodowa ciekawość”, tak? Być może wychodziła w myślach na głupią, przywołując w duchu słowa swojej zmarłej matki. Ta ostrzegała ją, by nie wyjawiać przypadkowym osobom swojego talentu. Groziło to porwaniem, sprzedaniem na jakieś narkotyki, mimowolnym handlem ciałem… Co tu było więcej do dodania? Nie mogła tak po prostu powiedzieć: „Tak, jestem potomkinią wili, przepraszam za kłopot”. To było zbyt niebezpieczne, a na dodatek zupełnie nie w jej stylu.
Postanowiła więc nieco ochłonąć, w myślach odliczając, jak robi się to w ramach pierwszych lekcji na temat tempa. Nie wiedziała, jakie nieznajomy ma zamiary, a piekląc się i wyrzucając z siebie omyłkowo zgodną co do joty odpowiedź, byłaby na siebie nie tylko zła, ale i musiałaby jeszcze bardziej uważać. Już obecnie ulice pełne irytujących przechodniów ulice bywały dla potomkiń wil problematyczne.
Zdecydowała się zasłonić maską standardowego dla siebie ironicznego uśmiechu. Robiła to niemalże codziennie, oddychając kłamstwem bycia pewną siebie jak skażonym trucizną powietrzem. Zawsze gdy się bała albo miała ochotę wycofać, dawała poznać, jaka jest arogancka. Nie zamierzała tego zmieniać.
– Tak pan myśli? Więc najwyraźniej jestem także mandragorą, sądząc po tym, jak potrafię donośnie operować głosem – odparła, śmiejąc się sarkastycznie. – Ale zdaje się, że chyba powinnam podziękować, bo był to komplement, nieprawdaż? Słyszałam, że czarownice obdarzone tymi genami bywają bardzo piękne.
Co więcej, maska, którą obecnie nosiła, dodała jej odrobiny odwagi, by odpłacić rozmówcy tym samym niewygodnym pytaniem. Jeżeli to dla niego nie problem, mogą przecież wymienić się tymi mało personalnymi prawdziwymi informacjami.
– I proszę wybaczyć, lecz mną też kieruje nienasycona zawodowa ciekawość… – zagaiła spokojnie. – Jakim trudni się pan zawodem?
Uniosła brew w geście zdziwienia. To ona powinna tu zadawać pytania.
– Obawiam się, że nakreśliłam panu problem dostatecznie dobrze – oświadczyła chłodno, nie siląc się na wyrozumiałość. Potrzebowała wiedzieć jasno i wyraźnie, czego chciał od niej w zamian lub – gdyby nie daj Merlinie trafiła na jakiegoś dobrodzieja – jaka przyświecała mu wówczas idea. – To dobrze – odparła krótko, uznając, że jest to odpowiedź, która ją zadowala.
Tu ich rozmowa była skończona. Dał jej do zrozumienia, że to był to czysty odruch. Nie zamierzała dopytywać już o nic więcej.
Nie pozostało nic innego jak się niemo pożegnać. Odwróciłaby się na pięcie i wróciła do swoich spraw. Zapewne byłoby tak, gdyby nie została uraczona dość… niewygodnym pytaniem.
Od razu jej się to nie spodobało. „Zawodowa ciekawość”, tak? Być może wychodziła w myślach na głupią, przywołując w duchu słowa swojej zmarłej matki. Ta ostrzegała ją, by nie wyjawiać przypadkowym osobom swojego talentu. Groziło to porwaniem, sprzedaniem na jakieś narkotyki, mimowolnym handlem ciałem… Co tu było więcej do dodania? Nie mogła tak po prostu powiedzieć: „Tak, jestem potomkinią wili, przepraszam za kłopot”. To było zbyt niebezpieczne, a na dodatek zupełnie nie w jej stylu.
Postanowiła więc nieco ochłonąć, w myślach odliczając, jak robi się to w ramach pierwszych lekcji na temat tempa. Nie wiedziała, jakie nieznajomy ma zamiary, a piekląc się i wyrzucając z siebie omyłkowo zgodną co do joty odpowiedź, byłaby na siebie nie tylko zła, ale i musiałaby jeszcze bardziej uważać. Już obecnie ulice pełne irytujących przechodniów ulice bywały dla potomkiń wil problematyczne.
Zdecydowała się zasłonić maską standardowego dla siebie ironicznego uśmiechu. Robiła to niemalże codziennie, oddychając kłamstwem bycia pewną siebie jak skażonym trucizną powietrzem. Zawsze gdy się bała albo miała ochotę wycofać, dawała poznać, jaka jest arogancka. Nie zamierzała tego zmieniać.
