Pokój Erniego
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój Matta
Na najdłuższej ścianie znajduje się wypełniony co cenniejszymi książkami, które Matt zniósł z Nokturnu, szafka nocna i co najważniejsze - spora, wygodna kanapa. Zazwyczaj jest rozłożona i zajmuje największą część pokoju. Przy kanapie można znaleźć kilka butelek różnego alkoholu w towarzystwie starych kubków po kawie robiących za popielniczkę. Za drzwiami stoją kartony wypełnione ubraniami bądź mniej lub bardziej istotnym gradobiciem. Na ścianach nie ma nic prócz farby, a na podłodze niczego ponad surowych desek.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Ostatnio zmieniony przez Bertie Bott dnia 25.10.18 22:02, w całości zmieniany 2 razy
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nawet spojrzał na kuzyna jakby wyzywająco, ale nie odpowiedział na jego słowa, bo doskonale wiedział, że nie da się mocniej przyznać do tego, że nie ma się do powiedzenia nic sensownego. Wzruszył jeszcze tylko ramionami, chyba Matt z resztą zauważył, że co jest nie tak. Właściwie nie było to trudne, z Bertiego czytało się jak z otwartej księgi, nigdy nie potrafił w ukrywanie emocji.
- Ta, chyba okej. - mruknął, bo i co miał powiedzieć, w sumie dawno tam nie był, jakoś tak dom się zmienił od jakiegoś roku, nie mógł się nie zmienić. - Wiesz, zwiedzałem dzisiaj grotę przemytników. - powiedział zamiast tego, podłażąc bliżej, bo i Matt poszedł do butelki, a to była przy łóżku. Choć siadł na podłodze, opierając się o ścianę. I nic w tym właściwie dziwnego nie było, lubił tę miejscówkę i tyle. - W sumie to wczoraj. - poprawił po chwili.
Niewiele się w nim zmieniało przez wszystkie lata. Rósł, znajdował nowe zainteresowania, jakoś mierzył się z obowiązkami, jednak w pewien sposób, pewne jego zachowania po prostu zostawały niezmienne. Jak i to, że kiedy miał rozmawiać o czymś na poważnie, może nie tyle na poważnie, co przyznać, że z czymś jest mu źle, jakoś gubił słowa, nie umiał tego w żaden sposób ująć. Znowu próbował się uśmiechać i kombinował nad jakimś głupim żartem, bo po co w ogóle tu przyłaził?
Nie wstawał jednak, wyciągnął nogi na podłodze trochę jak zabawkowe klauny, których nogi śmieszne się rozjeżdżają, kiedy ustawi się je źle i osuwają się po ścianie do siadu.
- Wiesz, że mamy w sąsiedztwie jasnowidza?
Spytał jeszcze, przymykając oczy. Za dużo się działo. Czy raczej nareszcie coś się działo. Przepowiednia, potem wyjście z Carterem do groty, lusterko. Niewiele, ale to i tak największy ruch w tej sprawie od ponad roku.
- Ta, chyba okej. - mruknął, bo i co miał powiedzieć, w sumie dawno tam nie był, jakoś tak dom się zmienił od jakiegoś roku, nie mógł się nie zmienić. - Wiesz, zwiedzałem dzisiaj grotę przemytników. - powiedział zamiast tego, podłażąc bliżej, bo i Matt poszedł do butelki, a to była przy łóżku. Choć siadł na podłodze, opierając się o ścianę. I nic w tym właściwie dziwnego nie było, lubił tę miejscówkę i tyle. - W sumie to wczoraj. - poprawił po chwili.
Niewiele się w nim zmieniało przez wszystkie lata. Rósł, znajdował nowe zainteresowania, jakoś mierzył się z obowiązkami, jednak w pewien sposób, pewne jego zachowania po prostu zostawały niezmienne. Jak i to, że kiedy miał rozmawiać o czymś na poważnie, może nie tyle na poważnie, co przyznać, że z czymś jest mu źle, jakoś gubił słowa, nie umiał tego w żaden sposób ująć. Znowu próbował się uśmiechać i kombinował nad jakimś głupim żartem, bo po co w ogóle tu przyłaził?
Nie wstawał jednak, wyciągnął nogi na podłodze trochę jak zabawkowe klauny, których nogi śmieszne się rozjeżdżają, kiedy ustawi się je źle i osuwają się po ścianie do siadu.
- Wiesz, że mamy w sąsiedztwie jasnowidza?
Spytał jeszcze, przymykając oczy. Za dużo się działo. Czy raczej nareszcie coś się działo. Przepowiednia, potem wyjście z Carterem do groty, lusterko. Niewiele, ale to i tak największy ruch w tej sprawie od ponad roku.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
A więc nie chodziło o jego rodziców...Częściowo poczułem ulgę. Zdecydowanie ostatnimi czasy sypało się byt dużo rzeczy na raz. Tym bardziej teraz nie chciałbym się dowiedzieć, że coś niefortunnego przydarzyło się ciotce lub wujkowi. Ale skoro nie oni, to o co chodziło...? Chwilę po zadaniu sobie tego pytania pochwalił mi się swoim wyczynem. Tonie było wcale zabawne. Miałem ochotę trzepnąć go po głowie, lecz ostatecznie zacisnąłem rękę mocniej na szyjce butelki
- Czy ty masz coś w tej głowie? - nie chciałem podnosić głosu, przypominając sobie (dzięki Bertiemu), że sam w tym domu to jednak nie mieszkam - Powinienem trzasnąć cie tą butelką w ten pusty łeb, może coś by ci się naprawiło - ciągnąłem dalej. Nie żartowałem. Nie było w tym nic do śmiechu. Chociaż nie miałem pojęcia czy w ogóle mój ostry ton jakkolwiek jeszcze trafiał do Bertiego czy już po prostu spływał po nim jak woda po kaczce - Jak już musisz szlajać się po takich miejscach to mi po prostu powiedz bym mógł poinformować odpowiednich ludzi - może nie byłem w stanie zapewnić mu stuprocentowego bezpieczeństwa to jednak znałem szmuglerów, którzy mogliby mieć na niego oko. Bo przecież w takich sytuacjach wystarczyłoby, że natknąłby się na kogoś nieodpowiedniego i by szorował martwym brzuchem po dnie morza. Westchnąłem podając mu ostatecznie tą jego nieszczęsną butelkę. Wiedziałem po chwili, że to przecież najpewniej nie o to chodziło, zwłaszcza, że przeskoczył z jednego tematu na kompletnie inny. Zdawał się krążyć jak sęp nad padliną, który nie jest przekonany, co do tego gdzie wylądować. Ja przynajmniej w tym wszystkim nie widziałem żadnego sensu.
- Nie. To ten od tego przerośniętego pierzastego psa? - czy tam innego hipogryfa. Usiadłem na krańcu łóżka - Bertie, nie lubię się bawić w zgadywanki. O co chodzi? Sąsiad jest szmuglerem?
- Czy ty masz coś w tej głowie? - nie chciałem podnosić głosu, przypominając sobie (dzięki Bertiemu), że sam w tym domu to jednak nie mieszkam - Powinienem trzasnąć cie tą butelką w ten pusty łeb, może coś by ci się naprawiło - ciągnąłem dalej. Nie żartowałem. Nie było w tym nic do śmiechu. Chociaż nie miałem pojęcia czy w ogóle mój ostry ton jakkolwiek jeszcze trafiał do Bertiego czy już po prostu spływał po nim jak woda po kaczce - Jak już musisz szlajać się po takich miejscach to mi po prostu powiedz bym mógł poinformować odpowiednich ludzi - może nie byłem w stanie zapewnić mu stuprocentowego bezpieczeństwa to jednak znałem szmuglerów, którzy mogliby mieć na niego oko. Bo przecież w takich sytuacjach wystarczyłoby, że natknąłby się na kogoś nieodpowiedniego i by szorował martwym brzuchem po dnie morza. Westchnąłem podając mu ostatecznie tą jego nieszczęsną butelkę. Wiedziałem po chwili, że to przecież najpewniej nie o to chodziło, zwłaszcza, że przeskoczył z jednego tematu na kompletnie inny. Zdawał się krążyć jak sęp nad padliną, który nie jest przekonany, co do tego gdzie wylądować. Ja przynajmniej w tym wszystkim nie widziałem żadnego sensu.
- Nie. To ten od tego przerośniętego pierzastego psa? - czy tam innego hipogryfa. Usiadłem na krańcu łóżka - Bertie, nie lubię się bawić w zgadywanki. O co chodzi? Sąsiad jest szmuglerem?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
- Nie byłem sam. Carter. Taki glina. Pomaga mi szukać Any mnie tam ściągnął. - wywrócił oczami. Niby jakim sposobem sam miałby się tam dostać, kiedy to trzeba znać jakies hasła, żeby się tam dostać. I trafić tam trzeba i jeszcze nikomu nie podpaść, a w tym ostatnim to Bertie szczególnie mistrzem nie był. To chyba jakaś genetyczna Bottowa ułomność jest. Jak tak patrzył na kuzyna to był tego dziwnie pewien.
Wiedział, że Matt się denerwuje, ale jakoś nie umiał wyskoczyć ze wszystkim na raz. Choć już jedno wspomnienie o Annie zapewne wystarczyło. Bertie sporzał na Matta, nie informując go o tym, że to hipogryf, ani w całym swoim dołku i swojej łaskawości nawet o tym, że jest debilem i kiedyś zje go psidwak.
- Widział ją. W wizji. - spojrzał na butelkę. Poczuł skurcz na myśl, że on się tu upija, a gdzieś tam Anna może potrzebować pomocy i ją odstawił, ale wtedy spłynęła na niego fala bezradności: GDZIE? Nie istniało chyba miejsce, którego nie sprawdził, gdzie nie szukał, nie istniał znajomy Any o którym on wiedział, u którego Bertie by nie był. Więc co miał teraz zrobić?
- Żyje. Coś ją zmieniło, albo coś jej grozi, ale żyje. - nie wątpił w to ani przez chwilę, aczkolwiek w tonie jego głosu dało się dosłyszeć upór, nie zamierzał słuchać jakichkolwiek wątpliwości. Wziął znów butelkę. - Tam, w grocie było jej lusterko. Co ONA mogła tam robić?
Spojrzał na Matta uważnie, jakby w nadziei, że tej wyjaśni mu jakąś obcą, nieznaną prawdę. Zacisnął mocniej dłoń na butelce, choć nie pił, siedział tak otoczony swoją cholerną bezradnością, która tak cholernie go wkurzała.
Wiedział, że Matt się denerwuje, ale jakoś nie umiał wyskoczyć ze wszystkim na raz. Choć już jedno wspomnienie o Annie zapewne wystarczyło. Bertie sporzał na Matta, nie informując go o tym, że to hipogryf, ani w całym swoim dołku i swojej łaskawości nawet o tym, że jest debilem i kiedyś zje go psidwak.
