Pokój Erniego
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój Matta
Na najdłuższej ścianie znajduje się wypełniony co cenniejszymi książkami, które Matt zniósł z Nokturnu, szafka nocna i co najważniejsze - spora, wygodna kanapa. Zazwyczaj jest rozłożona i zajmuje największą część pokoju. Przy kanapie można znaleźć kilka butelek różnego alkoholu w towarzystwie starych kubków po kawie robiących za popielniczkę. Za drzwiami stoją kartony wypełnione ubraniami bądź mniej lub bardziej istotnym gradobiciem. Na ścianach nie ma nic prócz farby, a na podłodze niczego ponad surowych desek.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Ostatnio zmieniony przez Bertie Bott dnia 25.10.18 22:02, w całości zmieniany 2 razy
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie mogła się jeszcze poskładać po tym, jak nagle obudziła się w bieli, pośród łóżek, na których dogorywali lub powracali do pełni sił czarodzieje tacy jak ona, krzyczeli, jęczeli z bólu, mieli halucynacje. Nie mogła pozbierać się po tym, co przeżyła. Głowa puchła od nadmiaru wrażeń. Dźwięki przeplatały się z pokracznymi wizjami, zmęczenie i drżenie zaczynały pieczętować niektóre z nich. Na dobre? Na kilka nocy? Dni? Tygodni? Miesięcy? Szum krwi słyszała już tylko podświadomie.
Wrażenie wolności – przeświadczenie o niej – docierało do niej ślimaczym tempem. Kawałek po kawałku, z każdym dotykiem, spojrzeniem, wypowiedzianym i usłyszanym słowem stąpała coraz pewniej po ziemi. Po ziemi znajomej, angielskiej, tej, po której również stąpali jej przyjaciele. Jedna myśl prędko porwała kolejne – Just, Barty, Garry, Pomona, Samuel. Reszta.
Dopóki nie zobaczyła Herewarda całego i zdrowego, chociaż z widocznymi znakami zmęczenia, osłabienia i ze świeżymi bliznami na ciele, była przekonana, że ta wolność, o której marzyła, to tylko ułuda. Jego dotyk pociągnął za sznurki jej ciała i wtedy zdała sobie sprawę, że wszystko to, co przeżyła, wszystkie te razy, kiedy budziła się niemal pewna swojej śmierci, wszystkie te momenty, kiedy ból rozrywał jej ciało na strzępy, były możliwe, ale uczynił realnym również to, że ŻYŁA i faktycznie siedziała razem z nim na jednym łóżku, słuchając tego, co się z nim działo, co działo się z Hogwartem, kiedy jej świat pokryła czarna smoła. Garrett i Samuel przeżyli, widział ich. Nie wiedział jednak, co się stało z Just. Co z Pomoną.
Musiała się dowiedzieć. Musiała być pewna, że żyją.
Uzdrowiciele mówili jej, że wciąż jest za słaba, że kolana się pod nią uginają, kiedy próbuje stać, a co dopiero, kiedy podejmie się wędrówki. Ale ona nie mogła ich słuchać. Umysł, choć obciążony ciężarem zdarzeń minionych dni, dążył tylko w jednym kierunku. Dopóki nie sprawdzi, czy wszyscy żyją, czy Just, zabrana od ich celi przez rozmazane sylwetki strażników, żyła, nie będzie mogła spać spokojnie. Nic innego nie miało znaczenia.
Ani to, że miała na sobie sztywne od brudu i krwi łachmany, ani to, że jej włosy przypominały teraz ususzone na wiór siano, że były niesłychanie krótkie i powykręcane szalenie. Pokryte bliznami plecy jedynie przypominały o sobie przy każdym kroku, naciągając skórę i stwarzając dyskomfort. Nie przypominała teraz siebie, ale nie obchodziło ją to, na Merlina.
Jasne oczy, te same, choć pełne strachu o kolejny krok, o kolejną myśl, uparcie poszukiwały wśród chorych zgromadzonych na sali właśnie tych dwóch sylwetek. Błysk wielobarwnych lub całkowicie białych włosów jednak nie wystąpił. Znajomych rysów Sprout również nie dostrzegła.
Stanęła w końcu na środku sali, myśląc gorączkowo, co powinna zrobić w następnej chwili. Gdzie mogła pójść? Co zrobić?
Sowa.
Jutrzenka znajdzie do niej drogę.
Chwyciła jakąś uzdrowicielkę za ramię i zapytała, w tej bladości i wśród plam krwi na twarzy wyglądając jak żywy trup, gdzie znajdzie kominek. Ostrzegła ją, że transport jest w tej chwili zagrożony i bardzo ciężko się gdziekolwiek dostać. Chciała jej powiedzieć, że nie obchodzi ją to, ale nim usta połączyły się z myślami, była już w połowie drogi. Chwycenie w garść proszku, a raczej jego resztek, nie było tak trudne, jak wygrzebanie ze stosów traumatycznych wizji adresu, na który chciała się dostać. Widziała salon i kuchnię przy nim, widziała nawet swój pokój. Merlinie…
Ostatnia wypowiedziana przez nią zgłoska przykryła ją ścianą pyłu, a podróż wydała jej się odległą bajką nie z tej ziemi. Magia szczypała skórę, zmuszała palce do zaciskania się w pięści.
Gdy wypadła po drugiej stronie, słyszała tylko swój własny kaszel i głuche tąpniecie o podłogę. Ramię zabolało, ugodzony nerw odezwał się głuchym krzykiem wśród tkanek. Suchy charkot poniósł się po salonie, a Eileen, choć znów na skraju wycieńczenia, zaparła się o ziemię ręką i wstała, wzrokiem wiodąc po całym pomieszczeniu, szukając w opadającym popiele znajomych rysów.
Jak tylko je zobaczyła, wszystko w niej zamarło. I odrodziło się w jednej chwili. Nie musiała długo myśleć nad tym, czy paręnaście kroków od niej stoi Justine. Just. Just Tonks. Ta sama, która płakała, gdy z ochrypłego gardła Eileen wydobył się głos. Ta sama, którą od niej zabrali.
– Just – wyciągnęła ku niej rękę, z oczu słonym strumieniem popłynęły łzy. Zrobiła krok, potem drugi i upadła na kolana, ale szybko wstała, chociaż była już na skraju swoich możliwości. Musiała do niej dotrzeć, chwycić ją w ramiona, upewnić się, że dotyka ciała, skóry, że czuje pod nią bijące serce i poruszające się kości. – Just, to ty? Just!
Trzęsła się cała, ale dotarła do niej. Za wszelką cenę. Oplotła rękami jej sylwetkę, rycząc jak małe dziecko pozbawione kogoś bliskiego na przerażająco długi czas.
I, cóż, naprawdę tak było. Ujmując tylko fakt, że dorosła.
Gdy ją ściskała, jej wzrok powędrował bardziej na bok. Poznała w mężczyźnie Matta. On też przeżył. Nie wyglądał dobrze, nie był najwyraźniej skory do żartów i psot, jakimi często ją raczył. Dobrze było go widzieć po tym, co oblekło całą Anglię tak szczelnym płaszczem ciemności. Dobrze było widzieć ich żywych.
Pokiwała do niego głową z mięknącym uśmiechem, żeby chociaż w ten sposób, mimo kurtyny łez, dać mu znać, że naprawdę cieszy się, że tu z nimi jest.
Wrażenie wolności – przeświadczenie o niej – docierało do niej ślimaczym tempem. Kawałek po kawałku, z każdym dotykiem, spojrzeniem, wypowiedzianym i usłyszanym słowem stąpała coraz pewniej po ziemi. Po ziemi znajomej, angielskiej, tej, po której również stąpali jej przyjaciele. Jedna myśl prędko porwała kolejne – Just, Barty, Garry, Pomona, Samuel. Reszta.
Dopóki nie zobaczyła Herewarda całego i zdrowego, chociaż z widocznymi znakami zmęczenia, osłabienia i ze świeżymi bliznami na ciele, była przekonana, że ta wolność, o której marzyła, to tylko ułuda. Jego dotyk pociągnął za sznurki jej ciała i wtedy zdała sobie sprawę, że wszystko to, co przeżyła, wszystkie te razy, kiedy budziła się niemal pewna swojej śmierci, wszystkie te momenty, kiedy ból rozrywał jej ciało na strzępy, były możliwe, ale uczynił realnym również to, że ŻYŁA i faktycznie siedziała razem z nim na jednym łóżku, słuchając tego, co się z nim działo, co działo się z Hogwartem, kiedy jej świat pokryła czarna smoła. Garrett i Samuel przeżyli, widział ich. Nie wiedział jednak, co się stało z Just. Co z Pomoną.
Musiała się dowiedzieć. Musiała być pewna, że żyją.
Uzdrowiciele mówili jej, że wciąż jest za słaba, że kolana się pod nią uginają, kiedy próbuje stać, a co dopiero, kiedy podejmie się wędrówki. Ale ona nie mogła ich słuchać. Umysł, choć obciążony ciężarem zdarzeń minionych dni, dążył tylko w jednym kierunku. Dopóki nie sprawdzi, czy wszyscy żyją, czy Just, zabrana od ich celi przez rozmazane sylwetki strażników, żyła, nie będzie mogła spać spokojnie. Nic innego nie miało znaczenia.
Ani to, że miała na sobie sztywne od brudu i krwi łachmany, ani to, że jej włosy przypominały teraz ususzone na wiór siano, że były niesłychanie krótkie i powykręcane szalenie. Pokryte bliznami plecy jedynie przypominały o sobie przy każdym kroku, naciągając skórę i stwarzając dyskomfort. Nie przypominała teraz siebie, ale nie obchodziło ją to, na Merlina.
Jasne oczy, te same, choć pełne strachu o kolejny krok, o kolejną myśl, uparcie poszukiwały wśród chorych zgromadzonych na sali właśnie tych dwóch sylwetek. Błysk wielobarwnych lub całkowicie białych włosów jednak nie wystąpił. Znajomych rysów Sprout również nie dostrzegła.
Stanęła w końcu na środku sali, myśląc gorączkowo, co powinna zrobić w następnej chwili. Gdzie mogła pójść? Co zrobić?
Sowa.
Jutrzenka znajdzie do niej drogę.
Chwyciła jakąś uzdrowicielkę za ramię i zapytała, w tej bladości i wśród plam krwi na twarzy wyglądając jak żywy trup, gdzie znajdzie kominek. Ostrzegła ją, że transport jest w tej chwili zagrożony i bardzo ciężko się gdziekolwiek dostać. Chciała jej powiedzieć, że nie obchodzi ją to, ale nim usta połączyły się z myślami, była już w połowie drogi. Chwycenie w garść proszku, a raczej jego resztek, nie było tak trudne, jak wygrzebanie ze stosów traumatycznych wizji adresu, na który chciała się dostać. Widziała salon i kuchnię przy nim, widziała nawet swój pokój. Merlinie…
Ostatnia wypowiedziana przez nią zgłoska przykryła ją ścianą pyłu, a podróż wydała jej się odległą bajką nie z tej ziemi. Magia szczypała skórę, zmuszała palce do zaciskania się w pięści.
Gdy wypadła po drugiej stronie, słyszała tylko swój własny kaszel i głuche tąpniecie o podłogę. Ramię zabolało, ugodzony nerw odezwał się głuchym krzykiem wśród tkanek. Suchy charkot poniósł się po salonie, a Eileen, choć znów na skraju wycieńczenia, zaparła się o ziemię ręką i wstała, wzrokiem wiodąc po całym pomieszczeniu, szukając w opadającym popiele znajomych rysów.
Jak tylko je zobaczyła, wszystko w niej zamarło. I odrodziło się w jednej chwili. Nie musiała długo myśleć nad tym, czy paręnaście kroków od niej stoi Justine. Just. Just Tonks. Ta sama, która płakała, gdy z ochrypłego gardła Eileen wydobył się głos. Ta sama, którą od niej zabrali.
– Just – wyciągnęła ku niej rękę, z oczu słonym strumieniem popłynęły łzy. Zrobiła krok, potem drugi i upadła na kolana, ale szybko wstała, chociaż była już na skraju swoich możliwości. Musiała do niej dotrzeć, chwycić ją w ramiona, upewnić się, że dotyka ciała, skóry, że czuje pod nią bijące serce i poruszające się kości. – Just, to ty? Just!
Trzęsła się cała, ale dotarła do niej. Za wszelką cenę. Oplotła rękami jej sylwetkę, rycząc jak małe dziecko pozbawione kogoś bliskiego na przerażająco długi czas.
I, cóż, naprawdę tak było. Ujmując tylko fakt, że dorosła.
Gdy ją ściskała, jej wzrok powędrował bardziej na bok. Poznała w mężczyźnie Matta. On też przeżył. Nie wyglądał dobrze, nie był najwyraźniej skory do żartów i psot, jakimi często ją raczył. Dobrze było go widzieć po tym, co oblekło całą Anglię tak szczelnym płaszczem ciemności. Dobrze było widzieć ich żywych.
Pokiwała do niego głową z mięknącym uśmiechem, żeby chociaż w ten sposób, mimo kurtyny łez, dać mu znać, że naprawdę cieszy się, że tu z nimi jest.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Dwa listy, tylko tle mogłam napisać. A może aż tyle? Trudno mi było powiedzieć. Sowy wyleciały, a ja zasiadłam do pergaminów chcąc zacząć kreślić kolejne słowa. Słać pytania dalej, czułam jak ogarnia mnie bezsilność, jak doskwiera brak różdżki. Z nią, z nią mogłabym rzucić patronusa, on poruszał się zdecydowanie szybciej niż ptaki. Barki pokrywały się ciężarem niedostateczności i nie umiałam ponownie strząsnąć ich z ramion. Siedziałam z piórem w ręku, patrząc przed siebie, próbując odnaleźć się w myślach i w nich też odnaleźć jakiś kolejnych ruch, ale co rusz natrafiałam na mur. Mur, którego nie byłam w stanie przejść bez świadomości, że ona nadal oddycha.
Rumor za plecami sprawił, że poderwałam się na równe nogi. Serce zatłukło się nieprzyjemnie w obawie. Znaleźli mnie. Cofnęłam się o krok, natrafiając nogami na przeszkodę, ledwo utrzymując pion. W głowie zakręciło się, od zbyt szybkiego stanięcia na równe nogi. Zacisnęłam dłonie w pięści, kolejny raz czując w prawej ręce przeraźliwą pustkę.
I dopiero drobiny gdy drobiny pyły opadły na ziemię, gdy sadza otuliła salon niczym dobra przyjaciółka, dopiero wtedy zauważyłam ja. Warga drgnęła samoistnie, a ciało odmówiło dalszych ruchów. Stałam nie potrafiąc uwierzyć, że los jednak posiadał sumienie, że wszechświat jednak też coś czuł. Podbiegłam wyciągając dłoń w stronę jej wyciągniętej ręki, nie zdążając uchronić jej przed upadkiem, łzy zakręciły mi się w oczach i zapiekły, przysłaniając na chwilę spojrzenie.
- Tak. – szepnęłam cicho. Gdy ramiona zacisnęły się wokół mojej sylwetki mocno, aż do bólu. Sama objęłam ją, czując jak plecy drżą od płaczu i wysiłku. Płacz Eileen, musisz to wypłakać. W nadchodzących dniach nie będziemy znów mogły pozwolić sobie na łzy. Z moich kącików też poleciało kilka łez, ale starłam je szybko. Wtuliłam w nią twarz, czując pod sadza i brudem zioła. Przymknęłam oczy, ulga wlała się w ciało, gdy usłyszałam zadziwiająco donośne bicie serca. Eileen, moja Eileen, żyła. I stała tutaj obok mnie. Brudna, zniszczona, ale żywa. Nie mogłam wymagać więcej. Więcej od jakiegoś czasu było luksusem niedostępnym dla nas. Dłonią gładziłam jej plecy pozwalając, by wyleciała każda jedna potrzebna łza. Potem odsunęłam ją na długość ramion. Złapałam w dłonie tak dobrze znaną twarz i kciukami starłam ostatnie łzy. – Nie rób mi tego więcej, Wilde. – poprosiłam cicho, przygarniając ją jeszcze raz do siebie. Jeszcze na kilka chwil, by przekonać siebie o realności tego zdarzenia, by nie poddawać pod wątpliwość faktu jej istnienia. W końcu odetchnęłam, cofając się o krok.
Uniosłam dłoń i usiadłam przed pergaminem, kreśląc jeszcze jeden list. Musiał… Musiał wiedzieć gdzie jestem i że Eileen nic nie jest. Czemu nie powiedziałam mu wcześniej? Ufałam mu ponad wszystko, pomimo wszystkiego, ale obawiałam się, że nie pozwoli mi iść jej szukać, że wymusi obietnicę bym została w domu czekając, skręcając się z niepewności, drepcząc po tylko sobie znajomej ścieżce między meblami w mieszkaniu. Przywiązałam list drżącymi dłońmi do nóżki Barona, na nowo odwracając się do Eileen. Łapiąc ją za dłonie.
