Schody
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Schody
Dość strome i dość wysokie schody, przy których radzimy raczej trzymać balustrady. Dokładnie czternaście stopni dzielących piętro domu od znajdującego się właściwie pod ziemią parteru. Na piętrze znajduje się kuchnia, salon i pokój Eileen. Na dole pozostałe pomieszczenia. Sama poręcz razem z balustradą została prawie niezmieniona (a jedynie trochę naprawiona zaklęciami) jeszcze sprzed remontu.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Spokojna noc spędzona w cieple, przy znajomym ciele, za którym tak rwała tęsknota, dała jej poczucie bezpieczeństwa, pozwoliła odnaleźć spokój i równowagę między światem, z którego niedawno wróciła a tym, do którego właśnie trafiła. Odsiecz wciąż jeszcze w niej żyła, odzywała się jak wykluwający z jaja gad, próbowała wyrywać się w snach i pustych myślach. Nie chciała jej na to pozwolić, miała dość szumu, krzyków i odgłosów, które zamiast z ciszą, kojarzyły się z chaosem i pożogą. Hogwart nagle stał się obcym miejscem, gniazdem potworów, demonów, do którego nie chciała wchodzić. Niechęć do szkoły na szczęście nie mogła trwać długo.
Zdecydowała się te kilka dni w przerwie od obowiązków spędzić w domu, w Kornwalii, przy rodzicach, zwłaszcza przy matce, która musiała mocno przeżyć majowy wybuch i brak odzewu od córki. Szybko nasyciła nozdrza znajomymi zapachami; nasyciła dłonie znajomą fakturą foteli i blatów, domowej porcelany wyciąganej z czeluści szafek tylko na te szczególne okazje. Spędziła w tej atmosferze niecałą godzinę. Gdy zajrzała do szafy, zorientowała się, że większość sukienek i wygodnych szat miała już w Ruderze. Przenosiła się systematycznie, mając w pamięci, że rodzinny dom stał się już tylko piknikowym kocem – wciąż była z nim emocjonalnie związana, ale nie będzie tam już mieszkała. Dom był rodziców i tak miało pozostać. Stanęła więc w kominku, chwyciła trochę proszku Fiuu w dłoń i wróciła do Rudery.
Tylko widok, na który w pierwszej kolejności natknęły się jej oczy, nie był tym, którego oczekiwała.
Znowu chaos. Znowu zamiast ciszy.
Padająca na ziemię, zakrwawiona sylwetka Matta. Niedaleko Bertie, wyglądający na tak samo pozbawionego życia. Sięgnęła do kieszeni płaszcza, ale… to nie było zaskoczenie, nie znalazła tam różdżki. Spłonęła razem z samą Eileen w Złotej Wieży. Rozejrzała się szybko, szukając dookoła sprawcy całego zdarzenia, być może kogoś okrytego czarną peleryną, z magicznym narzędziem nakierowanym w jej stronę, wykrzykującym czarno magiczną klątwę.
Bucco.
Nikogo jednak nie zobaczyła. Nikogo nieprzyjaznego. Za kanapą, która z jej perspektywy była dobrze widoczna, krył się Louis. Louis Bott.
– Louis?! Co ty tu robisz? Kto to zrobił?! Na litość, miałeś być u Bena, napisał mi, że się tobą zajął! – pamiętała ten list, jakby to było wczoraj, chociaż myśli zaczynały się rozmywać. Może to było wieki temu? – Co im się stało?! – pytanie mogło wydawać się zbędne, ale Eileen nie wierzyła w to, że Lou mógłby zrobić im coś złego.
Nie, nie znała się na magii leczniczej. Zresztą, co jej z tego było, skoro nie miała różdżki?
Podbiegła do Matta, położyła mu dłoń na plecach. Klatka piersiowa się unosiła. To samo sprawdziła u Bertiego. Żyli. Musiała reagować szybko. Pierwszą osobą, jaka rzuciła jej się na myśli, była Just… ale przecież ona też nie miała różdżki. Umówiły się dzisiaj wieczorem przed sklepem Ollivandera, żeby je dostać. Po korytarzu przemknął wściekły wozak, klnąc na cały świat i okoliczne domostwa. Alex.
Dorwała się do pokoju. Jutrzenka wcisnęła się we wnękę między szafką a ścianą, niespokojnie obserwując intruza. Napuszyła piórka, hucząc tęsknie, gdy rozpoznała w owym intruzie swoją panią. Eileen chwyciła za pergamin, nabazgrała szybko krótką, ale wymowną wiadomość, przyczepiła ją do nóżki sowy i wypuściła przez okno. Leć, mała. Potem, czując już zmęczenie chwytające za płuca i serce, zeszła na dół. Rozejrzała się za Louisem.
- Lou…?
Zniknął. Był za kanapę, ale w tej chwili go tam nie widziała.
- Lou, jesteś tutaj? Lou? – przełknęła ślinę, czując się dość niepewnie w tej sytuacji.
Przecież przed chwilą tu był! Siedział schowany za kanapą, krzyczała przecież na niego, a teraz zniknął!
Usłyszała ciche skrzypienie podłogi tuż za schodami. Żadnego głosu, żadnego oddechu, tylko kroki. Wtedy przypomniała sobie, że znalazł Lou pokiereszowanego, że bał się magii. A jeśli Louisowi ktoś zagrażał? Jeśli ktoś na niego… polował? Wszystkie elementy zaczynały niebezpiecznie szybko wpadać na właściwe sobie miejsca w układance. Nie wiedziała, kiedy chwyciła w dłonie doniczkę z paprotką, która zawsze stała w rogu na półpiętrze. Jeśli nie miała różdżki, a ten człowiek, kimkolwiek on był, wciąż myszkował po domu, musiała mieć coś, czym mogłaby się obronić.
Ruszyła powoli w stronę schodów, uważając na to, by obcasy ciemnych botków nie dotykały podłogi. Nie chciała robić niepotrzebnego hałasu. Zatrzymała się przy rogu, nasłuchując cichych odgłosów czyjegoś ciała naciskającego na panele i uścisnęła mocniej gliniane naczynie.
Jeden krok. Kolejny. Raz, dwa.
Sama zdziwiła się, kiedy do jej uszu dotarł jeszcze odgłos tłuczonej doniczki. Louis padł jak długi na ziemię, a Eileen odskoczyła z piskiem, wpatrując się w to ze strachem.
Czy ona właśnie zabiła człowieka?
Zdecydowała się te kilka dni w przerwie od obowiązków spędzić w domu, w Kornwalii, przy rodzicach, zwłaszcza przy matce, która musiała mocno przeżyć majowy wybuch i brak odzewu od córki. Szybko nasyciła nozdrza znajomymi zapachami; nasyciła dłonie znajomą fakturą foteli i blatów, domowej porcelany wyciąganej z czeluści szafek tylko na te szczególne okazje. Spędziła w tej atmosferze niecałą godzinę. Gdy zajrzała do szafy, zorientowała się, że większość sukienek i wygodnych szat miała już w Ruderze. Przenosiła się systematycznie, mając w pamięci, że rodzinny dom stał się już tylko piknikowym kocem – wciąż była z nim emocjonalnie związana, ale nie będzie tam już mieszkała. Dom był rodziców i tak miało pozostać. Stanęła więc w kominku, chwyciła trochę proszku Fiuu w dłoń i wróciła do Rudery.
Tylko widok, na który w pierwszej kolejności natknęły się jej oczy, nie był tym, którego oczekiwała.
Znowu chaos. Znowu zamiast ciszy.
Padająca na ziemię, zakrwawiona sylwetka Matta. Niedaleko Bertie, wyglądający na tak samo pozbawionego życia. Sięgnęła do kieszeni płaszcza, ale… to nie było zaskoczenie, nie znalazła tam różdżki. Spłonęła razem z samą Eileen w Złotej Wieży. Rozejrzała się szybko, szukając dookoła sprawcy całego zdarzenia, być może kogoś okrytego czarną peleryną, z magicznym narzędziem nakierowanym w jej stronę, wykrzykującym czarno magiczną klątwę.
Bucco.
Nikogo jednak nie zobaczyła. Nikogo nieprzyjaznego. Za kanapą, która z jej perspektywy była dobrze widoczna, krył się Louis. Louis Bott.
– Louis?! Co ty tu robisz? Kto to zrobił?! Na litość, miałeś być u Bena, napisał mi, że się tobą zajął! – pamiętała ten list, jakby to było wczoraj, chociaż myśli zaczynały się rozmywać. Może to było wieki temu? – Co im się stało?! – pytanie mogło wydawać się zbędne, ale Eileen nie wierzyła w to, że Lou mógłby zrobić im coś złego.