- Widział ją. W wizji. - spojrzał na butelkę. Poczuł skurcz na myśl, że on się tu upija, a gdzieś tam Anna może potrzebować pomocy i ją odstawił, ale wtedy spłynęła na niego fala bezradności: GDZIE? Nie istniało chyba miejsce, którego nie sprawdził, gdzie nie szukał, nie istniał znajomy Any o którym on wiedział, u którego Bertie by nie był. Więc co miał teraz zrobić?
- Żyje. Coś ją zmieniło, albo coś jej grozi, ale żyje. - nie wątpił w to ani przez chwilę, aczkolwiek w tonie jego głosu dało się dosłyszeć upór, nie zamierzał słuchać jakichkolwiek wątpliwości. Wziął znów butelkę. - Tam, w grocie było jej lusterko. Co ONA mogła tam robić?
Spojrzał na Matta uważnie, jakby w nadziei, że tej wyjaśni mu jakąś obcą, nieznaną prawdę. Zacisnął mocniej dłoń na butelce, choć nie pił, siedział tak otoczony swoją cholerną bezradnością, która tak cholernie go wkurzała.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Raiden, Raiden Carter? - złapałem się tego nazwiska do którego przypisałem znane mi imię. Jednocześnie się nachmurzyłem. Bo...co za policjant ciągnie ze sobą do nory przemytników cukiernika? Bertiego?! Odniosłem wrażenie, że od tych rewelacji aż mi się w głowie zakręciło. Myślałem początkowo, że po prostu się kręcił koło groty tak rekreacyjnie, jak to miewał czasem w zwyczaju kręcić się koło niebezpiecznych rzeczy, lecz on tam był. Wewnątrz. Z policjantem. I jeszcze...
- Po co? Prosiłeś go? Bertie, już to przerabialiśmy - wtrąciłem chłodno nie skrywając frustracji, chcąc uciąć jego myśl. Czułem jednocześnie, jak po plecach przebiegł mi dreszcz niepokoju - że mógłby czegoś się dowiedzieć. A nie mógł. Nie powinien. Nie wiedziałem jednak jak dusić ten zapał tym bardziej, że miał rację - żyła.
- Jesteś pewien, że widział akurat ją? A nie kogoś podobnego? - wyszedłem na przeciw jego pewności wątpliwościami. Tymi samymi, powielanymi przez wszystkich w które wplatana była gorycz oraz znużenie - Dobrze wiesz, że to co widzą jest często tym czym chcesz by było lub tym czym im się wydaje że jest. To festiwal interpretacji. Nie bądź łatwowierny i naiwny. Gdyby to było takie proste i gdyby faktycznie żyła...to byłaby z nami - mieliśmy w rodzinie wróżbitów, wujostwo też sięgało po pomoc takiego, lecz wszystko było niejasne, zagmatwane i taka też formuła jaką przetoczyłem Bertiemu stała się wyjaśnieniem tego fenomenu. Wygodna wymówka.
- Nic. To grota przemytników, Bertie. Przemytników, szmuglerów, złodziei. Śmietnik gdzie wszyscy ściągają wszystko w nadziei na próbę wymiany na coś wartościowego. Może ktoś je ukradł, znalazł i wymienił tam na opium.
- Po co? Prosiłeś go? Bertie, już to przerabialiśmy - wtrąciłem chłodno nie skrywając frustracji, chcąc uciąć jego myśl. Czułem jednocześnie, jak po plecach przebiegł mi dreszcz niepokoju - że mógłby czegoś się dowiedzieć. A nie mógł. Nie powinien. Nie wiedziałem jednak jak dusić ten zapał tym bardziej, że miał rację - żyła.
- Jesteś pewien, że widział akurat ją? A nie kogoś podobnego? - wyszedłem na przeciw jego pewności wątpliwościami. Tymi samymi, powielanymi przez wszystkich w które wplatana była gorycz oraz znużenie - Dobrze wiesz, że to co widzą jest często tym czym chcesz by było lub tym czym im się wydaje że jest. To festiwal interpretacji. Nie bądź łatwowierny i naiwny. Gdyby to było takie proste i gdyby faktycznie żyła...to byłaby z nami - mieliśmy w rodzinie wróżbitów, wujostwo też sięgało po pomoc takiego, lecz wszystko było niejasne, zagmatwane i taka też formuła jaką przetoczyłem Bertiemu stała się wyjaśnieniem tego fenomenu. Wygodna wymówka.
- Nic. To grota przemytników, Bertie. Przemytników, szmuglerów, złodziei. Śmietnik gdzie wszyscy ściągają wszystko w nadziei na próbę wymiany na coś wartościowego. Może ktoś je ukradł, znalazł i wymienił tam na opium.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
- Tak. Znacie się?
Spytał, choć nie był tym wybitnie zaskoczony. Matt lubił kłopoty, a kłopoty lubiły Matta, nie mógł o tym choć częściowo nie wiedzieć i nie mieć świadomości, że wie może o jedne dziesiątej. Wiedział, że kuzyn na pewno by się sam przed nim nie przyznał tak samo, jak Matt wiedział, że Bert z pełną premedytacją by tę wiedzą wykorzystywał.
Dalej jednak dostał pytania, które tylko zadziałały mu na nerwy. Poczuł, jak coś w nim się gotuje.
- Nie wiem, Matt. Nie mam pojęcia, po jaką cholerę szukam swojej siostry. - zacisnął mocno szczęki. Palce zacisnął na butelce. Po co tu w ogóle przychodził? Czego oczekiwał?
Spojrzał na niego, nie mogąc i chyba nie chcąc ukryć zawodu. Tylko czym był zawiedziony? Tym, że Matt jest popieprzony? Czy tym, że nie potrafi znaleźć w rodzinie jednej osoby, która by się nie poddała? A może tym, że wątpliwości dookoła chwilami wwiercały się w niego?
Chyba na niego liczył. Nie chciał iść do Titusa, bo czuł, że ten by wszystkiego nie pojął. Pod tym względem potrzebował rodziny. Bo takie rzeczy były w niej. Wychodziły na zewnątrz, ale nigdy nie były tak samo wyraźne. Nikt, kto wtedy nie bywał w domu, nikt, kto nie pamiętał Any jako części tej małej społeczności tego nie pojmie.
Tylko Matt wydawał się kompletnie zobojętniały.
I... chyba już zdecydował, że po prostu pójdzie, bo to nie było towarzystwo, jakiego teraz chciał. W sumie to nie wiedział, czy był ktoś, kto by go w tej chwili nie wkurzał, jednak Matt jednym zdaniem stał się pod tym względem wręcz wyjątkowy.
- Jestem pewien, że jedna, zniszczona część dwukierunkowego lusterka jest tam szalenie wiele warta. - odpowiedział mu bardziej z chłodem, niż złością. Podniósł się, butelkę jednak zostawiając na ziemi. Nie spełniła swojego zadania i już raczej nie spełni. Niech więc zostanie z Mattem. Pasują do siebie.
- To jedyne, co znalazłem od roku. Ale Harry się nie mylił. Trochę smutne, że obeszło go to bardziej, niż ciebie. Ale to już inna sprawa. Chyba lepiej, jak sobie pójdę, może jeszcze coś wyrwiesz w jakimś pubie, noc jeszcze młoda.
Uśmiechnął się, choć w tym uśmiechu nie było wesołości. Wzruszył jedynie ramionami i po prostu ruszył do drzwi. Czego oczekiwał? Że Matt się przyłączy? Że pomoże jej szukać, że zajrzy w inne szemrane miejsca, popyta tych dziwacznych ludzi, bo na pewno poszłoby mu lepiej?
Spytał, choć nie był tym wybitnie zaskoczony. Matt lubił kłopoty, a kłopoty lubiły Matta, nie mógł o tym choć częściowo nie wiedzieć i nie mieć świadomości, że wie może o jedne dziesiątej. Wiedział, że kuzyn na pewno by się sam przed nim nie przyznał tak samo, jak Matt wiedział, że Bert z pełną premedytacją by tę wiedzą wykorzystywał.
Dalej jednak dostał pytania, które tylko zadziałały mu na nerwy. Poczuł, jak coś w nim się gotuje.
- Nie wiem, Matt. Nie mam pojęcia, po jaką cholerę szukam swojej siostry. - zacisnął mocno szczęki. Palce zacisnął na butelce. Po co tu w ogóle przychodził? Czego oczekiwał?
Spojrzał na niego, nie mogąc i chyba nie chcąc ukryć zawodu. Tylko czym był zawiedziony? Tym, że Matt jest popieprzony? Czy tym, że nie potrafi znaleźć w rodzinie jednej osoby, która by się nie poddała? A może tym, że wątpliwości dookoła chwilami wwiercały się w niego?
Chyba na niego liczył. Nie chciał iść do Titusa, bo czuł, że ten by wszystkiego nie pojął. Pod tym względem potrzebował rodziny. Bo takie rzeczy były w niej. Wychodziły na zewnątrz, ale nigdy nie były tak samo wyraźne. Nikt, kto wtedy nie bywał w domu, nikt, kto nie pamiętał Any jako części tej małej społeczności tego nie pojmie.
Tylko Matt wydawał się kompletnie zobojętniały.
I... chyba już zdecydował, że po prostu pójdzie, bo to nie było towarzystwo, jakiego teraz chciał. W sumie to nie wiedział, czy był ktoś, kto by go w tej chwili nie wkurzał, jednak Matt jednym zdaniem stał się pod tym względem wręcz wyjątkowy.
- Jestem pewien, że jedna, zniszczona część dwukierunkowego lusterka jest tam szalenie wiele warta. - odpowiedział mu bardziej z chłodem, niż złością. Podniósł się, butelkę jednak zostawiając na ziemi. Nie spełniła swojego zadania i już raczej nie spełni. Niech więc zostanie z Mattem. Pasują do siebie.
- To jedyne, co znalazłem od roku. Ale Harry się nie mylił. Trochę smutne, że obeszło go to bardziej, niż ciebie. Ale to już inna sprawa. Chyba lepiej, jak sobie pójdę, może jeszcze coś wyrwiesz w jakimś pubie, noc jeszcze młoda.
Uśmiechnął się, choć w tym uśmiechu nie było wesołości. Wzruszył jedynie ramionami i po prostu ruszył do drzwi. Czego oczekiwał? Że Matt się przyłączy? Że pomoże jej szukać, że zajrzy w inne szemrane miejsca, popyta tych dziwacznych ludzi, bo na pewno poszłoby mu lepiej?
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Można tak to nazwać - nie miało to w sumie zapewne większego znaczenia dla Berta. Ja zaś zakodowałem tą informację notując w myślach, że zmuszony będę pertraktować warunki mojej umowy z nim. Jeśli miał zamiar bawić się w detektywa to nie było potrzeby mieszania w to bezpośrednio kuzyna. Sprawa była niebezpieczna, a i tak skrajnie wątpliwym było by przez ten mur przebije się przeciętny magiczny policjant. Jak ma się o niego roztrzaskiwać - to droga wolna, lecz bez Bertiego. To niestety nie było takie proste. Zniechęcenie Raidena, a zniechęcenie kuzyna...