- Weź kąpiel. Zmyj to Eileen. – powiedziałam cicho, unosząc dłoń, jeszcze raz dotykając jej twarzy, sprawdzając czy jest prawdziwa. – To odrobinę pomaga. Potrzebujemy każdej formy energii. – popchnęłam ją lekko w kierunku łazienki. – To jeszcze nie koniec. – stwierdziłam krótko. Serce obijało się nieznośnie z radości o klatkę. Garrett, Pomona – nadal nie wiedziałam co z nimi, tak samo, jak Matt nie wiedział co działo się z jego kuzynami. Zgodziła się, odprowadziłam ją spojrzeniem spoglądając na Matta. Podeszłam do niego unosząc dłoń, układając ją na jego ramieniu. – Pomogę ci. – zaoferowałam się, ale jedyne co potrafiłam zrobić to wstawić wodę na herbatę. Zaparzyłam trzy filiżanki, połowę ich zawartości rozlałam zanim doniosłam je do stolika. Zasiadałam na kanapie nie wiedząc co ze sobą zrobić. Szczęśliwie dla mnie powróciła sowa. Odwinęłam pergamin przesuwając wzrokiem po słowami.
Czekaj na mnie, Tonks. Fraza powtórzyła się w mojej głowie i została. Miałam czekać, ale nie mogłam. Nie za długo. Nie, kiedy Matt nadal martwił się o rodzinę – choć starał się to ukrywać. Czekałam na ciebie Samuelu, czekałam zawsze, ale tym razem nie byłam pewna, czy mogę spełnić twoją prośbę. Odłożyłam list, układając dłonie na kolanach.
-Jeszcze chwilę, Matt, jeszcze chwilę. – poprosiłam go cicho, wiedząc, o jak wiele go teraz proszę.
Rumor za plecami sprawił, że poderwałam się na równe nogi. Serce zatłukło się nieprzyjemnie w obawie. Znaleźli mnie. Cofnęłam się o krok, natrafiając nogami na przeszkodę, ledwo utrzymując pion. W głowie zakręciło się, od zbyt szybkiego stanięcia na równe nogi. Zacisnęłam dłonie w pięści, kolejny raz czując w prawej ręce przeraźliwą pustkę.
I dopiero drobiny gdy drobiny pyły opadły na ziemię, gdy sadza otuliła salon niczym dobra przyjaciółka, dopiero wtedy zauważyłam ja. Warga drgnęła samoistnie, a ciało odmówiło dalszych ruchów. Stałam nie potrafiąc uwierzyć, że los jednak posiadał sumienie, że wszechświat jednak też coś czuł. Podbiegłam wyciągając dłoń w stronę jej wyciągniętej ręki, nie zdążając uchronić jej przed upadkiem, łzy zakręciły mi się w oczach i zapiekły, przysłaniając na chwilę spojrzenie.
- Tak. – szepnęłam cicho. Gdy ramiona zacisnęły się wokół mojej sylwetki mocno, aż do bólu. Sama objęłam ją, czując jak plecy drżą od płaczu i wysiłku. Płacz Eileen, musisz to wypłakać. W nadchodzących dniach nie będziemy znów mogły pozwolić sobie na łzy. Z moich kącików też poleciało kilka łez, ale starłam je szybko. Wtuliłam w nią twarz, czując pod sadza i brudem zioła. Przymknęłam oczy, ulga wlała się w ciało, gdy usłyszałam zadziwiająco donośne bicie serca. Eileen, moja Eileen, żyła. I stała tutaj obok mnie. Brudna, zniszczona, ale żywa. Nie mogłam wymagać więcej. Więcej od jakiegoś czasu było luksusem niedostępnym dla nas. Dłonią gładziłam jej plecy pozwalając, by wyleciała każda jedna potrzebna łza. Potem odsunęłam ją na długość ramion. Złapałam w dłonie tak dobrze znaną twarz i kciukami starłam ostatnie łzy. – Nie rób mi tego więcej, Wilde. – poprosiłam cicho, przygarniając ją jeszcze raz do siebie. Jeszcze na kilka chwil, by przekonać siebie o realności tego zdarzenia, by nie poddawać pod wątpliwość faktu jej istnienia. W końcu odetchnęłam, cofając się o krok.
Uniosłam dłoń i usiadłam przed pergaminem, kreśląc jeszcze jeden list. Musiał… Musiał wiedzieć gdzie jestem i że Eileen nic nie jest. Czemu nie powiedziałam mu wcześniej? Ufałam mu ponad wszystko, pomimo wszystkiego, ale obawiałam się, że nie pozwoli mi iść jej szukać, że wymusi obietnicę bym została w domu czekając, skręcając się z niepewności, drepcząc po tylko sobie znajomej ścieżce między meblami w mieszkaniu. Przywiązałam list drżącymi dłońmi do nóżki Barona, na nowo odwracając się do Eileen. Łapiąc ją za dłonie.
- Weź kąpiel. Zmyj to Eileen. – powiedziałam cicho, unosząc dłoń, jeszcze raz dotykając jej twarzy, sprawdzając czy jest prawdziwa. – To odrobinę pomaga. Potrzebujemy każdej formy energii. – popchnęłam ją lekko w kierunku łazienki. – To jeszcze nie koniec. – stwierdziłam krótko. Serce obijało się nieznośnie z radości o klatkę. Garrett, Pomona – nadal nie wiedziałam co z nimi, tak samo, jak Matt nie wiedział co działo się z jego kuzynami. Zgodziła się, odprowadziłam ją spojrzeniem spoglądając na Matta. Podeszłam do niego unosząc dłoń, układając ją na jego ramieniu. – Pomogę ci. – zaoferowałam się, ale jedyne co potrafiłam zrobić to wstawić wodę na herbatę. Zaparzyłam trzy filiżanki, połowę ich zawartości rozlałam zanim doniosłam je do stolika. Zasiadałam na kanapie nie wiedząc co ze sobą zrobić. Szczęśliwie dla mnie powróciła sowa. Odwinęłam pergamin przesuwając wzrokiem po słowami.
Czekaj na mnie, Tonks. Fraza powtórzyła się w mojej głowie i została. Miałam czekać, ale nie mogłam. Nie za długo. Nie, kiedy Matt nadal martwił się o rodzinę – choć starał się to ukrywać. Czekałam na ciebie Samuelu, czekałam zawsze, ale tym razem nie byłam pewna, czy mogę spełnić twoją prośbę. Odłożyłam list, układając dłonie na kolanach.
-Jeszcze chwilę, Matt, jeszcze chwilę. – poprosiłam go cicho, wiedząc, o jak wiele go teraz proszę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
W mojej głowie panował jeden wielki chaos, a mój problem polegał na tym, że chciałem zrobić wszystko by upewnić się, że wszyscy są cali tylko nie wiedziałem co mam w związku z tym zrobić. Jak? Gdzie? Mimo iż widziałem wciąż czułem się jak ślepiec. Dobrze więc, że spotkałem Just. Nie wiedziałem, czy zdawała sobie sprawę z tego, że stała się dla moich myśli kotwicą, pozwalała uporządkować i zaprowadzić jakiś karykaturalny ład moich myśli. Priorytetem stało się upewnienie, że nic jej nie jest, zadbanie o nią. Potem...nie było szans bym ją tutaj zostawił samą, a tym bardziej żeby ona się na to zgodziła. Razem będzie nam łatwiej się przemieszczać motocyklem Berta. Nie musiałem mieć kluczy, ani różdżki by wiedzieć jak go uruchomić. Nie takie rzeczy się pożyczało. Tylko co potem, w którym kierunku...? To nie takie ważne. Coś się wymyśli. Coś zaradzimy.
Gdy drzwi od łazienki zamknęły się za Just przeciągnąłem dłońmi po twarzy, zaplatając sobie je na karku i westchnąłem ciężko. Nie wiedziałem co o tym wszystkim sądzić prócz tego, że myśl o przesłuchaniu na chwilę obecną powodowała, że dłoń mimowolnie zaciskała mi się w pięść. Nie na tym jednak powinienem się skupić.
Swoje kroki skierowałem najpierw do swojego pokoju chcąc pozbyć się ubrań w których paradowałem od blisko tygodnia. Wychodząc zabrałem ze sobą niewielkie pudełko w którym znajdowało się trochę opatrunków i typowo mugolskich lekarstw. Zazwyczaj kojarzył mi się nieprzyjemnie z nie udanym wyjściem do baru, lecz teraz cieszyłem się, że leżał tam gdzie zawsze. Nie wiedziałem jak poważnie jest ranny, właściwie - czy w ogóle. To nie musiała być jej krew. Bez względu na to wiedziałem jednak, że będzie potrafiła lepiej spożytkować zawartość niż ja.
Czekałem w kuchni tuż obok otwartego na oścież dla sów i innego pocztowego pierza które miało przybyć. Nie chciałem siedzieć, chociaż nogi wyczekiwały uparcie mojej zmiany zdania. Stałem, lub chodziłem w tą i z powrotem powtarzając sobie, że wcale nie chcę wyskoczyć przez okno chcąc wyruszyć na poszukiwania. Wyciągnąłem już trzeciego z rzędu papierosa. Przez chwilę pomyślałem o tym by posłać patrosnusa na poszukiwania ale nie byłem co do tego przekonany. Ciągle nie wiedziałem o co chodzi z tą magią. A co jeśli rozczłonkuję się w przedbiegach? Za bardzo wówczas nigdzie się nie ruszę.
- Cholera - burknąłem, dogaszając papierosa o kuchenny blat starając się za bardzo nie obnosić ze swoim zniecierpliwieniem, kiedy Just znów zabrała się za korespondencję. Gdy się do mnie zwróciła ożywiłem się, a właściwie poderwałem się z miejsca niczym chart na sygnał otwierającej się bramki z tą różnicą, że nigdzie nie pobiegłem. Rozczarowany, nieco zmieszany pokiwałem głową zaraz szukając czegoś w spiżarce. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo wy-pustoszała była. Dopiero potem zwracając uwagę na te drobne szczegóły -jak brak jakiegoś jedzenia na kuchence, brak świeżego pieczywa, ciastek. To nie tak, że Bertie codziennie coś robił, lecz za każdym razem coś jednak było. Może to głupie, lecz moje obawy przybrały na sile. Ostatni raz kiedy się pokłóciliśmy o Anę. Co jeśli po tym zrobił coś głupiego?
- Co - zatraciłem się w tych myślach, że nawet nie zarejestrowałem momentu w którym postawiłem na blacie stolika tuż przy Just słoik dżemu truskawkowego - Ach, drobnostka. Mam nadzieję, że lubisz truskawki. Bert chyba dawno nie uzupełniał spiżami - zreflektowałem się posyłając jej krzywy uśmiech świadczący o tym że cholernie mi się to nie podobało. Miałem złe przeczucie. Stałem jednak i czekałem mając nadzieję, że Bertie nie próbował szukać jej na Nokturnie. Było to jedno z nielicznych miejsc których jeszcze nie przeszukiwał i miało tak zostać. Ale czy zostało?
Uniósł się nagle tuman kurzu, a w nim dostrzegłem kobiecą sylwetkę - Eilen. Dobrze, że była cała, a przynajmniej w jednym kawałku. Podobnie jak nie dawno Justine, tak i ona wyglądała źle co wcale mnie nie nastawiało optymistycznie, gdy zaczynałem myśleć o Lily, Bertim i Olim. Stałem więc tak i z boku przyglądałem się tej scenie z pewną zazdrością. Cieszyłem się jednak ich szczęściem.
- Przygotuję świeżych ręczników - zapowiedziałem, zostawiając je same. Jakoś tak czułem, że przeszkadzam.
Będąc na nowo w kuchni zacząłem ją skrupulatnie przeszukiwać, zgadując, że i Wilde będzie głodna, a słoik dżemu to chyba za mało na dwie głodne kobiety. Tym sposobem znalazłem trochę różnych rodzajów orzechów i suszonych owoców wykorzystywanych przez Bertiego w kuchni, sucharów, krakersów i słoik długowiecznych ciastek. Fantastycznie.
- Oni tam mogą umierać, Just, a ja się zastanawiam, czy masz ochotę na gotowane jajka - wypaliłem chłodno, gdy poczułem jej dłoń. Patrzyłem przez okno. Wcale nie potrzebowałem pomocy w kuchni, potrzebowałem jej poz a nią - Nie będę pil herbaty w domu mojego kuzyna, kiedy wiem, że w tym momencie może leżeć gdzieś rozszczepiony - rozumiałem, że była prawdopodobnie wykończona, lecz patrząc, na to, jak zalewa trzy filiżanki wrzątkiem zupełnie jakbyśmy mieli odprawiać podwieczorkowe rytuały nie mogłem odnieść wrażenia, że o tym szczególe zapominała. Rozdrażnienie całą sytuacją, narastające zniecierpliwienie i troska sprawiały, że zaczynałem się denerwować. Nigdy nie byłem typem stoika potrafiącego ustać w miejscu. Tyle dobrego, że w swej bezmyślności poniesiony emocjami nie zacząłem proponować jej do tej herbaty maślanych herbatniczków. Narastające napięcie zakłóciła sowa nie kogo innego, jak Skamandera. A więc żył. Całe szczęście
- Wie coś...? - o Lily...? Kimkolwiek? Czymkolwiek? On zawsze coś wiedział i miałem nadzieję, że tym razem nie było inaczej. Słysząc jej prośbę wypuściłem powietrze, przymykając zmęczone oczy, by zaraz podnieść spojrzenie na przyjaciółkę to zaraz na podłogę - To twoja prośba, czy jego? - spytałem sucho znając właściwie prawdę. Skrzywiłem się, przeklinając pod nosem w sposób jakim nie powstydziłby się nokturnowy suteren. Miałem dość czekania.
Gdy drzwi od łazienki zamknęły się za Just przeciągnąłem dłońmi po twarzy, zaplatając sobie je na karku i westchnąłem ciężko. Nie wiedziałem co o tym wszystkim sądzić prócz tego, że myśl o przesłuchaniu na chwilę obecną powodowała, że dłoń mimowolnie zaciskała mi się w pięść. Nie na tym jednak powinienem się skupić.
Swoje kroki skierowałem najpierw do swojego pokoju chcąc pozbyć się ubrań w których paradowałem od blisko tygodnia. Wychodząc zabrałem ze sobą niewielkie pudełko w którym znajdowało się trochę opatrunków i typowo mugolskich lekarstw. Zazwyczaj kojarzył mi się nieprzyjemnie z nie udanym wyjściem do baru, lecz teraz cieszyłem się, że leżał tam gdzie zawsze. Nie wiedziałem jak poważnie jest ranny, właściwie - czy w ogóle. To nie musiała być jej krew. Bez względu na to wiedziałem jednak, że będzie potrafiła lepiej spożytkować zawartość niż ja.
Czekałem w kuchni tuż obok otwartego na oścież dla sów i innego pocztowego pierza które miało przybyć. Nie chciałem siedzieć, chociaż nogi wyczekiwały uparcie mojej zmiany zdania. Stałem, lub chodziłem w tą i z powrotem powtarzając sobie, że wcale nie chcę wyskoczyć przez okno chcąc wyruszyć na poszukiwania. Wyciągnąłem już trzeciego z rzędu papierosa. Przez chwilę pomyślałem o tym by posłać patrosnusa na poszukiwania ale nie byłem co do tego przekonany. Ciągle nie wiedziałem o co chodzi z tą magią. A co jeśli rozczłonkuję się w przedbiegach? Za bardzo wówczas nigdzie się nie ruszę.
- Cholera - burknąłem, dogaszając papierosa o kuchenny blat starając się za bardzo nie obnosić ze swoim zniecierpliwieniem, kiedy Just znów zabrała się za korespondencję. Gdy się do mnie zwróciła ożywiłem się, a właściwie poderwałem się z miejsca niczym chart na sygnał otwierającej się bramki z tą różnicą, że nigdzie nie pobiegłem. Rozczarowany, nieco zmieszany pokiwałem głową zaraz szukając czegoś w spiżarce. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo wy-pustoszała była. Dopiero potem zwracając uwagę na te drobne szczegóły -jak brak jakiegoś jedzenia na kuchence, brak świeżego pieczywa, ciastek. To nie tak, że Bertie codziennie coś robił, lecz za każdym razem coś jednak było. Może to głupie, lecz moje obawy przybrały na sile. Ostatni raz kiedy się pokłóciliśmy o Anę. Co jeśli po tym zrobił coś głupiego?