Nie, nie znała się na magii leczniczej. Zresztą, co jej z tego było, skoro nie miała różdżki?
Podbiegła do Matta, położyła mu dłoń na plecach. Klatka piersiowa się unosiła. To samo sprawdziła u Bertiego. Żyli. Musiała reagować szybko. Pierwszą osobą, jaka rzuciła jej się na myśli, była Just… ale przecież ona też nie miała różdżki. Umówiły się dzisiaj wieczorem przed sklepem Ollivandera, żeby je dostać. Po korytarzu przemknął wściekły wozak, klnąc na cały świat i okoliczne domostwa. Alex.
Dorwała się do pokoju. Jutrzenka wcisnęła się we wnękę między szafką a ścianą, niespokojnie obserwując intruza. Napuszyła piórka, hucząc tęsknie, gdy rozpoznała w owym intruzie swoją panią. Eileen chwyciła za pergamin, nabazgrała szybko krótką, ale wymowną wiadomość, przyczepiła ją do nóżki sowy i wypuściła przez okno. Leć, mała. Potem, czując już zmęczenie chwytające za płuca i serce, zeszła na dół. Rozejrzała się za Louisem.
- Lou…?
Zniknął. Był za kanapę, ale w tej chwili go tam nie widziała.
- Lou, jesteś tutaj? Lou? – przełknęła ślinę, czując się dość niepewnie w tej sytuacji.
Przecież przed chwilą tu był! Siedział schowany za kanapą, krzyczała przecież na niego, a teraz zniknął!
Usłyszała ciche skrzypienie podłogi tuż za schodami. Żadnego głosu, żadnego oddechu, tylko kroki. Wtedy przypomniała sobie, że znalazł Lou pokiereszowanego, że bał się magii. A jeśli Louisowi ktoś zagrażał? Jeśli ktoś na niego… polował? Wszystkie elementy zaczynały niebezpiecznie szybko wpadać na właściwe sobie miejsca w układance. Nie wiedziała, kiedy chwyciła w dłonie doniczkę z paprotką, która zawsze stała w rogu na półpiętrze. Jeśli nie miała różdżki, a ten człowiek, kimkolwiek on był, wciąż myszkował po domu, musiała mieć coś, czym mogłaby się obronić.
Ruszyła powoli w stronę schodów, uważając na to, by obcasy ciemnych botków nie dotykały podłogi. Nie chciała robić niepotrzebnego hałasu. Zatrzymała się przy rogu, nasłuchując cichych odgłosów czyjegoś ciała naciskającego na panele i uścisnęła mocniej gliniane naczynie.
Jeden krok. Kolejny. Raz, dwa.
Sama zdziwiła się, kiedy do jej uszu dotarł jeszcze odgłos tłuczonej doniczki. Louis padł jak długi na ziemię, a Eileen odskoczyła z piskiem, wpatrując się w to ze strachem.
Czy ona właśnie zabiła człowieka?
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio zmieniony przez Eileen Wilde dnia 09.11.17 20:35, w całości zmieniany 1 raz
Znów przyszło mi na myśl, że to może kara, że w ogóle poznałem ten świat. Może byłem go niegodny czy coś, zaburzałem równowagę i teraz to się na mnie mściło? Nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia co robić.
Moje pytania padły w próżnię, nie usłyszałem na nie odpowiedzi za to z zamyślenia wyrwał mnie charakterystyczny głuchy dźwięk padania bezwładnego ciała na podłogę. Czy ja... właśnie... zapeszyłem? To przeze mnie?
- O nie... Matt! Matt, Matt...
Sparaliżował mnie strach. Chciałem doskoczyć do kuzyna, spróbować go ocucić, albo... cokolwiek! Ale nie byłem w stanie. Stopy jakby przykleiły się do podłogi, ciało w ogóle nie chciało mnie słuchać, a ja... miałem już taki mętlik w głowie! Najpierw świeca, która wybuchła i nie dość, że mnie poparzyła, to jeszcze przeniosła w środku lasu pod płonący kościół, potem ten ślepiec i wiedźma, a potem Bertie tracący przytomność i teraz Matt...
Nogi się pode mną ugięły i znów wylądowałem w swojej kryjówce za kanapą pojękując cicho. Wizje z ciemnym tunelem powróciły. W moją stronę szybko, charakterystycznymi zawijasami sunął wąż. Był tuż-tuż...!
Znajomy głos dotarł do mnie z oddali, stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy.
- Eileen - dopiero kiedy pochyliła się nad Bertiem zorientowałem się, że w ogóle pojawiła się w pomieszczeniu. Wąż zniknął. Mroczny tunel również.
- Eileen - powtórzyłem, jakbym nie dowierzał własnym oczom. Właściwie faktycznie tak było. Powoli mieszało mi się już wszystko: jawa, sen i te dziwaczne obrazy.
Drżałem wciąż nie mogąc się podnieść z podłogi. Dosłownie czułem, że jestem blady, a oczu nie byłem w stanie skupić na jednej rzeczy dłużej niż sekundę.
- Nie wiem, nie wiem... oni po prostu... oni tak po prostu... - starałem się z siebie wydusić, ale szło mi naprawdę słabo. Wszystko przypominało jeden wielki koszmar.
Eileen gdzieś pognała i straciłem ją z oczu. Po pomoc, oby poszła po pomoc. A ja... czułem, że muszę się stąd wydostać. Nie wiedziałem gdzie, ale gdzieś. Na powietrze, albo... nie wiem. Ale tu nie było bezpiecznie, a moja kryjówka się nie sprawdzała. Gdzie było wyjście?
Chwiejnie podniosłem się z kolan, co kosztowało mnie wiele wysiłku, ale dałem radę. Wciąż drżałem, ale zdawało mi się, że nad tym panowałem.
Leżeli. Bertie na kanapie. Matt na podłodze.
Przełknąłem ślinę.
Schody. Schody doprowadzą mnie do wyjścia. Ostrożnie ruszyłem ku nim. Ben. Gdzie jest Ben? On wiedziałby...
ŁUP. Ból mnie oślepił i przez chwilę był nie do zniesienia. Przez dosłownie ułamek sekundy. Później nie czułem już nic, kiedy bez zmysłów runąłem na podłogę jak długi.
Moje pytania padły w próżnię, nie usłyszałem na nie odpowiedzi za to z zamyślenia wyrwał mnie charakterystyczny głuchy dźwięk padania bezwładnego ciała na podłogę. Czy ja... właśnie... zapeszyłem? To przeze mnie?
- O nie... Matt! Matt, Matt...
Sparaliżował mnie strach. Chciałem doskoczyć do kuzyna, spróbować go ocucić, albo... cokolwiek! Ale nie byłem w stanie. Stopy jakby przykleiły się do podłogi, ciało w ogóle nie chciało mnie słuchać, a ja... miałem już taki mętlik w głowie! Najpierw świeca, która wybuchła i nie dość, że mnie poparzyła, to jeszcze przeniosła w środku lasu pod płonący kościół, potem ten ślepiec i wiedźma, a potem Bertie tracący przytomność i teraz Matt...
Nogi się pode mną ugięły i znów wylądowałem w swojej kryjówce za kanapą pojękując cicho. Wizje z ciemnym tunelem powróciły. W moją stronę szybko, charakterystycznymi zawijasami sunął wąż. Był tuż-tuż...!
Znajomy głos dotarł do mnie z oddali, stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy.
- Eileen - dopiero kiedy pochyliła się nad Bertiem zorientowałem się, że w ogóle pojawiła się w pomieszczeniu. Wąż zniknął. Mroczny tunel również.
- Eileen - powtórzyłem, jakbym nie dowierzał własnym oczom. Właściwie faktycznie tak było. Powoli mieszało mi się już wszystko: jawa, sen i te dziwaczne obrazy.
Drżałem wciąż nie mogąc się podnieść z podłogi. Dosłownie czułem, że jestem blady, a oczu nie byłem w stanie skupić na jednej rzeczy dłużej niż sekundę.
- Nie wiem, nie wiem... oni po prostu... oni tak po prostu... - starałem się z siebie wydusić, ale szło mi naprawdę słabo. Wszystko przypominało jeden wielki koszmar.
Eileen gdzieś pognała i straciłem ją z oczu. Po pomoc, oby poszła po pomoc. A ja... czułem, że muszę się stąd wydostać. Nie wiedziałem gdzie, ale gdzieś. Na powietrze, albo... nie wiem. Ale tu nie było bezpiecznie, a moja kryjówka się nie sprawdzała. Gdzie było wyjście?