Nie przetrzymałem jego spojrzenia. Schowałem je za dłonią, którą przeciągnąłem po twarzy, jakbym miał zamiar ją ściągnąć. Czułem się rozdzierany pomiędzy Bertiego, a Anę. Obydwoje byli ważni, obydwoje byli Bottami, rodziną. Szalę chwilowo przechylił jednak mój egoizm. Nie umiałem powiedzieć mu o tym, jak ona bardzo się zmieniła. A raczej nie chciałem. Może się bałem. Wiedziałem, jaką Anę znał, jak bliska mu była, jakim autorytetem i siostrą. Nie chciałem tego niszczyć, a być może patrzeć jak wpływa na niego obecną sobą. Może nie do końca to przemyślałem, może to było złe, lecz rzuciłem już kości, prawda? Dlatego zniosłem kolejny wyrzut kuzyna.
- Chcesz by się nie mylił i...- spojrzałem na niego, poruszyłem szczęką. Obeszło go to bardziej, niż ciebie"- powiedział, a mi się zrobiło aż nieprzyjemnie ciepło. To przecież nie było tak - ...najwyraźniej gówno wiesz o tym co mnie obchodzi - skwitowałem w rozdrażnieniu. Przecież jej zniknięcie też było dla mnie tragedią podobną do tej, gdy się okazało, że żyje. Na Nokturnie.
W odpowiedzi dostałem pusty uśmiech i noszalancie targnięcie ramionami, jak gdyby całym sobą próbował powiedzieć, że nic mui już po tobie. To nie tak, że nie miał do tego prawa. Miał, a jednak w praktyce zaciążyło to mocno.
- Bert - złapałem go za ramię gdy był w połowie kroku - Po prostu już to zostaw. Wszyscy zamknęli już ten rozdział. A ciotka...Proszę - Po prostu w to nie brnij Bert. Nie chcę by ci się coś stało, byś i ty w tym ugrzęzł. Potrzebowałem czasu. Może jeszcze istniała szansa, ze na nią wpłynę.
Nie przetrzymałem jego spojrzenia. Schowałem je za dłonią, którą przeciągnąłem po twarzy, jakbym miał zamiar ją ściągnąć. Czułem się rozdzierany pomiędzy Bertiego, a Anę. Obydwoje byli ważni, obydwoje byli Bottami, rodziną. Szalę chwilowo przechylił jednak mój egoizm. Nie umiałem powiedzieć mu o tym, jak ona bardzo się zmieniła. A raczej nie chciałem. Może się bałem. Wiedziałem, jaką Anę znał, jak bliska mu była, jakim autorytetem i siostrą. Nie chciałem tego niszczyć, a być może patrzeć jak wpływa na niego obecną sobą. Może nie do końca to przemyślałem, może to było złe, lecz rzuciłem już kości, prawda? Dlatego zniosłem kolejny wyrzut kuzyna.
- Chcesz by się nie mylił i...- spojrzałem na niego, poruszyłem szczęką. Obeszło go to bardziej, niż ciebie"- powiedział, a mi się zrobiło aż nieprzyjemnie ciepło. To przecież nie było tak - ...najwyraźniej gówno wiesz o tym co mnie obchodzi - skwitowałem w rozdrażnieniu. Przecież jej zniknięcie też było dla mnie tragedią podobną do tej, gdy się okazało, że żyje. Na Nokturnie.
W odpowiedzi dostałem pusty uśmiech i noszalancie targnięcie ramionami, jak gdyby całym sobą próbował powiedzieć, że nic mui już po tobie. To nie tak, że nie miał do tego prawa. Miał, a jednak w praktyce zaciążyło to mocno.
- Bert - złapałem go za ramię gdy był w połowie kroku - Po prostu już to zostaw. Wszyscy zamknęli już ten rozdział. A ciotka...Proszę - Po prostu w to nie brnij Bert. Nie chcę by ci się coś stało, byś i ty w tym ugrzęzł. Potrzebowałem czasu. Może jeszcze istniała szansa, ze na nią wpłynę.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
- Matt do cholery. - spojrzał na niego z irytacją odbijającą się w niebieskich oczach. - Ana jest jasnowidzem. Wychowałem się z jasnowidzem. Babcia też jest. Do cholery, jasnowidz przewidział, że się pojawię na tym pieprzonym świecie. Całe życie miałem z nimi do czynienia, więc wybacz, ale wydaje mi się, że potrafię odróżnić kogoś, kto udaje i nie wie o czym mówi, od osoby, która na prawdę coś widziała. A Harry dokładnie pamiętał jej twarz i wiedział, że powinien powiedzieć o tym mi. Przed tą rozmową ani razu nie wspomniałem mu, że w ogóle mam siostrę.
W jego tonie była nie tylko złość na samego Matta, ale także frustracja. Starał się, starał się od bardzo dawna, jednak nadal nic nie miał. Szukał, gdzie tylko mógł, pytał kogo mógł, nikt nic nie wiedział, jego jedyne ślady to ta wizja i cholerne znalezione lusterko. I nie chciał dać sobie tego odebrać. Wierzył, że jakimś sposobem, powoli ją odnajdzie. Bo nie można tak po prostu przyjąć, że bliska osoba zniknęła, lub nie żyje.
A może to tylko on nie umiał, bo zwyczajnie bał się tej myśli bardziej, niż czegokolwiek.
- Ojciec odpuścił tylko ze względu na mamę. Żeby się nią zająć. - wiedział, że tak było. Znał swoją rodzinę i pamiętał, jak bardzo zajmowało go to z początku i, że mama była w tym sama. To ona stanowiła oparcie dla rodziny, ona ją spajał, jednak to było dla niej za wiele. Potrzebowała wsparcia. I z czasem oboje potrzebowali odpowiedzi, a nasuwała się tylko jedna. - Poddali się, bo uwierzyli w to gadanie policji.
Odsunął się, chcąc by Matt go puścił. Spojrzał na niego znowu, kręcąc głową. Nie chciał w to wierzyć. Być może z wiekiem łatwiej jest wierzyć w straszne rzeczy, on nie był na to gotów.
- A co, jeśli coś jej grozi? Co jeśli żyje, ale potrzebuje pomocy? Mam to zostawić teraz, kiedy wreszcie cokolwiek... ona może być gdzieś blisko. Coś ją zmieniło. Ale żyje. - powtórzył z uporem. - A mama o niczym nie wie. I nie musi.
Nie poruszał w domu tego tematu. Od dawna. Nie chciał dręczyć nim rodziców.
W jego tonie była nie tylko złość na samego Matta, ale także frustracja. Starał się, starał się od bardzo dawna, jednak nadal nic nie miał. Szukał, gdzie tylko mógł, pytał kogo mógł, nikt nic nie wiedział, jego jedyne ślady to ta wizja i cholerne znalezione lusterko. I nie chciał dać sobie tego odebrać. Wierzył, że jakimś sposobem, powoli ją odnajdzie. Bo nie można tak po prostu przyjąć, że bliska osoba zniknęła, lub nie żyje.
A może to tylko on nie umiał, bo zwyczajnie bał się tej myśli bardziej, niż czegokolwiek.
- Ojciec odpuścił tylko ze względu na mamę. Żeby się nią zająć. - wiedział, że tak było. Znał swoją rodzinę i pamiętał, jak bardzo zajmowało go to z początku i, że mama była w tym sama. To ona stanowiła oparcie dla rodziny, ona ją spajał, jednak to było dla niej za wiele. Potrzebowała wsparcia. I z czasem oboje potrzebowali odpowiedzi, a nasuwała się tylko jedna. - Poddali się, bo uwierzyli w to gadanie policji.
Odsunął się, chcąc by Matt go puścił. Spojrzał na niego znowu, kręcąc głową. Nie chciał w to wierzyć. Być może z wiekiem łatwiej jest wierzyć w straszne rzeczy, on nie był na to gotów.
- A co, jeśli coś jej grozi? Co jeśli żyje, ale potrzebuje pomocy? Mam to zostawić teraz, kiedy wreszcie cokolwiek... ona może być gdzieś blisko. Coś ją zmieniło. Ale żyje. - powtórzył z uporem. - A mama o niczym nie wie. I nie musi.
Nie poruszał w domu tego tematu. Od dawna. Nie chciał dręczyć nim rodziców.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Więc dlaczego teraz? Po roku? Czemu skoro tylu cholernych jasnowidzów próbowało ją znaleźć to czemu akurat jemu, akurat teraz się miało udać? Jakiemuś byle obcemu z sąsiedztwa?! - Uniosłem się podnosząc z każdym słowem coraz to bardziej głos. Nie wiedziałem czy jestem zły na tego całego Harrego - bo się wpychał tam gdzie nie trzeba, Bertiego - bo był uparty kiedy nie trzeba, Any - bo skoro czyjeś trzecie oko ją dosięgło to musiała coś spieprzyć, a może siebie - bo okłamywałem rodzinę? Narastało we mnie rozdrażnienie, które musiało znaleźć ujście. Buchałem więc nim dając sobie na to przyzwolenie bo - Szlag, Bertie... - Warknąłem, unosząc się na nogi i przemierzając pokój w kilku krokach, nie wierząc w to jak się nagle wszystko zaczęło sypać. Złapałem go za ramię. Czemu taki jesteś, Bert?! Głupie pytanie. Przecież znałem go dobrze, wiedziałem dlaczego nie mógł, nie potrafił odpuścić, a jednak nie zamierzałem przestać go do tego przekonywać.
- Nie poddali. Zrozumieli. Może też powinieneś dla własnego dobra w końcu zrozumieć, że świat nie jest taki różowy, jaki chciałbyś by był - nie zdawałem sobie nawet sprawy, że mógłbym być w stosunku do niego taki szorstki, a jednak. Zakleszczoną na jego ramieniu rękę puściłem dopiero po wypowiedzeniu tych, a nie innych słów, nie pozwalając mu wcześniej się odsunąć.
- Rób co chcesz. Może wyjdzie ci to na dobre. W końcu skoro nie potrafisz zrozumieć co się do ciebie mówi najwyraźniej sam musisz się przekonać jak naiwny jesteś - syknąłem w gniewie do którego zachęcała mnie bezsilność. Nie mogłem przecież przywiązać go do krzesła, nie przemówię mu do rozsądku, nie powiem prawdy... - Nie może. - poprawiłem go.
- Nie poddali. Zrozumieli. Może też powinieneś dla własnego dobra w końcu zrozumieć, że świat nie jest taki różowy, jaki chciałbyś by był - nie zdawałem sobie nawet sprawy, że mógłbym być w stosunku do niego taki szorstki, a jednak. Zakleszczoną na jego ramieniu rękę puściłem dopiero po wypowiedzeniu tych, a nie innych słów, nie pozwalając mu wcześniej się odsunąć.
- Rób co chcesz. Może wyjdzie ci to na dobre. W końcu skoro nie potrafisz zrozumieć co się do ciebie mówi najwyraźniej sam musisz się przekonać jak naiwny jesteś - syknąłem w gniewie do którego zachęcała mnie bezsilność. Nie mogłem przecież przywiązać go do krzesła, nie przemówię mu do rozsądku, nie powiem prawdy... - Nie może. - poprawiłem go.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
- Może dlatego, że większość rzeczy do nich przychodzi, kiedy wcale się o to nie starają?! Nie wiem do cholery, Anna też dużo rzeczy widziała jak była mała, które dotyczyły spraw za wiele lat. Nie wiem, czemu teraz. Może przez tę grotę.
