Schody
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Schody
Dość strome i dość wysokie schody, przy których radzimy raczej trzymać balustrady. Dokładnie czternaście stopni dzielących piętro domu od znajdującego się właściwie pod ziemią parteru. Na piętrze znajduje się kuchnia, salon i pokój Eileen. Na dole pozostałe pomieszczenia. Sama poręcz razem z balustradą została prawie niezmieniona (a jedynie trochę naprawiona zaklęciami) jeszcze sprzed remontu.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Tak. - odetchnął z ulgą widząc, że Lou powoli przestaje panikować. Jednocześnie przedmioty dookoła jakby się uspokoiły. Nic z tego nie rozumiał, jednak wolał nie zastanawiać się nad tym na głos przy Lou. Dość zmartwień na raz.
Grunt, że ten trochę się odkulkował, znów złapał z nim kontakt. Bertie powoli skinął głową.
- Zostaniesz. Zorganizuję ci miejsce i... znajdę kogoś kto się tym zajmie. - tylko niby kogo? Jedyni uzdrowiciele jakich kojarzył to Zakonnicy i pewnie do nich się odezwie. To też dość bezpieczna opcja, bo ci na pewno nie będą mieli obiekcji przeciwko pomocy mugolowi. Oby tylko mogli przyjść w miarę szybko, choć spodziewał się że mieli pełne ręce roboty przy... podobnych przypadkach dookoła. I w Mungu.
- Nie przepraszaj. Nie twoja wina. - pokręcił głową. Nic nie było winą Lou. W jednej chwili Bertie chciał mu opowiedzieć o innych zagrożeniach, kuzyn jednak zdecydowanie źle by to teraz zniósł. Nie. Nie ma sensu informować go o wszystkim, trzeba mu po prostu zapewnić bezpieczeństwo.
Chciał coś dodać. Zapewnić, że tak nie będzie zawsze, że będzie bezpieczny, że nie będzie musiał się bać czarodziejów. Tylko jego optymizm w tej chwili był lekko zagrzebany, niewątpliwie chwilowo i czasowo. Nie chciał jednak też mówić zbyt wiele, bo nie wiedział ile Louis rozumie z tego co się dzieje. Bardzo dawno się nie widzieli.
- Tak. Jasne. Jeśli dasz radę to się połóż, prześpij. - dodał jeszcze. Podniósł się powoli. Sam zamierzał w tym czasie napisać listy i czekać na odpowiedzi, skoro to jedyna opcja na tę chwilę, albo pójść do kogoś, może Selwyn? Oby tylko był u siebie. Kiedy jednak ruszył w stronę kuchni zastanawiając się jak zaparzyć zioła bez różdżki, czy raczej czy ma odpowiednie naczynie do postawienia na kominek, poczuł się nagle... dziwnie. Słabo. Wróciło poczucie braku sił, sił na cokolwiek. Wrażenie trwało zaledwie chwilę. Stanął w miejscu niezdolny wykonać jakiegokolwiek kroku więcej, by w kolejnej sekundzie po prostu runąć na ziemię z głośnym trzaskiem bez przytomności.
Grunt, że ten trochę się odkulkował, znów złapał z nim kontakt. Bertie powoli skinął głową.
- Zostaniesz. Zorganizuję ci miejsce i... znajdę kogoś kto się tym zajmie. - tylko niby kogo? Jedyni uzdrowiciele jakich kojarzył to Zakonnicy i pewnie do nich się odezwie. To też dość bezpieczna opcja, bo ci na pewno nie będą mieli obiekcji przeciwko pomocy mugolowi. Oby tylko mogli przyjść w miarę szybko, choć spodziewał się że mieli pełne ręce roboty przy... podobnych przypadkach dookoła. I w Mungu.
- Nie przepraszaj. Nie twoja wina. - pokręcił głową. Nic nie było winą Lou. W jednej chwili Bertie chciał mu opowiedzieć o innych zagrożeniach, kuzyn jednak zdecydowanie źle by to teraz zniósł. Nie. Nie ma sensu informować go o wszystkim, trzeba mu po prostu zapewnić bezpieczeństwo.
Chciał coś dodać. Zapewnić, że tak nie będzie zawsze, że będzie bezpieczny, że nie będzie musiał się bać czarodziejów. Tylko jego optymizm w tej chwili był lekko zagrzebany, niewątpliwie chwilowo i czasowo. Nie chciał jednak też mówić zbyt wiele, bo nie wiedział ile Louis rozumie z tego co się dzieje. Bardzo dawno się nie widzieli.
- Tak. Jasne. Jeśli dasz radę to się połóż, prześpij. - dodał jeszcze. Podniósł się powoli. Sam zamierzał w tym czasie napisać listy i czekać na odpowiedzi, skoro to jedyna opcja na tę chwilę, albo pójść do kogoś, może Selwyn? Oby tylko był u siebie. Kiedy jednak ruszył w stronę kuchni zastanawiając się jak zaparzyć zioła bez różdżki, czy raczej czy ma odpowiednie naczynie do postawienia na kominek, poczuł się nagle... dziwnie. Słabo. Wróciło poczucie braku sił, sił na cokolwiek. Wrażenie trwało zaledwie chwilę. Stanął w miejscu niezdolny wykonać jakiegokolwiek kroku więcej, by w kolejnej sekundzie po prostu runąć na ziemię z głośnym trzaskiem bez przytomności.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uspokajałem się. Odepchnąwszy od siebie ponure myśli i widmo rychłej wizyty w magicznym szpitalu, w końcu mogłem odetchnąć z ulgą. Pal licho, że wszystko wciąż mnie bolało. To był serio mały pikuś w porównaniu ze strachem, jaki ostatnio ogarniał mnie... notorycznie. Jeszcze dorobię się przez to jakiejś nerwicy albo choroby serca!