– Tak pan myśli? Więc najwyraźniej jestem także mandragorą, sądząc po tym, jak potrafię donośnie operować głosem – odparła, śmiejąc się sarkastycznie. – Ale zdaje się, że chyba powinnam podziękować, bo był to komplement, nieprawdaż? Słyszałam, że czarownice obdarzone tymi genami bywają bardzo piękne.
Co więcej, maska, którą obecnie nosiła, dodała jej odrobiny odwagi, by odpłacić rozmówcy tym samym niewygodnym pytaniem. Jeżeli to dla niego nie problem, mogą przecież wymienić się tymi mało personalnymi prawdziwymi informacjami.
– I proszę wybaczyć, lecz mną też kieruje nienasycona zawodowa ciekawość… – zagaiła spokojnie. – Jakim trudni się pan zawodem?
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Interakcje z ludźmi nigdy nie przestaną go zaskakiwać - przez chwilę przyglądał się jej wystudiowanej pozie, starając się zrozumieć, czy to już koniec tej wymiany zdań, skoro kobieta zaakceptowała fakt, iż rzucony beznamiętnie komentarz nie miał być wcale preludium do rozmowy, zakończonej wyzyskiwaniem jej w jakikolwiek sposób. Najprawdopodobniej tutaj ich drogi powinny się rozejść, lecz mało dyskretne pytanie opuściło jego usta szybciej, niż zdążył pomyśleć, co tak właściwie robi. A to mu się nie zdarzało.
Otumaniony dziwną aurą, którą emanowała kobieta, nie potrafił odwrócić od niej wzroku; zupełnie tak, jakby rzuciła na niego jakąś klątwę. W innych okolicznościach nigdy nie zapytałby o coś takiego, znał już na tyle złożoność ludzkich konwersacji, by wiedzieć, że tego typu pytania - choć kiedyś zadałby je bez wahania, bo nie widział w czysto naukowej ciekawości niczego zdrożnego - nie są mile widziane przez ich adresatów.
- Zabija pani głosem? - im dłużej skupiał się na jego melodii, tym płynniej zanurzał się w rzucanym przez nią samoistnie czarze; być może nawet nie była do końca świadoma, w jaki sposób działa na zgromadzonych wokół nich ludzi, śledzących każdy wykonywany przez nią gest z nabożną czcią. - Powiedziałbym raczej, że spojrzeniem - więc chyba bliżej jej do bazyliszka? Spojrzenie w istocie miała niebezpieczne, dzikie - jak jej przodkinie. To ono wyrwało go z niewoli wilowego czaru - chłodne, sardoniczne; zadziałało jak wybawienie. - To zależy, co uznaje pani za komplement - odparł tylko, nie zamierzając dowodzić swej racji i upewniać się, jaki procent dziedzictwa bądź przekleństwa - nie jemu to oceniać - w sobie nosiła. - Oszałamiająco - dodał równie neutralnym tonem, stwierdzając fakt. Koncentrował się na jej oczach, walcząc z mamiącym pięknem.
- Jestem anatomem - odparł bez krępacji, choć było to dość oryginalne określenie na to, co wchodziło w zakres jego obowiązków. Kroję ludzi mogłoby jednak zabrzmieć dość dosadnie i nieelegancko. Po co miałby gorszyć damę. Wile też mi się zdarzało. Pod piękną skórą twarzy kryła się konstelacja kości czaszki, które układały się w sposób subtelnie różniący się od układu typowego dla czarodziejów, kości policzkowe znajdowały się wyżej, ostro przecinały skórę; takich różnic było wiele. I potrafił dostrzec je na pierwszy rzut oka, bez swoich narzędzi i wgłębienia się w tkankę nie był jednak w stanie stwierdzić, czy stała przed nim wila w jednej ósmej czy może raczej połwila, zważywszy na fakt, jak intensywnie na niego oddziaływała. Z żywą nie miał jeszcze styczności. Nie przywykł do kontemplowania kobiecego piękna, gdy nie było to wyłącznie płótno, na którym mógł tworzyć swe wyjątkowe dzieła. - Panna Blythe, prawda? - przypomniał sobie doskonale znane mu nazwisko, na które zwrócił uwagę, gdy oddawała swój formularz. Więzi łączące ich rodzinę cementowała długoletnia przyjaźń. - Calder Borgin - przedstawił się w końcu, wciąż nie pozwalając sobie nawet na cień uśmiechu. Nordycka surowość nie była niczym niezwykłym w jego przypadku.
Otumaniony dziwną aurą, którą emanowała kobieta, nie potrafił odwrócić od niej wzroku; zupełnie tak, jakby rzuciła na niego jakąś klątwę. W innych okolicznościach nigdy nie zapytałby o coś takiego, znał już na tyle złożoność ludzkich konwersacji, by wiedzieć, że tego typu pytania - choć kiedyś zadałby je bez wahania, bo nie widział w czysto naukowej ciekawości niczego zdrożnego - nie są mile widziane przez ich adresatów.