Pokręcił głową. Nie znał odpowiedzi, ale tej jednej wcale nie musiał znać. Miał to gdzieś, chciał jedynie odnaleźć siostrę, a to jak przebiegają wizje Abbotta go nie obchodziło.
Nie zamierzał odpuścić, cokolwiek ktokolwiek by mu powiedział.
- Jasne. Jest szary, kiedy pozwalasz, żeby taki był. Kiedy siedzisz na dupie i myślisz sobie, że mógłby się zmienić, ale raczej sam z siebie, bo ty przecież jesteś zajętym człowiekiem, co?
Spytał, choć wchodzili na tematy o których chyba nie chciał z Mattem rozmawiać. Pokręcił głową, nie zamierzając dać się przekonać. Żałował, że tu przyszedł, miał trochę nadzieję chyba, że Matt zmieni zdanie kiedy pokaże mu cokolwiek, udowodni, że może mieć rację. Potrzebował chyba potwierdzenia.
- W porządku. Narazie.
Nie było sensu odpowiadać, nie było sensu się dalej przepychać. Każde z nich uparło się na swoje. Może Matt bał się to rozdrapywać, może bał się znaleźć trupa? Bertie był pewien, że to raczej tego typu problem, nie chciał jednak o tym rozmawiać, nie pytał. Po prostu wyszedł, ale nie do siebie, i tak by nie wysiedział.
Nie mając większego planu wyszedł więc na spacer po Dolinie.
zt
Pokręcił głową. Nie znał odpowiedzi, ale tej jednej wcale nie musiał znać. Miał to gdzieś, chciał jedynie odnaleźć siostrę, a to jak przebiegają wizje Abbotta go nie obchodziło.
Nie zamierzał odpuścić, cokolwiek ktokolwiek by mu powiedział.
- Jasne. Jest szary, kiedy pozwalasz, żeby taki był. Kiedy siedzisz na dupie i myślisz sobie, że mógłby się zmienić, ale raczej sam z siebie, bo ty przecież jesteś zajętym człowiekiem, co?
Spytał, choć wchodzili na tematy o których chyba nie chciał z Mattem rozmawiać. Pokręcił głową, nie zamierzając dać się przekonać. Żałował, że tu przyszedł, miał trochę nadzieję chyba, że Matt zmieni zdanie kiedy pokaże mu cokolwiek, udowodni, że może mieć rację. Potrzebował chyba potwierdzenia.
- W porządku. Narazie.
Nie było sensu odpowiadać, nie było sensu się dalej przepychać. Każde z nich uparło się na swoje. Może Matt bał się to rozdrapywać, może bał się znaleźć trupa? Bertie był pewien, że to raczej tego typu problem, nie chciał jednak o tym rozmawiać, nie pytał. Po prostu wyszedł, ale nie do siebie, i tak by nie wysiedział.
Nie mając większego planu wyszedł więc na spacer po Dolinie.
zt
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wiedziałem, że sprawa jest już przegrana i na niego nijak nie wpłynę. Mimo to próbowałem dalej sięgając po bardziej ostre i wyrafinowane narzędzia lub też po prostu byłem sobą w najgorszy możliwy sposób - w sumie jedno nie wykluczało drugiego. Nic jednak, zgodnie przypuszczeniem, nie przynosiło efektu. Nawet gorzkie słowa, których samo wypowiadanie rwało mnie nieprzyjemnie w duszy zdawały się odbijać od jego nieugiętej postawy. Nie rozumiałem czemu rodzinny musi być ten cholerny, utrudniający wszystko upór.
Nie odezwałem się już do niego, przyjmując w ciszy jego miotanie się. I choć prowokowały jak kij w mrowisku to jednak bez słowa odprowadziłem kuzyna wzrokiem do drzwi za którymi zniknął. Dopiero słysząc trzask drzwi wyjściowych pozwoliłem sobie na poruszenie i kopnięcie w złości kupki wyhodowanego przeze mnie barłogu. Złapałem się potem za głowę i robiąc kilka kolejnych kroków przesunąłem dłonie na twarz zakrywając ją i próbując ułożyć w głowie plan odpowiadający na proste pytanie - co teraz? Nie wiedziałem i musiałem jak najszybciej to zmienić.
|zt
Nie odezwałem się już do niego, przyjmując w ciszy jego miotanie się. I choć prowokowały jak kij w mrowisku to jednak bez słowa odprowadziłem kuzyna wzrokiem do drzwi za którymi zniknął. Dopiero słysząc trzask drzwi wyjściowych pozwoliłem sobie na poruszenie i kopnięcie w złości kupki wyhodowanego przeze mnie barłogu. Złapałem się potem za głowę i robiąc kilka kolejnych kroków przesunąłem dłonie na twarz zakrywając ją i próbując ułożyć w głowie plan odpowiadający na proste pytanie - co teraz? Nie wiedziałem i musiałem jak najszybciej to zmienić.
|zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Byłam wolna. W końcu poza murami przeklętej wieży, poza salą w Mungu w której każda sekunda obarczona była lękiem. Co jeśli mnie rozpoznają? Co jeśli znów zamkną. Serce biło jak oszalałe boląco obijając się o trzewia. Wyleczyli mnie, na tyle ile dało się mnie wyleczyć. Urazy psychiczne, strata, obrazy, które na zawsze miały zostać w pamięci były nie do zaleczenia.
Nie wiem jak znalazłam się w kanałach, ale miałam szczęście. Znajdująca się obok kobieta pomogła mi, nawet nie zdając sobie sprawy, jak mocno potrzebowałam czyjejś pomocy. Jak bardzo rozpadałam się pod ciężarem odwagi i jak wiele ważyło postanowienie, by iść na przód. Nadal nie rozumiałam, czemu jeszcze nie rozpadałam się na kawałki.
Ale to jeszcze nie był koniec. Musiałam znaleźć Eileen. Musiałam… musiałam sprawdzić każde miejsce, najpierw te najbardziej oczywiste, później te absurdalne, każde jedno. Tak długo, aż nie ujrzę jej twarzy, aż ulga nie owinie się wokół mnie szepcząc łagodnie żyje, udało jej się. Bo musiało jej się udać. Ją też musiało wyrwać z tej celi. Rzucić gdzieś w przypadkowe miejsce. Ale na wolności. Miałam nadzieję, ze z jednostką równie dobrą, co ta obok której się obudziłam. W końcu dotarłam do Rudery i zamiast wpaść do niej jak zawsze zatrzymałam się na progu. Nadal w brudzie, zaschniętej krwi i cholernym brokacie. W poszarpanych ubraniach. Nie ruszyłam do domu, ruszyłam tutaj, musząc zobaczyć ją żywą.
Zapukałam, najpierw lekko, by powoli przejść do rozpaczliwego łomotu. Waliłam w drzwi odnajdując na to siłę, choć nie wiedziałam skąd ją brałam. Żołądek nie pamiętał już chyba co znaczy być pełnym – ale nie to teraz było ważne. Straciłam matkę, nie mogłam stracić kolejnej osoby. Drzwi się uchyliły pozbawiając mnie na chwilę równowagi. Walka z grawitacją trwała chwilę, gdy już znalazłam pion, uniosłam spojrzeniem. Dwa uczucia zaatakowały jednocześnie – ulga i zawód. Zdziwienie wymalowało się na mojej twarzy, przytkane czymś co w rodzaju spokoju. Cisza zatańczyła między nami. Warga zadrgała mi samoistnie.
- Powinnam była wybrać tą ognistą. – mamroczę, czując jak spada ze mnie wszystko, jak nogi gną się w kolanach. Jak stawiam pierwszy niepewny krok, by zaraz zrobić drugi i złapać go w objęcia. Zapleść dłonie za plecami. W końcu pozwolić by łzy wyleciały spod powiek mocząc jego tors. Kilka długich minut po prostu stałam, nie puszczając, zaciskając najmocniej jak mogłam, chcąc czuć jego materialność, to że istniałam, że nie był jedynie snem z którego ponownie wydrze mnie rzeczywistość na powrót wrzucając do ciemnej zatęchłej celi. Ramiona drżały, gdy nabierałam w nadal obolałe płuca urywane oddechu. W końcu skończyłam, wylewając ostatnią z zalegających łez.
To jeszcze nie był koniec. Czy kiedykolwiek miał on nadejść?
Cofam się o krok unosząc dłoń, rozcierając brud i krew po policzku. Unosząc w niepewnym uśmiechu usta, te zaraz opadając gdy lęk wyłania się na mojej twarzy. Spoglądam ponad jego ramieniem, niecierpliwie, niepewnie.
- Wilde? – pytam po prostu wymijając go, wchodząc do środka. Stanie przed domem nie było mądre, ktoś mógł mnie zobaczyć, ktoś mógł mnie znów pojmać. Ledwie rzucam okiem w głąb pomieszczenia. Widzę wejście do jej pokoju, tego, który razem – jeszcze nie tak dawno temu – malowałyśmy. Czasy beztroskiego śmiechu i maminej szarlotki odeszły na zawsze.
Odwracam się zawieszając na nim spojrzenie pełne ulgi, ale i lęku. Lęku o kuzynkę z którą rozdzielono mnie. Wiedziałam, że jeśli nie zobaczę jej żywej…. Jeśli ona nie będzie żywa nie będę w stanie sobie nigdy wybaczyć.
- Jutrzenka. – krzyczę przypominając sobie imię jej sowy. Już nie widać łez, policzki wyschły. Głowa miała jeden cel, odnaleźć właścicielkę sowy – całą, nawet nie musi być zdrowa. Uzdrowię ją sama. Zapominam, że straciłam różdżkę, ale to teraz nie ważne, jestem w amoku. Sowa zaraz znalazła się w pomieszczeniu, a ja bezradnie rozejrzałam się dookoła. Papier, potrzebowałam papieru i pióra. Ale głowa zdawała się boleć od natłoku myśli, a nogi uginać się pod ciężarem doznań. Leciałam ku ziemi.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Pomimo iż na nowo widziałem to jednak odnosiłem wrażenie, że wciąż błądziłem. Dokąd powinienem pójść...? Gdzie najpierw...? Świat, a przynajmniej ta jego niewielka część w której żyłem zdawała się stanąć w ogniu i oszaleć. Te dziwne zawirowania magii, chaos w Mungu oraz milion czarnych scenariuszy przewijających mi się przez myśli. Co z Bertim? Olim? Ciocią Bott? Aną...? Czemu Skamander nie daje znaku życia? Czemu nigdzie nie było Just? Gdzie do cholery jest Lily? Czy z Mią wszystko w porządku? Nie istniała satysfakcjonująca odpowiedź na jakiekolwiek z kłębiących się w mojej głowie pytań.