- Co - zatraciłem się w tych myślach, że nawet nie zarejestrowałem momentu w którym postawiłem na blacie stolika tuż przy Just słoik dżemu truskawkowego - Ach, drobnostka. Mam nadzieję, że lubisz truskawki. Bert chyba dawno nie uzupełniał spiżami - zreflektowałem się posyłając jej krzywy uśmiech świadczący o tym że cholernie mi się to nie podobało. Miałem złe przeczucie. Stałem jednak i czekałem mając nadzieję, że Bertie nie próbował szukać jej na Nokturnie. Było to jedno z nielicznych miejsc których jeszcze nie przeszukiwał i miało tak zostać. Ale czy zostało?
Uniósł się nagle tuman kurzu, a w nim dostrzegłem kobiecą sylwetkę - Eilen. Dobrze, że była cała, a przynajmniej w jednym kawałku. Podobnie jak nie dawno Justine, tak i ona wyglądała źle co wcale mnie nie nastawiało optymistycznie, gdy zaczynałem myśleć o Lily, Bertim i Olim. Stałem więc tak i z boku przyglądałem się tej scenie z pewną zazdrością. Cieszyłem się jednak ich szczęściem.
- Przygotuję świeżych ręczników - zapowiedziałem, zostawiając je same. Jakoś tak czułem, że przeszkadzam.
Będąc na nowo w kuchni zacząłem ją skrupulatnie przeszukiwać, zgadując, że i Wilde będzie głodna, a słoik dżemu to chyba za mało na dwie głodne kobiety. Tym sposobem znalazłem trochę różnych rodzajów orzechów i suszonych owoców wykorzystywanych przez Bertiego w kuchni, sucharów, krakersów i słoik długowiecznych ciastek. Fantastycznie.
- Oni tam mogą umierać, Just, a ja się zastanawiam, czy masz ochotę na gotowane jajka - wypaliłem chłodno, gdy poczułem jej dłoń. Patrzyłem przez okno. Wcale nie potrzebowałem pomocy w kuchni, potrzebowałem jej poz a nią - Nie będę pil herbaty w domu mojego kuzyna, kiedy wiem, że w tym momencie może leżeć gdzieś rozszczepiony - rozumiałem, że była prawdopodobnie wykończona, lecz patrząc, na to, jak zalewa trzy filiżanki wrzątkiem zupełnie jakbyśmy mieli odprawiać podwieczorkowe rytuały nie mogłem odnieść wrażenia, że o tym szczególe zapominała. Rozdrażnienie całą sytuacją, narastające zniecierpliwienie i troska sprawiały, że zaczynałem się denerwować. Nigdy nie byłem typem stoika potrafiącego ustać w miejscu. Tyle dobrego, że w swej bezmyślności poniesiony emocjami nie zacząłem proponować jej do tej herbaty maślanych herbatniczków. Narastające napięcie zakłóciła sowa nie kogo innego, jak Skamandera. A więc żył. Całe szczęście
- Wie coś...? - o Lily...? Kimkolwiek? Czymkolwiek? On zawsze coś wiedział i miałem nadzieję, że tym razem nie było inaczej. Słysząc jej prośbę wypuściłem powietrze, przymykając zmęczone oczy, by zaraz podnieść spojrzenie na przyjaciółkę to zaraz na podłogę - To twoja prośba, czy jego? - spytałem sucho znając właściwie prawdę. Skrzywiłem się, przeklinając pod nosem w sposób jakim nie powstydziłby się nokturnowy suteren. Miałem dość czekania.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Miała w głowie chaos. Tysiące niepoukładanych myśli, tysiące rozpoczętych zdań, tysiące pytań, które nie mogły doczekać się odpowiedzi. Z tym bałaganem w swojej głowie pojawiła się w Mungu, by potem wrócić do Rudery z zaledwie kilkoma ułożonymi w równe stosiki myślami. Barty żył, Garrett żył, Sam również. Teraz kolejne z nich same podleciały ku niewypowiedzianym słowom i pozwoliły jej przez chwilę puścić w niepamięć to, co odcisnęło się piekącym piętnem na jej skórze.
Justine żyła. Była tutaj, ściskały siebie nawzajem, chcąc odczuć swoją cielesność; skórę, która nie kruszyła się od spopielenia i ran; mocny uścisk palców, przypływ pozornych sił, które nadały im możliwość stania na własnych nogach. Miała niezwykle małą wiarę, boleśnie zdała sobie z tego sprawę. I chociaż było to trudne, musiała to w sobie naprawić. Bo w tych czasach tylko hart ducha i wiara mogły trzymać ich wszystkich przy życiu. Teraz miała szczęście, że wydostała się z celi i odnalazł ją potem ktoś, kto był w stanie jej pomóc, ale co będzie w przyszłości? Nie mogła liczyć na kolejne przychylne spojrzenie Fortuny. Musiała wziąć się w garść.
Patrzyła na Just przez kurtynę łez. Jej obraz mydlił się w oczach, ale mrugała na upartego tak często, aż w końcu jej rysy stały się wyraźne. Just żyła, naprawdę żyła. Teraz wyglądała znacznie lepiej niż wtedy, gdy odnaleźli ją w Złotej Wieży. Poznała swoją sukienkę, poznała zapach ziołowych mieszanek matki, które razem suszyły i wiązały w woreczkach, by następnie wieszać je w szafach. Wierzchem dłoni otarła jej policzki, uśmiechając się przez łzy z prawdziwą ulgą. W bezwolnym geście zawinęła jej za ucho kilka kosmyków. Widziały zbyt wiele – obie. Przeżyły zbyt wiele – obie. Teraz musiały sobie z tym poradzić, przezwyciężyć pętający na miejscu strach i obawy o każdy następny krok. Przytuliła ją do siebie jeszcze raz, gładząc dłońmi jej włosy. Chciała o wszystko wypytać, dowiedzieć się, co się z nią stało, co robili, o co pytali, gdy zabrali ją z Wieży. Ale rozumiała, że to nie jest jeszcze odpowiednia pora. Właściwie zrozumiała to dzięki niej.
Spojrzała po sobie, dotknęła znów palcami szmat, które wciąż miała na sobie, a z których nie zniknęły jeszcze samoistnie plamy po krwi, błocie, popiele i zgnilizny celi. Przegubem lewej dłoni otarła policzki i spojrzała na nie. Rozcieńczona czerń brudu odcisnęła na nich kolejny ślad. Przełknęła ślinę.
– Masz różdżkę? – zapytała tylko o to, resztę wątpliwości i niewyjaśnionych kwestii pozostawiając na później. Dopiero gdy usłyszała odpowiedź, zdecydowała się pójść na górę, do łazienki.
Woda przeraźliwie szybko z bezbarwnej zmieniła kolor na czarną, splamioną zaschniętą czerwienią. Wpatrywała się w ten rozmazany kolaż, w myślach szukając jeszcze raz miejsc, z których każda z barw pochodziła. Pochwycona ostatkami sił sukienka leżała teraz bezwładnie na krześle niedaleko wypełnionej po brzegi wanny. Miała wrażenie, że ścieranie z siebie tego wszystkiego, czym oblepione było jej ciało, trwało wieki. Ciało niemal przesiąkło zgnilizną i smrodem, nieprzyjemną wonią krwi. Mieszanka wonnych olejków nasturcji, bergamotki i lawendy miała to zniwelować. Badała palcami swoją skórę, palcami wiodąc po świeżo zaleczonych ranach, które jeszcze do niedawna wyglądały jak pomarszczona, smolista, spalona kotara. Bólu już nie było, a jednak zmysły pamiętały.
Czyściła paznokcie pod wodą, nawet nie próbując zapanować nad rozszalałym tłumem swoich myśli. Teraz, kiedy ogarnęła ją cisza przecinana tylko cichymi szeptami z dołu, stały się głośniejsze, dokładne, jakby ktoś rył dłutem w jej głowie. Ostre kliknięcie drzwi, kiedy upewniała się, że strażnicy zostaną powstrzymani na przedsionku przez zamknięty zamek i zaklęcia rozlane po podłodze. Wrzask Sasabonsama rozrywający bębenki i umysł na strzępy. Pierwszy upadek, drugi, trzeci. Przestałam liczyć. Pierwsza śmierć, druga, trzecia.
Przestałam liczyć.
Chłopiec. To on zaprószył ogień. Nienawidziła go, tak skrycie. Nienawidziła jego braku równowagi albo celowego strącenia lampy oliwnej, która rozbiła się na podłodze i rozlała, co w połączeniu z wolną iskrą dało prawdziwą tragedię. Jęki, krzyki. Masz stąd wyjść, Wilde.
I wyszła, faktycznie. Nie wiedziała jak, nie dokonała tego na pewno sama, ale wyszła – ślepa, bezbronna, poraniona i bezsilna. Wrak człowieka wyszedł z celi, by znaleźć się w zupełnie obcym miejscu, pokrytym czernią i kolejnym kolażem barw. Spojrzała na wodę i zanurzyła w niej swoją twarz, z ciarkami na rękach czując jak skóra na plecach naciąga się na niej jak stare płótno na sztaludze.
Zielarka Aithne.
Przedstawiła mu się swoim drugim imieniem, którego nigdy nie używała, ale które wciąż widniało we wszystkich dokumentach. Cóż to za ironia, Eileen? Twój ojciec nadał ci imię ognia. Aithne oznacza ogień. Cóż to za ironia, Eileen. Mówił coś do ciebie. Pozbawił cię życia tak, że pomimo twojej woli parcia naprzód, upadłaś po raz kolejny. Czwarty, piąty. Przestałaś je liczyć. Myślami. Dover. Myss… Myślami. To zaklęcie? Nie, wypowiedziane przez niego słowo nastąpiło później. Co dalej? Bu. Buko. Inaczej to zaakcentował. A może jednak tak? Twardy głos brzmiał echem w jej głowie tak silnym, że mimo prób, nie mogła go poprawnie odczytać. Znów zaczęło brakować jej powietrza, tarcie dłońmi o podłogę celi stało się nagle bardziej realne, ale nim dotarła wyobraźnią do momentu, gdy porwali Just, wynurzyła się z wody. Przetarła twarz dłońmi, chwytając panicznie oddechy, i zaczesała do tyłu włosy. Gdy wróciła dłońmi do wanny, krzyknęła.
Brązowe, niemal czarne nitki zostały w jej dłoniach kępami.
Nigdy tak szybko nie wycierała się po kąpieli i nie ubierała. Chwilę później bosymi stopami biegała już po herbarium, szukając drżącymi dłońmi odpowiednich ingrediencji. Buchnął niewielki płomień pod kociołkiem, wywar zawrzał, esencje przelewały się przez dłonie, łzy skropione do moździerza w całkiem nieświadomym czynie spowodowały kolejną katastrofę, ale tym razem o konsekwencjach dalece mniejszych niż to, co działo się jeszcze kilka dni temu. Obchodziło ją tylko to, że wywar przybrał kolor szarości. Znalazła łyżeczkę w szufladce, więc wylała na nią dokładnie trzy krople wywaru i połknęła. Pisk wyrwał się z jej ust po raz kolejny, gdy zobaczyła, co tak naprawdę sobie zrobiła.
Kiedy była mała, lubiła chwytać ojca za jego włosy i patrzeć na nie przy blasku świec, kiedy pracował. Nie przeszkadzała mu nigdy, a przynajmniej bardzo starała się, by tego nie robić. Wypełniał dokumenty dla Ministerstwa, a to zazwyczaj nie wymagało od niego wielkich poświęceń w postaci skupienia wielkości szkockich gór. Lubiła pleść na tych włosach warkoczyki, jeśli ojciec nie godził się na ścięcie ich przez zręczne dłonie matki. Mówiła mu, że chciałaby mieć dokładnie takie same, a on odpowiadał, że nie potrzebuje ich, bo rude włosy to poważny problem. Śmiała się, kiedy opowiadał, że ta tonacja wywołuje z lasów bahanki, które gnieżdżą się potem w szafach; że kwasi mleko i straszy wszystkie pająki ze strychu. Bo wiedziała, że to nieprawda. On był dobry. Najlepszy ze wszystkich rudych ludzi, jakich znała, i nigdy nie spowodował, że skwaśniało mleko. Rossie też nigdy się to nie udało. Zazdrościła im czerwieni na głowie, która tak pięknie lśniła na słońcu i tak pięknie wyglądała, gdy plotło się na niej warkocze. Nigdy nie udało jej się zmienić koloru swoich włosów, chociaż tak wiele razy próbowała.
Aż do dzisiaj.
Wyszła z herbarium z kosmykiem w palcach. Obracała go we wszystkie strony, bo naprawdę nie mogła uwierzyć w to, że w jednej chwili stała się ruda. Z połowicznym przerażeniem i połowiczną ulgą przyjęła do siebie fakt, że zniknęła łysina. Ostrożnie przeczesała włosy palcami. Przyjrzała się kolejnym kilkunastu nitkom, które znalazły się między nimi. Wypadały jej jeszcze te pozostałości po brązie, ale wśród nich przeważała miedź, o jakiej od zawsze marzyła będąc dzieckiem.
Schodziła po schodach ostrożnie, wciąż na nowo przyciągając bliżej oczu sięgające ramiona, jeszcze przerzedzone pukle. Stanęła przed Mattem i Just jakaś inna. Najwyraźniej ta metamorfoza zaczęła się już w Złotej Wieży. Była już czysta, w brązowej sukience do kolan, z ustami lekko napęczniałymi od gojącego się przecięcia, ze spojrzeniem jeszcze mętnym i wilgotnym od płaczu.
I z rudymi włosami.
– Wydaje mi się, że coś pokręciłam z recepturą – powiedziała, tłumacząc tę nagłą zmianę swojego wizerunku. Puściła kosmyki włosów, gdy do jej nozdrzy dotarł słodki zapach dżemu. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek w brzuchu tak głośno jej zaburczało. Przygryzła lekko usta i usiadła przy stole, sięgając od razu do dłoni Just. Instynkt pragnął mieć ją blisko – żywą, oddychającą. – Zjadłabym hipogryfa z pazurami – mruknęła, od razu chwytając za słoik i od razu wyciągając z niego dwa ciastka. Owsiane, jak dobrze. Z żurawiną. Mniej dobrze, ale to nieważne. Wsunęła jedno z nich do ust i odgryzła kęs, niemal rozpływając się pod naporem rozkoszy płynącej z posiadania czegoś w ustach, co nie było piaskiem, kamieniami, trawą ani suchym powietrzem. Spojrzała na Matta. Nie było jej przy ich rozmowie, a ostatnie chwile paniki, którą zasiały rude włosy, pozbawiły ją możliwości bycia aktywną w eterycznym życiu tego domu. Dopiero teraz przypomniała sobie o wszystkim. I nagle ciastko przestało smakować tak cudownie. – Bertie nie wrócił? Żadnych znaków od niego? Matt, a z tobą... co się stało?
Wzrok biegał między nimi, na dłużej zatrzymując się jednak przy mężczyźnie. Był poraniony niemal tak samo, jak one, a to na pewno niosło za sobą przetkaną krwią opowieść.
Justine żyła. Była tutaj, ściskały siebie nawzajem, chcąc odczuć swoją cielesność; skórę, która nie kruszyła się od spopielenia i ran; mocny uścisk palców, przypływ pozornych sił, które nadały im możliwość stania na własnych nogach. Miała niezwykle małą wiarę, boleśnie zdała sobie z tego sprawę. I chociaż było to trudne, musiała to w sobie naprawić. Bo w tych czasach tylko hart ducha i wiara mogły trzymać ich wszystkich przy życiu. Teraz miała szczęście, że wydostała się z celi i odnalazł ją potem ktoś, kto był w stanie jej pomóc, ale co będzie w przyszłości? Nie mogła liczyć na kolejne przychylne spojrzenie Fortuny. Musiała wziąć się w garść.
Patrzyła na Just przez kurtynę łez. Jej obraz mydlił się w oczach, ale mrugała na upartego tak często, aż w końcu jej rysy stały się wyraźne. Just żyła, naprawdę żyła. Teraz wyglądała znacznie lepiej niż wtedy, gdy odnaleźli ją w Złotej Wieży. Poznała swoją sukienkę, poznała zapach ziołowych mieszanek matki, które razem suszyły i wiązały w woreczkach, by następnie wieszać je w szafach. Wierzchem dłoni otarła jej policzki, uśmiechając się przez łzy z prawdziwą ulgą. W bezwolnym geście zawinęła jej za ucho kilka kosmyków. Widziały zbyt wiele – obie. Przeżyły zbyt wiele – obie. Teraz musiały sobie z tym poradzić, przezwyciężyć pętający na miejscu strach i obawy o każdy następny krok. Przytuliła ją do siebie jeszcze raz, gładząc dłońmi jej włosy. Chciała o wszystko wypytać, dowiedzieć się, co się z nią stało, co robili, o co pytali, gdy zabrali ją z Wieży. Ale rozumiała, że to nie jest jeszcze odpowiednia pora. Właściwie zrozumiała to dzięki niej.