Tak czy siak na tą chwilę spróbowałem się nawet blado uśmiechnąć na słowa Bertiego. Trochę miał racji w tym, że to nie moja wina... ale tylko trochę. Gdybym był odważniejszy, bardziej odporny psychicznie i w ogóle jakiś taki bardziej (czyli zasadniczo gdybym nie był mną), to z pewnością Ben nie musiałby mnie szukać po lasach i przygarniać pod dach swoich znajomych... no i nie siedziałbym tu teraz trzęsąc się ze strachu jak galareta, zawracając Bertiemu głowę sobą i swoimi problemami. I herbatą (jak dobrze, że będzie tak wspaniałomyślny i mi jakąś zaparzy! Tego mi było w tej chwili trzeba).
Tak właściwie to jak się tutaj dostałem? Do Rudery? Wciąż nie mogłem sobie tego momentu przypomnieć. Za to dokładnie w chwili, kiedy ta myśl przemknęła mi przez głowę, Bertie, który jeszcze sekundę wcześniej ruszył w stronę kuchni, teraz bez ostrzeżenia runął na podłogę. Huknęło aż podskoczyłem. Zapomniałem o poparzeniach, bolących mięśniach i wszelkich innych rozterkach, zerwałem się na równe nogi i w mgnieniu oka znalazłem się przy leżącym kuzynie.
- Bertie, Bertie! Słyszysz mnie? - potrząsnąłem nim lekko, ale nie dawał najmniejszych oznak przytomności. Tak jak ten ślepiec pod płonącym kościołem, przemknęło mi przez myśl aż mnie zmroziło. Szybko jednak odrzuciłem to od siebie. Jedno z drugim z pewnością nie miało nic wspólnego, za to obecnie trzeba było docucić Bertiego i to prędko.
- MATT! Pomocy! Ktokolwiek! - rozdarłem się już nie na żarty. Ktoś w Ruderze przecież musiał być, nie? Ktoś, kto lepiej ode mnie ogarniał pierwszą pomoc. Trzeba było chyba zadzwonić na pogotowie, ale bałem się zostawiać kuzyna samego, podczas gdy ja miałbym szukać telefonu. Jeśli w ogóle jakiś tu był.
Tak czy siak na tą chwilę spróbowałem się nawet blado uśmiechnąć na słowa Bertiego. Trochę miał racji w tym, że to nie moja wina... ale tylko trochę. Gdybym był odważniejszy, bardziej odporny psychicznie i w ogóle jakiś taki bardziej (czyli zasadniczo gdybym nie był mną), to z pewnością Ben nie musiałby mnie szukać po lasach i przygarniać pod dach swoich znajomych... no i nie siedziałbym tu teraz trzęsąc się ze strachu jak galareta, zawracając Bertiemu głowę sobą i swoimi problemami. I herbatą (jak dobrze, że będzie tak wspaniałomyślny i mi jakąś zaparzy! Tego mi było w tej chwili trzeba).
Tak właściwie to jak się tutaj dostałem? Do Rudery? Wciąż nie mogłem sobie tego momentu przypomnieć. Za to dokładnie w chwili, kiedy ta myśl przemknęła mi przez głowę, Bertie, który jeszcze sekundę wcześniej ruszył w stronę kuchni, teraz bez ostrzeżenia runął na podłogę. Huknęło aż podskoczyłem. Zapomniałem o poparzeniach, bolących mięśniach i wszelkich innych rozterkach, zerwałem się na równe nogi i w mgnieniu oka znalazłem się przy leżącym kuzynie.
- Bertie, Bertie! Słyszysz mnie? - potrząsnąłem nim lekko, ale nie dawał najmniejszych oznak przytomności. Tak jak ten ślepiec pod płonącym kościołem, przemknęło mi przez myśl aż mnie zmroziło. Szybko jednak odrzuciłem to od siebie. Jedno z drugim z pewnością nie miało nic wspólnego, za to obecnie trzeba było docucić Bertiego i to prędko.
- MATT! Pomocy! Ktokolwiek! - rozdarłem się już nie na żarty. Ktoś w Ruderze przecież musiał być, nie? Ktoś, kto lepiej ode mnie ogarniał pierwszą pomoc. Trzeba było chyba zadzwonić na pogotowie, ale bałem się zostawiać kuzyna samego, podczas gdy ja miałbym szukać telefonu. Jeśli w ogóle jakiś tu był.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Czemu on musiał taki być?! Taki...taki...ech. Cholera jasna! Czasami gubiłem się w tym czy on był taki głupi czy jednak przez te wszystkie lata coś tam się jednak zdołało zagnieździć. Potem jednak myślałem o tym, jakie miał szczęście, że jeszcze chodził po tej planecie. Albo nieszczęście...? To jak go potraktowała ta anomalia...Może nie powinienem tak na niego naskakiwać. Przecież to nie tak, że doprowadził się do takiego stanu bo tego chciał. Tamtej nocy nikt nie wybierał.