Chwiejnie podniosłem się z kolan, co kosztowało mnie wiele wysiłku, ale dałem radę. Wciąż drżałem, ale zdawało mi się, że nad tym panowałem.
Leżeli. Bertie na kanapie. Matt na podłodze.
Przełknąłem ślinę.
Schody. Schody doprowadzą mnie do wyjścia. Ostrożnie ruszyłem ku nim. Ben. Gdzie jest Ben? On wiedziałby...
ŁUP. Ból mnie oślepił i przez chwilę był nie do zniesienia. Przez dosłownie ułamek sekundy. Później nie czułem już nic, kiedy bez zmysłów runąłem na podłogę jak długi.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Alexander ledwo skończył pisać list do Garretta, posyłając Fumeę z wiadomością. Biedulka dzisiaj się będzie musiała trochę napracować, bowiem młodemu uzdrowicielowi nagromadziło się trochę spraw od jego niespodziewanego zniknięcia, które miało miejsce przed tygodniem. Na szczęście w pracy udało mu się załatwić kilka dni wolnego, choć naprawdę nie miał pojęcia, kto się za nim wstawił, skoro Avery nie żył. Alexander zagryzł wargi na myśl o tym. Większość złych rzeczy, która zadziała się w jego życiu na przestrzeni ostatnich sześciu miesięcy miała bezpośredni związek z Samaelem - z tego powodu trudno było mu się w jakiś sposób ustosunkować do opuszczenia przez niego kręgu żywych. W pierwszej chwili poczuł bowiem ulgę. Cień Samaela w końcu zniknął, a młodzian mógł odetchnąć pełniejszą piersią. Nie widział codziennie brata swojej byłej narzeczonej, nie widział zabójcy Eilis - bowiem za śmierć kobiety Alexander obwiniał właśnie Samaela.
Selwyn wstał od biurka i przeszedł się po pokoju. Był dziś niecierpliwy. Oczekiwanie na listy dłużyło mu się w nieskończoność, a zajmował się dziś tylko tym. Odkąd wstał. Potarł skronie i wziął głęboki oddech, kiedy usłyszał szelest skrzydeł. Natychmiast uniósł głowę w gwałtownym ruchu, jednak niemożliwym było, aby Fumea powróciła tak szybko. Minęło przecież zaledwie kilka minut, sowa mogła być co najwyżej ledwo za granicami Chelmsford. Na parapecie ujrzał jednak innego ptaka. Zmarszczył brwi, nie mogąc sobie w pierwszej chwili przypomnieć, do kogo należy. Zaraz jednak rozpogodził się, łącząc ptasi dziób z ludzką twarzą. Eileen.
Odwiązał kawałek pergaminu od nóżki sowy i rozwinął go. Gdy jego oczy padły na skreślone słowa uśmiech zniknął z jego ust, a papier wysunął się z jego dłoni. Alexander zaciskał palce na apteczce i różdżce znikając z charakterystycznym dla teleportacji trzaskiem w chwili, kiedy wiadomość dotknęła podłogi w jego pokoju. Pojawił się z równie hałaśliwym trzaskiem w kuchni Rudery, nie zatrzymując się w niej ani na chwilę. Szukał Bottów i Eileen, nerwowo rozglądając się dookoła - i nie musiał szukać zbyt długo. Zamurowało go tylko na chwilę, w której zdążył rozeznać się w całej sytuacji. Stał tak, z blond lokami opadającymi w nieładzie na czoło, w swoim starym żółtym swetrze i luźnych spodniach, w samych skarpetkach na stopach i chłonął widok jaki roztaczał się przed nim. Bertie nieprzytomny - lecz wyraźnie oddychający na sofie, inny mężczyzna lekko zakrwawiony i nieprzytomny na schodach. Nawet nie zdążył poczuć ulgi z tego, że Bertie przeżył zarówno Wyspę Rzeźb, jak i ten przedziwny wybuch magii. Zauważył bowiem trzecią nieprzytomną postać - poparzoną i całą w... ziemi? Wlepił spojrzenie w czarownicę, której ubrudzone tą samą ziemią ubranie wyraźnie wskazywało na to, co przed chwilą tu się stało.
- Eileen! Czy ty go zabiłaś doniczką? - zapytał trochę piskliwie, brzmiąc jednocześnie tak jakby próbował się dowiedzieć, czy to ona zjadła ostatnie ciasteczko ze słoika. Alex doskoczył do leżącego na ziemi, oparzonego mężczyzny i przyłożył mu dwa palce do szyi. Wyczuł miarowe pulsowanie tętnicy.
- Żyje - powiedział z ulgą, przyglądając się nieprzytomnemu z bliska. Był cały pobrudzony, jego ubranie - piżama, dokładnie rzecz ujmując - była równie brudna i równie poszarpana, nosząca ślady ognia. Na jego ciele wyraźnie odznaczały się czerwienią świeże ślady po oparzeniach. - Kto to jest? - zapytał, wskazując na ogłuszonego przez Eileen chłopaka, samemu przemieszczając się do mężczyzny leżącego na schodach. Zatrzymał się jednak w połowie drogi. - Z tobą wszystko w porządku? - zapytał pannę Wilde, kierując znów na nią spojrzenie swoich srebrzystoniebieskich tęczówek. Zaraz jednak pogrzebał w apteczce i wyciągnął z niej mleczną czekoladę. Trzymał ją tam zawsze na taki wypadek osoby wyglądającej, jakby miała zaraz zejść z nerwów. Znaczy się, przeważnie było to tak, że wkładał do apteczki czekoladę, którą zjadał w przeciągu kilku najbliższych dni. Na szczęście przed wyruszeniem na odsiecz uzupełnił zapasy. - Masz, jedz. Poczujesz się lepiej - powiedział troskliwie, wciskając tabliczkę w dłonie kobiety.
Podszedł w końcu do mężczyzny na schodach, którym zapewne musiał być Matthew. Alexander dobył bandaży z apteczki i szybko opatrzył dłoń najstarszego Botta, tamując krwawienie. Wyglądała, jakby coś go podziobało. Pracował szybko, mechanicznie wręcz. Gdy zawiązał supełek na opatrunku dobył swojej nowej różdżki. Wiedział o anomaliach, jednak nie miał wyboru - musiał czarować.
- Wiesz, co tu się stało? - zapytał jeszcze Eileen, na chwilę kierując oblicze w jej stronę. Po tym skierował różdżkę na Matta i wymówił zaklęcie.
- Surgito.
Selwyn wstał od biurka i przeszedł się po pokoju. Był dziś niecierpliwy. Oczekiwanie na listy dłużyło mu się w nieskończoność, a zajmował się dziś tylko tym. Odkąd wstał. Potarł skronie i wziął głęboki oddech, kiedy usłyszał szelest skrzydeł. Natychmiast uniósł głowę w gwałtownym ruchu, jednak niemożliwym było, aby Fumea powróciła tak szybko. Minęło przecież zaledwie kilka minut, sowa mogła być co najwyżej ledwo za granicami Chelmsford. Na parapecie ujrzał jednak innego ptaka. Zmarszczył brwi, nie mogąc sobie w pierwszej chwili przypomnieć, do kogo należy. Zaraz jednak rozpogodził się, łącząc ptasi dziób z ludzką twarzą. Eileen.
Odwiązał kawałek pergaminu od nóżki sowy i rozwinął go. Gdy jego oczy padły na skreślone słowa uśmiech zniknął z jego ust, a papier wysunął się z jego dłoni. Alexander zaciskał palce na apteczce i różdżce znikając z charakterystycznym dla teleportacji trzaskiem w chwili, kiedy wiadomość dotknęła podłogi w jego pokoju. Pojawił się z równie hałaśliwym trzaskiem w kuchni Rudery, nie zatrzymując się w niej ani na chwilę. Szukał Bottów i Eileen, nerwowo rozglądając się dookoła - i nie musiał szukać zbyt długo. Zamurowało go tylko na chwilę, w której zdążył rozeznać się w całej sytuacji. Stał tak, z blond lokami opadającymi w nieładzie na czoło, w swoim starym żółtym swetrze i luźnych spodniach, w samych skarpetkach na stopach i chłonął widok jaki roztaczał się przed nim. Bertie nieprzytomny - lecz wyraźnie oddychający na sofie, inny mężczyzna lekko zakrwawiony i nieprzytomny na schodach. Nawet nie zdążył poczuć ulgi z tego, że Bertie przeżył zarówno Wyspę Rzeźb, jak i ten przedziwny wybuch magii. Zauważył bowiem trzecią nieprzytomną postać - poparzoną i całą w... ziemi? Wlepił spojrzenie w czarownicę, której ubrudzone tą samą ziemią ubranie wyraźnie wskazywało na to, co przed chwilą tu się stało.