Spojrzała po sobie, dotknęła znów palcami szmat, które wciąż miała na sobie, a z których nie zniknęły jeszcze samoistnie plamy po krwi, błocie, popiele i zgnilizny celi. Przegubem lewej dłoni otarła policzki i spojrzała na nie. Rozcieńczona czerń brudu odcisnęła na nich kolejny ślad. Przełknęła ślinę.
– Masz różdżkę? – zapytała tylko o to, resztę wątpliwości i niewyjaśnionych kwestii pozostawiając na później. Dopiero gdy usłyszała odpowiedź, zdecydowała się pójść na górę, do łazienki.
Woda przeraźliwie szybko z bezbarwnej zmieniła kolor na czarną, splamioną zaschniętą czerwienią. Wpatrywała się w ten rozmazany kolaż, w myślach szukając jeszcze raz miejsc, z których każda z barw pochodziła. Pochwycona ostatkami sił sukienka leżała teraz bezwładnie na krześle niedaleko wypełnionej po brzegi wanny. Miała wrażenie, że ścieranie z siebie tego wszystkiego, czym oblepione było jej ciało, trwało wieki. Ciało niemal przesiąkło zgnilizną i smrodem, nieprzyjemną wonią krwi. Mieszanka wonnych olejków nasturcji, bergamotki i lawendy miała to zniwelować. Badała palcami swoją skórę, palcami wiodąc po świeżo zaleczonych ranach, które jeszcze do niedawna wyglądały jak pomarszczona, smolista, spalona kotara. Bólu już nie było, a jednak zmysły pamiętały.
Czyściła paznokcie pod wodą, nawet nie próbując zapanować nad rozszalałym tłumem swoich myśli. Teraz, kiedy ogarnęła ją cisza przecinana tylko cichymi szeptami z dołu, stały się głośniejsze, dokładne, jakby ktoś rył dłutem w jej głowie. Ostre kliknięcie drzwi, kiedy upewniała się, że strażnicy zostaną powstrzymani na przedsionku przez zamknięty zamek i zaklęcia rozlane po podłodze. Wrzask Sasabonsama rozrywający bębenki i umysł na strzępy. Pierwszy upadek, drugi, trzeci. Przestałam liczyć. Pierwsza śmierć, druga, trzecia.
Przestałam liczyć.
Chłopiec. To on zaprószył ogień. Nienawidziła go, tak skrycie. Nienawidziła jego braku równowagi albo celowego strącenia lampy oliwnej, która rozbiła się na podłodze i rozlała, co w połączeniu z wolną iskrą dało prawdziwą tragedię. Jęki, krzyki. Masz stąd wyjść, Wilde.
I wyszła, faktycznie. Nie wiedziała jak, nie dokonała tego na pewno sama, ale wyszła – ślepa, bezbronna, poraniona i bezsilna. Wrak człowieka wyszedł z celi, by znaleźć się w zupełnie obcym miejscu, pokrytym czernią i kolejnym kolażem barw. Spojrzała na wodę i zanurzyła w niej swoją twarz, z ciarkami na rękach czując jak skóra na plecach naciąga się na niej jak stare płótno na sztaludze.
Zielarka Aithne.
Przedstawiła mu się swoim drugim imieniem, którego nigdy nie używała, ale które wciąż widniało we wszystkich dokumentach. Cóż to za ironia, Eileen? Twój ojciec nadał ci imię ognia. Aithne oznacza ogień. Cóż to za ironia, Eileen. Mówił coś do ciebie. Pozbawił cię życia tak, że pomimo twojej woli parcia naprzód, upadłaś po raz kolejny. Czwarty, piąty. Przestałaś je liczyć. Myślami. Dover. Myss… Myślami. To zaklęcie? Nie, wypowiedziane przez niego słowo nastąpiło później. Co dalej? Bu. Buko. Inaczej to zaakcentował. A może jednak tak? Twardy głos brzmiał echem w jej głowie tak silnym, że mimo prób, nie mogła go poprawnie odczytać. Znów zaczęło brakować jej powietrza, tarcie dłońmi o podłogę celi stało się nagle bardziej realne, ale nim dotarła wyobraźnią do momentu, gdy porwali Just, wynurzyła się z wody. Przetarła twarz dłońmi, chwytając panicznie oddechy, i zaczesała do tyłu włosy. Gdy wróciła dłońmi do wanny, krzyknęła.
Brązowe, niemal czarne nitki zostały w jej dłoniach kępami.
Nigdy tak szybko nie wycierała się po kąpieli i nie ubierała. Chwilę później bosymi stopami biegała już po herbarium, szukając drżącymi dłońmi odpowiednich ingrediencji. Buchnął niewielki płomień pod kociołkiem, wywar zawrzał, esencje przelewały się przez dłonie, łzy skropione do moździerza w całkiem nieświadomym czynie spowodowały kolejną katastrofę, ale tym razem o konsekwencjach dalece mniejszych niż to, co działo się jeszcze kilka dni temu. Obchodziło ją tylko to, że wywar przybrał kolor szarości. Znalazła łyżeczkę w szufladce, więc wylała na nią dokładnie trzy krople wywaru i połknęła. Pisk wyrwał się z jej ust po raz kolejny, gdy zobaczyła, co tak naprawdę sobie zrobiła.
Kiedy była mała, lubiła chwytać ojca za jego włosy i patrzeć na nie przy blasku świec, kiedy pracował. Nie przeszkadzała mu nigdy, a przynajmniej bardzo starała się, by tego nie robić. Wypełniał dokumenty dla Ministerstwa, a to zazwyczaj nie wymagało od niego wielkich poświęceń w postaci skupienia wielkości szkockich gór. Lubiła pleść na tych włosach warkoczyki, jeśli ojciec nie godził się na ścięcie ich przez zręczne dłonie matki. Mówiła mu, że chciałaby mieć dokładnie takie same, a on odpowiadał, że nie potrzebuje ich, bo rude włosy to poważny problem. Śmiała się, kiedy opowiadał, że ta tonacja wywołuje z lasów bahanki, które gnieżdżą się potem w szafach; że kwasi mleko i straszy wszystkie pająki ze strychu. Bo wiedziała, że to nieprawda. On był dobry. Najlepszy ze wszystkich rudych ludzi, jakich znała, i nigdy nie spowodował, że skwaśniało mleko. Rossie też nigdy się to nie udało. Zazdrościła im czerwieni na głowie, która tak pięknie lśniła na słońcu i tak pięknie wyglądała, gdy plotło się na niej warkocze. Nigdy nie udało jej się zmienić koloru swoich włosów, chociaż tak wiele razy próbowała.
Aż do dzisiaj.
Wyszła z herbarium z kosmykiem w palcach. Obracała go we wszystkie strony, bo naprawdę nie mogła uwierzyć w to, że w jednej chwili stała się ruda. Z połowicznym przerażeniem i połowiczną ulgą przyjęła do siebie fakt, że zniknęła łysina. Ostrożnie przeczesała włosy palcami. Przyjrzała się kolejnym kilkunastu nitkom, które znalazły się między nimi. Wypadały jej jeszcze te pozostałości po brązie, ale wśród nich przeważała miedź, o jakiej od zawsze marzyła będąc dzieckiem.
Schodziła po schodach ostrożnie, wciąż na nowo przyciągając bliżej oczu sięgające ramiona, jeszcze przerzedzone pukle. Stanęła przed Mattem i Just jakaś inna. Najwyraźniej ta metamorfoza zaczęła się już w Złotej Wieży. Była już czysta, w brązowej sukience do kolan, z ustami lekko napęczniałymi od gojącego się przecięcia, ze spojrzeniem jeszcze mętnym i wilgotnym od płaczu.
I z rudymi włosami.
– Wydaje mi się, że coś pokręciłam z recepturą – powiedziała, tłumacząc tę nagłą zmianę swojego wizerunku. Puściła kosmyki włosów, gdy do jej nozdrzy dotarł słodki zapach dżemu. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek w brzuchu tak głośno jej zaburczało. Przygryzła lekko usta i usiadła przy stole, sięgając od razu do dłoni Just. Instynkt pragnął mieć ją blisko – żywą, oddychającą. – Zjadłabym hipogryfa z pazurami – mruknęła, od razu chwytając za słoik i od razu wyciągając z niego dwa ciastka. Owsiane, jak dobrze. Z żurawiną. Mniej dobrze, ale to nieważne. Wsunęła jedno z nich do ust i odgryzła kęs, niemal rozpływając się pod naporem rozkoszy płynącej z posiadania czegoś w ustach, co nie było piaskiem, kamieniami, trawą ani suchym powietrzem. Spojrzała na Matta. Nie było jej przy ich rozmowie, a ostatnie chwile paniki, którą zasiały rude włosy, pozbawiły ją możliwości bycia aktywną w eterycznym życiu tego domu. Dopiero teraz przypomniała sobie o wszystkim. I nagle ciastko przestało smakować tak cudownie. – Bertie nie wrócił? Żadnych znaków od niego? Matt, a z tobą... co się stało?
Wzrok biegał między nimi, na dłużej zatrzymując się jednak przy mężczyźnie. Był poraniony niemal tak samo, jak one, a to na pewno niosło za sobą przetkaną krwią opowieść.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
- Myślisz, że tego nie wiem?! – krzyknęłam na niego podchodząc, popychając go ze złością czując się kompletnie bezużyteczną, teraz gdy mogłam się przydać, gdy było co robić, ja nie posiadałam różdżki, której mogłabym użyć. Teraz, gdy w końcu na chwilę przestałam mieć wrażenie, że śmierć rozpościera nade mną swe ramiona. Teraz gdy pierś nie zaciskała się w momencie, oczekiwaniu na ostatni oddech ledwie działającego ciała. Rozumiałam to lepiej, niż ktokolwiek inny. Dopadłam do niego napierając dłońmi raz jeszcze. Musiałam wyglądać bzdurnie w sukience z dziwacznym wzorem i metrem pięćdziesiąt szarżując na rosłego mężczyznę. – Myślisz, że chcę tu siedzieć?! – tutaj, w ciepłym domu, podczas gdy nie wiem czy ktokolwiek jest bezpieczny. W momencie gdy widzę jak w twoich oczach czai się zmartwienie i ból, niepewność i troska, wszystko to co dostrzegałam zawsze, a co tak dobrze skrywałeś przed resztą. Odwróciłam się odchodząc i obejmując ramionami. Przeszłam cały salon oddychając ciężko, starając się uspokoić drżące serce. Nie mogliśmy sobie skakać do gardeł. Nie teraz, nie nigdy. Wiedziałam, ze to sprawka emocji, wiedziałam a jednak zabolało mnie to. Nie, nie z jego winy. Z mojej własnej nieużyteczności.
- Idź sam, jeśli chcesz. – nie potrzebuję niańki. – stwierdziłam w końcu nie potrafiąc poradzić nic na to, że głos zadrżał zdradziecko. - Głodna i spragniona na nic ci się nie przydam. – dodałam cicho opuszczając głowę w poczuciu winy, czując jak barki przyciska ciężar trudny do zwerbalizowania. Nie potrafiąc odpędzić cichego głosiku szepczącego, że i z pełnym żołądek bez różdżki na nic się nie nadam.
Wróciłam na kanapę, wzrok prześlizgiwał się po słowach. Żołądek domagał się jedzenia i pozostałej części niewylanej herbaty, ale odechciało mi się jeść. Dłonie bały się sięgnąć po cokolwiek czując winę ciążącą na jedzeniu. Uniosłam głowę w stronę, Matta, ale nie od razu, najpierw przebiegając wzrokiem list jeszcze raz. Dopiero kolejne słowa sprawiły, że uniosłam spojrzenie wykrzywiając w złości twarz. Zanim jednak pozwoliłam, by emocje powiedziały więcej wzięłam wdech przymykając oczy. Wszyscy byliśmy rozedrgani, źli i smutni, pełni trosk, na które nie mieliśmy remedium.
- Nie rób tego, Matt. – poprosiłam cicho, ledwie szeptem, byłam jednak pewna, że mnie słyszy. Nie każ mi wybierać, znasz mnie, wiesz, że nie umiem. Wzięłam jeszcze jeden wdech, próbując zrozumieć co powinnam zrobić. W którą stronę pójść. – Poczekajmy chwilę. Na Eileen i pójdziemy. – zaproponowałam spokojnie, cicho poddając walkę, mając nadzieję, że ta chwila starczy. – Jest w Mungu. – dodałam po chwili podejmując wątek. – Pisze, że Lila jest u przyjaciółki. Dowiem się u której. – obiecałam mając nadzieję że uda mi się dotrzymać obietnicy, jak i licząc, że mi zaufa choć ostatnio nie dawałam chyba ku temu powodów. Czułam się winna, winna, że Lila musiała przez to wszystko przejść. Nie liczyłam się ja, ja godziłam się na walkę – chciałam w niej uczestniczyć z własnej woli. Lilę wciągnęli w to siłą i ta myśl sprawiała, że dłonie same zaciskały mi się w pięści.
A potem zasznurowałam usta, nie mówiąc nic więcej – choć chciałam naprawdę wiele. Ale niewiele, a właściwie nic, nie zdawało się odpowiednie, by powiedzieć je na głos. Dłonie sztywno spoczywały na kolanach nadal zwinięte w pięści. Rozwinęłam je, wzdychając lekko. Skrzypniecie schodów sprawiło, że odwróciłam głowę napotykając znajomą jednostkę w nieznanym kolorze włosów. Uniosłam lekko brwi zdziwiona tą sytuacją, dziwaczną, kuriozalną, na którą normalnie pewnie parsknęłabym śmiechem, teraz tylko usiadłam na powrót na kanapie opuszczając głowę, znów zaciskając dłonie w pięści, jedna z nich rozwinęła się, gdy pochwyciła ją Eileen. Jej kolejne słowa sprawiły, że plecy napięły się wiedząc, że to stwierdzenie może mocniej wyprowadzić Matta z równowagi. Tak samo jak kolejne. Uniosłam głowę spoglądając na niego, mając nadzieję, że skrzyżuje ze mną wzrok bym mogłam pokręcić lekko głową, niewerbalnie – po raz nie wiem już który dzisiaj – poprosić go o chwilę cierpliwości. Musiałabym być nieczułym potworem skazując go na stale przedłużający się moment opuszczenia tego miejsca. Musiałam – innej opcji nie widziałam.
- Jedz, Wilde. Za chwilę wychodzimy. – Chwila, chwila, chwila, jedna sumowana z drugą, nie potrafiłam mu już spojrzeć w oczy. Złapałam ze jedno z ciastek niechętnie zbliżając je do ust, odgryzając kawałek. Szczęka nie chciała współpracować. Zęby nie chciały mielić. Ciastko drażniło język, a potem przełyk, gdy postanowiłam połknąć cały kawałek. Zdawało mi się, że okruch leciał długo, jak kamień do studni, a gdy już do niej wpadł wraz z cichym chlupnięciem zrobiło mi się niedobrze. To nie było ciastko, nie w moich oczach, to była każda zabrana minuta, każda sekunda – czyż nie kilku zabrakło mojej mamie? Kilku sekund. Chwili, w którą roztrwoniłam na dole bo nie potrafiłam odpowiednio ułożyć punktów. Chwili w której szukałam Lili, by sprawdzić czy żyję.
Chwila, niby niepozorna, ale jak wiele potrafiła mieć znaczenie.
I wtedy zobaczyłam ją znowu. Zaraz przed moimi oczami, martwą. Poczułam pod moimi dłońmi, nadal ciepłą. Ten jeden, okropny, wstrętny kęs podszedł mi do gardła. Zaczęło brakować mi powietrza, zaczęłam ponownie się dusić. Ruszyłam do drzwi, wypadając przez nie i potykając się o własne nogi, lądując na trawie na kolanach, zwracając jeden przeklęty kawałek ciastka, reszta była tylko żółcią i wodą, nic więcej nie miałam w sobie od dni. Kasłałam walcząc z odruchami, ciało próbowało wymiotować, ale nie miało czym, boleść rozchodziła się po całym ciele.
W końcu wszystko ustało. Uniosłam się na drżących nogach wracając do środka. Pokonując schody odrzuciłam na bok żal – mama powtarzała by nie żałować błędów przeszłości, tylko by starać się o jak najlepszą przyszłość.
- Nie mamy różdżek. – powiedziałam zjawiając się w środku. Chwila, tylko – albo aż tyle - zajęło moje postanowienie. – Powinnyśmy lecieć na miotłach, ulice są niebezpieczne. – skierowałam spojrzenie na Matta. Miotły są najlepszą drogą, na nich można kogoś zabrać. Żadna z nas nie uniesie sama bezwładnego mężczyzny, byłyśmy na to zbyt małe, ledwie odrośnięte od ziemi – jak mawiał do mnie tata. - Samuel byłby większym pożytkiem - niż dwie kobiety pozbawione różdżek - ale to twoja decyzja, jeśli chcesz iść teraz, pójdę z Tobą. - zadecydowałam, czując jak coś boleśnie kuje mnie pod mostkiem. Ale przecież to nie mogło być serce, ono rozpadło się w Złotej Wieży.