Ostatecznie, gdy tylko odzyskałem z Munga swoją różdżkę oraz poszarpane przez demony ubrania, skirowałem swoje kroki w stronę Rudery. Tam była sowa Bertiego, tam mogłem znaleźć miotłę, tam być może dowiem się, że przynajmniej Bertie jest cały i siedzi na dupie w bezpiecznym miejscu.
Z hukiem pojawiłem się więc w ruderze, a zaburzona magia sprawiła, że kominek wypluł mnie w salonie wraz z ilością popiołu z której przy odrobinie chorobliwej skrupulatności dałoby się oblecz niego drugiego mnie - wszystko to rozpostarło się po meblach, podłodze, ścianach i moich płucach. Z trudnego odkrztusiłem by zaraz podnieść zachrypnięty głos nawołując kuzyna, kogokolwiek. Odpowiedziała mi oczywiście cisza.
- Psidwacza mać! - kopnąłem najbliższy mebel. Przeciągnąłem zaraz ręką po twarzy z trudem przełykając myśl, że być może i jego jakaś moc wywiała kij wie gdzie i kij wie co z nim robiąc. Tym bardziej nie było czasu na stanie w miejscu. Ruszyłem do swojego pokoju - tam miałem miotłę. Trzymając ją pod pachą, zrzucając połowę zawartości mojej biblioteczki na ziemię by odnaleźć kawałek papieru. Chciałem zostawić wiadomość o tym, że żyję, rozprawię się z każdym kto spróbuje nie dokonać tego samego i przestrzec przed używaniem magii. Zwłaszcza teleportowania jeśli nie chcą by ich rozciągnęło stąd po Tamizę. Może przesadzałem, lecz to co widziałem w Mungu utwierdzało mnie w przekonaniu że miałem podstawy.
Znieruchomiałem w momencie gdy do moich uszu dobiegło łomotanie w drzwi. Poderwałem się i smagany pośpiechem ku schodom. Nie mógł być to Bertie. Nie pukałby do własnego mieszkania ale i tak - ktokolwiek to był, skoro przybył do Rudery musiał być istotny. Łapczywie szarpnąłem więc za klamkę nieświadomie wstrzymując powietrze, a potem zobaczyłem ją. Ulga i wdzięczność, że nic jej nie jest. Jeszcze do mnie nie dotarło to jak wyglądała, czy coś jej dolegało - stała tu i to na ten moment było ważne. Przygarnąłem ją do siebie. Drżała, była brudna, głos jej się łamał i tu zaczęła rodzić się złość
- Co ci się stało Just? - To przez magię? Ktoś ci to zrobił? Gdzie się podziewałaś...? Gdy się odsunęła jeszcze lepiej widziałem jej twarz dostrzegając na jej twarzy smugi rynsztokowego brudu zmieszane z krwią. Merlinie, Just...
- Nie, nie ma jej tu. Nie ma nikogo. Nawet Berta - a to przecież jego dom - Ja sam przed chwilą tu dotarłem - co za szczęście. Minuty dzieliły nas od tego byśmy się minęli - Just... - jak ty wyglądasz, im bardziej zbliżałaś się tym wyraźniej wszystko dostrzegałem nie wspominając nawet o ostrym zapachu kanalizacji który odcisnął się na moich ubraniach
- Szlag...Trzymaj się Just... - Syknąłem, gdy cudem zdołałem chwycić zaraz nad łokciem chroniąc jej głowę przed kontaktem z podłogą. Nagłe szarpnięcie w ranionym ramieniu wykręciło mnie z bólu sprawiając, że i ja się niebezpiecznie wychyliłem. Myślałem, że z tego powodu oboje wywiniemy orła lecz udało mi się ją odciągnąć, przewiesić jej rękę przez barki i podnieść z podłogi. Jeszcze tydzień temu byłby to dla mnie pryszcz - teraz moje osłabione ciało nie do końca poruszało się jak tego chciałem, jednak udało mi się ułożyć ją na kanapie bez większej katastrofy
- Jeszcze trochę i byśmy się minęli. Przyszedłem tu zobaczyć co z Bertem. Nie ma go. Jego też musiało gdzieś wywieść - tą magią, czarną magią, która rozlała się po całym Londynie. Tym Mugolskim też. - potrafiłem to stwierdzić bo znałem nieco jej naturę - Nie mam pojęcia gdzie szukać. Zresztą nie tylko jego. Miałem wziąć miotłę i lecieć. Używanie teleportacji jest obecnie szaleństwem, kominki też wariują. Nawet nie wiesz jak się ciesze, że cię widzę. Pij... - mówiłem ciągle po tym jak jednocześnie szukałem w kuchni szklanki, uzupełniłem ją wodą i zaraz znów się przy niej pojawiłem. Miotałem się wewnątrz siebie i na zewnątrz. Chciałem zrobić tysiąc rzeczy na raz i z trudem skupiałem się na jednej. Pomogłem jej się podciągnąć na tyle by się nie zakrztusiła wodą, której podałem jej w szklance. Nie wiem czemu ta wydała mi się za ciężka by była w stanie ją utrzymać sama więc jej nie puściłem.
Ostatecznie, gdy tylko odzyskałem z Munga swoją różdżkę oraz poszarpane przez demony ubrania, skirowałem swoje kroki w stronę Rudery. Tam była sowa Bertiego, tam mogłem znaleźć miotłę, tam być może dowiem się, że przynajmniej Bertie jest cały i siedzi na dupie w bezpiecznym miejscu.
Z hukiem pojawiłem się więc w ruderze, a zaburzona magia sprawiła, że kominek wypluł mnie w salonie wraz z ilością popiołu z której przy odrobinie chorobliwej skrupulatności dałoby się oblecz niego drugiego mnie - wszystko to rozpostarło się po meblach, podłodze, ścianach i moich płucach. Z trudnego odkrztusiłem by zaraz podnieść zachrypnięty głos nawołując kuzyna, kogokolwiek. Odpowiedziała mi oczywiście cisza.
- Psidwacza mać! - kopnąłem najbliższy mebel. Przeciągnąłem zaraz ręką po twarzy z trudem przełykając myśl, że być może i jego jakaś moc wywiała kij wie gdzie i kij wie co z nim robiąc. Tym bardziej nie było czasu na stanie w miejscu. Ruszyłem do swojego pokoju - tam miałem miotłę. Trzymając ją pod pachą, zrzucając połowę zawartości mojej biblioteczki na ziemię by odnaleźć kawałek papieru. Chciałem zostawić wiadomość o tym, że żyję, rozprawię się z każdym kto spróbuje nie dokonać tego samego i przestrzec przed używaniem magii. Zwłaszcza teleportowania jeśli nie chcą by ich rozciągnęło stąd po Tamizę. Może przesadzałem, lecz to co widziałem w Mungu utwierdzało mnie w przekonaniu że miałem podstawy.
Znieruchomiałem w momencie gdy do moich uszu dobiegło łomotanie w drzwi. Poderwałem się i smagany pośpiechem ku schodom. Nie mógł być to Bertie. Nie pukałby do własnego mieszkania ale i tak - ktokolwiek to był, skoro przybył do Rudery musiał być istotny. Łapczywie szarpnąłem więc za klamkę nieświadomie wstrzymując powietrze, a potem zobaczyłem ją. Ulga i wdzięczność, że nic jej nie jest. Jeszcze do mnie nie dotarło to jak wyglądała, czy coś jej dolegało - stała tu i to na ten moment było ważne. Przygarnąłem ją do siebie. Drżała, była brudna, głos jej się łamał i tu zaczęła rodzić się złość
- Co ci się stało Just? - To przez magię? Ktoś ci to zrobił? Gdzie się podziewałaś...? Gdy się odsunęła jeszcze lepiej widziałem jej twarz dostrzegając na jej twarzy smugi rynsztokowego brudu zmieszane z krwią. Merlinie, Just...
- Nie, nie ma jej tu. Nie ma nikogo. Nawet Berta - a to przecież jego dom - Ja sam przed chwilą tu dotarłem - co za szczęście. Minuty dzieliły nas od tego byśmy się minęli - Just... - jak ty wyglądasz, im bardziej zbliżałaś się tym wyraźniej wszystko dostrzegałem nie wspominając nawet o ostrym zapachu kanalizacji który odcisnął się na moich ubraniach
- Szlag...Trzymaj się Just... - Syknąłem, gdy cudem zdołałem chwycić zaraz nad łokciem chroniąc jej głowę przed kontaktem z podłogą. Nagłe szarpnięcie w ranionym ramieniu wykręciło mnie z bólu sprawiając, że i ja się niebezpiecznie wychyliłem. Myślałem, że z tego powodu oboje wywiniemy orła lecz udało mi się ją odciągnąć, przewiesić jej rękę przez barki i podnieść z podłogi. Jeszcze tydzień temu byłby to dla mnie pryszcz - teraz moje osłabione ciało nie do końca poruszało się jak tego chciałem, jednak udało mi się ułożyć ją na kanapie bez większej katastrofy
- Jeszcze trochę i byśmy się minęli. Przyszedłem tu zobaczyć co z Bertem. Nie ma go. Jego też musiało gdzieś wywieść - tą magią, czarną magią, która rozlała się po całym Londynie. Tym Mugolskim też. - potrafiłem to stwierdzić bo znałem nieco jej naturę - Nie mam pojęcia gdzie szukać. Zresztą nie tylko jego. Miałem wziąć miotłę i lecieć. Używanie teleportacji jest obecnie szaleństwem, kominki też wariują. Nawet nie wiesz jak się ciesze, że cię widzę. Pij... - mówiłem ciągle po tym jak jednocześnie szukałem w kuchni szklanki, uzupełniłem ją wodą i zaraz znów się przy niej pojawiłem. Miotałem się wewnątrz siebie i na zewnątrz. Chciałem zrobić tysiąc rzeczy na raz i z trudem skupiałem się na jednej. Pomogłem jej się podciągnąć na tyle by się nie zakrztusiła wodą, której podałem jej w szklance. Nie wiem czemu ta wydała mi się za ciężka by była w stanie ją utrzymać sama więc jej nie puściłem.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Myśli kotłowały się w głowie, w szaleńczym tempie obijały się jedna po drugiej, by w końcu doprowadzić do eksplozji, która zwaliła mnie z nóg. Ostatkami sił trzymałam się rzeczywistości, mimo, że większość ran została zaleczona na tyle, na ile było czasu. Urazy wewnętrzne nie miały odejść tak łatwo. Nie oponowałam, pozwoliłam by zawlókł mnie na kanapę. Słuchałam jego słów marszcząc twarz w grymasie. Czarna magia rozlana po całym Londynie? Bertie nieobecny? Czy i on udał się na odsiecz? Mogłam tylko przypuszczać, że tak - dalszy wniosek zakładał najczarniejszy ze scenariuszy. Uniosłam powieki zawieszając je na nim – znajdującym się tuż nade mną. Dźwignęłam ciało z pomocą Matta, w głowie zakręciło się, dłoń powędrowała do szklanki, którą podtrzymywał. Łapczywie haustami łykałam płyn, czując jak rozlewa się w przełyku i pustym żołądku. Kiedy ostatnio czułam smak wody? Zbyt szybkie picie sprawiło, że zakrztusiłam się nią.