- Zabija pani głosem? - im dłużej skupiał się na jego melodii, tym płynniej zanurzał się w rzucanym przez nią samoistnie czarze; być może nawet nie była do końca świadoma, w jaki sposób działa na zgromadzonych wokół nich ludzi, śledzących każdy wykonywany przez nią gest z nabożną czcią. - Powiedziałbym raczej, że spojrzeniem - więc chyba bliżej jej do bazyliszka? Spojrzenie w istocie miała niebezpieczne, dzikie - jak jej przodkinie. To ono wyrwało go z niewoli wilowego czaru - chłodne, sardoniczne; zadziałało jak wybawienie. - To zależy, co uznaje pani za komplement - odparł tylko, nie zamierzając dowodzić swej racji i upewniać się, jaki procent dziedzictwa bądź przekleństwa - nie jemu to oceniać - w sobie nosiła. - Oszałamiająco - dodał równie neutralnym tonem, stwierdzając fakt. Koncentrował się na jej oczach, walcząc z mamiącym pięknem.
- Jestem anatomem - odparł bez krępacji, choć było to dość oryginalne określenie na to, co wchodziło w zakres jego obowiązków. Kroję ludzi mogłoby jednak zabrzmieć dość dosadnie i nieelegancko. Po co miałby gorszyć damę. Wile też mi się zdarzało. Pod piękną skórą twarzy kryła się konstelacja kości czaszki, które układały się w sposób subtelnie różniący się od układu typowego dla czarodziejów, kości policzkowe znajdowały się wyżej, ostro przecinały skórę; takich różnic było wiele. I potrafił dostrzec je na pierwszy rzut oka, bez swoich narzędzi i wgłębienia się w tkankę nie był jednak w stanie stwierdzić, czy stała przed nim wila w jednej ósmej czy może raczej połwila, zważywszy na fakt, jak intensywnie na niego oddziaływała. Z żywą nie miał jeszcze styczności. Nie przywykł do kontemplowania kobiecego piękna, gdy nie było to wyłącznie płótno, na którym mógł tworzyć swe wyjątkowe dzieła. - Panna Blythe, prawda? - przypomniał sobie doskonale znane mu nazwisko, na które zwrócił uwagę, gdy oddawała swój formularz. Więzi łączące ich rodzinę cementowała długoletnia przyjaźń. - Calder Borgin - przedstawił się w końcu, wciąż nie pozwalając sobie nawet na cień uśmiechu. Nordycka surowość nie była niczym niezwykłym w jego przypadku.
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie przeszło jej przez myśl, że i temu, który przed nią stał, może udzielić się to dziwne, spotykane u większości mężczyzn, nastawienie. Przecież rozmawiali tak swobodnie. Może był odporny? A może po prostu jej urok czasami słabł. Owszem – ilekroć choćby oddychała, wszyscy wokół niej służyli chusteczką czy czym innym. Spodziewała się też, że przez aferę zwraca na siebie dużo uwagi, co z kolei niezbyt jej leżało i na co po samym pomyśleniu zareagowała ledwo widocznym rumieńcem. Ale choć ten jeden raz… Mogło być inaczej? Wymieniłaby się wreszcie z jakimś mężczyzną kąśliwymi uwagami jak to każda normalna kobieta w jej wieku.
Chciała w to wierzyć, więc słysząc ciętą ripostę, zmrużyła tylko oczy jak kot zastanawiający się, czy jego właściciel może być tak okropny. Pozwalał sobie zdecydowanie na zbyt dużo. Ale rzeczywiście czerpała trochę satysfakcji z tego, że ktoś traktuje ją jak równą sobie, a nie jak obrazek, który aż strach dotknąć, bo zaraz ulegnie zniszczeniom. Była delikatna, to prawda, ale była też ogniem, który choć łatwy do zgaszenia, potrafił buchnąć wielkim płomieniem. W odpowiednim towarzystwie miała naprawdę szansę to pokazać.
– Cóż, był dość sarkastyczny, ale to niewątpliwie komplement – rzuciła tylko kwaśno. Za pochwały, nawet te najbardziej niesmaczne, się mimo wszystko dziękuje. Matka ją tego uczyła, potem guwernantka. Nie zamierzała pozwolić, by wszystkie te nauki zostały zapomniane.
„Anatomem”, huh? – zamrugała, analizując to, co powiedział, w myślach. Był dość młody, bardziej sądziła, że to jakiś uzdrowiciel na stażu. Nie znaczyło to oczywiście, że nie mógł być anatomem, po prostu jego wypowiedź trochę rozminęła się z jej przewidywaniami, nic więcej.