- Eileen! Czy ty go zabiłaś doniczką? - zapytał trochę piskliwie, brzmiąc jednocześnie tak jakby próbował się dowiedzieć, czy to ona zjadła ostatnie ciasteczko ze słoika. Alex doskoczył do leżącego na ziemi, oparzonego mężczyzny i przyłożył mu dwa palce do szyi. Wyczuł miarowe pulsowanie tętnicy.
- Żyje - powiedział z ulgą, przyglądając się nieprzytomnemu z bliska. Był cały pobrudzony, jego ubranie - piżama, dokładnie rzecz ujmując - była równie brudna i równie poszarpana, nosząca ślady ognia. Na jego ciele wyraźnie odznaczały się czerwienią świeże ślady po oparzeniach. - Kto to jest? - zapytał, wskazując na ogłuszonego przez Eileen chłopaka, samemu przemieszczając się do mężczyzny leżącego na schodach. Zatrzymał się jednak w połowie drogi. - Z tobą wszystko w porządku? - zapytał pannę Wilde, kierując znów na nią spojrzenie swoich srebrzystoniebieskich tęczówek. Zaraz jednak pogrzebał w apteczce i wyciągnął z niej mleczną czekoladę. Trzymał ją tam zawsze na taki wypadek osoby wyglądającej, jakby miała zaraz zejść z nerwów. Znaczy się, przeważnie było to tak, że wkładał do apteczki czekoladę, którą zjadał w przeciągu kilku najbliższych dni. Na szczęście przed wyruszeniem na odsiecz uzupełnił zapasy. - Masz, jedz. Poczujesz się lepiej - powiedział troskliwie, wciskając tabliczkę w dłonie kobiety.
Podszedł w końcu do mężczyzny na schodach, którym zapewne musiał być Matthew. Alexander dobył bandaży z apteczki i szybko opatrzył dłoń najstarszego Botta, tamując krwawienie. Wyglądała, jakby coś go podziobało. Pracował szybko, mechanicznie wręcz. Gdy zawiązał supełek na opatrunku dobył swojej nowej różdżki. Wiedział o anomaliach, jednak nie miał wyboru - musiał czarować.
- Wiesz, co tu się stało? - zapytał jeszcze Eileen, na chwilę kierując oblicze w jej stronę. Po tym skierował różdżkę na Matta i wymówił zaklęcie.
- Surgito.
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Co do... - pomyślałem w chwili, gdy słowa kuzyna stawały się dziwnie odległe, zniekształcone, niewyraźne aż w końcu ostatecznie stałem się na nie głuchy. Potem ogarnęła mnie dziwna słabość. Od tak - zaatakowała mnie nagle, znikąd. Świat zawirował, a ja zdałem sobie sprawę, że to wszystko jest znajome, że znam ten stan i wiem co się zaraz stanie.
Cholera...Zmarszczyłem w niezadowoleniu czoło, a chwilę potem już nic nie widziałem. Poczułem jeszcze jak sflaczałe ciało plecami legło niedelikatnie na podłodze i...to by było na tyle. Zmysły budzić zaczęły się leniwie..własnie, jak długo mogło minąć? Zdawało mi się, że ledwie chwila, lecz chyba taka nieco dłuższa - zesztywniałe w niewygodnej pozycji kończyn świadczył o tym świadczyły. Właśnie, nieprzyjemne mrowienie i bolesne szczypanie wyczuwane na rękach było pierwszymi bodźcami które do mnie doszły. Zaraz potem pojawiła się świadomość czyjejś, nadprogramowej obecności. Zmusiłem się do otworzenia oczu. Wyglądając zza przymrużonych powiek patrzyłem na człowieka który celował we mnie różdżką. Własnie - celował we mnie różdżką. To podniosło poziom adrenaliny w mojej krwi sprawiając, że przesunąłem łokcie za plecy i się na nich podciągnąłem próbując rozeznać się w sytuacji. Byłem zdezorientowany. Jeszcze raz więc uważniej patrzyłem na skierowaną ku mnie różdżkę, a potem jeszcze uważniej na człowieka który we mnie z nią celował. Nie wyglądał na jakiegoś nokturnowego draba dybiącego na moje kończyny. Jakoś zrobiło mi się momentalnie lżej. Dostrzegłem Eilen.
- Eileen? Co ty tu robisz...? Znasz go? Czemu celuje we mnie z różdżki, weź go ogarnij. To niebezpieczne - zamarudziłem gniewnie, oburzyłem się ale jakoś tak bez przekonania. Było mi słabo. Z trudem zmusiłem się do rozejrzenia się po pokoju i dźwignięcia do pół siadu. Bertie nieprzytomnie leżał na kanapie. Luis też - no może nie na kanapie tylko na podłodze będąc przy tym oparzony i do tego w ziemi. Zacząłem zbierać myśli. To było trudne - miałem wrażenie, że znów zaraz odpłynę.
19/194 (-25 szarpane, reszta to obrażenia od Louisa to się chyba kwalifikuje jako psychiczne |:
Cholera...Zmarszczyłem w niezadowoleniu czoło, a chwilę potem już nic nie widziałem. Poczułem jeszcze jak sflaczałe ciało plecami legło niedelikatnie na podłodze i...to by było na tyle. Zmysły budzić zaczęły się leniwie..własnie, jak długo mogło minąć? Zdawało mi się, że ledwie chwila, lecz chyba taka nieco dłuższa - zesztywniałe w niewygodnej pozycji kończyn świadczył o tym świadczyły. Właśnie, nieprzyjemne mrowienie i bolesne szczypanie wyczuwane na rękach było pierwszymi bodźcami które do mnie doszły. Zaraz potem pojawiła się świadomość czyjejś, nadprogramowej obecności. Zmusiłem się do otworzenia oczu. Wyglądając zza przymrużonych powiek patrzyłem na człowieka który celował we mnie różdżką. Własnie - celował we mnie różdżką. To podniosło poziom adrenaliny w mojej krwi sprawiając, że przesunąłem łokcie za plecy i się na nich podciągnąłem próbując rozeznać się w sytuacji. Byłem zdezorientowany. Jeszcze raz więc uważniej patrzyłem na skierowaną ku mnie różdżkę, a potem jeszcze uważniej na człowieka który we mnie z nią celował. Nie wyglądał na jakiegoś nokturnowego draba dybiącego na moje kończyny. Jakoś zrobiło mi się momentalnie lżej. Dostrzegłem Eilen.
- Eileen? Co ty tu robisz...? Znasz go? Czemu celuje we mnie z różdżki, weź go ogarnij. To niebezpieczne - zamarudziłem gniewnie, oburzyłem się ale jakoś tak bez przekonania. Było mi słabo. Z trudem zmusiłem się do rozejrzenia się po pokoju i dźwignięcia do pół siadu. Bertie nieprzytomnie leżał na kanapie. Luis też - no może nie na kanapie tylko na podłodze będąc przy tym oparzony i do tego w ziemi. Zacząłem zbierać myśli. To było trudne - miałem wrażenie, że znów zaraz odpłynę.
19/194 (-25 szarpane, reszta to obrażenia od Louisa to się chyba kwalifikuje jako psychiczne |:
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Nie, nie, nie, to nie miało tak wyglądać. Ta doniczka miała być jej obroną, narzędziem, które miało zapewnić jej element zaskoczenia, gdyby podskórne podejrzenia się sprawdziły i okazało się, że w domu jest ktoś nieproszony, ktoś obcy, niebezpieczny. Ostatnią osobą, jaką chciała zaatakować tym glinianym naczyniem był Louis, naprawdę. Zaraz przed Herewardem, przysięgam! A teraz leżał przed nią, cały obsypany ziemią, z paprotką na brzuchu. Nie wiedziała, co się dzieje. To zdarzenie sprzed kilku sekund wydało jej się takie nierealne, że właściwie zastanawiała się, co ona robi w samym cholernym oku cyklonu. Spojrzała na swoje dłonie, całe czarne od ziemi uwalniającej się pod łamiącą się doniczką, i prędko zrozumiała.
Zanim jedak zaczęła krzyczeć, pojawił się Alex.
Obejrzała się na niego z miną dziecka, które dosłownie za ułamek sekundy postawi na nogi cały dom. Metaforycznie. Eileen nie miałaby nic przeciwko, gdyby udało jej się zgrabnie ją obejść i faktycznie postawić cały dom na nogi - nieprzytomni przyjaciele nie robili zbyt dobrego wrażenia.