Przepraszam, Sam.
- Idź sam, jeśli chcesz. – nie potrzebuję niańki. – stwierdziłam w końcu nie potrafiąc poradzić nic na to, że głos zadrżał zdradziecko. - Głodna i spragniona na nic ci się nie przydam. – dodałam cicho opuszczając głowę w poczuciu winy, czując jak barki przyciska ciężar trudny do zwerbalizowania. Nie potrafiąc odpędzić cichego głosiku szepczącego, że i z pełnym żołądek bez różdżki na nic się nie nadam.
Wróciłam na kanapę, wzrok prześlizgiwał się po słowach. Żołądek domagał się jedzenia i pozostałej części niewylanej herbaty, ale odechciało mi się jeść. Dłonie bały się sięgnąć po cokolwiek czując winę ciążącą na jedzeniu. Uniosłam głowę w stronę, Matta, ale nie od razu, najpierw przebiegając wzrokiem list jeszcze raz. Dopiero kolejne słowa sprawiły, że uniosłam spojrzenie wykrzywiając w złości twarz. Zanim jednak pozwoliłam, by emocje powiedziały więcej wzięłam wdech przymykając oczy. Wszyscy byliśmy rozedrgani, źli i smutni, pełni trosk, na które nie mieliśmy remedium.
- Nie rób tego, Matt. – poprosiłam cicho, ledwie szeptem, byłam jednak pewna, że mnie słyszy. Nie każ mi wybierać, znasz mnie, wiesz, że nie umiem. Wzięłam jeszcze jeden wdech, próbując zrozumieć co powinnam zrobić. W którą stronę pójść. – Poczekajmy chwilę. Na Eileen i pójdziemy. – zaproponowałam spokojnie, cicho poddając walkę, mając nadzieję, że ta chwila starczy. – Jest w Mungu. – dodałam po chwili podejmując wątek. – Pisze, że Lila jest u przyjaciółki. Dowiem się u której. – obiecałam mając nadzieję że uda mi się dotrzymać obietnicy, jak i licząc, że mi zaufa choć ostatnio nie dawałam chyba ku temu powodów. Czułam się winna, winna, że Lila musiała przez to wszystko przejść. Nie liczyłam się ja, ja godziłam się na walkę – chciałam w niej uczestniczyć z własnej woli. Lilę wciągnęli w to siłą i ta myśl sprawiała, że dłonie same zaciskały mi się w pięści.
A potem zasznurowałam usta, nie mówiąc nic więcej – choć chciałam naprawdę wiele. Ale niewiele, a właściwie nic, nie zdawało się odpowiednie, by powiedzieć je na głos. Dłonie sztywno spoczywały na kolanach nadal zwinięte w pięści. Rozwinęłam je, wzdychając lekko. Skrzypniecie schodów sprawiło, że odwróciłam głowę napotykając znajomą jednostkę w nieznanym kolorze włosów. Uniosłam lekko brwi zdziwiona tą sytuacją, dziwaczną, kuriozalną, na którą normalnie pewnie parsknęłabym śmiechem, teraz tylko usiadłam na powrót na kanapie opuszczając głowę, znów zaciskając dłonie w pięści, jedna z nich rozwinęła się, gdy pochwyciła ją Eileen. Jej kolejne słowa sprawiły, że plecy napięły się wiedząc, że to stwierdzenie może mocniej wyprowadzić Matta z równowagi. Tak samo jak kolejne. Uniosłam głowę spoglądając na niego, mając nadzieję, że skrzyżuje ze mną wzrok bym mogłam pokręcić lekko głową, niewerbalnie – po raz nie wiem już który dzisiaj – poprosić go o chwilę cierpliwości. Musiałabym być nieczułym potworem skazując go na stale przedłużający się moment opuszczenia tego miejsca. Musiałam – innej opcji nie widziałam.
- Jedz, Wilde. Za chwilę wychodzimy. – Chwila, chwila, chwila, jedna sumowana z drugą, nie potrafiłam mu już spojrzeć w oczy. Złapałam ze jedno z ciastek niechętnie zbliżając je do ust, odgryzając kawałek. Szczęka nie chciała współpracować. Zęby nie chciały mielić. Ciastko drażniło język, a potem przełyk, gdy postanowiłam połknąć cały kawałek. Zdawało mi się, że okruch leciał długo, jak kamień do studni, a gdy już do niej wpadł wraz z cichym chlupnięciem zrobiło mi się niedobrze. To nie było ciastko, nie w moich oczach, to była każda zabrana minuta, każda sekunda – czyż nie kilku zabrakło mojej mamie? Kilku sekund. Chwili, w którą roztrwoniłam na dole bo nie potrafiłam odpowiednio ułożyć punktów. Chwili w której szukałam Lili, by sprawdzić czy żyję.
Chwila, niby niepozorna, ale jak wiele potrafiła mieć znaczenie.
I wtedy zobaczyłam ją znowu. Zaraz przed moimi oczami, martwą. Poczułam pod moimi dłońmi, nadal ciepłą. Ten jeden, okropny, wstrętny kęs podszedł mi do gardła. Zaczęło brakować mi powietrza, zaczęłam ponownie się dusić. Ruszyłam do drzwi, wypadając przez nie i potykając się o własne nogi, lądując na trawie na kolanach, zwracając jeden przeklęty kawałek ciastka, reszta była tylko żółcią i wodą, nic więcej nie miałam w sobie od dni. Kasłałam walcząc z odruchami, ciało próbowało wymiotować, ale nie miało czym, boleść rozchodziła się po całym ciele.
W końcu wszystko ustało. Uniosłam się na drżących nogach wracając do środka. Pokonując schody odrzuciłam na bok żal – mama powtarzała by nie żałować błędów przeszłości, tylko by starać się o jak najlepszą przyszłość.
- Nie mamy różdżek. – powiedziałam zjawiając się w środku. Chwila, tylko – albo aż tyle - zajęło moje postanowienie. – Powinnyśmy lecieć na miotłach, ulice są niebezpieczne. – skierowałam spojrzenie na Matta. Miotły są najlepszą drogą, na nich można kogoś zabrać. Żadna z nas nie uniesie sama bezwładnego mężczyzny, byłyśmy na to zbyt małe, ledwie odrośnięte od ziemi – jak mawiał do mnie tata. - Samuel byłby większym pożytkiem - niż dwie kobiety pozbawione różdżek - ale to twoja decyzja, jeśli chcesz iść teraz, pójdę z Tobą. - zadecydowałam, czując jak coś boleśnie kuje mnie pod mostkiem. Ale przecież to nie mogło być serce, ono rozpadło się w Złotej Wieży.
Przepraszam, Sam.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, odkąd opuścili z Sue to dziwne miejsce. Zoo? Nie wiedział, kiedy dał się zaciągnąć do Munga mimo słabych protestów bez siły na silniejsze, bez zdolności wyjaśnienia, że Sue ciągnie go właściwie z powrotem w paszczę całego tego obłędu. Nic się jednak nie stało. Jakby to wszystko faktycznie nigdy nie miało miejsca. Może nie miało.
Jedynym czego był pewien to, że klątwa jaką na niego rzucono została zdjęta niemal od razu. Dalej kolejne czary, eliksiry z których jeden wprawił go w ten dziwny stan otępienia i zobojętnienia w którym choć miał już więcej sił i zdecydowanie zaczynał dochodzić do siebie, był trochę jak pacynka przyjmująca rzeczywistość bezmyślnie, bez jakiejkolwiek reakcji. Mógł jednak wrócić do domu, pozwolił więc znów się prowadzić, choć obraz przed jego oczami był rozmazany, lekko zniekształcony, dziwny, Sue jakby nie była Sue, jednak i to było mu obojętne. Mógł głupkowato się uśmiechać od dziwnego uczucia jakie go ogarnęło, nie rozglądał się już i nie szukał rozwiązania, wyjaśnień, ucieczki, niczego. Pozwalał się prowadzić, bez oporu pozwolił zielonym płomieniom się pochłonąć, gdziekolwiek miał się później znaleźć, cokolwiek miało się dziać, płomienie i tak nie były rzeczywiste, nic nie było.
Ktoś go trzymał, chyba Sue go trzymała, ale ona też nie do końca była rzeczywista. I znów coś nim rzuciło, dotarli na miejsce, płomieni nie było. Miejsce znajome, chyba znajome, choć zniekształcone i dziwne jakieś, wszystko dziwne, ale nawet zabawnie dziwne.
Na kimś się zatrzymał. Matt?
Jakkolwiek było to dziwne, nie miało znaczenia. Choć jakoś fajnie było go widzieć, dobrze widzieć, coś go ucieszyło choć otępienie jakie go opanowało nie pozwalało mu do końca zrozumieć, co. Obok był ktoś jeszcze, Just też dobrze widzieć. Nie ważne, co się dzieje, wszystko bez znaczenia. Ale dobrze być w domu.
Tyle do niego docierało. Sue znów stanęła obok niego. Chyba Sue.
Jedynym czego był pewien to, że klątwa jaką na niego rzucono została zdjęta niemal od razu. Dalej kolejne czary, eliksiry z których jeden wprawił go w ten dziwny stan otępienia i zobojętnienia w którym choć miał już więcej sił i zdecydowanie zaczynał dochodzić do siebie, był trochę jak pacynka przyjmująca rzeczywistość bezmyślnie, bez jakiejkolwiek reakcji. Mógł jednak wrócić do domu, pozwolił więc znów się prowadzić, choć obraz przed jego oczami był rozmazany, lekko zniekształcony, dziwny, Sue jakby nie była Sue, jednak i to było mu obojętne. Mógł głupkowato się uśmiechać od dziwnego uczucia jakie go ogarnęło, nie rozglądał się już i nie szukał rozwiązania, wyjaśnień, ucieczki, niczego. Pozwalał się prowadzić, bez oporu pozwolił zielonym płomieniom się pochłonąć, gdziekolwiek miał się później znaleźć, cokolwiek miało się dziać, płomienie i tak nie były rzeczywiste, nic nie było.
Ktoś go trzymał, chyba Sue go trzymała, ale ona też nie do końca była rzeczywista. I znów coś nim rzuciło, dotarli na miejsce, płomieni nie było. Miejsce znajome, chyba znajome, choć zniekształcone i dziwne jakieś, wszystko dziwne, ale nawet zabawnie dziwne.
Na kimś się zatrzymał. Matt?
Jakkolwiek było to dziwne, nie miało znaczenia. Choć jakoś fajnie było go widzieć, dobrze widzieć, coś go ucieszyło choć otępienie jakie go opanowało nie pozwalało mu do końca zrozumieć, co. Obok był ktoś jeszcze, Just też dobrze widzieć. Nie ważne, co się dzieje, wszystko bez znaczenia. Ale dobrze być w domu.
Tyle do niego docierało. Sue znów stanęła obok niego. Chyba Sue.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Podniesiony przez pretensję głos rozniósł się w mojej głowie bardziej niż powinien. Drobne dłonie nieznacznie mną zachwiały. Ich właścicielka nie mogła wyprowadzić mnie z równowagi nawet gdyby chciała. Przynajmniej tej dosłownej. Była za słaba. Dziś słabsza niż kiedykolwiek. Znów jednak mierzwiła nieprzyjemnie moje nerwy tak jak poły mojej koszuli. Gniew wyostrzył rozmazane przez łzy kontury jej twarzy. To nie sprawiło, że jakkolwiek ustąpiłem, choć słyszałem, jak ten delikatny lód po którym stąpałem trzaskał. Wiedziałem, że chciała się ruszyć. Widziałem to. Dlatego tak bardzo nie rozumiałem co się zmieniło.
- A więc dlaczego?! - Co cie tu nagle zaczęło trzymać? Wytłumacz mi bo tego nie rozumiem, Just - Eilen...? - przecież żyła, była w łazience. O nią ci chodziło? Jej imię wypowiedziałaś w progu. Nie chcesz jej zostawiać? Wiem przecież, że nie jest jedyną osobą z tych ważnych. Oboje też wiemy, że tu będzie bezpieczna. Zresztą pewnie będzie chciała ruszać z nami. To ten typ. Będzie więc obok. Nic nas tu nie trzyma, wszystko ciągnie na zewnątrz. Dlaczego więc parzymy pieprzoną herbatę?
- Przestań, po prostu przestań obracać kota ogonem. Gadasz jak potłuczona. Gdybym chciał ci niańczyć to po jaką cholerę ciągnąłbym w cie to piekło?! To ja potrzebuję pieprzonej niańki - teraz to ja się uniosłem krzyżując z nią zaciekłe spojrzenia. Oboje wiedzieliśmy, że z naszej dwójki to ona jest rozsądniejsza. Nie chciałem przyznać tego wprost, lecz potrzebowałem jej. Bałem się co mógłbym odpierdolić, gdyby...okazało się, że nie mógłbym ich znaleźć całych. Egoistycznie ignorowałem jej słabość szorstko uznając ją za wyolbrzymienie. Jedzenie i picie - po co to komu gdy świat się sypie? Po jej deklaracji wkradło się we mnie jakieś zmieszanie. Poczułem się jak miotający na łańcuchu pies, którego ograniczenie znika. Nagle nie ma łańcucha, jest wolny, a mimo to stoi w miejscu nie rozumiejąc dlaczego. Jaki jest powód. Czemu mi nie powie tylko miesza w tym wszystkim jak cygan łokciem w bigosie.
Stałem gdzie stałem spięty z zaciętą miną obserwując jak wraca na kanapę. Jak patrzy na listy. Listy. Ktoś coś napisał...? Skamander? Och, tak. Widząc jej gniewną minę byłem pewny tego, że trafiłem. A więc to jegoprośba rozkaz. Przebiegłem wzrokiem po pokoju prychając w rozbawieniu, złości, frustracji. Kpiąc z tego wszystkiego i nie wierząc. Trzeba mieć tupet. Moja rodzina może być rozczłonkowana gdzieś na Pokątnej ale nie - mam siedzieć, gdzie siedzę. Kurwa mać.
Uległość Justine wyszarpnęła zemnie powietrze, które wstrzymywałem. Pójdzie, Lily jest bezpieczna.
- Um - mruknąłem przytakująco z wyraźniejszym już spokojem, lecz ciągle z nutą szorstkości w głosie - Będę wdzięczny - dodałem, a potem bezwiednie sięgnąłem po kolejnego papierosa. Emocje brały górę. Teraz po pierwszej ich eksplozji pojawiło się zmęczenie i cisza przed kolejną. To co robiłem w tym momencie nie było odpowiednie. Czaił się we mnie wyrzut, że po macoszemu potraktowałem Justine. A zaraz miałem również w zamiarze tak samo potraktować Eilen. W rytmu wybiło mnie jednak to co miała na głowie. Zanim więc przeniosłem spojrzenie na jej twarz, a skonsternowanie przerodziło się w frustrację minęło kilka przeciągłych sekund.
- A widzisz go gdzieś tu? - Uniosłem ostentacyjnie brew sugerując, że jej pytanie było z kategorii tych głupich. Odbiłem się biodrem od blatu ignorując pytanie o to co mi bo odnosiłem wrażenie, że w tym momencie to wszystko. Rozdrażniony zacząć chodzić niecierpliwie w tą i z powrotem - Pół godziny - dodałem po tym, jak Justine ponaglała Eilen. Czułem się podle bo wiedziałem że robi to bo wywieram na niej taką presję, lecz najgorsze w tym wszystkim było to, że nie zamierzałem ulec. Mogłem jednak te pół godziny wytrzymać.
- Jego tu nie ma. Ty tu jesteś - To ciebie potrzebuję. Powiedziałem to tak jakbym za to miał przepraszać powodowany puchnącym poczuciem winy udając, że nie widzę, jak wycieńczona jesteś.
- Pół godziny. Połóż się - przypomniałem spuszczając głowę. Potrzebowałaś więcej.
Miotałem się więc od ściany do ściany, targając włosy i starając się nie sapać i nie chrząkać ponaglająco - tym sposobem sprawnie opróżniłem pół paczki papierosów. Mdło mi było już od smolistego dymu drażniącego krtań. Jeszcze dziesięć minut. Cholera jasna.
Kominek nagle syknął buchnął przyciągając moją uwagę. Miałem pewną ułudną nadzieję, że to może być ten idiota, kretyn pierdolony przez którego zżerały mnie żywcem nerwy i...tak, to był cholerny on. Miał coś w spojrzeniu nieobecnego, wyglądał jak przepuszczony przez maszynkę do mielenia ale był. Znalazłem się zaraz obok ignorując wszystkich dookoła. Bertie nie był mały, a przynajmniej nie dla Sue, która próbowała utrzymać go w pionie. Wyraźnie było z nim coś nie tak. Bardziej niż zwykle.