Będąc w drodze powrotnej do rudery kończyłem wypalać czwartego z kolei papierosa. W przeciągu ostatnich dwóch dni wypaliłem tego gówna więcej niż kiedykolwiek przez tydzień. Mdliło mnie już od tego chociaż nic w żołądku nie miałem. Odnosiłem jednak wrażenie, że tylko dzięki temu w ogóle oddychałem.
Kontury Rudery były już w zasięgu mojego wzroku. Wyszedłem chcąc pobyć sam i poukładać myśli. Ciągle byłem zły. Nie tylce co na Berta tylko o to co mu się przydarzyło. Jeszcze Just, Eileen...Skamander. Nie wiem czy kiedykolwiek widziałem go w gorszym stanie. Marazm bijący z jego ślepi był straszny, a skoro ja tak twierdziłem to było na rzeczy. Mało co robiło na mnie jakiekolwiek wrażenie. Byłem też jednak zmęczony. Im bliżej byłem Rudery tym bardziej myślałem o tym by pierdolnąć się na łóżko. Mogłem sobie na to pozwolić. Wszyscy byli cali, prawda...?
Z tą myślą przekroczyłem próg mieszkania, a potem usłyszałem rozpaczliwe nawoływanie. Nie od razu potrafiłem przypisać głos do osoby. Serce więc nerwowo zakołatało się w piersi rozprowadzając adrenalinę mierzwiącą zmysły. Żwawym, lecz ostrożnym krokiem podążyłem do jego źródła. Najpierw zobaczyłem Luisa z ziejącymi czarną magią oparzeniami pokrywającymi go niemalże w całości od pasa w górę. Potem zobaczyłem leżącego bezwładnie na podłodze Berta.
Kurwa mać, wyjść gdziekolwiek na chwile
- Co się stało - w jednej chwili znalazłem już obok i chociaż stan Lou mną wstrząsnął tak Bertie przeraził. Po raz drugi w przeciągu jednej, pieprzonej doby. To właśnie ku niemu wyciągnąłem ręce by się dowiedzieć, że jest tylko nieprzytomny. Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej częściową - Stracił tylko przytomność. Nic mu nie jest, Lou - względnie nic. Tak uważałem przypisując jego osłabienie po obrażeniach po których ciągle dochodził do sobie. Przeforsował się. Powinien przecież gnić w łóżku, ale nie. Po co. Aż przeszło mi przez myśl by go tak tu zostawić, pójść po piwo i rzucić mu znanym wersem w stylu a nie mówiłem.
- Lou, na piętrze w salonie jest kanapa, od razu ją zauważysz. Zrób na niej miejsce...i uspokój się. Nic mu nie jest - widziałem, że Lou jest spanikowany, ranny. Ale po kolei nie chciałem by z tych emocji też lęgnął na podłodze, a sądząc po tym jak wyglądał nie było to takie nierealne. Dałem więc mu zadanie wierząc, że jeśli będzie wiedział co ma robić to będzie mu łatwiej się uspokoić.
Będąc w drodze powrotnej do rudery kończyłem wypalać czwartego z kolei papierosa. W przeciągu ostatnich dwóch dni wypaliłem tego gówna więcej niż kiedykolwiek przez tydzień. Mdliło mnie już od tego chociaż nic w żołądku nie miałem. Odnosiłem jednak wrażenie, że tylko dzięki temu w ogóle oddychałem.
Kontury Rudery były już w zasięgu mojego wzroku. Wyszedłem chcąc pobyć sam i poukładać myśli. Ciągle byłem zły. Nie tylce co na Berta tylko o to co mu się przydarzyło. Jeszcze Just, Eileen...Skamander. Nie wiem czy kiedykolwiek widziałem go w gorszym stanie. Marazm bijący z jego ślepi był straszny, a skoro ja tak twierdziłem to było na rzeczy. Mało co robiło na mnie jakiekolwiek wrażenie. Byłem też jednak zmęczony. Im bliżej byłem Rudery tym bardziej myślałem o tym by pierdolnąć się na łóżko. Mogłem sobie na to pozwolić. Wszyscy byli cali, prawda...?
Z tą myślą przekroczyłem próg mieszkania, a potem usłyszałem rozpaczliwe nawoływanie. Nie od razu potrafiłem przypisać głos do osoby. Serce więc nerwowo zakołatało się w piersi rozprowadzając adrenalinę mierzwiącą zmysły. Żwawym, lecz ostrożnym krokiem podążyłem do jego źródła. Najpierw zobaczyłem Luisa z ziejącymi czarną magią oparzeniami pokrywającymi go niemalże w całości od pasa w górę. Potem zobaczyłem leżącego bezwładnie na podłodze Berta.
Kurwa mać, wyjść gdziekolwiek na chwile
- Co się stało - w jednej chwili znalazłem już obok i chociaż stan Lou mną wstrząsnął tak Bertie przeraził. Po raz drugi w przeciągu jednej, pieprzonej doby. To właśnie ku niemu wyciągnąłem ręce by się dowiedzieć, że jest tylko nieprzytomny. Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej częściową - Stracił tylko przytomność. Nic mu nie jest, Lou - względnie nic. Tak uważałem przypisując jego osłabienie po obrażeniach po których ciągle dochodził do sobie. Przeforsował się. Powinien przecież gnić w łóżku, ale nie. Po co. Aż przeszło mi przez myśl by go tak tu zostawić, pójść po piwo i rzucić mu znanym wersem w stylu a nie mówiłem.