- Zabiłam? - spytała niemal tak samo piskliwie jak Alex. Podążyła za nim wzrokiem, nie ruszając się z miejsca ani o centymetr. Czekała na jego osąd, a kiedy nastąpił, odetchnęła z ulgą. - Myślałam, że jest jakimś... jakimś czarnoksiężnikiem, który wparował do Rudery, bo, no... bo odsiecz... sama nie wiem, przepraszam! - zgłupiała, zacinając się kompletnie na etapie wspominania o tych felernych dniach pełnych bólu i porażki. Alex był w innej grupie, więc może jednak nie do końca. - To Louis. Mugol.
Szybko zareagował, była mu za to wdzięczna. Sama ukucnęła przy Lou. Zaczęła strzepywać z niego rozrzuconą ziemię, z żalem uzmysławiając sobie, że będzie musiała porządnie zadbać o tę paprotkę. W pierwszej kolejności pozbyła się czarnyh grudek z jego włosów i twarzy, potem z ubrania. Nie miała lodu, a teraz, do stu wirujących fig, przydałby się!
Matt przebudził się jako pierwszy - albo raczej został wybudzony jako pierwszy. Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc. Szaro-błękitne tęczówki uchwyciły w niezrozumieniu twarz Selwyna.
- Alexander Selwyn, magomedyk, Matt - odparła w odpowiedzi. - Jak tu przyszłam, ty i Bertie byliście nieprzytomni. Nie mów mi, że opróżniliście sami wszystkie butelki z ognistą!
Ta wersja wydawała jej się nawet wiarygodna. Louis, kiedy go zobaczyła, wydawał się strasznie rozkojarzony.
Zanim jedak zaczęła krzyczeć, pojawił się Alex.
Obejrzała się na niego z miną dziecka, które dosłownie za ułamek sekundy postawi na nogi cały dom. Metaforycznie. Eileen nie miałaby nic przeciwko, gdyby udało jej się zgrabnie ją obejść i faktycznie postawić cały dom na nogi - nieprzytomni przyjaciele nie robili zbyt dobrego wrażenia.
- Zabiłam? - spytała niemal tak samo piskliwie jak Alex. Podążyła za nim wzrokiem, nie ruszając się z miejsca ani o centymetr. Czekała na jego osąd, a kiedy nastąpił, odetchnęła z ulgą. - Myślałam, że jest jakimś... jakimś czarnoksiężnikiem, który wparował do Rudery, bo, no... bo odsiecz... sama nie wiem, przepraszam! - zgłupiała, zacinając się kompletnie na etapie wspominania o tych felernych dniach pełnych bólu i porażki. Alex był w innej grupie, więc może jednak nie do końca. - To Louis. Mugol.
Szybko zareagował, była mu za to wdzięczna. Sama ukucnęła przy Lou. Zaczęła strzepywać z niego rozrzuconą ziemię, z żalem uzmysławiając sobie, że będzie musiała porządnie zadbać o tę paprotkę. W pierwszej kolejności pozbyła się czarnyh grudek z jego włosów i twarzy, potem z ubrania. Nie miała lodu, a teraz, do stu wirujących fig, przydałby się!
Matt przebudził się jako pierwszy - albo raczej został wybudzony jako pierwszy. Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc. Szaro-błękitne tęczówki uchwyciły w niezrozumieniu twarz Selwyna.
- Alexander Selwyn, magomedyk, Matt - odparła w odpowiedzi. - Jak tu przyszłam, ty i Bertie byliście nieprzytomni. Nie mów mi, że opróżniliście sami wszystkie butelki z ognistą!
Ta wersja wydawała jej się nawet wiarygodna. Louis, kiedy go zobaczyła, wydawał się strasznie rozkojarzony.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Obdarzył Eileen najcieplejszym uśmiechem, na jaki był się w stanie obecnie zdobyć. - Spokojnie, Eileen. Wszystko jest pod kontrolą - powiedział, zczepiając się z nią spojrzeniem. Uniósł delikatnie brwi i uśmiechnął się raz jeszcze, po czym przeszedł do Matta. Bandażował, kiedy odpowiedź na jego pytanie sprawiła, że przerwał, patrząc się z lekkim zaskoczeniem na gajową.
- Mugol? - zapytał, wodząc spojrzeniem od Eileen do nieprzytomnego chłopaka na podłodze. W jego głosie dało się posłyszeć wyraźną nutę zaintrygowania. Owszem, obcował z mugolami, jednak nigdy jeszcze nie miał okazji przebywać z jakimś nieprzytomnym. Jedna rzecz jednakże pozostawała dla młodziana zagadką: - Skąd wziął się tutaj mugol?
Niepodobnym było bowiem, by niemagiczni pojawiali się ot tak w czarodziejskich domach, a co więcej by dostawali za to po głowach doniczkami. Choć właściwie... pewnie większość czarodziejskiego społeczeństwa mogłaby zareagować podobnie jak Eileen. Szkopuł jednakże tkwił w tym, że czarownica znała chłopaka, toteż mimo tej fatalnej pomyłki była zaznajomiona z faktem, że się tu pojawiał. Oj, Bertie, ciekawych masz współlokatorów, pomyślał Alexander, kiedy wyciągał różdżkę. Inkantacja, zgięcie nadgarstka i leżący na schodach delikwent wpierw drgnął, a następnie otworzył oczy.
- Powoli - powiedział do podnoszącego się na łokciach, ignorując podejrzliwe spojrzenie, jakim został obdarzony. Opuścił jednak momentalnie różdżkę, nie chcąc prowokować nikogo z obecnych, przytomnych bądź nie.
Prawie magomedyk, chciał poprawić Eileen, w ostatniej chwili jednak powstrzymując się przed wypowiedzeniem słów na głos. To nie było nikomu aktualnie niezbędne do życia, by sprostować niedopowiedzenie. - Nie wygląda, jakby opróżnił jakąkolwiek butelkę - powiedział do panny Wilde, przypatrując się Mattowi. - Alexander, miło poznać, choć okoliczności nie są po temu najlepsze - wyciągnął rękę do Botta. Zaraz jednak jął przypatrywać się po raz kolejny drobnym nacięciom na twarzy mężczyzny. Wydawały się być ni to kłute, ni to szarpane, zupełnie jakby...
- Czy to są ślady po ptasich dziobach? - zapytał, przymrużając oczy. - Nie chcę czarować więcej, niźli to potrzebne, dlatego na rękach masz opatrunki. Jutro nie będziesz ich już potrzebować, możesz je wtedy bez przeszkód zdjąć. Jednak to na twarzy postaram się zaleczyć - objaśnił pokrótce, po czym ponownie uniósł różdżkę i wycelował ją po raz drugi w Matta. - Curatio Vulnera - wymówił inkantację, zataczając końcem różdżki niewielkie kółko przed twarzą siedzącego na schodach mężczyzny.
- Mugol? - zapytał, wodząc spojrzeniem od Eileen do nieprzytomnego chłopaka na podłodze. W jego głosie dało się posłyszeć wyraźną nutę zaintrygowania. Owszem, obcował z mugolami, jednak nigdy jeszcze nie miał okazji przebywać z jakimś nieprzytomnym. Jedna rzecz jednakże pozostawała dla młodziana zagadką: - Skąd wziął się tutaj mugol?
Niepodobnym było bowiem, by niemagiczni pojawiali się ot tak w czarodziejskich domach, a co więcej by dostawali za to po głowach doniczkami. Choć właściwie... pewnie większość czarodziejskiego społeczeństwa mogłaby zareagować podobnie jak Eileen. Szkopuł jednakże tkwił w tym, że czarownica znała chłopaka, toteż mimo tej fatalnej pomyłki była zaznajomiona z faktem, że się tu pojawiał. Oj, Bertie, ciekawych masz współlokatorów, pomyślał Alexander, kiedy wyciągał różdżkę. Inkantacja, zgięcie nadgarstka i leżący na schodach delikwent wpierw drgnął, a następnie otworzył oczy.
- Powoli - powiedział do podnoszącego się na łokciach, ignorując podejrzliwe spojrzenie, jakim został obdarzony. Opuścił jednak momentalnie różdżkę, nie chcąc prowokować nikogo z obecnych, przytomnych bądź nie.
Prawie magomedyk, chciał poprawić Eileen, w ostatniej chwili jednak powstrzymując się przed wypowiedzeniem słów na głos. To nie było nikomu aktualnie niezbędne do życia, by sprostować niedopowiedzenie. - Nie wygląda, jakby opróżnił jakąkolwiek butelkę - powiedział do panny Wilde, przypatrując się Mattowi. - Alexander, miło poznać, choć okoliczności nie są po temu najlepsze - wyciągnął rękę do Botta. Zaraz jednak jął przypatrywać się po raz kolejny drobnym nacięciom na twarzy mężczyzny. Wydawały się być ni to kłute, ni to szarpane, zupełnie jakby...