- Co mu jest - to było pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy, gdy przerzuciłem sobie jego ramie przez bark. Zupełni jakby był szmacianą lalkę. Przejdzie mu to...?
- A więc dlaczego?! - Co cie tu nagle zaczęło trzymać? Wytłumacz mi bo tego nie rozumiem, Just - Eilen...? - przecież żyła, była w łazience. O nią ci chodziło? Jej imię wypowiedziałaś w progu. Nie chcesz jej zostawiać? Wiem przecież, że nie jest jedyną osobą z tych ważnych. Oboje też wiemy, że tu będzie bezpieczna. Zresztą pewnie będzie chciała ruszać z nami. To ten typ. Będzie więc obok. Nic nas tu nie trzyma, wszystko ciągnie na zewnątrz. Dlaczego więc parzymy pieprzoną herbatę?
- Przestań, po prostu przestań obracać kota ogonem. Gadasz jak potłuczona. Gdybym chciał ci niańczyć to po jaką cholerę ciągnąłbym w cie to piekło?! To ja potrzebuję pieprzonej niańki - teraz to ja się uniosłem krzyżując z nią zaciekłe spojrzenia. Oboje wiedzieliśmy, że z naszej dwójki to ona jest rozsądniejsza. Nie chciałem przyznać tego wprost, lecz potrzebowałem jej. Bałem się co mógłbym odpierdolić, gdyby...okazało się, że nie mógłbym ich znaleźć całych. Egoistycznie ignorowałem jej słabość szorstko uznając ją za wyolbrzymienie. Jedzenie i picie - po co to komu gdy świat się sypie? Po jej deklaracji wkradło się we mnie jakieś zmieszanie. Poczułem się jak miotający na łańcuchu pies, którego ograniczenie znika. Nagle nie ma łańcucha, jest wolny, a mimo to stoi w miejscu nie rozumiejąc dlaczego. Jaki jest powód. Czemu mi nie powie tylko miesza w tym wszystkim jak cygan łokciem w bigosie.
Stałem gdzie stałem spięty z zaciętą miną obserwując jak wraca na kanapę. Jak patrzy na listy. Listy. Ktoś coś napisał...? Skamander? Och, tak. Widząc jej gniewną minę byłem pewny tego, że trafiłem. A więc to jego
Uległość Justine wyszarpnęła zemnie powietrze, które wstrzymywałem. Pójdzie, Lily jest bezpieczna.
- Um - mruknąłem przytakująco z wyraźniejszym już spokojem, lecz ciągle z nutą szorstkości w głosie - Będę wdzięczny - dodałem, a potem bezwiednie sięgnąłem po kolejnego papierosa. Emocje brały górę. Teraz po pierwszej ich eksplozji pojawiło się zmęczenie i cisza przed kolejną. To co robiłem w tym momencie nie było odpowiednie. Czaił się we mnie wyrzut, że po macoszemu potraktowałem Justine. A zaraz miałem również w zamiarze tak samo potraktować Eilen. W rytmu wybiło mnie jednak to co miała na głowie. Zanim więc przeniosłem spojrzenie na jej twarz, a skonsternowanie przerodziło się w frustrację minęło kilka przeciągłych sekund.
- A widzisz go gdzieś tu? - Uniosłem ostentacyjnie brew sugerując, że jej pytanie było z kategorii tych głupich. Odbiłem się biodrem od blatu ignorując pytanie o to co mi bo odnosiłem wrażenie, że w tym momencie to wszystko. Rozdrażniony zacząć chodzić niecierpliwie w tą i z powrotem - Pół godziny - dodałem po tym, jak Justine ponaglała Eilen. Czułem się podle bo wiedziałem że robi to bo wywieram na niej taką presję, lecz najgorsze w tym wszystkim było to, że nie zamierzałem ulec. Mogłem jednak te pół godziny wytrzymać.
- Jego tu nie ma. Ty tu jesteś - To ciebie potrzebuję. Powiedziałem to tak jakbym za to miał przepraszać powodowany puchnącym poczuciem winy udając, że nie widzę, jak wycieńczona jesteś.
- Pół godziny. Połóż się - przypomniałem spuszczając głowę. Potrzebowałaś więcej.
Miotałem się więc od ściany do ściany, targając włosy i starając się nie sapać i nie chrząkać ponaglająco - tym sposobem sprawnie opróżniłem pół paczki papierosów. Mdło mi było już od smolistego dymu drażniącego krtań. Jeszcze dziesięć minut. Cholera jasna.
Kominek nagle syknął buchnął przyciągając moją uwagę. Miałem pewną ułudną nadzieję, że to może być ten idiota, kretyn pierdolony przez którego zżerały mnie żywcem nerwy i...tak, to był cholerny on. Miał coś w spojrzeniu nieobecnego, wyglądał jak przepuszczony przez maszynkę do mielenia ale był. Znalazłem się zaraz obok ignorując wszystkich dookoła. Bertie nie był mały, a przynajmniej nie dla Sue, która próbowała utrzymać go w pionie. Wyraźnie było z nim coś nie tak. Bardziej niż zwykle.
- Co mu jest - to było pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy, gdy przerzuciłem sobie jego ramie przez bark. Zupełni jakby był szmacianą lalkę. Przejdzie mu to...?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
| z Munga
To nie był chaos. Splot słów, obrazów, krzyków, krwi i przeraźliwego bólu, który przyćmiewał ten należący do ciała. Chorobliwie zniekształcone pustka, wykręcona, podarta, jak poszarpana przez dzikie psy szmata. Twoja przeszłość chce cię wypuścić, byś mógł stawić czoło jeszcze trudniejszej przyszłości. Nie wiedział dlaczego, słowa tętniły bolesnym dźwiękiem dzwonów. Tchórz, karały go zmieszane ze łzami i wściekłością kolejne, zawieszone w umyśle, kobiece słowa. Urywki wspomnień, wpatrzonych w niego martwych oczu, dudnienia wampirzego wrzasku i widoku ciągniętego, drobnego ciała. A on miał krew na swoich rękach, krew rozlaną i rysującą się szrama pod każda z blizn, tych starych i tych nowych, niezaleczonych. Ale to pod skórą, głębiej trwała własnie wojna, pogorzelisko obietnic, porażek i bezsilności. Dziwna, pogrążona w transie skorupa, która za wszelką cenę próbowała wlać odrobinę życia. Gdzie było? Czy było jeszcze?
Było. Przysięgał. Choćby miał poświęcić wszystko i tak miał rozkaz iść dalej, jak kukła popychana ręką lalkarza. Do tego miało się sprowadzać jego życie, tak? Na taką drogę się zgodził, wgryzając się w gasnące ogniki chcenia. Musiał po prostu działać. Nic, czego chciał, nie miało znaczenia. Cel uświęcał środki.
Nie potrafił wskazać, w którym momencie wymknął się z Munga, w którym dopadł kominka i z zaciśnięta na proszku fiuu dłonią, wymówił miejsce, w które miał trafić. W kieszeni niechlujnie zarzuconego płaszcza, dziwnie niedopasowanego, podartego i wciąż okrwawionego, ofiarowanego mu przez Adriena, trzymał list. teraz już na wpół zgnieciony od wielokrotnego rozwijania i uporczywym upewnianiu, że postawionych na nim kilka słów należało rzeczywiście do niej. Nie potrafił wskazać, co szaleńczo łomotało mu w piersi, wygrywając niekończąca się kawalkadę bólu. W miejscu, gdzie miało być serce już dawno ziała wyszarpana własnoręcznie dziura. Czy było tam miejsce na coś jeszcze? Dziś? Dziś topił się w pustce.
Niemal wypadł z ognistej zieleni, która wypluła go w pokoju. Zatrzymał się, opierając jedną ręką o osmoloną ścianę, rysując czarną smugę wzdłuż rozdartego rękawu. Druga, niemal mechanicznie zwinęła się w pięść. Przed nim tkwiło kilka osób, rozlanych w pomieszczeniu w ilości, której nijak się spodziewał. Matt, Bertie? Sue? Eilen i... - Just - prawie wycharczał, nie rozpoznając własnego głosu. Otworzył usta i zamknął, całkowicie będąc wypłukanym z możliwości mówienia. Milczenie zaległo na języku, jak wysuszone kłamstwo. Zanim jednak się poruszył, zanim świat zawirował mieszając jawę ze snami, które torpedowały go przy każdym przymknięciu powiek, zanim wyprostował zgarbione ramiona, zanim schował upiora, który tańczył na jego twarzy - wyciągnął zaciśniętą dłoń i zawisł w pozie, która chwyciła tylko powietrze. Musiał przypominać ducha, upiora. Może nim był?
Poruszył się sztywno, ciężko stawiając kroki pod podłogą, która zajęczała skrzypiącym drewnem, by zatrzymać dopiero przed rudowłosą? Eileen, którą otulił ramionami - Cześć Mała - ciche, absurdalnie głupie słowa zawitały koło kobiecego ucha. Rozluźnił uchwyt, by niewidząco ruszyć w stronę drugiej kobiety. Nie mówił nic, kiedy zagarniał drobna sylwetkę w ramiona. Nie mówił, kiedy pochylał się nad jasnymi pasmami, by naznaczyć czubek głowy pocałunkiem. I wciąż nie wypuszczając z klatki objęć, odwrócił się w stronę pozostałych, łapiąc spojrzeniem młodszego Botta - Byliście w Mungu - odezwał się w końcu, dziwnie odlegle, bez emocji. Zatrzymał się dłużej na Sue, włączając jej sylwetkę w niewerbalną kalkulację ofiar. To była jego wina. Ich, ale...Bertie? Nie potrafił ogarnąć co się zadziało, nie próbował nawet, gdy przesunął półprzytomne, w końcu widzące spojrzenie na barczysta postać Matta - Zajmij się nimi - proszę, niemo wskazując na towarzyszącą mu dwójkę zakonników. Tyle słów wymagało wypowiedzenia, jeszcze więcej zachowań wytłumaczenia, ale teraz - nie miał siły wykrzesać nic więcej - One idą ze mną - stanowcza oczywistość, z którą nie miał zamiaru pozwolić komukolwiek sprzeczać. Nawet jeśli ktokolwiek próbował. Odsunął się niechętnie, ciężko, wypuszczając w końcu Justine. Żyła, żyły, żyli. Ona, Eileen, Bott, którego skazywano na zapomnienie. Czy gdzieś pomiędzy słowa wplotła się ulga, czy wciąż utrzymywała go pustka? Musiał wstać. Zawsze wstawać. Dla nich, za nich. Nawet jeśli nikt nie rozumiał.
Przysięgał.
Jest tyle osóbek, że nie wiem czy wszystko ogarniam właściwie, za wszelkie przesunięcia postaci i pomyłki - przepraszam
To nie był chaos. Splot słów, obrazów, krzyków, krwi i przeraźliwego bólu, który przyćmiewał ten należący do ciała. Chorobliwie zniekształcone pustka, wykręcona, podarta, jak poszarpana przez dzikie psy szmata. Twoja przeszłość chce cię wypuścić, byś mógł stawić czoło jeszcze trudniejszej przyszłości. Nie wiedział dlaczego, słowa tętniły bolesnym dźwiękiem dzwonów. Tchórz, karały go zmieszane ze łzami i wściekłością kolejne, zawieszone w umyśle, kobiece słowa. Urywki wspomnień, wpatrzonych w niego martwych oczu, dudnienia wampirzego wrzasku i widoku ciągniętego, drobnego ciała. A on miał krew na swoich rękach, krew rozlaną i rysującą się szrama pod każda z blizn, tych starych i tych nowych, niezaleczonych. Ale to pod skórą, głębiej trwała własnie wojna, pogorzelisko obietnic, porażek i bezsilności. Dziwna, pogrążona w transie skorupa, która za wszelką cenę próbowała wlać odrobinę życia. Gdzie było? Czy było jeszcze?
Było. Przysięgał. Choćby miał poświęcić wszystko i tak miał rozkaz iść dalej, jak kukła popychana ręką lalkarza. Do tego miało się sprowadzać jego życie, tak? Na taką drogę się zgodził, wgryzając się w gasnące ogniki chcenia. Musiał po prostu działać. Nic, czego chciał, nie miało znaczenia. Cel uświęcał środki.
Nie potrafił wskazać, w którym momencie wymknął się z Munga, w którym dopadł kominka i z zaciśnięta na proszku fiuu dłonią, wymówił miejsce, w które miał trafić. W kieszeni niechlujnie zarzuconego płaszcza, dziwnie niedopasowanego, podartego i wciąż okrwawionego, ofiarowanego mu przez Adriena, trzymał list. teraz już na wpół zgnieciony od wielokrotnego rozwijania i uporczywym upewnianiu, że postawionych na nim kilka słów należało rzeczywiście do niej. Nie potrafił wskazać, co szaleńczo łomotało mu w piersi, wygrywając niekończąca się kawalkadę bólu. W miejscu, gdzie miało być serce już dawno ziała wyszarpana własnoręcznie dziura. Czy było tam miejsce na coś jeszcze? Dziś? Dziś topił się w pustce.
Niemal wypadł z ognistej zieleni, która wypluła go w pokoju. Zatrzymał się, opierając jedną ręką o osmoloną ścianę, rysując czarną smugę wzdłuż rozdartego rękawu. Druga, niemal mechanicznie zwinęła się w pięść. Przed nim tkwiło kilka osób, rozlanych w pomieszczeniu w ilości, której nijak się spodziewał. Matt, Bertie? Sue? Eilen i... - Just - prawie wycharczał, nie rozpoznając własnego głosu. Otworzył usta i zamknął, całkowicie będąc wypłukanym z możliwości mówienia. Milczenie zaległo na języku, jak wysuszone kłamstwo. Zanim jednak się poruszył, zanim świat zawirował mieszając jawę ze snami, które torpedowały go przy każdym przymknięciu powiek, zanim wyprostował zgarbione ramiona, zanim schował upiora, który tańczył na jego twarzy - wyciągnął zaciśniętą dłoń i zawisł w pozie, która chwyciła tylko powietrze. Musiał przypominać ducha, upiora. Może nim był?
Poruszył się sztywno, ciężko stawiając kroki pod podłogą, która zajęczała skrzypiącym drewnem, by zatrzymać dopiero przed rudowłosą? Eileen, którą otulił ramionami - Cześć Mała - ciche, absurdalnie głupie słowa zawitały koło kobiecego ucha. Rozluźnił uchwyt, by niewidząco ruszyć w stronę drugiej kobiety. Nie mówił nic, kiedy zagarniał drobna sylwetkę w ramiona. Nie mówił, kiedy pochylał się nad jasnymi pasmami, by naznaczyć czubek głowy pocałunkiem. I wciąż nie wypuszczając z klatki objęć, odwrócił się w stronę pozostałych, łapiąc spojrzeniem młodszego Botta - Byliście w Mungu - odezwał się w końcu, dziwnie odlegle, bez emocji. Zatrzymał się dłużej na Sue, włączając jej sylwetkę w niewerbalną kalkulację ofiar. To była jego wina. Ich, ale...Bertie? Nie potrafił ogarnąć co się zadziało, nie próbował nawet, gdy przesunął półprzytomne, w końcu widzące spojrzenie na barczysta postać Matta - Zajmij się nimi - proszę, niemo wskazując na towarzyszącą mu dwójkę zakonników. Tyle słów wymagało wypowiedzenia, jeszcze więcej zachowań wytłumaczenia, ale teraz - nie miał siły wykrzesać nic więcej - One idą ze mną - stanowcza oczywistość, z którą nie miał zamiaru pozwolić komukolwiek sprzeczać. Nawet jeśli ktokolwiek próbował. Odsunął się niechętnie, ciężko, wypuszczając w końcu Justine. Żyła, żyły, żyli. Ona, Eileen, Bott, którego skazywano na zapomnienie. Czy gdzieś pomiędzy słowa wplotła się ulga, czy wciąż utrzymywała go pustka? Musiał wstać. Zawsze wstawać. Dla nich, za nich. Nawet jeśli nikt nie rozumiał.
Przysięgał.