- Potrzebuję pergaminu i pióra. – wypowiedziałam na początek. Musiałam… musiałam rozesłać listy. Musiałam zapytać o Eileen. Sprawdzić, czy Samuel żyje. Nie mogłam stracić żadnego z nich. Dłonie trzęsły mi się ze złości i osłabienia. – Matt, Ministerstwo… to przesłuchanie – zagryzłam ze złości szczęki, myśl o tym nadal wzbudzała we mnie gorycz i palącą złość. Przez nich, przez nich zginęła moja matka, choć mimo wszystko najwięcej winy spoczywało na mnie samej. – Zabrali nam różdżki, mieli oddać po nim. Ale zamiast tego pojmali nas, uśpili i wywieźli. – pokręciłam głową, uniosłam dłoń i przymykając oczy ścisnęłam palce u nasady nosa. Zmarszczyłam brwi, zdarzenia mieszały mi się, że snami. Rzeczywistość zdawała się zamglona. – Byłam z Lilą, Matt. Próbowałam znaleźć wyjście z tego przeklętego miejsca… - nie otwierałam oczy, nadal marszczyłam czoło próbując powrócić do zdarzeń. - … tam były drzwi z zagadką, dwiema. Na jedną odpowiedziałyśmy dobrze, ale druga… - w mojej głowie jak żywo usłyszałam odgłos wracających na miejsce punktów. – druga nie. Ożyła zbroja, Lila całkiem odpłynęła, uciekła. Ja… - brzmiałam bez sensu, musiałam tak brzmieć, jak wyznania kompletnego świra. Nic nie składało się w całość, mimo że próbowałam powiedzieć to jak najprościej. – Pokonałam tą zbroję. Deską… Pokonałam ją deską. – szepnęłam jeszcze raz słysząc jak to bzdurnie brzmi. – Znalazłam Lilę, ale ona… - wargą samoistnie zaczęła drgać, dłoń przy twarzy również, zacisnęłam mocniej powieki próbując powstrzymać nadchodzące łzy. - …musiałam, Matt. Musiałam ją uderzyć. Przytomna była niebezpieczna dla siebie i dla in… - zaczęłam łapać w płuca powietrze czując, jakbym się dusiła. Musiałam się uspokoić. Uspokoić myśli i pilnować słów. Żal, gniew, złość, strach, wszystko to mieszało się we mnie, zostawiło trwałe urazy. Ale nie mogłam też powiedzieć wszystkiego. Nie mogłam. – Pergamin, Matthew, daj mi pergamin. – poprosiłam cicho otwierając zaszklone oczy, starałam się mówić szybko, ale musiałam zacząć pisać listy. Nie mogłam zostać tu długo. Nie mogłam go narażać. – i wody. – dodałam jeszcze czując żołądek domagający się tego, by uzupełnić pustkę, która z niego ziała. – Otworzyliśmy te drzwi. Tam znalazłam… - chciałam dalej kontynuować, ale się zacięłam. Widok ciała mojej matki powrócił jak żywy. Dotkliwa żałość wypisała się na mojej twarzy. - …mamę. Oni zabili moją mamę. – szepnęłam prawie bezgłośnie. Czując jak znów atakuje mnie stan podobny do duszenia się. – Ja ją zabiłam. – wyszeptałam jeszcze ciszej, gdybym tylko znalazła się tam wcześniej, gdym nie straciła tyle czasu na walkę ze zbroją może nadal byłby dla niej czas. Rozpadałam się. W wieży w momencie zagrożenia napięłam każdą jedną strunę, odsunęłam od siebie wszystko, co mogło mnie złamać. Teraz, gdy na chwilę zyskałam znikome poczucie bezpieczeństwa rozpadałam się na jego oczach - popadając w swoistego rodzaju dwutorowy trans. – Muszę powiedzieć tacie. – jak miałam mu to powiedzieć? Jak wyznać, że zabiłam jego żonę. – Nie mogę tu być. To niebezpieczne. – ty nie jesteś bezpieczny. Czy szukają mnie? Byłam ledwie żywa, nadal jestem. Ale widziałam wszystko, byłam świadkiem tego, czego dopuścili się w wieży. Moje istnienie nie było im na rękę. – Muszę stąd wyjść. – powiedziałam próbując się podnieść, walcząc z uginającymi się kolanami, nie kończąc opowieści.
- Potrzebuję pergaminu i pióra. – wypowiedziałam na początek. Musiałam… musiałam rozesłać listy. Musiałam zapytać o Eileen. Sprawdzić, czy Samuel żyje. Nie mogłam stracić żadnego z nich. Dłonie trzęsły mi się ze złości i osłabienia. – Matt, Ministerstwo… to przesłuchanie – zagryzłam ze złości szczęki, myśl o tym nadal wzbudzała we mnie gorycz i palącą złość. Przez nich, przez nich zginęła moja matka, choć mimo wszystko najwięcej winy spoczywało na mnie samej. – Zabrali nam różdżki, mieli oddać po nim. Ale zamiast tego pojmali nas, uśpili i wywieźli. – pokręciłam głową, uniosłam dłoń i przymykając oczy ścisnęłam palce u nasady nosa. Zmarszczyłam brwi, zdarzenia mieszały mi się, że snami. Rzeczywistość zdawała się zamglona. – Byłam z Lilą, Matt. Próbowałam znaleźć wyjście z tego przeklętego miejsca… - nie otwierałam oczy, nadal marszczyłam czoło próbując powrócić do zdarzeń. - … tam były drzwi z zagadką, dwiema. Na jedną odpowiedziałyśmy dobrze, ale druga… - w mojej głowie jak żywo usłyszałam odgłos wracających na miejsce punktów. – druga nie. Ożyła zbroja, Lila całkiem odpłynęła, uciekła. Ja… - brzmiałam bez sensu, musiałam tak brzmieć, jak wyznania kompletnego świra. Nic nie składało się w całość, mimo że próbowałam powiedzieć to jak najprościej. – Pokonałam tą zbroję. Deską… Pokonałam ją deską. – szepnęłam jeszcze raz słysząc jak to bzdurnie brzmi. – Znalazłam Lilę, ale ona… - wargą samoistnie zaczęła drgać, dłoń przy twarzy również, zacisnęłam mocniej powieki próbując powstrzymać nadchodzące łzy. - …musiałam, Matt. Musiałam ją uderzyć. Przytomna była niebezpieczna dla siebie i dla in… - zaczęłam łapać w płuca powietrze czując, jakbym się dusiła. Musiałam się uspokoić. Uspokoić myśli i pilnować słów. Żal, gniew, złość, strach, wszystko to mieszało się we mnie, zostawiło trwałe urazy. Ale nie mogłam też powiedzieć wszystkiego. Nie mogłam. – Pergamin, Matthew, daj mi pergamin. – poprosiłam cicho otwierając zaszklone oczy, starałam się mówić szybko, ale musiałam zacząć pisać listy. Nie mogłam zostać tu długo. Nie mogłam go narażać. – i wody. – dodałam jeszcze czując żołądek domagający się tego, by uzupełnić pustkę, która z niego ziała. – Otworzyliśmy te drzwi. Tam znalazłam… - chciałam dalej kontynuować, ale się zacięłam. Widok ciała mojej matki powrócił jak żywy. Dotkliwa żałość wypisała się na mojej twarzy. - …mamę. Oni zabili moją mamę. – szepnęłam prawie bezgłośnie. Czując jak znów atakuje mnie stan podobny do duszenia się. – Ja ją zabiłam. – wyszeptałam jeszcze ciszej, gdybym tylko znalazła się tam wcześniej, gdym nie straciła tyle czasu na walkę ze zbroją może nadal byłby dla niej czas. Rozpadałam się. W wieży w momencie zagrożenia napięłam każdą jedną strunę, odsunęłam od siebie wszystko, co mogło mnie złamać. Teraz, gdy na chwilę zyskałam znikome poczucie bezpieczeństwa rozpadałam się na jego oczach - popadając w swoistego rodzaju dwutorowy trans. – Muszę powiedzieć tacie. – jak miałam mu to powiedzieć? Jak wyznać, że zabiłam jego żonę. – Nie mogę tu być. To niebezpieczne. – ty nie jesteś bezpieczny. Czy szukają mnie? Byłam ledwie żywa, nadal jestem. Ale widziałam wszystko, byłam świadkiem tego, czego dopuścili się w wieży. Moje istnienie nie było im na rękę. – Muszę stąd wyjść. – powiedziałam próbując się podnieść, walcząc z uginającymi się kolanami, nie kończąc opowieści.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wyglądała okropnie. Zupełnie jakby ją ktoś wrzucił do gotującego szamba z wiadrem brokatu i posypką z żyletek, a ja pierwsze o czym pomyślałem, gdy ją położyłem na kanapie to to by przynieść jej szklankę wody. Szklankę wody. Żeby to pochodziła z jakiegoś magicznego ujścia, które sprawiłoby, że jakoś by to ją uzdrowiło, czy kij wie co, a to była zwykła kraniczanka. Już mogłem pójść po jakieś ścierki, bandaże...ale o podobne myśli dopiero się rodziły w mojej głowie. Ciągle byłem zmieszany tymi wszystkimi wydarzeniami, zdezorientowany. Jeszcze do niedawna mój plan zakładał wzięcie miotły i latanie po całym Londynie by upewnić się że wszyscy żyją nie wiedząc jednak nawet gdzie mógłbym ich szukać. Teraz nosiłem wodę.
- Powoli bo mi się jeszcze utopisz - nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak długo nie miała jej w ustach. Pod Saharą nie było kanalizacji, prawda? - Przyniosę ci - zabrzmiała, jakby była to sprawa życia i śmierci, a biorąc pod uwagę dzisiejsze wydarzenia wcale się nie dziwiłem. Zapewniłem ją więc od razu chcąc słowa od razu zmienić w czyn. Zatrzymało mnie jednak to co powiedziała - Ministertwo, przesłuchanie. Zastygłem. Chciałem wiedzieć więcej. Od ponad tygodnia nie miałem pojęcia co z nim. Nikt nic nie wiedział, nie był w stanie powiedzieć mi na jego temat cokolwiek prócz tego, że było. Patrzyłem więc na nią nagląco, wyczekująco. Mów mi Just. Co z tym przesłuchaniem. Jeszcze nie wiedziałem, że ta wiedza wcale nie jest czymś co przyniesie mi spokój. Najpierw pojawiło się oczywiście niezrozumienie i niedowierzanie. Jak to pojmali, więzili...? Ministerstwo? Przypomniałem sobie jednak, dzisiejsze wydanie proroka. Już mnie to nie dziwiło - zdenerwowało. Nie chciałem też mimo słyszeć o Lily i myśleć, że była zamieszana w to wszystko. Przez te dni zdążyłem sobie już ułożyć wygodniejszą wersję w której ostatecznie nie dociera do budynku Ministerstwa, a Skamander odnajduje ją przypadkiem gdzieś między uliczkami Pokątnej. Tak by było lepiej.