Już szykowała się na kolejną wymianę zdań po usłyszeniu swojego nazwiska, lecz rozmówca wybitnie ją zaskoczył. Trafił w samo sedno. Nie wiedziała, czy kłamie, czy nie. Miał całkiem przydatną wiedzę na temat stosunków łączących rodziny Blythe’ów i Borginów. Albo był tak dobrze wyedukowany, albo rzeczywiście był tym, za kogo się podawał.
Przez chwilę rozważała, co zrobić. Jeśli by teraz odeszła to przecież i tak znał jej imię i nazwisko, i kto wie, co jeszcze… A nie mógł bez niczego wiedzieć, kim jest blondynka, prawda? To przecież niemożliwe. Na materiał na narzeczonego też faktycznie nie wyglądał; jej dziadkowie zasypywali ją lepszymi. Zresztą, jej rodzina miała z Borginami dobre stosunki, więc Angelica mogłaby łatwo zweryfikować jego słowa.
Postanowiła ostatecznie wziąć odpowiedzialność za swoje winy. Nie chciała na niego tak naskoczyć, czuła się teraz głupio… Zwłaszcza że ta awantura mogłaby rzutować na relacje ich rodzin, których przecież nie chciała przez swój wili temperament niszczyć.
– Przepraszam, że tak pochopnie zareagowałam – powiedziała ze skruchą. – Myślałam, że jest pan… kimś innym.
Po jej wcześniejszej wypowiedzi pewnie i tak domyślił się, że miała go za kogoś, kogo zna. Nie chciała wdawać się w szczegóły, pewnie jako Borgin i tak obiło mu się o uszy, że rodzina jej kogoś szuka.
Przygryzła wargę speszona. Co powinna jeszcze zrobić? Wątpiła, czy na nią doniesie i czy mocno go to uraziło, ale matka zawsze uczyła ją, by robić, co tylko się da, kiedy się kogoś zrani. Trzeba pokazać, że przepraszającemu na osobie urażonej zależy.
– Czy jest coś, co mogę zrobić dla pana w ramach rekompensaty za swój błąd?
Liczyła, że nie będzie wymagał wiele. Nie chciała psuć sobie znowu nerwów, choć wiedziała, że jest to miłe, kiedy druga strona bardzo się stara.
Chciała w to wierzyć, więc słysząc ciętą ripostę, zmrużyła tylko oczy jak kot zastanawiający się, czy jego właściciel może być tak okropny. Pozwalał sobie zdecydowanie na zbyt dużo. Ale rzeczywiście czerpała trochę satysfakcji z tego, że ktoś traktuje ją jak równą sobie, a nie jak obrazek, który aż strach dotknąć, bo zaraz ulegnie zniszczeniom. Była delikatna, to prawda, ale była też ogniem, który choć łatwy do zgaszenia, potrafił buchnąć wielkim płomieniem. W odpowiednim towarzystwie miała naprawdę szansę to pokazać.
– Cóż, był dość sarkastyczny, ale to niewątpliwie komplement – rzuciła tylko kwaśno. Za pochwały, nawet te najbardziej niesmaczne, się mimo wszystko dziękuje. Matka ją tego uczyła, potem guwernantka. Nie zamierzała pozwolić, by wszystkie te nauki zostały zapomniane.
„Anatomem”, huh? – zamrugała, analizując to, co powiedział, w myślach. Był dość młody, bardziej sądziła, że to jakiś uzdrowiciel na stażu. Nie znaczyło to oczywiście, że nie mógł być anatomem, po prostu jego wypowiedź trochę rozminęła się z jej przewidywaniami, nic więcej.
Już szykowała się na kolejną wymianę zdań po usłyszeniu swojego nazwiska, lecz rozmówca wybitnie ją zaskoczył. Trafił w samo sedno. Nie wiedziała, czy kłamie, czy nie. Miał całkiem przydatną wiedzę na temat stosunków łączących rodziny Blythe’ów i Borginów. Albo był tak dobrze wyedukowany, albo rzeczywiście był tym, za kogo się podawał.
Przez chwilę rozważała, co zrobić. Jeśli by teraz odeszła to przecież i tak znał jej imię i nazwisko, i kto wie, co jeszcze… A nie mógł bez niczego wiedzieć, kim jest blondynka, prawda? To przecież niemożliwe. Na materiał na narzeczonego też faktycznie nie wyglądał; jej dziadkowie zasypywali ją lepszymi. Zresztą, jej rodzina miała z Borginami dobre stosunki, więc Angelica mogłaby łatwo zweryfikować jego słowa.
Postanowiła ostatecznie wziąć odpowiedzialność za swoje winy. Nie chciała na niego tak naskoczyć, czuła się teraz głupio… Zwłaszcza że ta awantura mogłaby rzutować na relacje ich rodzin, których przecież nie chciała przez swój wili temperament niszczyć.