- Lou, na piętrze w salonie jest kanapa, od razu ją zauważysz. Zrób na niej miejsce...i uspokój się. Nic mu nie jest - widziałem, że Lou jest spanikowany, ranny. Ale po kolei nie chciałem by z tych emocji też lęgnął na podłodze, a sądząc po tym jak wyglądał nie było to takie nierealne. Dałem więc mu zadanie wierząc, że jeśli będzie wiedział co ma robić to będzie mu łatwiej się uspokoić.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Zacząłem tracić nadzieję, że ktoś przybiegnie, a sam nie wiedziałem co robić. Potrząsanie nie pomagało w każdym razie. Próbowałem sprawdzić czy Bertie w ogóle oddycha (no, przecież musiał! Nieoddychanie w ogóle nie wchodziło w grę!), ale byłem już tak przerażony i rozdygotany, że sprawdzanie pulsu czy obserwacja klatki piersiowej kuzyna w ogóle mi nie szła. Zdecydowanie lepiej zaś radziłem sobie w wołaniu, więc krzyknąłem jeszcze raz. To kroki?
Odwróciłem głowę i w jednej chwili na mojej zdjętej przerażeniem twarzy, odmalowała się nieskrywana ulga.
- Matt! - odetchnąłem drżąco, prawie płaczliwie. Żałośnie, to prawda, ale nie panowałem nad sobą kompletnie. Gdyby na ziemi nie leżał Bertie, ale ktoś obcy... może łatwiej byłoby mi się zebrać do kupy, ale tak?
- Nie wiem, rozmawialiśmy, ruszył do kuchni i... chyba stracił przytomność. Matt, pomóż mu. Co robić? Pogotowie? Trzeba go zabrać do szpitala? Ja... ja... nie wiem... - zacząłem się już jąkać z tych wszystkich kłębiących się we mnie emocji i naprawdę czarnych myśli.
Całe szczęście, że przyszedł Matt... co by było, gdybym był tu sam?
Ulżyło mi jeszcze bardziej, kiedy starszy kuzyn powiedział, że to tylko utrata przytomności. Czyli nic bardzo groźnego, prawda? Bo lepiej teraz nie myśleć o tym, czego mogłoby to być skutkiem. Trzeba się skupić na... Tak! Na działaniu.
Kanapa. Na piętrze. Odetchnąłem i kiwnąłem głową. Chyba faktycznie momentalnie zrobiło mi się lepiej, kiedy otrzymałem to jakże ważne przecież zadanie.
- Już! Już zrobię miejsce! - o mały włos a bym zasalutował. Zamiast tego jednak pognałem (prawie się przy tym zabijając, kiedy nieopatrznie się potknąłem o swoje własne nogi) tak jak powiedział Matt - na piętro. Znalezienie kanapy faktycznie do zbyt trudnych zadań nie należało, a więc błyskawicznie zająłem się jej uprzątnięciem (czyli praktycznie rzecz ujmując: zrzucaniem wszystkiego coby na niej zawadzało - na podłogę).
Odwróciłem głowę i w jednej chwili na mojej zdjętej przerażeniem twarzy, odmalowała się nieskrywana ulga.
- Matt! - odetchnąłem drżąco, prawie płaczliwie. Żałośnie, to prawda, ale nie panowałem nad sobą kompletnie. Gdyby na ziemi nie leżał Bertie, ale ktoś obcy... może łatwiej byłoby mi się zebrać do kupy, ale tak?
- Nie wiem, rozmawialiśmy, ruszył do kuchni i... chyba stracił przytomność. Matt, pomóż mu. Co robić? Pogotowie? Trzeba go zabrać do szpitala? Ja... ja... nie wiem... - zacząłem się już jąkać z tych wszystkich kłębiących się we mnie emocji i naprawdę czarnych myśli.
Całe szczęście, że przyszedł Matt... co by było, gdybym był tu sam?
Ulżyło mi jeszcze bardziej, kiedy starszy kuzyn powiedział, że to tylko utrata przytomności. Czyli nic bardzo groźnego, prawda? Bo lepiej teraz nie myśleć o tym, czego mogłoby to być skutkiem. Trzeba się skupić na... Tak! Na działaniu.
Kanapa. Na piętrze. Odetchnąłem i kiwnąłem głową. Chyba faktycznie momentalnie zrobiło mi się lepiej, kiedy otrzymałem to jakże ważne przecież zadanie.
- Już! Już zrobię miejsce! - o mały włos a bym zasalutował. Zamiast tego jednak pognałem (prawie się przy tym zabijając, kiedy nieopatrznie się potknąłem o swoje własne nogi) tak jak powiedział Matt - na piętro. Znalezienie kanapy faktycznie do zbyt trudnych zadań nie należało, a więc błyskawicznie zająłem się jej uprzątnięciem (czyli praktycznie rzecz ujmując: zrzucaniem wszystkiego coby na niej zawadzało - na podłogę).
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Był tylko nieprzytomny. Całe szczęście.