- Czy to są ślady po ptasich dziobach? - zapytał, przymrużając oczy. - Nie chcę czarować więcej, niźli to potrzebne, dlatego na rękach masz opatrunki. Jutro nie będziesz ich już potrzebować, możesz je wtedy bez przeszkód zdjąć. Jednak to na twarzy postaram się zaleczyć - objaśnił pokrótce, po czym ponownie uniósł różdżkę i wycelował ją po raz drugi w Matta. - Curatio Vulnera - wymówił inkantację, zataczając końcem różdżki niewielkie kółko przed twarzą siedzącego na schodach mężczyzny.
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 62
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 62
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
- Fantastycznie - mruknąłem z dezaprobatą. Wcale nie poczułem się specjalnie lepiej wiedząc, że to magomedyk trzyma mnie na muszce. I to jeszcze taki, którego nie znałem. Odczułem więc ulgę w sytuacji w której opuścił różdżkę. Uważniej zmierzyłem go od góry do dołu słuchając pomysłów Eileen na które wywróciłem ostentacyjnie oczami.
- Nie wygląda, jakby opróżnił jakąkolwiek butelkę
- O, dobrze, że chociaż zna się na rzeczy - kontynuowałem swoją firmową marudność bo czułem się jak kupa. Pomimo tego nie przestawałem myśleć co tu się stało. Ptaki...właśnie.
- Tak, wleciała ich tu cała chmara i się rzuciły na mnie jak jakieś pojebane - tak było. Popatrzyłem jeszcze w górę, w stronę kuchni na poddaszu z której nadleciały. To było strasznie dziwne. Jednak po kolei. Starałem się ułożyć sobie w głowie wszystko co tutaj zaszło - Wyszedłem z Rudery, gdy wróciłem spotkałem Louisa panikującego nad nieprzytomnym Bertim. Był cały w czarnomagicznych poparzeniach - w sensie Lou. Był strasznie skołowany. To co działo się wczoraj musiało też go dopaść. Nie wiem jak inaczej mógł się tu znaleźć. W każdym razie zaciągnęliśmy Berta tutaj, na kanapę. Potem Lou zaczął piszczeć jak ptak, potem wleciała cała ich chmara, gdy w końcu odpuściły zrobiło mi się słabo i odpłynąłem - to było wszystko co pamiętałem. Nie miałem pojęcia jak to się stało, że mój mugolski kuzyn leżał nieprzytomny.
Skrzywiłem się, gdy promień różdżki błysnął mi oślepiająco przed oczami. Chwilę później poczułem jak drobne rozdarcia na mojej skórze scalają i się goją. Przeciągnąłem potem kontrolnie dłonią po niej. Z uzdrowicielami w końcu nigdy nic nie wiadomo. Wyglądało jednak na to, że nie uraczono mnie przy tym zabiegu jakąś deformacją. Przynajmniej żadną nową, której sam sobie wcześniej nie zafundowałem. Wciąż było mi słabo. Dźwignąłem się jednak z podłogi pozwalając sobie nieco chwiejnie usiąść na stoliku.
- Nie wygląda, jakby opróżnił jakąkolwiek butelkę
- O, dobrze, że chociaż zna się na rzeczy - kontynuowałem swoją firmową marudność bo czułem się jak kupa. Pomimo tego nie przestawałem myśleć co tu się stało. Ptaki...właśnie.
- Tak, wleciała ich tu cała chmara i się rzuciły na mnie jak jakieś pojebane - tak było. Popatrzyłem jeszcze w górę, w stronę kuchni na poddaszu z której nadleciały. To było strasznie dziwne. Jednak po kolei. Starałem się ułożyć sobie w głowie wszystko co tutaj zaszło - Wyszedłem z Rudery, gdy wróciłem spotkałem Louisa panikującego nad nieprzytomnym Bertim. Był cały w czarnomagicznych poparzeniach - w sensie Lou. Był strasznie skołowany. To co działo się wczoraj musiało też go dopaść. Nie wiem jak inaczej mógł się tu znaleźć. W każdym razie zaciągnęliśmy Berta tutaj, na kanapę. Potem Lou zaczął piszczeć jak ptak, potem wleciała cała ich chmara, gdy w końcu odpuściły zrobiło mi się słabo i odpłynąłem - to było wszystko co pamiętałem. Nie miałem pojęcia jak to się stało, że mój mugolski kuzyn leżał nieprzytomny.
Skrzywiłem się, gdy promień różdżki błysnął mi oślepiająco przed oczami. Chwilę później poczułem jak drobne rozdarcia na mojej skórze scalają i się goją. Przeciągnąłem potem kontrolnie dłonią po niej. Z uzdrowicielami w końcu nigdy nic nie wiadomo. Wyglądało jednak na to, że nie uraczono mnie przy tym zabiegu jakąś deformacją. Przynajmniej żadną nową, której sam sobie wcześniej nie zafundowałem. Wciąż było mi słabo. Dźwignąłem się jednak z podłogi pozwalając sobie nieco chwiejnie usiąść na stoliku.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Zdecydowała się ostatecznie zabrać z kuchni niedużą miskę, którą napełniła zimną wodą. Miała zamiar zrobić Louisowi z tego chłodne okłady. Postawiła naczynie na stole. Czuła się pozbawiona ręki, chociaż miała je obie – brak różdżki zawsze dotykał tak samo. W związku z tym, że nie mogła Louisa przenieść na fotel za pomocą magii, zostawiła go na podłodze jak leżał. Obejrzała go wzrokiem, jakimś cudem dopiero teraz zauważając wyzierające spod szczątków jego ubrania poparzenia.
– Merlinie, Louis… co ci się stało… – szepnęła z żalem, instynktownie wyciągając dłoń w kierunku jego ramienia, chcąc dotknąć, sprawdzić, jak rozległe miał obrażenia. Powstrzymała się w porę. Podniosła wzrok na Alexa, przełykając przy tym ślinę. – To przyjaciel rodziny. I rodzina w gruncie rzeczy. Louis to chyba kuzyn Matta i Bertiego… chociaż nie jestem pewna.
Tyle z nimi mieszkała, a wciąż nie do końca rozumiała powiązań rodzinnych, jakie między nimi istniały. I nie miała zamiaru się w nie zagłębiać, bo to nie było jej do niczego potrzebne.
Wycisnęła z czystego, białego ręczniczka niepotrzebną wodę, złożyła go i ułożyła na jego czole, przykrywając zwłaszcza ten fragment głowy, który został przez nią zaatakowany doniczką. Wzięła głęboki wdech, przysłuchując się słowom Matta. Zerknęła na Alexa, szukając i u niego zrozumienia.
Znała kilka osób, które doświadczyły tych przedziwnych rzeczy pierwszego maja – czyżby mugoli również to dosięgło? Co się właściwie działo? Szalejąca dookoła dotknęła nie tylko ich świata, ale także i tego niemagicznego? Jeszcze nie potrafiła objąć tego swoim rozumem. Nie do końca też chciała, nie była na to gotowa. Wciąż zbierała się po Złotej Wieży, wciąż dochodziła do siebie po niedawnych wydarzeniach, które odbiły na niej wyjątkowo bolesne piętno.
– Alex, ja wiem, że… że kodeks i tak dalej – skrzywiła się wyraźnie, jakby słowa, które mięła między ustami, były wyjątkowo gorzkie. – Ale byłbyś w stanie chociaż lekko podleczyć obrażenia Louisa? Domyślam się, że mugolskie szpitale nie oferują kompleksowej opieki lekarskiej ofiarom… tych anomalii.
Chciała przecież dla niego jak najlepiej.
– Merlinie, Louis… co ci się stało… – szepnęła z żalem, instynktownie wyciągając dłoń w kierunku jego ramienia, chcąc dotknąć, sprawdzić, jak rozległe miał obrażenia. Powstrzymała się w porę. Podniosła wzrok na Alexa, przełykając przy tym ślinę. – To przyjaciel rodziny. I rodzina w gruncie rzeczy. Louis to chyba kuzyn Matta i Bertiego… chociaż nie jestem pewna.
Tyle z nimi mieszkała, a wciąż nie do końca rozumiała powiązań rodzinnych, jakie między nimi istniały. I nie miała zamiaru się w nie zagłębiać, bo to nie było jej do niczego potrzebne.