- Just - przywołałem ją ostro do rzeczywistości, czując że zaczyna poważnie odpływać. Objąłem ją mocno widząc jej zryw i chcąc ją powstrzymać. Nie byłem właściwie do końca przekonany przed czym - przed odejściem, czy rozsypaniem się tu na kawałeczki. Nawet nie próbuj, Just, wiesz dobrze że składanie kogokolwiek mnie przerasta. Trzymaj się. Umocniłem uścisk zupełnie jakbym miał nadzieję, że to ją na moment zakotwiczy. Nie mówiłem nic bo nie czułem się, że jestem kimś mogącym ją zapewnić o tym, że już wszystko dobrze, bądź że nic się nie stało, nie jej wina, że rozumiem. Cholernie bym chciał, lecz w mojej głowie brzmiało to zbyt patetycznie bym potrafił to wykrztusić, a tym bardziej by w czymkolwiek to pomogło.
- Wyglądasz jak urodzinowa kupa, Just - a głowę upadłaś jeśli myślisz, że tak cie wypuszczę - gładziłem jej usmyranych nie-chcę-wiedzieć-czym-dokładnie plecach, patrząc przez jej ramie gdzieś w kąt mieszkania - A co dopiero samą - wątpiłem w to bym potrafił ją przekonać do bezczynności, kiedy mnie samego rwało do wybiegnięcia stąd i poszukiwania Bertiego i reszty chociażby na własnych nogach.
- Przyniosę ci papier i coś do pisania. Nie widziałem rzeczy Wilde, musiała się wyprowadzić, lecz w pokoju Berta jest Jerry. Przygotuję ci jakichś ubrań, kawałek ręcznika. Mam u siebie trochę mugolskich medykamentów - na pewno lepiej ode mnie będziesz wiedziała jak je spożytkować - Potem polecimy razem szukać - bo o to chodzi, prawda? Też musisz mieć pewność, że z Wilde, resztą jest wszystko w porządku? Odsunąłem się od niej, poprawiając lepiące się pasmo jej jej włosów mających fakturę wierzbowej gałązki do tyłu, a potem wyprostowałem nogi patrząc na zegar. Było grubo po północy - Wczoraj Skamander wysłał mi sowę, że Lily jest bezpieczna. Nie wspominał jednak gdzie, nie wspominał też gdzie sam jest. Nie odzywa się. Nie wiem czy jest z nim jakikolwiek kontakt - pisał, że musi zniknąć. Cokolwiek to znaczy. Wczoraj jakoś to przełknąłem. - Dziś odchodziłem od zmysłów. Nawet nie wiedziałem gdzie powinienem się udać by się upewnić. Kto wie, może w tym momencie konali gdzieś na drugim końcu Anglii - Prócz miotły w garażu powinna być Sally Bertiego - jakoś to będzie, znajdziemy ich. Obecność kogoś obok zdecydowanie ułatwiała mi myślenie, czy też jakkolwiek je wywoływała.
- Powoli bo mi się jeszcze utopisz - nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak długo nie miała jej w ustach. Pod Saharą nie było kanalizacji, prawda? - Przyniosę ci - zabrzmiała, jakby była to sprawa życia i śmierci, a biorąc pod uwagę dzisiejsze wydarzenia wcale się nie dziwiłem. Zapewniłem ją więc od razu chcąc słowa od razu zmienić w czyn. Zatrzymało mnie jednak to co powiedziała - Ministertwo, przesłuchanie. Zastygłem. Chciałem wiedzieć więcej. Od ponad tygodnia nie miałem pojęcia co z nim. Nikt nic nie wiedział, nie był w stanie powiedzieć mi na jego temat cokolwiek prócz tego, że było. Patrzyłem więc na nią nagląco, wyczekująco. Mów mi Just. Co z tym przesłuchaniem. Jeszcze nie wiedziałem, że ta wiedza wcale nie jest czymś co przyniesie mi spokój. Najpierw pojawiło się oczywiście niezrozumienie i niedowierzanie. Jak to pojmali, więzili...? Ministerstwo? Przypomniałem sobie jednak, dzisiejsze wydanie proroka. Już mnie to nie dziwiło - zdenerwowało. Nie chciałem też mimo słyszeć o Lily i myśleć, że była zamieszana w to wszystko. Przez te dni zdążyłem sobie już ułożyć wygodniejszą wersję w której ostatecznie nie dociera do budynku Ministerstwa, a Skamander odnajduje ją przypadkiem gdzieś między uliczkami Pokątnej. Tak by było lepiej.
- Just - przywołałem ją ostro do rzeczywistości, czując że zaczyna poważnie odpływać. Objąłem ją mocno widząc jej zryw i chcąc ją powstrzymać. Nie byłem właściwie do końca przekonany przed czym - przed odejściem, czy rozsypaniem się tu na kawałeczki. Nawet nie próbuj, Just, wiesz dobrze że składanie kogokolwiek mnie przerasta. Trzymaj się. Umocniłem uścisk zupełnie jakbym miał nadzieję, że to ją na moment zakotwiczy. Nie mówiłem nic bo nie czułem się, że jestem kimś mogącym ją zapewnić o tym, że już wszystko dobrze, bądź że nic się nie stało, nie jej wina, że rozumiem. Cholernie bym chciał, lecz w mojej głowie brzmiało to zbyt patetycznie bym potrafił to wykrztusić, a tym bardziej by w czymkolwiek to pomogło.
- Wyglądasz jak urodzinowa kupa, Just - a głowę upadłaś jeśli myślisz, że tak cie wypuszczę - gładziłem jej usmyranych nie-chcę-wiedzieć-czym-dokładnie plecach, patrząc przez jej ramie gdzieś w kąt mieszkania - A co dopiero samą - wątpiłem w to bym potrafił ją przekonać do bezczynności, kiedy mnie samego rwało do wybiegnięcia stąd i poszukiwania Bertiego i reszty chociażby na własnych nogach.
- Przyniosę ci papier i coś do pisania. Nie widziałem rzeczy Wilde, musiała się wyprowadzić, lecz w pokoju Berta jest Jerry. Przygotuję ci jakichś ubrań, kawałek ręcznika. Mam u siebie trochę mugolskich medykamentów - na pewno lepiej ode mnie będziesz wiedziała jak je spożytkować - Potem polecimy razem szukać - bo o to chodzi, prawda? Też musisz mieć pewność, że z Wilde, resztą jest wszystko w porządku? Odsunąłem się od niej, poprawiając lepiące się pasmo jej jej włosów mających fakturę wierzbowej gałązki do tyłu, a potem wyprostowałem nogi patrząc na zegar. Było grubo po północy - Wczoraj Skamander wysłał mi sowę, że Lily jest bezpieczna. Nie wspominał jednak gdzie, nie wspominał też gdzie sam jest. Nie odzywa się. Nie wiem czy jest z nim jakikolwiek kontakt - pisał, że musi zniknąć. Cokolwiek to znaczy. Wczoraj jakoś to przełknąłem. - Dziś odchodziłem od zmysłów. Nawet nie wiedziałem gdzie powinienem się udać by się upewnić. Kto wie, może w tym momencie konali gdzieś na drugim końcu Anglii - Prócz miotły w garażu powinna być Sally Bertiego - jakoś to będzie, znajdziemy ich. Obecność kogoś obok zdecydowanie ułatwiała mi myślenie, czy też jakkolwiek je wywoływała.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Woda przelatywała przez krtań, nawilżała ją w końcu po wielu dniach suszy; byłam odwodniona, głodna, nadal odczuwałam urazy, mimo, że skorzystałam z pomocy uzdrowicieli. Nie pozwoliłam jednak wyleczyć się całkowicie, oni nie mieli na to czasu, a ja bałam się, że każda minuta zbliża mnie do ponownego pojmania. Uciekłam, gdy medyk zajmujący się mną odszedł na chwilę. Uciekłam, gdy tylko poczułam, że jestem w stanie sama iść. I szłam, pozwalając by nogi niosły mnie same, czasem wspierając się na chwilę na budynku, gdy łapałam się na tym, że zamiast iść biegnę – ciało samo rzucało się wprzód, nie bardzo wiedząc dokąd. Bałam się wrócić do mieszkania – nie wiedziałam czy kogokolwiek tam zastanę, co jeśli zamiast przyjaciół przywita mnie pustka, albo co gorsze – wróg. Bałam się iść do Samuela w obawie, że i jego nie zastanę w progach… że jemu nie udało się uciec. Spazmatycznie łapałam powietrze na myśl, że mogli go złapać, że mogli go zabić – przecież byli do tego zdolni. I Eileen… musiałam ją znaleźć Rudera zdawała się najrozsądniejsza i choć nie wiedziałam, to właśnie tam prowadziły mnie nogi.
Matthew, tak bardzo dbałeś o to by się ciebie obawiano, a może nawet nie tyle obawiano – pilnowałeś by nikt nie zbliżył się do ciebie, prawda? Bo będąc blisko kogoś, można go łatwo skrzywdzić. A jednak pozwoliłeś mi podejść, podejść i zostać na dłużej, na zawsze. Widziałam troskę w twoich oczach, w każdym geście i nie mogłam w nie patrzeć. Nie umiałam.
Zaczęłam mówić, nie wiem czemu, może powinnam była milczeć zawzięcie, nie wracać do tego, co mnie spotkało, ale nie mogłam. Nie mogłam uciekać przed przeszłością, nie mogłam zamiatać jej pod dywan i udawać że nie istnieje, bo wiedziałam, że prędzej czy później ona człowieka dopada. Ale nie podołałam – a może to i dobrze? – zacięłam się w połowie historii czując jak popadam w panikę, rozpadam się na części nie do złożenia.
Jak dobrze, że byłeś obok.
Zamrugałam kilka razy próbując wyostrzyć spojrzenie, ciężko było dostrzec coś zza zaszklonych źrenic. Próbowałam skupić wzrok na właścicielu głosu, spojrzałam na twarz, w końcu skrzyżowałam spojrzenie dostrzegając w źrenicach troskę i zmartwienie. Potrzebowałam tych całkowicie mattowych słów.
Słuchałam go jeszcze z nieobecnym wyrazem twarzy, błądząc wzrokiem gdzieś po ścianach, próbując pogodzić się z sobą, próbując odnaleźć się w sobie. I tylko jedno słowo – określające miano pewnej sylwetki – było w stanie skupić moją uwagę.
- Samuel. – szepnęłam cicho, nie będąc pewną, czy słowa w ogóle potoczyły się z ust. Głowa wybudziła się z dziwacznego otępienia na nowo zaczynając bieg myśli. Jeśli pisał, musiał żyć. Poczułam kolejną walę ulgi, a wraz z nią cichy pomruk łez, które powstrzymałam. Jeszcze żył, jeszcze nie było za późno, jeszcze mogłam mu wszystko powiedzieć. – Dobrze. – zgodziłam się w końcu cicho na wszystko, odrzucając myśl o natychmiastowym wyjściu. Poczekałam na kartki i pióro i napisałam dwa listy – jeden do niego, bo musiał wiedzieć, bo chciałam żeby wiedział, bo może on miał pojęcie gdzie znajduje się Eileen, drugi do Bena, choć chciałam do Margaux, ale wiedziałam, że jej powie że nic mi nie jest, obawiałam się, że moja sowa może ją niepotrzebnie narazić – i tak musiała być już teraz w niebezpieczeństwie. Patrzyłam jeszcze chwilę za dwiema sowami należącymi do moich przyjaciół, jednostek o które obawiałam się teraz. W końcu podniosłam się zgodnie z umową ruszając w kierunku łazienki.