- Nie, jest w porządku, Lou - nic nie było w porządku, lecz też nie bardzo dało się zrobić coś by to zmienić. Mugolskie pogotowie na nic by się tu zdało. Magiczne zaś raczej nie mogło zrobić więcej niż już zrobiło - Ze szpitala to on wrócił ostatniej nocy i nie powinien ruszać swojej dupy ze swojego pokoju - ale nie, cholera - kuchnia. Ja pierdzielę, co on, baba jakaś?! Rzęziłem na niego w myślach będąc przekonany, że zasłabł z powodu czarnej magii, która nie miała tamtej nocy dla niego litości. W szczegóły wolałem nie wchodzić. Louis zdawał się ledwie trzymać rzeczywistości. Mówiłem więc tylko tyle ile uważałem za koniecznie sprzedając mugolskiemu kuzynowi tip na próbę uspokojenia się o czym on najpewniej nawet nie zdawał sobie sprawy. patrzyłem jak leci tymi schodami na piętro mając w zamiarze zaraz do niego dołączyć. Nie było to jednak takie proste bo bezwładne ciało Bertiego nie było ani poręczne, ani lekkie, a ja sam czułem się jak wyrżnięta szmata. Zatrzymałem się w połowie drogi zastanawiając się czemu właściwie nie staczam go w dół bo przecież byłoby łatwiej. No ale nic, ważne że się udało - leżał na kanapie. Ja sam zaś zziajany usiadłem na podłodze mając ochotę zapalić. Powstrzymałem się bo ciągle miałem przed sobą bardzo poważny, bosy problem.
- Co ważniejsze...musi ktoś cie obejrzeć Lou. Jakiś uzdrowiciel. Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego, że twoje oparzenia są magiczne i w zwykłym szpitalu nikt nie będzie w stanie ci pomóc - z jego ran ziała aura czarnej magi. Zacząłem się zastanawiać, kogo prosić o przysługę. Musiał być to uzdrowiciel nie mający nic przeciwko mugolom. w grę nie wchodziła możliwość w której ja bym mógł zabrać Lou do kogoś takiego. ten ktoś musiał przybyć tutaj - nie mogę zostawić przecież tak Berta. Jeszcze gdy się obudzi pomyśli że Lou spanikował i uciekł w świat. zacznie się cyrk.
- Co...? - z rozmyśleń wyrwał mnie głos Lou, a raczej dźwięk który z siebie wydał. Spojrzałem na niego skonsternowany, a potem przeniosłem spojrzenie za jego plecy, w stronę kuchni z której wydobywały się dźwięki czegoś telepiącego się o okno, które koniec końców ustąpiło chmarze ptaków, która się na mnie rzuciła. Odruchowo sięgnąłem po różdżkę
- Protego!
- Nie, jest w porządku, Lou - nic nie było w porządku, lecz też nie bardzo dało się zrobić coś by to zmienić. Mugolskie pogotowie na nic by się tu zdało. Magiczne zaś raczej nie mogło zrobić więcej niż już zrobiło - Ze szpitala to on wrócił ostatniej nocy i nie powinien ruszać swojej dupy ze swojego pokoju - ale nie, cholera - kuchnia. Ja pierdzielę, co on, baba jakaś?! Rzęziłem na niego w myślach będąc przekonany, że zasłabł z powodu czarnej magii, która nie miała tamtej nocy dla niego litości. W szczegóły wolałem nie wchodzić. Louis zdawał się ledwie trzymać rzeczywistości. Mówiłem więc tylko tyle ile uważałem za koniecznie sprzedając mugolskiemu kuzynowi tip na próbę uspokojenia się o czym on najpewniej nawet nie zdawał sobie sprawy. patrzyłem jak leci tymi schodami na piętro mając w zamiarze zaraz do niego dołączyć. Nie było to jednak takie proste bo bezwładne ciało Bertiego nie było ani poręczne, ani lekkie, a ja sam czułem się jak wyrżnięta szmata. Zatrzymałem się w połowie drogi zastanawiając się czemu właściwie nie staczam go w dół bo przecież byłoby łatwiej. No ale nic, ważne że się udało - leżał na kanapie. Ja sam zaś zziajany usiadłem na podłodze mając ochotę zapalić. Powstrzymałem się bo ciągle miałem przed sobą bardzo poważny, bosy problem.
- Co ważniejsze...musi ktoś cie obejrzeć Lou. Jakiś uzdrowiciel. Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego, że twoje oparzenia są magiczne i w zwykłym szpitalu nikt nie będzie w stanie ci pomóc - z jego ran ziała aura czarnej magi. Zacząłem się zastanawiać, kogo prosić o przysługę. Musiał być to uzdrowiciel nie mający nic przeciwko mugolom. w grę nie wchodziła możliwość w której ja bym mógł zabrać Lou do kogoś takiego. ten ktoś musiał przybyć tutaj - nie mogę zostawić przecież tak Berta. Jeszcze gdy się obudzi pomyśli że Lou spanikował i uciekł w świat. zacznie się cyrk.
- Co...? - z rozmyśleń wyrwał mnie głos Lou, a raczej dźwięk który z siebie wydał. Spojrzałem na niego skonsternowany, a potem przeniosłem spojrzenie za jego plecy, w stronę kuchni z której wydobywały się dźwięki czegoś telepiącego się o okno, które koniec końców ustąpiło chmarze ptaków, która się na mnie rzuciła. Odruchowo sięgnąłem po różdżkę
- Protego!