– Przepraszam, że tak pochopnie zareagowałam – powiedziała ze skruchą. – Myślałam, że jest pan… kimś innym.
Po jej wcześniejszej wypowiedzi pewnie i tak domyślił się, że miała go za kogoś, kogo zna. Nie chciała wdawać się w szczegóły, pewnie jako Borgin i tak obiło mu się o uszy, że rodzina jej kogoś szuka.
Przygryzła wargę speszona. Co powinna jeszcze zrobić? Wątpiła, czy na nią doniesie i czy mocno go to uraziło, ale matka zawsze uczyła ją, by robić, co tylko się da, kiedy się kogoś zrani. Trzeba pokazać, że przepraszającemu na osobie urażonej zależy.
– Czy jest coś, co mogę zrobić dla pana w ramach rekompensaty za swój błąd?
Liczyła, że nie będzie wymagał wiele. Nie chciała psuć sobie znowu nerwów, choć wiedziała, że jest to miłe, kiedy druga strona bardzo się stara.
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Pewne, acz niespieszne kroki odbijały się po korytarzu Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, a wysoka, górująca nad wszystkimi sylwetka mijała kolejne drzwi, nie patrząc na żadne tabliczki z wypisanymi nań nazwiskami czy biurami, do których prowadziły. W takt równomiernych dźwięków przechodzącego mężczyzny, o lśniącą posadzkę uderzała również i laska, która na pozór nie wydawała się wspomagać swojego właściciela. Ciężko było wszak uwierzyć, że w postawnej osobie czarodzieja o srogim wyrazie twarzy można było dostrzec słabość - te okazywały się jednak głęboko skryte i nie dotykały fizycznego aspektu męskiej prezencji. Ludzka psychika była skomplikowanym tworem, nad którym ambasador nie zamierzał w tym momencie mimo wszystko się pochylać. Nie poświęcał również czasu tym, którzy kierowali za nim swoje spojrzenia, nie rozpoznając w nim nikogo z Londynu, bo nawet krój czarnej, eleganckiej szaty różnił się od tych, które noszono w Wielkiej Brytanii. W manierach, podstawie oraz języku nie można było jednak stwierdzić, że miało się do czynienia z kimś obcym. Rowle doskonale zdawał sobie z tego sprawę i nie zamierzał ukrywać swojego rozdzielenia - był wszak zarówno związany z wyspami, jak i ze starym kontynentem. Francja nigdy nie miała być jednakże jego domem ani ojczyzną, bo wiedział, że bez względu na wszystko trwał tam w interesach Brytanii. Ociosanej, barbarzyńskiej, lecz wciąż należącej do jego przodków. Śledzenie losów rodu było jednym z jego zajęć w wolnym czasie, dlatego zdawał sobie sprawę z powiązań z galijską ziemią, lecz ów odcinek nie trwał zbyt długo. Przybywając na pogrzeb ojca, Arnou doskonale wiedział, że po załatwieniu spraw na miejscu miał wrócić do ambasadorskiego pałacu i kontynuować powierzoną mu funkcję. Nie porzucał swych obowiązków, nie przekazywał władzy - wiedział, co gdzie miało miejsce i co się miało wydarzyć. Komunikacja nie sprawiała problemu, a sprawy francuskie nie były szczególnie napięte - nie w momencie, w którym Malfoy stał się Ministrem Magii i zaczął przewodzić kampanii wrogo nastawionej do mugoli. Francja również posiadała wewnętrzne rozedrgania, lecz wciąż nie było na porządku dziennym akceptowanie tych, którzy nie urodzili się w rodzinach magicznych. Europa nie była na szczęście tak skandalizująco modernistyczna jak kraje za Oceanem Atlantyckim. Stany Zjednoczone były jak rak, o którym Rowle wolał nawet nie myśleć - wszak niewiadome mogły być skutki napłynięcia tej szachrajczej idei ku ich wybrzeżom. Najwidoczniej jednak Anglia, Irlandia, Walia miały już z tym problem, skoro rząd próbował zwalczyć szarańczę zwaną Zakonem Feniksa. Ambasador nie wiedział o tej organizacji więcej aniżeli to, co było podane do opinii publicznej. Nie w jego obowiązkach leżało wszak ukrócenie głowy hydrze, chociaż jego sylwetka mogła się pojawić na rodzimej scenie politycznej w nieco innym wydaniu - nie mniej zaangażowanej.