Jest tyle osóbek, że nie wiem czy wszystko ogarniam właściwie, za wszelkie przesunięcia postaci i pomyłki - przepraszam
Darkness brings evil things
the reckoning begins
| z Munga
Blisko, byli naprawdę blisko - zielone płomienie błyskały przed nimi, gdy czekali na swoją kolej zatopienia się w nich. Miały zanieść ich do domu, ale Susanne nie miała domu, niepokój trawił ją jeszcze zanim postąpiła krok w kierunku kominka, w irracjonalnym lęku przed pogrążeniem się w ogniu, tak jak pogrążeni zostali rodzice, zaledwie pół miesiąca wcześniej. Panika karmiła się burzliwymi myślami. Co, jeśli Artemisa tam nie ma, co jeśli dzieje mu się krzywda? Widok rozszczepionych ciał w szpitalu przyprawiał o mdłości, ale nie znalazła go wśród rannych i nikt nie potrafił pomóc jej z ustaleniem, czy tej nocy pojawił się w Mungu. Brzmiała, jakby błagała o litość, gdy szeptała Rudera, prosząc o dotarcie na miejsce. Szarpnęło. W ostatniej chwili zakryła usta dłonią, drugą kurczowo trzymając Bertiego - nie powinni podróżować razem siecią Fiuu, lecz czuła, że nie ma innego wyjścia. Stłumiła szloch, zacisnęła powieki i dawała ciągnąć się sile zaburzonej grawitacji. Przez moment byli duchami, mijali pojedyncze tragedie, dziejące się za każdym z wylotów po drodze. Czy mieli pozostać duchami na zawsze?
Stopy uderzyły twardo o grunt, roznosząc po nogach nieprzyjemne - i równocześnie zbawienne - uczucie. Instynktownie odciągnęła rękę od ust, łapiąc Botta, całą swoją siłą próbując go utrzymać; pył pokrył ich i tylko białe pasma z jej jasnej postaci prześwitywały spod zadymionej kuli. Czuła dym, intensywny, tytoniowy, drażniący nozdrza - przesłaniał świat. Cudem utrzymała się na nogach i zmusiła siebie oraz przyjaciela do postąpienia naprzód, choćby o krok - musieli wydostać się z kominka, chciała odejść od niego jak najdalej i zapomnieć o strachu, otaczającym ją podczas podróży. Wiedziała tylko, że nie są sami, że są tu inni, ale jeszcze zanim zdążyła rozejrzeć się, z ust wyrwały się pytania. Bez odpowiedzi na nie, nie mogła zająć się niczym innym, nikim innym. - Artemis? - zapytała słabo, drżącym głosem. - Artemis, jesteś tu? - znajomy głos, odpowiedział jej znajomy głos. - Jest u siebie, jest cały? - dopytywała gorączkowo, ledwo świadoma, że Matt zajmuje się już Bertim. Wzrok przebił się przez dym, wyłapując kolejno postaci. Justine. Matthew. Weasl... Weasley? Ruda czupryna ledwie zdążyła mignąć jej przed oczami, kiedy została zwolniona z ciężaru Botta, a tuż za nią ktoś wylądował w kominku. Cofnęła się, odchodząc na bok, bardziej niż zwykle przygaszona i wycofana - wcisnęła się w kąt, z opóźnieniem rejestrując, że Matt zadał jej pytanie. Przebiegła wzrokiem po Samuelu, pozwalając wszystkiemu toczyć się po swojemu. W głowie kołatało jej się tylko, że musi iść do brata. Przyswajała otoczenie powoli, zbyt powoli, szok po wydarzeniach dzisiejszej nocy dopiero do niej dochodził. Odetchnęła pod nosem. Byli w Ruderze. Ale te rude włosy... Lily? Zerknęła ponownie na nią, orientując się, że to Wilde - we własnej osobie. Nic nie rozumiała. Nic nie miało sensu. Wszyscy wrócili, ale inni, odmienieni i nie - to nie była kwestia tylko tej jednej nocy i wszelkich nieprawidłowości, jakie z niej wynikały. Wiedziała to.
- Byliśmy w Mungu - odrzekła krótko, smutno i chicho, nie wyobrażając sobie, by mieli teraz czas na dokładne relacje i roztrząsanie wszystkiego, co się tu działo. - W porządku, Matt, wlali w niego eliksiry żeby jakoś się trzymał, daj mu dzień spokoju, dojdzie do siebie, był w strasznym stanie - w głowie zakręciło jej się na wspomnienie zdzierania własnej skóry. Rozległych poparzeń. Nie, nic nie było w porządku, Bertie nie był sobą, męczyli go, torturowali. W dwóch czy trzech krokach powlokła się ku Eileen, zarzucając jej ręce na szyje i ściskając dłuższą chwilę. Pociągnęła nosem. - Dobrze cię widzieć, Leen - przyznała cicho, zaciskając powieki. - I was - Just, Sam, Matt - powiedziała jeszcze, nie mając zbytnio warunków do ściskania reszty. Szczerze mówiąc, każdy w jakiś sposób wyglądał strasznie, ale byli i to teraz liczyło się ponad wszystko. - Nie wiecie, co się dzieje, prawda? - zapytała dla pewności, zerkając na obecne twarze.
Blisko, byli naprawdę blisko - zielone płomienie błyskały przed nimi, gdy czekali na swoją kolej zatopienia się w nich. Miały zanieść ich do domu, ale Susanne nie miała domu, niepokój trawił ją jeszcze zanim postąpiła krok w kierunku kominka, w irracjonalnym lęku przed pogrążeniem się w ogniu, tak jak pogrążeni zostali rodzice, zaledwie pół miesiąca wcześniej. Panika karmiła się burzliwymi myślami. Co, jeśli Artemisa tam nie ma, co jeśli dzieje mu się krzywda? Widok rozszczepionych ciał w szpitalu przyprawiał o mdłości, ale nie znalazła go wśród rannych i nikt nie potrafił pomóc jej z ustaleniem, czy tej nocy pojawił się w Mungu. Brzmiała, jakby błagała o litość, gdy szeptała Rudera, prosząc o dotarcie na miejsce. Szarpnęło. W ostatniej chwili zakryła usta dłonią, drugą kurczowo trzymając Bertiego - nie powinni podróżować razem siecią Fiuu, lecz czuła, że nie ma innego wyjścia. Stłumiła szloch, zacisnęła powieki i dawała ciągnąć się sile zaburzonej grawitacji. Przez moment byli duchami, mijali pojedyncze tragedie, dziejące się za każdym z wylotów po drodze. Czy mieli pozostać duchami na zawsze?
Stopy uderzyły twardo o grunt, roznosząc po nogach nieprzyjemne - i równocześnie zbawienne - uczucie. Instynktownie odciągnęła rękę od ust, łapiąc Botta, całą swoją siłą próbując go utrzymać; pył pokrył ich i tylko białe pasma z jej jasnej postaci prześwitywały spod zadymionej kuli. Czuła dym, intensywny, tytoniowy, drażniący nozdrza - przesłaniał świat. Cudem utrzymała się na nogach i zmusiła siebie oraz przyjaciela do postąpienia naprzód, choćby o krok - musieli wydostać się z kominka, chciała odejść od niego jak najdalej i zapomnieć o strachu, otaczającym ją podczas podróży. Wiedziała tylko, że nie są sami, że są tu inni, ale jeszcze zanim zdążyła rozejrzeć się, z ust wyrwały się pytania. Bez odpowiedzi na nie, nie mogła zająć się niczym innym, nikim innym. - Artemis? - zapytała słabo, drżącym głosem. - Artemis, jesteś tu? - znajomy głos, odpowiedział jej znajomy głos. - Jest u siebie, jest cały? - dopytywała gorączkowo, ledwo świadoma, że Matt zajmuje się już Bertim. Wzrok przebił się przez dym, wyłapując kolejno postaci. Justine. Matthew. Weasl... Weasley? Ruda czupryna ledwie zdążyła mignąć jej przed oczami, kiedy została zwolniona z ciężaru Botta, a tuż za nią ktoś wylądował w kominku. Cofnęła się, odchodząc na bok, bardziej niż zwykle przygaszona i wycofana - wcisnęła się w kąt, z opóźnieniem rejestrując, że Matt zadał jej pytanie. Przebiegła wzrokiem po Samuelu, pozwalając wszystkiemu toczyć się po swojemu. W głowie kołatało jej się tylko, że musi iść do brata. Przyswajała otoczenie powoli, zbyt powoli, szok po wydarzeniach dzisiejszej nocy dopiero do niej dochodził. Odetchnęła pod nosem. Byli w Ruderze. Ale te rude włosy... Lily? Zerknęła ponownie na nią, orientując się, że to Wilde - we własnej osobie. Nic nie rozumiała. Nic nie miało sensu. Wszyscy wrócili, ale inni, odmienieni i nie - to nie była kwestia tylko tej jednej nocy i wszelkich nieprawidłowości, jakie z niej wynikały. Wiedziała to.
- Byliśmy w Mungu - odrzekła krótko, smutno i chicho, nie wyobrażając sobie, by mieli teraz czas na dokładne relacje i roztrząsanie wszystkiego, co się tu działo. - W porządku, Matt, wlali w niego eliksiry żeby jakoś się trzymał, daj mu dzień spokoju, dojdzie do siebie, był w strasznym stanie - w głowie zakręciło jej się na wspomnienie zdzierania własnej skóry. Rozległych poparzeń. Nie, nic nie było w porządku, Bertie nie był sobą, męczyli go, torturowali. W dwóch czy trzech krokach powlokła się ku Eileen, zarzucając jej ręce na szyje i ściskając dłuższą chwilę. Pociągnęła nosem. - Dobrze cię widzieć, Leen - przyznała cicho, zaciskając powieki. - I was - Just, Sam, Matt - powiedziała jeszcze, nie mając zbytnio warunków do ściskania reszty. Szczerze mówiąc, każdy w jakiś sposób wyglądał strasznie, ale byli i to teraz liczyło się ponad wszystko. - Nie wiecie, co się dzieje, prawda? - zapytała dla pewności, zerkając na obecne twarze.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Spieszenie się z jedzeniem to była ostatnia rzecz, na jakiej jej zależało. Żołądek, mimo pragnienia jedzenia, ciężko przyjmował kolejne kęsy. Zjadła jednak całe ciastko, z przykrością wysłuchując litanii swojego pustego organu na temat tygodnia bez ani kawałka chleba w ustach i nagłej woli zjedzenia czegoś słodkiego. Just wypadła ze swojego miejsca w momencie, kiedy akurat z wahaniem sięgała po następne. Najpierw pobiegła za nią wzrokiem, potem dołączyło ciało.
– Just! – wybiegła za nią czując, jak wrząca w żyłach adrenalina po raz kolejny zapełnia cały energetyczny debet, jaki nazbierała w ciągu ostatniego tygodnia. Stanęła przy drzwiach, kiedy zobaczyła co się z nią działo. Nie podeszła bliżej, choć chciała. Podświadomie coś jej mówiło, że powinna dać jej chwilę na dojście ze sobą do ładu. Dopóki oddychała, nie musiała interweniować. Gdy wstała, objęła jej ramię swoim, chcąc dodać jej otuchy, której sama nie miała; dodać jej sił, którymi sama nie dysponowała. Obserwowała ją uważnie. Była blada, chociaż wyglądała już zdecydowanie lepiej. Wciąż jednak daleko jej było od wizerunku człowieka zdrowego – bez podkrążonych oczu, bez wyschniętych ust, bez skóry wyglądającej jak naciągnięta na stare, wygniecione i wiekowe tomisko.
– Chcesz się utrzymać na miotle w takim stanie? – oburzyła się, jednak bez tonu głosu skaczącego po wysokich rejestrach, co mogłoby dodatkowo spotęgować efekt. Nie miała ochoty na wykrzykiwanie pretensji w odpowiedzi na jej nieodpowiedzialne zachowanie. Oczywiście, że pomoc była u niej na pierwszym miejscu, ale znała też własne ograniczenia. – Od razu z niej spadniesz, Just. Ja zresztą też.
Odwróciła się ze strachem, kiedy usłyszała trzaski w kominku. Cofnęła się instynktownie o krok, oczekując najgorszego. Nie wiedziała, kto mógł odwiedzać w tej chwili Ruderę. Nie zapytała, kto został w domu – czy w ogóle ktokolwiek w nim został. Zbyt zajęta sobą i własnym stanem, zwyczajnie nie rozglądała się za nikim innym. Sylwetki Bertiego i Sue, które wyłoniły się zza dymu, przyprawiły ją o ból głowy, jednak był on pełen ulgi. Mieli zamiar ich szukać, a tymczasem oni sami wrócili do domu. Chciała podbiec, ale Matt był pierwszy. Struchlała na widok tak zniszczonego, młodego cukiernika.
– Połóż go na kanapie, musi odpocząć – rzuciła pierwsze słowa, podbiegając od razu do Sue. Chciała pytać, co się z nimi stało, ale Matt ją w tym wyręczył. Nie miała pojęcia, co mu było, ale to było pierwsze, co przyszło jej na myśl. Cokolwiek mu się stało, był na pewno wycieńczony. Przytuliła do siebie jasnowłosą i zacisnęła krótko powieki, doznając kolejnej ulgi. Podświadomość odhaczała żywe osoby z listy tych, o których los w najbliższych dniach chciała zadbać. – Ciebie też dobrze widzieć, Sue. Usiądź, ledwie stoisz na nogach. Nie wiemy, ale to nie jest teraz ważne. Musicie odpocząć, chociaż chwilę – podprowadziła ją do fotela, podpierając aż do momentu, gdy usłyszała, jak opada swobodnie. Bezwolnie pogładziła ją po włosach, tym razem przyprószonych brudem. Dłonią spłynęła do policzka. Obejrzała się na Bertiego, potem na Just. Spytała ją spojrzeniem, czy mają szykować się na gorsze.
Sylwetka Samuela była kolejną, której widok spychał wielki głaz z jej serca. Gdy objął ją, usta zadrżały razem z brodą, bo ciało nie do końca radziło sobie z takim nadmiarem emocji i miało ochotę dać sobie upust w płaczu. Nie pozwoliła mu jednak na to. Uśmiechnęła się do Sama, w niewymownym geście zaciskając dłoń na jego ramieniu i dłużej nie przytrzymując. Just go potrzebowała.
– Wiesz, co z resztą, Sam? Co z Garrettem? Z Pomoną? – spytała niemal od razu, chrząkając tylko cicho, żeby pozbyć się znienawidzonego dygotania strun głosowych.
– Just! – wybiegła za nią czując, jak wrząca w żyłach adrenalina po raz kolejny zapełnia cały energetyczny debet, jaki nazbierała w ciągu ostatniego tygodnia. Stanęła przy drzwiach, kiedy zobaczyła co się z nią działo. Nie podeszła bliżej, choć chciała. Podświadomie coś jej mówiło, że powinna dać jej chwilę na dojście ze sobą do ładu. Dopóki oddychała, nie musiała interweniować. Gdy wstała, objęła jej ramię swoim, chcąc dodać jej otuchy, której sama nie miała; dodać jej sił, którymi sama nie dysponowała. Obserwowała ją uważnie. Była blada, chociaż wyglądała już zdecydowanie lepiej. Wciąż jednak daleko jej było od wizerunku człowieka zdrowego – bez podkrążonych oczu, bez wyschniętych ust, bez skóry wyglądającej jak naciągnięta na stare, wygniecione i wiekowe tomisko.
– Chcesz się utrzymać na miotle w takim stanie? – oburzyła się, jednak bez tonu głosu skaczącego po wysokich rejestrach, co mogłoby dodatkowo spotęgować efekt. Nie miała ochoty na wykrzykiwanie pretensji w odpowiedzi na jej nieodpowiedzialne zachowanie. Oczywiście, że pomoc była u niej na pierwszym miejscu, ale znała też własne ograniczenia. – Od razu z niej spadniesz, Just. Ja zresztą też.
Odwróciła się ze strachem, kiedy usłyszała trzaski w kominku. Cofnęła się instynktownie o krok, oczekując najgorszego. Nie wiedziała, kto mógł odwiedzać w tej chwili Ruderę. Nie zapytała, kto został w domu – czy w ogóle ktokolwiek w nim został. Zbyt zajęta sobą i własnym stanem, zwyczajnie nie rozglądała się za nikim innym. Sylwetki Bertiego i Sue, które wyłoniły się zza dymu, przyprawiły ją o ból głowy, jednak był on pełen ulgi. Mieli zamiar ich szukać, a tymczasem oni sami wrócili do domu. Chciała podbiec, ale Matt był pierwszy. Struchlała na widok tak zniszczonego, młodego cukiernika.
– Połóż go na kanapie, musi odpocząć – rzuciła pierwsze słowa, podbiegając od razu do Sue. Chciała pytać, co się z nimi stało, ale Matt ją w tym wyręczył. Nie miała pojęcia, co mu było, ale to było pierwsze, co przyszło jej na myśl. Cokolwiek mu się stało, był na pewno wycieńczony. Przytuliła do siebie jasnowłosą i zacisnęła krótko powieki, doznając kolejnej ulgi. Podświadomość odhaczała żywe osoby z listy tych, o których los w najbliższych dniach chciała zadbać. – Ciebie też dobrze widzieć, Sue. Usiądź, ledwie stoisz na nogach. Nie wiemy, ale to nie jest teraz ważne. Musicie odpocząć, chociaż chwilę – podprowadziła ją do fotela, podpierając aż do momentu, gdy usłyszała, jak opada swobodnie. Bezwolnie pogładziła ją po włosach, tym razem przyprószonych brudem. Dłonią spłynęła do policzka. Obejrzała się na Bertiego, potem na Just. Spytała ją spojrzeniem, czy mają szykować się na gorsze.