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
The member 'Matthew Bott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 73
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 73
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Tyle myśli na raz kłębiło się w mojej głowie, tyle emocji się we mnie kotłowało, że ciężko było mi się na czymś skupić. Ręce mi drżały, kiedy zrzucałem kolejne przedmioty z kanapy na podłogę obok, rozbieganym spojrzeniem wodziłem wszędzie i nigdzie. To na Matta, to na Bertiego, to na meble... Matt coś mówił? O szpitalu? Chyba tak, chociaż nie zanotowałem w pamięci co dokładnie. Niby uspokoiłem się znacznie, kiedy się pojawił, ale to było raczej zniwelowanie rozpaczy po utracie przytomności przez Bertiego. Do całkowitego spokoju było mi daleko, ale nie trudno się dziwić: wybuch świecy w mieszkaniu, pojawienie się przed płonącym w lesie kościołem, wiedźma... a teraz mój biedny kuzyn obecnie leżący bez zmysłów na kanapie.
Matt usiadł na podłodze, a mnie nadal nosiło, więc dreptałem nerwowo w miejscu wyłamując sobie palce i wciąż się rozglądając wokół, jakby zaraz zza jakiejś szafy czy innej komody miał wyskoczyć potwór. Bardzo specyficzny potwór zresztą - w płaszczu i z różdżką w dłoni.
Wzdrygnąłem się, kiedy gdzieś z oddali dotarł do mnie głos Matta. "...Oparzenia są magiczne".
- Nieważne, nieważne, wszystko nieważne - wymamrotałem trochę wyższym głosem niż zwykle. - Zawiadom Be...ćwir! - ptasi świergot, który wyrwał mi się z gardła zaskoczył mnie chyba jeszcze bardziej niż Matta. Momentalnie zamilkłem wybałuszając oczy. Ale... że co? Na chwilę zapadła cisza. Spróbowałem dokończyć zdanie, ale tym razem nie udało mi się wypowiedzieć ani jednego słowa. Przynajmniej nie po angielsku, w ptasim to może i były jakieś słowa. Znów zamknąłem dziób i pobladłem. Coraz głośniejszy szum i trzepot za moimi plecami nie zwiastowały niczego dobrego. Nie zdążyłem się nawet odwrócić, okno z hukiem się otworzyło, a do pokoju wleciała cała chmara ptaków i rzuciła się na bogu ducha winnego Matta. To się działo naprawdę? Zastygłem w bezruchu ze strachu, zaskoczenia i nie bardzo wiedząc co zrobić. Kiedy w końcu do mnie dotarło, że tak, to się dzieje naprawdę, ruszyłem w stronę Matta, żeby mu pomóc... ale wtedy wyciągnął różdżkę. Jak na rozkaz zawróciłem machinalnie i skoczyłem za kanapę, na której wciąż leżał Bertie. To była najbliższa kryjówka. Wcisnąłem się w jej oparcie plecami, jakbym chciał się w nią wtopić. Coś mamrotałem cicho, praktycznie niedosłyszalnie przez wszechobecny świergot i trzepot ptasich skrzydeł.
Nie byłem w stanie się zmusić, żeby pomóc kuzynowi. Żeby teraz wyjść zza kanapy. Nie, dopóki miał w ręce to.
Matt usiadł na podłodze, a mnie nadal nosiło, więc dreptałem nerwowo w miejscu wyłamując sobie palce i wciąż się rozglądając wokół, jakby zaraz zza jakiejś szafy czy innej komody miał wyskoczyć potwór. Bardzo specyficzny potwór zresztą - w płaszczu i z różdżką w dłoni.
Wzdrygnąłem się, kiedy gdzieś z oddali dotarł do mnie głos Matta. "...Oparzenia są magiczne".
- Nieważne, nieważne, wszystko nieważne - wymamrotałem trochę wyższym głosem niż zwykle. - Zawiadom Be...ćwir! - ptasi świergot, który wyrwał mi się z gardła zaskoczył mnie chyba jeszcze bardziej niż Matta. Momentalnie zamilkłem wybałuszając oczy. Ale... że co? Na chwilę zapadła cisza. Spróbowałem dokończyć zdanie, ale tym razem nie udało mi się wypowiedzieć ani jednego słowa. Przynajmniej nie po angielsku, w ptasim to może i były jakieś słowa. Znów zamknąłem dziób i pobladłem. Coraz głośniejszy szum i trzepot za moimi plecami nie zwiastowały niczego dobrego. Nie zdążyłem się nawet odwrócić, okno z hukiem się otworzyło, a do pokoju wleciała cała chmara ptaków i rzuciła się na bogu ducha winnego Matta. To się działo naprawdę? Zastygłem w bezruchu ze strachu, zaskoczenia i nie bardzo wiedząc co zrobić. Kiedy w końcu do mnie dotarło, że tak, to się dzieje naprawdę, ruszyłem w stronę Matta, żeby mu pomóc... ale wtedy wyciągnął różdżkę. Jak na rozkaz zawróciłem machinalnie i skoczyłem za kanapę, na której wciąż leżał Bertie. To była najbliższa kryjówka. Wcisnąłem się w jej oparcie plecami, jakbym chciał się w nią wtopić. Coś mamrotałem cicho, praktycznie niedosłyszalnie przez wszechobecny świergot i trzepot ptasich skrzydeł.