Dlatego właśnie zamierzał robić to, co umiał najlepiej - spełniać swoje obowiązki, rozmawiać z odpowiednimi ludźmi, lawirować między nimi i wykorzystywać swoją wiedzę. Nie oznaczało to, że nie miał być ostrożny. Doskonale wiedział, że Anglia była mu teraz obca pod względem terenu. Mógł działać z jej ramienia, lecz ostatnią dekadę spędził poza matczynymi granicami, przystosowując się do francuskiej gry. Tutaj musiał stawiać kroki zgodnie z angielskim zwyczajem, chociaż mógł wykorzystać swoje nowe przyzwyczajenia na korzyść. Zamierzał wprowadzić powiew odświeżenia w panujący system, nie zaburzając dawnych ustaleń. Swoim obiektywnym okiem mógł dostrzec wady przewijające się oraz kulenie w wystawionych przez Ministerstwo Magii koniach. Dowiadując się o bulwersujących i tragicznych wynikach nocy związanej z wiecem w Stonehenge, oczywistym dla polityka było odcięcie się całkowite szlachty wiernej swym zasadom od tych, którzy arystokrację niszczyli. Czytając dokumentację z tamtego wydarzenia, Arnou nie mógł wyjść z zaskoczenia, że nie podjęto żadnych kroków w tym kierunku. Jeśli władzy brakowało człowieka, który mógł się tym zająć, zamierzał właśnie nim być.
Dlatego nie czekał nawet z pojawieniem się w nestorowskich progach. Od razu po przybyciu do brzegów angielskich i zejściu na ląd pochłoniętego w napięciu Londynu, skierował swe kroki ku City of Westminster. Wiedział, dokąd zmierzał i chociaż nie pojawiał się w Brytyjskim Ministerstwie Magii od dekady, nie mógłby zapomnieć miejsca, w którym jeszcze jako stażysta, a następnie młody pracownik spędził tyle lat. Pamiętał wszystkie korytarze poziomu piątego i przemierzając je po takim czasie, aż sam zaskakiwał się detalami trwającymi w jego wspomnieniach. Skłamałby, gdyby stwierdził, że nie spodziewał się listu z Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Byłoby dziwne, gdyby nie został mu doręczony i gdy jedna z sów zapewne leciała w kierunku Beeston, on był już na miejscu. Wyprzedził podanie i stał już w biurze Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, dostrzegając siedzącą za sekretarzykiem kobietę. Widząca go czarownica, natychmiast poderwała się z miejsca i ruszyła ku niemu, najwidoczniej rozpoznając jego twarz. - Lordzie Rowle, sowa dopiero co została wysłana. Pan Perrot niedługo lorda przyjmie. Zapraszam – powitała go z niemałym zaskoczeniem wypisanym w mimice i kłaniając się praktycznie w pas, ale Arnou nawykł już do pompatycznego, często pustego zachowania francuskich anonsierów. Jego brew nie zawahała się jednak. Odczekał, aż sekretarka odpowiedniego czarodzieja nie zaprosiła go do gabinetu, gdzie - na szczęście - nie musiał mierzyć się z kolejnymi wylewnymi powitaniami. Typowo angielski dżentelmen krótko i zwięźle przedstawił swoje zadowolenie ze spotkania, a później przeszedł już do konkretów. - Ambasadorze - zaczął, uprzednio zamykając zaklęciem drzwi, by upewnić się, że nikt nie miał im przeszkadzać. - Cieszymy się z pańskiego przyjazdu, lecz opuścił lord Francję w takim pośpiechu. Można wiedzieć dlaczego?
Siedząc naprzeciwko mężczyzny, Arnou doskonale rozumiał obawy. Rowle spisał jedynie oficjalne pisma do obu Ministerstw Magii, motywując swój wyjazd sprawami rodzinnymi. Nie wdawał się w szczegóły, lecz musiał być świadomy konkretniejszych pytań po dotarciu do kraju. Nie zamierzał w listach zawierać żadnych informacji, które mogłyby zostać wykorzystane w przypadku przechwycenia. Pan Perrot najwyraźniej zdawał sobie z tego świetnie sprawę i chociaż można było posądzić go o przesłuchiwanie ambasadora, obaj czarodzieje znali swoje obowiązki. Zaraportowanie było czymś normalnym. - Pogrzeb ojca. Wolałem skupić się na ogółach. Rozumie pan. - Ciężko było stwierdzić czy opozycja mogła coś z ów faktem zrobić, jednak nawet jeśli Zakon Feniksa nie stanowiłby problemu, Arnou wolał, żeby Francuzi nie interesowali się aż tak jego życiem prywatnym. Wiedział, że i tak mieli się dowiedzieć, co sprowadziło go do Anglii i być może już posiadali tę wiedzę, lecz Rowle nie chciał im tego ułatwiać. Wolał chronić swoją prywatność niż się z nią obnosić.
- Doskonale rozumiem i moje kondolencje - odparł właściciel gabinetu, jednak nie wyglądał na szczególnie skruszonego. Nic dziwnego. Kto by się przejmował obcym szlachcicem, który umarł z pełnym brzuchem w bogatej pościeli? - Proszę wybaczyć, ale muszę spytać o wypadek brytyjskich obywateli w Meaux. Doszły mnie tylko słuchy o tym, co się stało. Czy wszystko zostało już domknięte?