Wycisnęła z czystego, białego ręczniczka niepotrzebną wodę, złożyła go i ułożyła na jego czole, przykrywając zwłaszcza ten fragment głowy, który został przez nią zaatakowany doniczką. Wzięła głęboki wdech, przysłuchując się słowom Matta. Zerknęła na Alexa, szukając i u niego zrozumienia.
Znała kilka osób, które doświadczyły tych przedziwnych rzeczy pierwszego maja – czyżby mugoli również to dosięgło? Co się właściwie działo? Szalejąca dookoła dotknęła nie tylko ich świata, ale także i tego niemagicznego? Jeszcze nie potrafiła objąć tego swoim rozumem. Nie do końca też chciała, nie była na to gotowa. Wciąż zbierała się po Złotej Wieży, wciąż dochodziła do siebie po niedawnych wydarzeniach, które odbiły na niej wyjątkowo bolesne piętno.
– Alex, ja wiem, że… że kodeks i tak dalej – skrzywiła się wyraźnie, jakby słowa, które mięła między ustami, były wyjątkowo gorzkie. – Ale byłbyś w stanie chociaż lekko podleczyć obrażenia Louisa? Domyślam się, że mugolskie szpitale nie oferują kompleksowej opieki lekarskiej ofiarom… tych anomalii.
Chciała przecież dla niego jak najlepiej.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ledwo powstrzymałem się przed zaciekawionym spojrzeniem spod delikatnie uniesionej brwi, posłanym w kierunku Matta - czyli to był ten słynny kuzyn Bertiego. Na pierwszy rzut oka na wykrzywione oblicze mężczyzny wszystkie (bądź co bądź o bardzo pozytywnym wydźwięku) zasłyszane historie o mrukliwym i marudnym Botcie wydawały się być potwierdzone, jednak wolałem nie oceniać go na podstawie tego pierwszego wrażenia - po sponiewieraniu przez anomalie zapewne też nie tryskałbym radością i optymizmem, toteż powstrzymałem się przed pochopnym wyciąganiem wniosków. Zwłaszcza, że jak na razie był on dla mnie dość miły, nawet jeżeli przez rozkapryszoną magię zalałem się krwią z nosa. Na szczęście opatrunki miałem od ręką, toteż szybko wetknąłem sobie jakiś gazik do nosa.
Wzruszyłem ramionami, znam czy nie znam, takie były fakty - Matthew był trzeźwy. Nie przerywałem mu, kiedy opowiadał co zaszło w Ruderze, kiedy mnie i Eileen jeszcze w niej nie było. Podniosłem się za to, a choć po nagłym krwotoku z nosa poczułem się trochę słabo złapałem torbę i przeszedłem w tym czasie do leżącego na kanapie Bertiego. Na moją twarz wstąpił zmartwiony wyraz, kiedy pochyliłem się nad cukiernikiem. Musiał być jeszcze mocno osłabiony po Odsieczy. Mi się upiekło, jeżeli emocjonalne rozchwianie i chwilowe paranoje można było nazwać szczęściem - z tym mogłem sobie jednakże łatwo poradzić ze względu na charakterystykę zawodu.
- To brzmi całkiem jak anomalie - powiedziałem, w głębi duszy krzywiąc się i przeklinając wszystko, na czym świat stoi. Całe cierpienie i ból były ich winą. Mieli bronić tych, którzy obrony potrzebują, nie zaś ściągać na ich głowy zabójczą magię.
Wyprostowałem się na słowa Eileen, przechodząc spojrzeniem do - kolejnego - Botta. Uśmiechnąłem się kącikami ust, prawie niezauważalnie.
- Oczywiście że się nim zajmę. Tylko jest przy udzielaniu pomocy wielu poszkodowanym na raz pewna zasada, by zacząć od krwawiących, a następnie zająć się nieprzytomnymi. Wiem, jak znokautowany został Louis - powiedziałem, przysiadając na brzegu sofy obok Berta - dlatego najpierw spróbuję pomóc Bertiemu. Louis odzyskawszy przytomność może jeszcze bardziej nas wszystkich uszkodzić, a najlepszy ratownik to żywy ratownik - skończyłem nie do końca już optymistycznie, skupiając moją uwagę na cukierniku. Przyłożyłem dwa palce do miejsca gdzie na szyi znajdowała się największa tętnica i...
- Cholera - wyrwało mi się, kiedy gorączkowo łapałem za różdżkę. Jego puls był słaby. - Surgito - powiedziałem pospiesznie formułę zaklęcia, przykładając koniec różdżki do klatki piersiowej Botta.
No dawaj. Wyszedłeś z tej pieprzonej wyspy i z tego też się wygrzebiesz. Nie pozwolę ci tu tak po prostu umrzeć, rozumiesz?
Wzruszyłem ramionami, znam czy nie znam, takie były fakty - Matthew był trzeźwy. Nie przerywałem mu, kiedy opowiadał co zaszło w Ruderze, kiedy mnie i Eileen jeszcze w niej nie było. Podniosłem się za to, a choć po nagłym krwotoku z nosa poczułem się trochę słabo złapałem torbę i przeszedłem w tym czasie do leżącego na kanapie Bertiego. Na moją twarz wstąpił zmartwiony wyraz, kiedy pochyliłem się nad cukiernikiem. Musiał być jeszcze mocno osłabiony po Odsieczy. Mi się upiekło, jeżeli emocjonalne rozchwianie i chwilowe paranoje można było nazwać szczęściem - z tym mogłem sobie jednakże łatwo poradzić ze względu na charakterystykę zawodu.
- To brzmi całkiem jak anomalie - powiedziałem, w głębi duszy krzywiąc się i przeklinając wszystko, na czym świat stoi. Całe cierpienie i ból były ich winą. Mieli bronić tych, którzy obrony potrzebują, nie zaś ściągać na ich głowy zabójczą magię.
Wyprostowałem się na słowa Eileen, przechodząc spojrzeniem do - kolejnego - Botta. Uśmiechnąłem się kącikami ust, prawie niezauważalnie.
- Oczywiście że się nim zajmę. Tylko jest przy udzielaniu pomocy wielu poszkodowanym na raz pewna zasada, by zacząć od krwawiących, a następnie zająć się nieprzytomnymi. Wiem, jak znokautowany został Louis - powiedziałem, przysiadając na brzegu sofy obok Berta - dlatego najpierw spróbuję pomóc Bertiemu. Louis odzyskawszy przytomność może jeszcze bardziej nas wszystkich uszkodzić, a najlepszy ratownik to żywy ratownik - skończyłem nie do końca już optymistycznie, skupiając moją uwagę na cukierniku. Przyłożyłem dwa palce do miejsca gdzie na szyi znajdowała się największa tętnica i...
- Cholera - wyrwało mi się, kiedy gorączkowo łapałem za różdżkę. Jego puls był słaby. - Surgito - powiedziałem pospiesznie formułę zaklęcia, przykładając koniec różdżki do klatki piersiowej Botta.
No dawaj. Wyszedłeś z tej pieprzonej wyspy i z tego też się wygrzebiesz. Nie pozwolę ci tu tak po prostu umrzeć, rozumiesz?
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Otworzył oczy, nie do końca wiedząc co się dzieje. Czuł się słabo. Było zupełnie jakby po prostu wybudził się ze snu, choć nie pamiętał żeby usypiał, nie pamiętał nawet momentu upadku. A jednak na pewno leżał w tej chwili na kanapie, nad nim stał Selwyn, na pewno znajdowali się w Ruderze.
Siadł więc powoli, czując że jeszcze trochę szumi mu w głowie, rozglądając się dookoła, potrzebował dobrej chwili żeby zorientować się w sytuacji, zmarszczył brwi na widok niezłego tłumku ludzi jaki tu zastał, w końcu orientując się, że przecież siedział tu z Lou, nie bardzo wiedząc co z nim zrobić, bo kuzyn był nie dość że w kiepskim stanie, to jeszcze w panice.
A potem zrobiło się jakoś dziwnie słabo.
- Co tu się dzieje?
Spytał więc, odnajdując spojrzeniem Matta, Eileen, w końcu Alexandra. Był zdecydowanie dobrą osobą we właściwym miejscu. Eileen go wezwała? Bottowi przyszło do głowy, że powinien w tej chwili dochodzić do siebie po koszmarze sprzed chwili, ostatecznie jednak domyślał się że każdy uzdrowiciel ma teraz czym się zająć. I, że trudno po tym wszystkim po prostu siąść i siedzieć.