Nie byłem w stanie się zmusić, żeby pomóc kuzynowi. Żeby teraz wyjść zza kanapy. Nie, dopóki miał w ręce to.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Radziłem sobie z panikarzami. W sensie - potrafiłem znaleźć dla nich dodatkowe zasoby cierpliwości. Zwłaszcza dla tych szczególnych, którzy w jakiś sposób byli w jakiś sposób szczególnie istotni. Tak jak teraz Louis. Nosiłem przecież to samo nazwisko, był rodziną. Nie znałem go co prawda tak dobrze jak powinienem, lecz w tym momencie nie było to ważne, bo raz jeszcze - był rodziną. Swoją drogą szokujące było dla mnie to, że to co wczoraj miało miejsce dotknęło też i jego - mugola, kogoś spoza magicznego świata co wcale nie ułatwiało sprawy. Bo gdzie ja kurwa znajdę promugolskiego uzdrowiciela mającego w tym momencie czas pofatygowania się tutaj? Werterowałem w pamięci nazwiska i imiona ciągnąc, a potem zrzucając przy okazji balast w postaci Bertiego na kanapę. Jego zrzut sprawił, że mogłem mocniej skupić się na Louisie którego najwyraźniej cała sytuacja przerastała. Zastanawiałem się jaki powinienem dla niego w tym momencie być. Wyrozumiały, stanowczy, czy też może...po prostu wmówić mu, że pomoże Bertiemu jeśli policzy słoje w drewnianej podłodze? Nieważne, nieważne, wszystko nieważne... Nachmurzyłem się będąc coraz bardziej przychylny tej ostatniej opcji. Nic jednak nie powiedziałem. Patrzyłem w ciszy na ćwiwikajacego kuzyna wybałuszając oczy tak samo jak on. Co jest, cholera? Widząc jednak jak momentalnie pobladł wyciągnąłem uspokajającym geście ręce przed siebie. Spokojnie - chciałem powiedzieć, lecz zaraz rzuciła się na mnie chmara ptactwa. Tarcza protego zabłysnęła. Ptaki odbiły się od niej, jak od szyby nie tracąc jednak na swym zapale - gdy tylko zaczęła słabnąć skłębiły się ponownie w zbitą falę z zamiarem na tarcia na mnie po raz kolejny. Pod nosem załaskotała mnie krew. Louis się schował za kanapę. Nie miałem pojęcia, że powodem tego bylem ja, a nie chmara poruszonego magią ptactwa. Było mi to jednak na rękę. Mogłem skupić się na sobie wiedząc, że jemu nic najwyraźniej nie grozi. Nie myśląc o tym co tu się właściwie wyczynia poszyłem różdżką ponownie.
- Protego
189/194
- Protego
189/194
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
The member 'Matthew Bott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Gdy tylko wypowiedziałem inkantację zaklęcia poczułem się nienaturalnie, nagle osłabiony. Jakiś prąd przebiegł mi wzdłuż prawej dłoni, ręki, barku, ciągnąc się ostatecznie aż do klatki piersiowej tam się zaciskając. Mój czar się rozprysł, a chmara ptactwa obmyła mnie boleśnie swoimi szponami i dziobami. Próbując je przepędzić wymachiwałem rękami nie szczędząc przekleństw - jak gdyby te miały w magiczny sposób wzmocnić efektywność mojej obrony. Oczywiście gówno to dało. Nie mogąc dostrzec nic poza mieszaniną piór poddałem się zasłaniając ostatecznie twarz rękami. Chwilę potem te dzikie stworzenia opuściły Ruderę tak nagle jak się w niej w ogóle pojawiły. Będąc ciągle w szoku patrzyłem z niedowierzaniem w miejsce w które uciekły, to na Loisa.
- Co to było do cholery?! - burknąłem przecierając przedramieniem krew spod nosa z którego ciągle ciekło. Czułem przy tym spiekotę na twarzy domyślając się, że moja twarz wygląda zapewne jakbym próbował się golić tępym widelcem. Zresztą nie musiałem się specjalnie wysilać by sobie to wyobrazić - wystarczyło spojrzeć na poszarpane rękawy mojej koszuli przez które widać było poranioną skórę. Bardziej bolała mnie jednak w tym momencie strata materialna no bo no... Do wypadków przedmiotowych i ogólnie tych na ciele to byłem przyzwyczajony. Wszystko się na mnie goiło, jak na psie. Szwaczką jednak nie byłem. Pomijając ten aspekt praczką jakąś najlepszą na świecie również
- No świetnie...moja ulubiona... - westchnąłem ciężko, a potem podniosłem się do pionu chowając różdżkę (hehe) w spodniach.
- Żyjesz, Lou...? Cokolwiek to było już się skończyło i...nie wypuszczę cię stad dopóki ktoś cie nie zbada bo coś jest z tobą na rzeczy - i to BARDZO - mówię do niego zastanawiając się kogo mógłbym sprowadzić po to by mu pomógł w jakiś faktyczny sposób bo mnie samego cała ta sytuacja zaczynała przerastać. Nie bardzo bowiem wiedziałem co mam sądzić o tych magicznych dziwactwach którego źródłem był mój niemagiczny kuzyn.
164/194, -5 [bylobrzydkobedzieladnie]
- Co to było do cholery?! - burknąłem przecierając przedramieniem krew spod nosa z którego ciągle ciekło. Czułem przy tym spiekotę na twarzy domyślając się, że moja twarz wygląda zapewne jakbym próbował się golić tępym widelcem. Zresztą nie musiałem się specjalnie wysilać by sobie to wyobrazić - wystarczyło spojrzeć na poszarpane rękawy mojej koszuli przez które widać było poranioną skórę. Bardziej bolała mnie jednak w tym momencie strata materialna no bo no... Do wypadków przedmiotowych i ogólnie tych na ciele to byłem przyzwyczajony. Wszystko się na mnie goiło, jak na psie. Szwaczką jednak nie byłem. Pomijając ten aspekt praczką jakąś najlepszą na świecie również
- No świetnie...moja ulubiona... - westchnąłem ciężko, a potem podniosłem się do pionu chowając różdżkę (hehe) w spodniach.