- Nie wyjeżdżałbym, gdyby nie było - sucho uciął Rowle, nie dając przyzwolenia na żadne insynuacje tyczące się jego kompetencji. To prawda, że ostatnimi czasy kontakty brytyjsko-francuskie kręciły się wokół wspomnianej katastrofy, jednak Arnou nie zostawiłby niczego w powijakach. Szczególnie jeśli tyczyło się to jego rodaków. - Pierwszego maja rano francuski minister powiadomił mnie o wypadku grupy magibotaników nad Marną. Wprawdzie policja powiadomiła już nasze służby konsularne, ale minister chciał mi to przekazać osobiście, oferując wszelką pomoc. Mimo że sprawa kompetencyjnie podlegała Konsulatowi Generalnemu, sowy nie przestały nadlatywać. Brytyjska opinia publiczna nie przyjęłaby dobrze faktu, że nie zareagowałem, a wypadek był niedaleko mojego miejsca pobytu - urwał na chwilę, obserwując poruszające się pióro, które notowało każde jego słowo. Dokumentacja najmniejszego ruchu była w ich departamencie czymś codziennym - funkcjonariusze Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów musieli być do bólu transparentni. A mimo to biurokracja była chyba najpiękniej zafałszowanym systemem świata. - Zebrali się pracownicy z innych placówek, a ja - ustanowiwszy koordynację informowania w moim wydziale konsularnym i odwoławszy zaplanowane spotkania – udałem się na miejsce wypadku. Meaux to jedno z większych miast nad Marną, dlatego dotarcie nie było utrudnione. Razem z szefem Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof obejrzeliśmy miejsce, spotkaliśmy się z podróżnymi, poszkodowanymi, rannymi i ratownikami, a później wspólnie odpowiadaliśmy na pytania prasy. Wprawdzie było to logistycznie trudne, a moja obecność nie wpływała zasadniczo na doskonałą pracę naszych urzędników, francuskich ekip ratowniczych i uzdrowicieli, ale byłoby niewyobrażalne, by nie było mnie na miejscu. - Gdy zakończył, pióro również ustało, a pan Perrot skinął głową. Wyglądał na zadowolonego i usatysfakcjonowanego, chociaż Arnou podejrzewał, że bardziej chodziło o jakąś pasywną walkę stanowisk. Perrot nie był zwierzchnikiem Rowle'a, ale musiał pokazać, że to szlachcic był tym obcym.
- To wystarczające wyjaśnienia. Całe szczęście, że nic nikomu się nie stało - odparł krótko, a później zadał kilka rutynowych pytań, które ambasador znał na pamięć. Nie trwało długo, zanim identyfikacja dobiegła końca, wszelkie dokumenty uzupełnione, a Rowle mógł opuścić gabinet. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego wizytacja w Ministerstwie Magii dopiero się rozpoczęła.
|zt
Gość
Gość
1 lipca
Tegoroczne lato okazało się wyjątkowo ładne, chociaż dla Edgara wciąż było za chłodno. Temperatury w Wielkiej Brytanii rzadko przekraczały trzydzieści stopni, a mężczyzna najbardziej lubił, kiedy z nieba lał się żar. Po raz pierwszy doświadczył tego uczucia w Egipcie na jednej z pierwszych wypraw, w jakich miał okazję uczestniczyć, i to uczucie już nigdy go nie opuściło. Żałował jedynie, że jego blada skóra nie jest tak wytrzymała jak skóra tubylców – niejednokrotnie cierpiał przez oparzenia słoneczne, zapominając o odpowiednich zaklęciach ochronnych. Denerwowało go to, że tak banalna rzecz jak przebywanie na zewnątrz, jest w stanie go zwalić z nóg. Mimo wszystko z czasem nauczył się funkcjonować przy tak wysokich temperaturach, a widok ogromu pustyni wciąż był jednym z jego najpiękniejszych wspomnień. Między innymi dlatego szedł do ministerstwa w dobrym humorze; może brytyjskie upały nie dorównywały tym afrykańskim, ale przynajmniej wreszcie nie padało.
Wszedł do gmachu ministerstwa, w którym jak zwykle panował gwar, ale Edgar odniósł wrażenie, że trochę mniejszy niż zazwyczaj. Słyszał o masowych zwolnieniach, do których doszło w zasadzie w każdym departamencie. To musiał być duży cios dla funkcjonowania tak wielkiej instytucji jaką było ministerstwo, ale prędzej czy później musiało do tych zwolnień dojść. Edgar sobie nie wyobrażał, żeby czarodziej wątpliwego pochodzenia mógł piastować jakiekolwiek wysokie stanowisko. Wierzył, że braki w kadrze szybko zostaną uzupełnione. Tymczasem wszedł do windy, próbując zignorować sowy, które tłoczyły się w niej z listami. Doprawdy, powinni wymyślić inny sposób na przekazywanie wewnętrznych wiadomości, bo ten od początku się nie sprawdzał.