Krople wody zdawały się ciężko opadać na zmizerniałe ciało, obmywać je z brudów, choć wiedziałam, że teraz już ciągle będę czuła się brudna, niegodna, niedostateczna. Walczyłam z tym, a jednak każda z prób okazywała się zbędna, los i tak przypominał mi kim jestem i w to najbardziej bolesny ze sposobów. Po prostu stałam pozwalając by woda spływała po mnie, z jedną dłonią opartą o ścianę i głową spuszczoną w dół. Płakałam. Płakałam wielkimi, ciężkimi łzami nie wiedząc jak sobie poradzić, jak unieść ciężar ostatnich dni, czując paląc bezsilność i gniew który rozlewał się wewnątrz mnie. Stałam tutaj samotna, nie potrafiąc przyznać się do tego, ze potrzebuję kogoś. Nie potrafiąc przyznać, ze nie umiem poradzić sobie sama. Słyszałam płacz, mój własny. Nie wiedziałam, czy uda mi się odnaleźć jeszcze piękno, składane z chwil, teraz kiedy ciemność przysłaniała mi wzrok. Bałam się, że nie będę w stanie dalej kochać, skoro moje serce pękło na milion części. Po prostu stałam, pozwalając by woda obmywała rany po których zostaną blizny, nie była jednak w stanie obmyć tych, która jątrzyły się w środku.
W końcu zakręciłam kurek. Wyszłam z wanny na dywanik owijając się ręcznikiem, nie potrafiąc spojrzeć na siebie, wzdrygając się za każdym razem, gdy dłoń natrafiła na przeciągłe blizny. Uniosłam głowę na zaparowane lustro, przetarłam je dłonią, napotkałam własne spojrzenie, zaczerwienione oczy, szarawą, miejscami siną skórę, martwą
Szarozielona sukienka w jeżyny musiała być Eileen, nawet była jej, przekonałam się o tym przekładając ją przez głowę – pachniała ziołami. Poprawiłam rękawy i spojrzałam w dół na widoczne kostki, poobijane, sinawe, niezdrowe. Sukienka też wisiała na mnie niezdrowo. I choć byłam już czysta, wyglądałam nadal źle.
Znów znalazłam się w salonie w którym zauważyłam dwie sowy i mojego nosiciela. Podeszłam w kierunku ptaków spoglądając na Jastrzębia, wyciągając dłoń, przesuwając nią po jego łbie, potem dokładając drugą rękę i zbliżając twarz do jego pyska.
-Baron – szepnęłam cicho, wdzięcznie – tęskniłam za tym przeklętym ptakiem. Tęskniłam za życiem, które skoczył się bezpowrotnie, za malinową herbatą pitą z uśmiechem, za Benem i kanapkami za winem, teraz wszystko miało się zmienić.
Sięgnęłam po list, unosząc leciutko kącik ust ku górze. Wszystko mogło się zmieniać, ale wiedziałam, że Jamie zawsze będzie sobą. Usiadłam by zaraz mu odpisać pióro ponownie zaskrzypiało na pergaminie, ten list przypięłam do nóżki Smoka.
- Matt, zaraz pójdziemy, tylko… - zaczęłam trochę niepewnie. - … muszę coś zjeść. – cokolwiek, Bott, nie jadłam od tygodnia, zapomniałam już jak smakują rzeczy, daj mi coś, żebym zaraz nie padłam znów. – Dziękuję. – powiedziałam spokojnie, zawieszając na nim spojrzenie. Może i woda nie wypłukała wszystkiego, może i nie była w stanie, ale zmyła ze mnie choć odrobinę ciężaru, tego fizycznego, łzy uszczknęły odrobinę psychicznego, ale wiedziałam że to niewiele. Ciało domagało się odpoczynku, nie tylko ono – rozum zdawał się na granicy obłędu. Ale nie mogłam odpocząć, nie teraz i nie tak długo, aż nie znajdę jej, aż nie będę wiedziała że nadal oddycha.
Matthew, tak bardzo dbałeś o to by się ciebie obawiano, a może nawet nie tyle obawiano – pilnowałeś by nikt nie zbliżył się do ciebie, prawda? Bo będąc blisko kogoś, można go łatwo skrzywdzić. A jednak pozwoliłeś mi podejść, podejść i zostać na dłużej, na zawsze. Widziałam troskę w twoich oczach, w każdym geście i nie mogłam w nie patrzeć. Nie umiałam.
Zaczęłam mówić, nie wiem czemu, może powinnam była milczeć zawzięcie, nie wracać do tego, co mnie spotkało, ale nie mogłam. Nie mogłam uciekać przed przeszłością, nie mogłam zamiatać jej pod dywan i udawać że nie istnieje, bo wiedziałam, że prędzej czy później ona człowieka dopada. Ale nie podołałam – a może to i dobrze? – zacięłam się w połowie historii czując jak popadam w panikę, rozpadam się na części nie do złożenia.
Jak dobrze, że byłeś obok.
Zamrugałam kilka razy próbując wyostrzyć spojrzenie, ciężko było dostrzec coś zza zaszklonych źrenic. Próbowałam skupić wzrok na właścicielu głosu, spojrzałam na twarz, w końcu skrzyżowałam spojrzenie dostrzegając w źrenicach troskę i zmartwienie. Potrzebowałam tych całkowicie mattowych słów.
Słuchałam go jeszcze z nieobecnym wyrazem twarzy, błądząc wzrokiem gdzieś po ścianach, próbując pogodzić się z sobą, próbując odnaleźć się w sobie. I tylko jedno słowo – określające miano pewnej sylwetki – było w stanie skupić moją uwagę.
- Samuel. – szepnęłam cicho, nie będąc pewną, czy słowa w ogóle potoczyły się z ust. Głowa wybudziła się z dziwacznego otępienia na nowo zaczynając bieg myśli. Jeśli pisał, musiał żyć. Poczułam kolejną walę ulgi, a wraz z nią cichy pomruk łez, które powstrzymałam. Jeszcze żył, jeszcze nie było za późno, jeszcze mogłam mu wszystko powiedzieć. – Dobrze. – zgodziłam się w końcu cicho na wszystko, odrzucając myśl o natychmiastowym wyjściu. Poczekałam na kartki i pióro i napisałam dwa listy – jeden do niego, bo musiał wiedzieć, bo chciałam żeby wiedział, bo może on miał pojęcie gdzie znajduje się Eileen, drugi do Bena, choć chciałam do Margaux, ale wiedziałam, że jej powie że nic mi nie jest, obawiałam się, że moja sowa może ją niepotrzebnie narazić – i tak musiała być już teraz w niebezpieczeństwie. Patrzyłam jeszcze chwilę za dwiema sowami należącymi do moich przyjaciół, jednostek o które obawiałam się teraz. W końcu podniosłam się zgodnie z umową ruszając w kierunku łazienki.
Krople wody zdawały się ciężko opadać na zmizerniałe ciało, obmywać je z brudów, choć wiedziałam, że teraz już ciągle będę czuła się brudna, niegodna, niedostateczna. Walczyłam z tym, a jednak każda z prób okazywała się zbędna, los i tak przypominał mi kim jestem i w to najbardziej bolesny ze sposobów. Po prostu stałam pozwalając by woda spływała po mnie, z jedną dłonią opartą o ścianę i głową spuszczoną w dół. Płakałam. Płakałam wielkimi, ciężkimi łzami nie wiedząc jak sobie poradzić, jak unieść ciężar ostatnich dni, czując paląc bezsilność i gniew który rozlewał się wewnątrz mnie. Stałam tutaj samotna, nie potrafiąc przyznać się do tego, ze potrzebuję kogoś. Nie potrafiąc przyznać, ze nie umiem poradzić sobie sama. Słyszałam płacz, mój własny. Nie wiedziałam, czy uda mi się odnaleźć jeszcze piękno, składane z chwil, teraz kiedy ciemność przysłaniała mi wzrok. Bałam się, że nie będę w stanie dalej kochać, skoro moje serce pękło na milion części. Po prostu stałam, pozwalając by woda obmywała rany po których zostaną blizny, nie była jednak w stanie obmyć tych, która jątrzyły się w środku.
W końcu zakręciłam kurek. Wyszłam z wanny na dywanik owijając się ręcznikiem, nie potrafiąc spojrzeć na siebie, wzdrygając się za każdym razem, gdy dłoń natrafiła na przeciągłe blizny. Uniosłam głowę na zaparowane lustro, przetarłam je dłonią, napotkałam własne spojrzenie, zaczerwienione oczy, szarawą, miejscami siną skórę, martwą
Szarozielona sukienka w jeżyny musiała być Eileen, nawet była jej, przekonałam się o tym przekładając ją przez głowę – pachniała ziołami. Poprawiłam rękawy i spojrzałam w dół na widoczne kostki, poobijane, sinawe, niezdrowe. Sukienka też wisiała na mnie niezdrowo. I choć byłam już czysta, wyglądałam nadal źle.
Znów znalazłam się w salonie w którym zauważyłam dwie sowy i mojego nosiciela. Podeszłam w kierunku ptaków spoglądając na Jastrzębia, wyciągając dłoń, przesuwając nią po jego łbie, potem dokładając drugą rękę i zbliżając twarz do jego pyska.
-Baron – szepnęłam cicho, wdzięcznie – tęskniłam za tym przeklętym ptakiem. Tęskniłam za życiem, które skoczył się bezpowrotnie, za malinową herbatą pitą z uśmiechem, za Benem i kanapkami za winem, teraz wszystko miało się zmienić.
Sięgnęłam po list, unosząc leciutko kącik ust ku górze. Wszystko mogło się zmieniać, ale wiedziałam, że Jamie zawsze będzie sobą. Usiadłam by zaraz mu odpisać pióro ponownie zaskrzypiało na pergaminie, ten list przypięłam do nóżki Smoka.
- Matt, zaraz pójdziemy, tylko… - zaczęłam trochę niepewnie. - … muszę coś zjeść. – cokolwiek, Bott, nie jadłam od tygodnia, zapomniałam już jak smakują rzeczy, daj mi coś, żebym zaraz nie padłam znów. – Dziękuję. – powiedziałam spokojnie, zawieszając na nim spojrzenie. Może i woda nie wypłukała wszystkiego, może i nie była w stanie, ale zmyła ze mnie choć odrobinę ciężaru, tego fizycznego, łzy uszczknęły odrobinę psychicznego, ale wiedziałam że to niewiele. Ciało domagało się odpoczynku, nie tylko ono – rozum zdawał się na granicy obłędu. Ale nie mogłam odpocząć, nie teraz i nie tak długo, aż nie znajdę jej, aż nie będę wiedziała że nadal oddycha.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Pokój Erniego
Szybka odpowiedź