- Żyjesz, Lou...? Cokolwiek to było już się skończyło i...nie wypuszczę cię stad dopóki ktoś cie nie zbada bo coś jest z tobą na rzeczy - i to BARDZO - mówię do niego zastanawiając się kogo mógłbym sprowadzić po to by mu pomógł w jakiś faktyczny sposób bo mnie samego cała ta sytuacja zaczynała przerastać. Nie bardzo bowiem wiedziałem co mam sądzić o tych magicznych dziwactwach którego źródłem był mój niemagiczny kuzyn.
164/194, -5 [bylobrzydkobedzieladnie]
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Ostatnio zmieniony przez Matthew Bott dnia 08.07.18 1:30, w całości zmieniany 1 raz
Wciskałem się plecami w oparcie kanapy - mojej "kryjówki". Wciąż chowałem głowę w rękach oddychając z trudem. Było mi niedobrze. W pewnym momencie zakręciło mi się w głowie i pusty od dawna żołądek podszedł mi pod samo gardło. Zacisnąłem powieki tak mocno, że czerń, która na chwile mnie otoczyła, zamieniła się w biel. Kiedy zasłoniłem uszy dłońmi, ptasie dźwięki stały się znacznie stłumione i odleglejsze... Znów zrobiło się ciemno i... zimno. Powietrze było wilgotne jak podczas deszczu. Zamrugała jakaś lampa i rzuciła mdłe, żółtawe światło na... tunel? Byłem w tunelu?
Żyjesz, Lou...?
Głos Matta zahuczał mi nad głową, a obraz, który jeszcze przed chwilą zdawał mi się tak znajomy i realny, rozmył się ponownie w odmętach mojej niepamięci. Nabrałem głośno powietrza do płuc, starając się stłumić mdłości. Przy okazji w końcu otworzyłem oczy i opuściłem ręce odsłaniając uszy. Spojrzałem na poszarpanego i potarganego Matta.
- Krew... - wyrwało mi się. Faktycznie gdzieniegdzie spodubrania bezkształtnego materiału, który kiedyś był koszulą Matta, widoczne były czerwone krople, z nosa też miał wyciekającą, rozmazaną i już na wpół zakrzepłą strużkę.
- Już ich nie ma? - oderwałem w końcu przestraszone spojrzenie od Matta i rozejrzałem się wokół. Świergoczącej chmary nigdzie nie było widać ani słychać. A ja, co dopiero teraz sobie uświadomiłem, odzyskałem swój ludzki głos.
Odetchnąłem głośno i powoli podniosłem się z podłogi. Zajrzałem na kanapę, na której wciąż nieprzytomny leżał Bertie. Dobrze, że chociaż jego nie dopadły te fruwające bestie.
- Ben... Ben będzie wiedział co robić - odezwałem się w końcu z lekkim wahaniem. - Tymczasowo mieszkam z nim i z... Margaux i Tonks... Może pomogą Bertiemu...? - w głowie miałem mętlik, ale tylko to przyszło mi teraz na myśl. - Co to było? Te ptaki? - zmieniłem nagle temat. To znaczy... domyślałem się co to było i mnie to przerażało, ale... dotąd te wszystkie... nadnaturalne sprawy nie działy się tak po prostu... i nie atakowały wszystkiego co popadnie. Teraz zaś miałem wrażenie, że ten świat uwziął się na mnie i, najwidoczniej, również na wszystkich w moim otoczeniu. Dlaczego?
Żyjesz, Lou...?
Głos Matta zahuczał mi nad głową, a obraz, który jeszcze przed chwilą zdawał mi się tak znajomy i realny, rozmył się ponownie w odmętach mojej niepamięci. Nabrałem głośno powietrza do płuc, starając się stłumić mdłości. Przy okazji w końcu otworzyłem oczy i opuściłem ręce odsłaniając uszy. Spojrzałem na poszarpanego i potarganego Matta.
- Krew... - wyrwało mi się. Faktycznie gdzieniegdzie spod
- Już ich nie ma? - oderwałem w końcu przestraszone spojrzenie od Matta i rozejrzałem się wokół. Świergoczącej chmary nigdzie nie było widać ani słychać. A ja, co dopiero teraz sobie uświadomiłem, odzyskałem swój ludzki głos.
Odetchnąłem głośno i powoli podniosłem się z podłogi. Zajrzałem na kanapę, na której wciąż nieprzytomny leżał Bertie. Dobrze, że chociaż jego nie dopadły te fruwające bestie.
- Ben... Ben będzie wiedział co robić - odezwałem się w końcu z lekkim wahaniem. - Tymczasowo mieszkam z nim i z... Margaux i Tonks... Może pomogą Bertiemu...? - w głowie miałem mętlik, ale tylko to przyszło mi teraz na myśl. - Co to było? Te ptaki? - zmieniłem nagle temat. To znaczy... domyślałem się co to było i mnie to przerażało, ale... dotąd te wszystkie... nadnaturalne sprawy nie działy się tak po prostu... i nie atakowały wszystkiego co popadnie. Teraz zaś miałem wrażenie, że ten świat uwziął się na mnie i, najwidoczniej, również na wszystkich w moim otoczeniu. Dlaczego?
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Schody
Szybka odpowiedź