Znalezienie gabinetu Alpharda nie było trudne. Wystarczyło tylko rzucić jego nazwiskiem, by pierwsza napotkana osoba wskazała odpowiednie drzwi. Edgar zerknął na swój zegarek, stwierdzając z zadowoleniem, że udało mu się punktualnie przybyć na miejsce. Zapukał i wszedł do środka. - Alphardzie - kiwnął głową w geście powitania, zamykając za sobą ciężkie drzwi. Rozejrzał się po wnętrzu pomieszczenia, mimo wszystko nie spodziewając się w nim aż takiego bogactwa. Przeszedł obok długiego stołu, zerkając na rozłożoną na nim dokumentację. Na biurku wcale nie leżało jej mniej, ale z pobieżnej analizy Edgar wyciągnął tylko tyle, że były w języku, którego nie znał. Wyciągnął dłoń w kierunku mężczyzny. - Cieszę się, że tak szybko znalazłeś dla mnie czas. Ta sprawa nie powinna czekać - jak zwykle nie przekazał mu w liście żadnych szczegółów, bo nie lubił tego robić, ale i tak był przekonany, że Alphard zainteresuje się jego propozycją.
Tegoroczne lato okazało się wyjątkowo ładne, chociaż dla Edgara wciąż było za chłodno. Temperatury w Wielkiej Brytanii rzadko przekraczały trzydzieści stopni, a mężczyzna najbardziej lubił, kiedy z nieba lał się żar. Po raz pierwszy doświadczył tego uczucia w Egipcie na jednej z pierwszych wypraw, w jakich miał okazję uczestniczyć, i to uczucie już nigdy go nie opuściło. Żałował jedynie, że jego blada skóra nie jest tak wytrzymała jak skóra tubylców – niejednokrotnie cierpiał przez oparzenia słoneczne, zapominając o odpowiednich zaklęciach ochronnych. Denerwowało go to, że tak banalna rzecz jak przebywanie na zewnątrz, jest w stanie go zwalić z nóg. Mimo wszystko z czasem nauczył się funkcjonować przy tak wysokich temperaturach, a widok ogromu pustyni wciąż był jednym z jego najpiękniejszych wspomnień. Między innymi dlatego szedł do ministerstwa w dobrym humorze; może brytyjskie upały nie dorównywały tym afrykańskim, ale przynajmniej wreszcie nie padało.
Wszedł do gmachu ministerstwa, w którym jak zwykle panował gwar, ale Edgar odniósł wrażenie, że trochę mniejszy niż zazwyczaj. Słyszał o masowych zwolnieniach, do których doszło w zasadzie w każdym departamencie. To musiał być duży cios dla funkcjonowania tak wielkiej instytucji jaką było ministerstwo, ale prędzej czy później musiało do tych zwolnień dojść. Edgar sobie nie wyobrażał, żeby czarodziej wątpliwego pochodzenia mógł piastować jakiekolwiek wysokie stanowisko. Wierzył, że braki w kadrze szybko zostaną uzupełnione. Tymczasem wszedł do windy, próbując zignorować sowy, które tłoczyły się w niej z listami. Doprawdy, powinni wymyślić inny sposób na przekazywanie wewnętrznych wiadomości, bo ten od początku się nie sprawdzał.
Znalezienie gabinetu Alpharda nie było trudne. Wystarczyło tylko rzucić jego nazwiskiem, by pierwsza napotkana osoba wskazała odpowiednie drzwi. Edgar zerknął na swój zegarek, stwierdzając z zadowoleniem, że udało mu się punktualnie przybyć na miejsce. Zapukał i wszedł do środka. - Alphardzie - kiwnął głową w geście powitania, zamykając za sobą ciężkie drzwi. Rozejrzał się po wnętrzu pomieszczenia, mimo wszystko nie spodziewając się w nim aż takiego bogactwa. Przeszedł obok długiego stołu, zerkając na rozłożoną na nim dokumentację. Na biurku wcale nie leżało jej mniej, ale z pobieżnej analizy Edgar wyciągnął tylko tyle, że były w języku, którego nie znał. Wyciągnął dłoń w kierunku mężczyzny. - Cieszę się, że tak szybko znalazłeś dla mnie czas. Ta sprawa nie powinna czekać - jak zwykle nie przekazał mu w liście żadnych szczegółów, bo nie lubił tego robić, ale i tak był przekonany, że Alphard zainteresuje się jego propozycją.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Korytarz
Szybka odpowiedź