- Mój kuzyn chyba nieźle oberwał po tych pieprzonych anomaliach. - chciał już się odezwać, jednak zaraz dostrzegł najwyższego Botta w historii Bottów. - Nie ważne. Znaczy ważne, ale chyba wiesz. - dodał zaraz. Coś musiało się stać, choć Bertie nie do końca rozumiał co, czuł się lekko otępiały. Był osłabiony? Nie dał sobie za wiele czasu na odpoczynek - odespał, spał długo i twardo, po części dzięki eliksirom jakich dostał zapewne krocie, to jednak tyle, nie chciał czasu na leżenie i odpoczywanie, bo nijak nie było mu od tego lepiej, potrzebował zająć sobie czas. Może więc zwyczajnie zasłabł? Tylko w takim razie co z Lou?
I skąd tu AŻ TYLE osób?
- Ogarniesz go?
Dodał po prostu, bo nie wiedział w jakim stanie jest kuzyn, na pewno ma sporo oparzeń, może w końcu zemdlał z nerwów?
- Był w niezłej panice. Nie bardzo wiedziałem co z nim zrobić. - dodał, bo i fakt faktem nie miał pojęcia jak może pomóc kuzynowi, sam nie znał żadnych zaklęć leczniczych, nie znał też wielu osób które znają, a wiedział też że trudno będzie znaleźć kogokolwiek kto nie ma rąk pełnych roboty. Widocznie jednak komuś się udało.
Siadł więc powoli, czując że jeszcze trochę szumi mu w głowie, rozglądając się dookoła, potrzebował dobrej chwili żeby zorientować się w sytuacji, zmarszczył brwi na widok niezłego tłumku ludzi jaki tu zastał, w końcu orientując się, że przecież siedział tu z Lou, nie bardzo wiedząc co z nim zrobić, bo kuzyn był nie dość że w kiepskim stanie, to jeszcze w panice.
A potem zrobiło się jakoś dziwnie słabo.
- Co tu się dzieje?
Spytał więc, odnajdując spojrzeniem Matta, Eileen, w końcu Alexandra. Był zdecydowanie dobrą osobą we właściwym miejscu. Eileen go wezwała? Bottowi przyszło do głowy, że powinien w tej chwili dochodzić do siebie po koszmarze sprzed chwili, ostatecznie jednak domyślał się że każdy uzdrowiciel ma teraz czym się zająć. I, że trudno po tym wszystkim po prostu siąść i siedzieć.
- Mój kuzyn chyba nieźle oberwał po tych pieprzonych anomaliach. - chciał już się odezwać, jednak zaraz dostrzegł najwyższego Botta w historii Bottów. - Nie ważne. Znaczy ważne, ale chyba wiesz. - dodał zaraz. Coś musiało się stać, choć Bertie nie do końca rozumiał co, czuł się lekko otępiały. Był osłabiony? Nie dał sobie za wiele czasu na odpoczynek - odespał, spał długo i twardo, po części dzięki eliksirom jakich dostał zapewne krocie, to jednak tyle, nie chciał czasu na leżenie i odpoczywanie, bo nijak nie było mu od tego lepiej, potrzebował zająć sobie czas. Może więc zwyczajnie zasłabł? Tylko w takim razie co z Lou?
I skąd tu AŻ TYLE osób?
- Ogarniesz go?
Dodał po prostu, bo nie wiedział w jakim stanie jest kuzyn, na pewno ma sporo oparzeń, może w końcu zemdlał z nerwów?
- Był w niezłej panice. Nie bardzo wiedziałem co z nim zrobić. - dodał, bo i fakt faktem nie miał pojęcia jak może pomóc kuzynowi, sam nie znał żadnych zaklęć leczniczych, nie znał też wielu osób które znają, a wiedział też że trudno będzie znaleźć kogokolwiek kto nie ma rąk pełnych roboty. Widocznie jednak komuś się udało.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ściągnąłem brwi ku sobie w efekcie czego na moim czole zagościła ostentacyjna, pionowa zmarszczka konsternacji.
- Anomalia... W sensie, myślisz że prócz tego, że zrobiła mi z niemagicznego kuzyna magiczną grzankę to jeszcze w jakiś sposób zmieniła go w ptasiego bojownika? - mój mózg próbował to wszystko mocno poskładać w coś sensownego. Wyobraźnię oraz liczbę szarych komórek odpowiedzialną za bardziej skomplikowane procesy niż utrzymanie mnie przy życiu miałem ograniczone więc z braku laku przyjąłem tę informację za fakt. Zrodziło się wówczas we mnie dość istotne zmartwienie -...to da się leczyć...? - najbliższa rodzina Louisa, miejsce gdzie się uczył... wszędzie było pełno mugoli. Nie wyobrażałem sobie, jak miałby do tego wszystkiego wrócić, kiedy na chwilę obecną byłoby to równoznaczne z ryzykiem zadziobania wszystkich dookoła. Nie, jeszcze nie przyszło mi do głowy, że to Louis nas unieprzytomnił. Bo niby skąd?
- Nie będę się produkować drugi raz, lecz tak w skrócie to zostawiłem cie w Ruderze samego na jedną chwilę... - zacząłem z pretensją do Berta będąc świecie przekonany, że od momentu mojego wyjścia z Rudery nie mogła minąć godzina. No dobra - dwie - ...wracam, nagle w domu jest Louis i okazuje się być chodzącym, gorącym medium dla ptasiej rebelii, a tobie zebrało się na omdlewanie - W tej drugiej kwestii aż chciałem powiedzieć słynne "a nie mówiłem", lecz sobie odpuściłem. Bertiego wczoraj ostro zmieliło, zachęcałem go, żeby odpoczywał, lecz wątpiłem by wziął to sobie do serca był Bottem i zresztą przyszedł tutaj Lou. Zapewne stawał na głowie by go ogarnąć. Pominąłem oczywiście w relacji dla kuzyna fragment w którym i mi się zdarzyło z nieznanych mi przyczyn odpłynąć, bo to w tej historii było najmniej istotne.
- Może go nie wybudzajcie...? Myślę, że lepiej dla niego będzie jak zostanie, wiecie, no - nieprzytomny. Jeśli myślisz, że był w panice to żebyś widział co się z nim działo gdy wisiał nad nieprzytomnym tobą. Prawie się zahiperwentylował - dodałem zwracając się do Berta, lecz wymownie patrząc na uzdrowiciela by może zajął się w tym momencie jego powierzchownymi ranami.
- Anomalia... W sensie, myślisz że prócz tego, że zrobiła mi z niemagicznego kuzyna magiczną grzankę to jeszcze w jakiś sposób zmieniła go w ptasiego bojownika? - mój mózg próbował to wszystko mocno poskładać w coś sensownego. Wyobraźnię oraz liczbę szarych komórek odpowiedzialną za bardziej skomplikowane procesy niż utrzymanie mnie przy życiu miałem ograniczone więc z braku laku przyjąłem tę informację za fakt. Zrodziło się wówczas we mnie dość istotne zmartwienie -...to da się leczyć...? - najbliższa rodzina Louisa, miejsce gdzie się uczył... wszędzie było pełno mugoli. Nie wyobrażałem sobie, jak miałby do tego wszystkiego wrócić, kiedy na chwilę obecną byłoby to równoznaczne z ryzykiem zadziobania wszystkich dookoła. Nie, jeszcze nie przyszło mi do głowy, że to Louis nas unieprzytomnił. Bo niby skąd?
- Nie będę się produkować drugi raz, lecz tak w skrócie to zostawiłem cie w Ruderze samego na jedną chwilę... - zacząłem z pretensją do Berta będąc świecie przekonany, że od momentu mojego wyjścia z Rudery nie mogła minąć godzina. No dobra - dwie - ...wracam, nagle w domu jest Louis i okazuje się być chodzącym, gorącym medium dla ptasiej rebelii, a tobie zebrało się na omdlewanie - W tej drugiej kwestii aż chciałem powiedzieć słynne "a nie mówiłem", lecz sobie odpuściłem. Bertiego wczoraj ostro zmieliło, zachęcałem go, żeby odpoczywał, lecz wątpiłem by wziął to sobie do serca był Bottem i zresztą przyszedł tutaj Lou. Zapewne stawał na głowie by go ogarnąć. Pominąłem oczywiście w relacji dla kuzyna fragment w którym i mi się zdarzyło z nieznanych mi przyczyn odpłynąć, bo to w tej historii było najmniej istotne.
- Może go nie wybudzajcie...? Myślę, że lepiej dla niego będzie jak zostanie, wiecie, no - nieprzytomny. Jeśli myślisz, że był w panice to żebyś widział co się z nim działo gdy wisiał nad nieprzytomnym tobą. Prawie się zahiperwentylował - dodałem zwracając się do Berta, lecz wymownie patrząc na uzdrowiciela by może zajął się w tym momencie jego powierzchownymi ranami.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Schody
Szybka odpowiedź