Sylwetka Samuela była kolejną, której widok spychał wielki głaz z jej serca. Gdy objął ją, usta zadrżały razem z brodą, bo ciało nie do końca radziło sobie z takim nadmiarem emocji i miało ochotę dać sobie upust w płaczu. Nie pozwoliła mu jednak na to. Uśmiechnęła się do Sama, w niewymownym geście zaciskając dłoń na jego ramieniu i dłużej nie przytrzymując. Just go potrzebowała.
– Wiesz, co z resztą, Sam? Co z Garrettem? Z Pomoną? – spytała niemal od razu, chrząkając tylko cicho, żeby pozbyć się znienawidzonego dygotania strun głosowych.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Wiedziałam, że nie mogę mu zrobić krzywdy, a jednak dłonie nadal uderzały o ciało, bym w końcu wypuszczając z siebie większą część frustracji odejść pod okno. Owinięta ramionami obserwowałam widok, który roztaczał się za szybą. Kolejne pytanie napięło mięśnie pleców. Dlaczego? Naprawdę nie wiesz? Kolejne słowa padały jedno za drugim. Przymknęłam powieki, czując jak powietrze nierówno wydobywa się z ust. Ciało nadal ogarniała słabość po wszystkim, czego doświadczyło, czułam każdy jeden mięsień nadwyrężony i obity. Teoretycznie, uleczono mnie w mungu, jednak w praktyczne sprawa miała się z goła inaczej. Byłam nienaprawialna - teraz już do wiedziałam.
- Ja... - odwróciłam się, zawieszając na nim na nowo spojrzenie, warga zadrżała lekko, a słowa mimo postanowienia ugrzęzły w gardle. Jak miałam ci powiedzieć, że go kocham? Jak, skoro przecież oboje śmialiśmy się z wszystkich tych kobiet, które zapadły na Skamanderyzm. Nigdy nie sądziłam, że będę potrzebować ratunku, którym okazała się Eileen wychodząca z łazienki.
Spazmatyczne, bolesne skurcze wstrząsały moim ciałem gdy zwracałam drobinę która dostała się do niego. Nie chciałam, by ktoś za mną poszedł. Ciepłe ramię Eileen parzyło, gdy wracałam do środka, jednak nie powiedziałam nic więcej.
- Pół godziny. - zgodziłam się w końcu, przysiadając na kanapie, czując beznadziejność rozlewającą się w środku. Nieprzyjemne, obślizgłe uczucie nieprzydatności oblepiało ramiona i wpadało się do środka, by przejmować duszę. Odchyliłam się, opierając plecy na oparciu i przymykając powieki. Nie na długo jednak, na tyle by przed oczami na nowo ukazał mi się obraz martwej matki. Otworzyłam je zawieszając spojrzenie na suficie i badając powstałe na nim rysy zdałam sobie sprawę, że to nie ma sensu. Nie ma sensu, bo od teraz pod moimi powiekami miały pojawiać się te obrazy, jeden za drugim, by mieszać się wraz ze skokiem wprost w objęcia białych bałwanów na dnie klifów. Uniosłam głowę, ułożyłam łokcia na kolanach, a twarz ukryłam w dłoniach, pozwalając by włosy opadły wokół twarzy. Już miałam je odejmować i mówić, byśmy wychodzili, że nie ma sensu tu siedzieć, bo i tak nic mi to nie da. Wątpiłam by dzisiaj mogło mi pomóc cokolwiek, wątpiłam, by nawet on był w stanie ułożyć mnie do snu. Słowa Eileen sprawiły, że obróciłam głowę w jej stronę, przez kilka sekund lustrując ją błękitem jej twarz.
-Nie - chcę. Utrzymam się. - bo należy to zrobić, bo poprosił o to mój przyjaciel, bo nie zostawię go teraz, bo jeszcze jestem w stanie stać. A tak długo, jak trzymam się na nogach, tak długo, będzie pomagać jak tylko mogę, jak tylko umiem. I chciałam coś jeszcze dodać, ale właśnie wtedy ktoś wypadł z kominka. Poderwałam nadwyrężone ciało robiąc najpierw kilka kroków ku wejściu, jakby chcąc w nagłym odruchu rzucić się do ucieczki, zerkając jedynie przez ramię by zobaczyć kto tym razem będzie na mnie polował. Przystanęłam w pół kroku odwracając się powoli w stronę znajomych jednostek. I zamarłam czując jednoczesną ulgę i strach. I po prostu stałam obserwując wszystko co się dzieje, nie potrafiąc się ruszyć, czując jednoczesną ulgę, ale i zawód. Zawód, że to nie...
-...Sam. - szepnęłam, gdy przed kominkiem znów się zakurzyło, ale nadal pozostawałam w miejscy nie skora do najmniejszego kroku. Co mnie hamowało? Wstyd? Okrutne uczucie, że zawiodłam, przecież powinnam była zrobić więcej. Rozum widziała wiele wyjść, kilka ruchów, które pozwoliłby na zakończenie sytuacji z niewiadomymi skutkami, ale może lepszymi? Serce podszeptywało cichutko, że przecież zrobiłam co mogłam. Ale wina rozlewała się po mnie, okalała mnie całą i nie umiałam jej z siebie zmyć. Oczy zaszkliły się, a serce wyrwało do przodu - tylko ono, stopy nadal niepewne tkwiły na swoim miejscu. Tęczówki podążały za jego krokiem, za każdym gestem, wciągały słowa krztusząc się powoli ulgą. Jeden z wielu ciężkich głazów przygniatających serce opadł, bo żył. Ciepłe, znajome ramiona owinęły się wokół mnie, a zaciśnięte po bokach ciała pięści rozwinęły się, gdy usta ledwie musnęły czubek głowy, a wokół niej zawirowało ciepło oddechu. Żył. Ale nadal stałam dziwnie spięta, jakby czekając, aż znów się nie obudzę w kolejnym koszarze, który przyjdzie mi przeżyć, zanim nowy stanie się starym, a błędne koło zacznie się od nowa. Przymknęłam powieki po prostu słuchając, słuchając bicia serca obok mnie. Nie mówiąc nic, bowiem miałam do powiedzenia zbyt dużo, a jednocześnie nic nie chciało mi przejść przez gardło. W końcu dłonie uniosły się, by opleść jego ciało. Powoli, niepewnie, ledwie na chwilę po której wypuścił mnie z objęć. Nie chciałam tego, chciałam w nich zostać, bo tylko one sprawiały, że czułam się bezpiecznie, bo tylko w nich, nigdy nic mi się stało. Ale nie powiedziałam nic, nadal nie wiedząc, co powiedzieć powinnam.
Po prostu byłam wdzięczna, byłam wdzięczna, że nie straciłam i jego. A wdzięczność i ulga wiązały mi gardło, pozwalając mi w tym momencie jedynie być.
- Ja... - odwróciłam się, zawieszając na nim na nowo spojrzenie, warga zadrżała lekko, a słowa mimo postanowienia ugrzęzły w gardle. Jak miałam ci powiedzieć, że go kocham? Jak, skoro przecież oboje śmialiśmy się z wszystkich tych kobiet, które zapadły na Skamanderyzm. Nigdy nie sądziłam, że będę potrzebować ratunku, którym okazała się Eileen wychodząca z łazienki.
Spazmatyczne, bolesne skurcze wstrząsały moim ciałem gdy zwracałam drobinę która dostała się do niego. Nie chciałam, by ktoś za mną poszedł. Ciepłe ramię Eileen parzyło, gdy wracałam do środka, jednak nie powiedziałam nic więcej.
- Pół godziny. - zgodziłam się w końcu, przysiadając na kanapie, czując beznadziejność rozlewającą się w środku. Nieprzyjemne, obślizgłe uczucie nieprzydatności oblepiało ramiona i wpadało się do środka, by przejmować duszę. Odchyliłam się, opierając plecy na oparciu i przymykając powieki. Nie na długo jednak, na tyle by przed oczami na nowo ukazał mi się obraz martwej matki. Otworzyłam je zawieszając spojrzenie na suficie i badając powstałe na nim rysy zdałam sobie sprawę, że to nie ma sensu. Nie ma sensu, bo od teraz pod moimi powiekami miały pojawiać się te obrazy, jeden za drugim, by mieszać się wraz ze skokiem wprost w objęcia białych bałwanów na dnie klifów. Uniosłam głowę, ułożyłam łokcia na kolanach, a twarz ukryłam w dłoniach, pozwalając by włosy opadły wokół twarzy. Już miałam je odejmować i mówić, byśmy wychodzili, że nie ma sensu tu siedzieć, bo i tak nic mi to nie da. Wątpiłam by dzisiaj mogło mi pomóc cokolwiek, wątpiłam, by nawet on był w stanie ułożyć mnie do snu. Słowa Eileen sprawiły, że obróciłam głowę w jej stronę, przez kilka sekund lustrując ją błękitem jej twarz.
-Nie - chcę. Utrzymam się. - bo należy to zrobić, bo poprosił o to mój przyjaciel, bo nie zostawię go teraz, bo jeszcze jestem w stanie stać. A tak długo, jak trzymam się na nogach, tak długo, będzie pomagać jak tylko mogę, jak tylko umiem. I chciałam coś jeszcze dodać, ale właśnie wtedy ktoś wypadł z kominka. Poderwałam nadwyrężone ciało robiąc najpierw kilka kroków ku wejściu, jakby chcąc w nagłym odruchu rzucić się do ucieczki, zerkając jedynie przez ramię by zobaczyć kto tym razem będzie na mnie polował. Przystanęłam w pół kroku odwracając się powoli w stronę znajomych jednostek. I zamarłam czując jednoczesną ulgę i strach. I po prostu stałam obserwując wszystko co się dzieje, nie potrafiąc się ruszyć, czując jednoczesną ulgę, ale i zawód. Zawód, że to nie...
-...Sam. - szepnęłam, gdy przed kominkiem znów się zakurzyło, ale nadal pozostawałam w miejscy nie skora do najmniejszego kroku. Co mnie hamowało? Wstyd? Okrutne uczucie, że zawiodłam, przecież powinnam była zrobić więcej. Rozum widziała wiele wyjść, kilka ruchów, które pozwoliłby na zakończenie sytuacji z niewiadomymi skutkami, ale może lepszymi? Serce podszeptywało cichutko, że przecież zrobiłam co mogłam. Ale wina rozlewała się po mnie, okalała mnie całą i nie umiałam jej z siebie zmyć. Oczy zaszkliły się, a serce wyrwało do przodu - tylko ono, stopy nadal niepewne tkwiły na swoim miejscu. Tęczówki podążały za jego krokiem, za każdym gestem, wciągały słowa krztusząc się powoli ulgą. Jeden z wielu ciężkich głazów przygniatających serce opadł, bo żył. Ciepłe, znajome ramiona owinęły się wokół mnie, a zaciśnięte po bokach ciała pięści rozwinęły się, gdy usta ledwie musnęły czubek głowy, a wokół niej zawirowało ciepło oddechu. Żył. Ale nadal stałam dziwnie spięta, jakby czekając, aż znów się nie obudzę w kolejnym koszarze, który przyjdzie mi przeżyć, zanim nowy stanie się starym, a błędne koło zacznie się od nowa. Przymknęłam powieki po prostu słuchając, słuchając bicia serca obok mnie. Nie mówiąc nic, bowiem miałam do powiedzenia zbyt dużo, a jednocześnie nic nie chciało mi przejść przez gardło. W końcu dłonie uniosły się, by opleść jego ciało. Powoli, niepewnie, ledwie na chwilę po której wypuścił mnie z objęć. Nie chciałam tego, chciałam w nich zostać, bo tylko one sprawiały, że czułam się bezpiecznie, bo tylko w nich, nigdy nic mi się stało. Ale nie powiedziałam nic, nadal nie wiedząc, co powiedzieć powinnam.
Po prostu byłam wdzięczna, byłam wdzięczna, że nie straciłam i jego. A wdzięczność i ulga wiązały mi gardło, pozwalając mi w tym momencie jedynie być.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Dziś wszystko zdawało się sypać, a ja nie potrafiłem nic na to poradzić. Nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie dotykało tych to najważniejszych dla mnie osób. Co prawda wszystko się powoli, jakoś zaczynało układać. Coraz mniej niewiadomych i pytań. Zamiast tego - coraz więcej osób okaleczonych, pokrzywdzonych przez los zgromadziło się pod dachem rudery. Osób, które nie były mi obojętne. Nie czułem więc z tego tytułu ulgi. Nawet teraz, gdy przez ramie przewiesiłem sobie ciężar bezwładnego Berta. Nic mu nie było mówiła Sue. To skoro tak, to kurwa z jakiej paki władowali w niego eliksiry by się jakoś trzymał? Zazgrzytałem zębami, lecz nie wypowiedziałem na głos swoich myśli. Jedynie w grymasie niezadowolenia zmarszczyłem czoło, poprawiając zaraz na barkach obciążenie w postaci kuzyna by trzymać go pewniej. Nie był specjalnie poręczny, a mi wydawał się obecnie jeszcze cięższy niż na co dzień. Moje własne ciało zdawało się mnie zwodzić. Było słabsze.
- Nie. Weźmiemy go do jego pokoju - sprzeciwiłem się, a ton mojego głosu świadczył, że już zadecydowałem i nie było sensu się ze mną kłócić. Nie miałem zamiaru go tu rzucić na kanapę jak ochłap mięsa przeznaczony do podziwiania przez każdego odwiedzającego ruderę. Poza tym skoro miał odpocząć to powinien mieć zapewniony spokój. Inną kwestią było to, że nie bylem pewien, czy w razie konieczności, jeśli wszyscy stąd znikną to czy będę wstanie samodzielnie dociągnąć go do jego pokoju bez zabicia się z nim na schodach. Już teraz czułem się zmęczony, a tylko z draniem stałem w miejscu. Spojrzałem więc na Sue. Nie bez powodu powiedziałem, że weźmiemy. Spojrzałem jeszcze na Skamandera. Jeszcze chwilę temu denerwowało mnie to, że znów się wywyższa traktując mnie jak dziecko które nie powinno trzymać zapałek w ręce. Wszystko przez ten jego list. Teraz jednak, widząc go nie potrafiłem mieć mu tego za złe. Coś się wydarzyło. Jeszcze nie miałem pojęcia co i nie byłem przekonany o tym czy kiedykolwiek się dowiem.
|zt Matt, Bertie, Sue(?)
- Nie. Weźmiemy go do jego pokoju - sprzeciwiłem się, a ton mojego głosu świadczył, że już zadecydowałem i nie było sensu się ze mną kłócić. Nie miałem zamiaru go tu rzucić na kanapę jak ochłap mięsa przeznaczony do podziwiania przez każdego odwiedzającego ruderę. Poza tym skoro miał odpocząć to powinien mieć zapewniony spokój. Inną kwestią było to, że nie bylem pewien, czy w razie konieczności, jeśli wszyscy stąd znikną to czy będę wstanie samodzielnie dociągnąć go do jego pokoju bez zabicia się z nim na schodach. Już teraz czułem się zmęczony, a tylko z draniem stałem w miejscu. Spojrzałem więc na Sue. Nie bez powodu powiedziałem, że weźmiemy. Spojrzałem jeszcze na Skamandera. Jeszcze chwilę temu denerwowało mnie to, że znów się wywyższa traktując mnie jak dziecko które nie powinno trzymać zapałek w ręce. Wszystko przez ten jego list. Teraz jednak, widząc go nie potrafiłem mieć mu tego za złe. Coś się wydarzyło. Jeszcze nie miałem pojęcia co i nie byłem przekonany o tym czy kiedykolwiek się dowiem.
|zt Matt, Bertie, Sue(?)
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Chaos. Bolesny chaos. Wszystko wywróciło się do góry nogami, a rzeczywistość z uporem sadysty, bez końca rozrywała uderzeniami kolejne życia. Z tym, że sam podsunął mu każdą z tych istot. Krew, którą widział w Mungu, krzyki, jęki i cierpienia, oblepiały odpowiedzialnością jego. Samuel czuł się chory. Nie chodziło nawet o ledwie bliźnione szramy i skrzepnięte ślady krwi na podartym ubraniu. A o duszę. O ciemność, która z uporem rozlewała się i topiła nadzieję, która drgała jak dogasający płomyk. szedł sztywno z twarzą przypominająca bardziej twarz wstałego z grobu trupa. Za spojrzeniem, w którym kryła się nienawistna pustka i ból. Dopiero widok kolejnych, żywych sylwetek przyjaciół szarpnęła nim gwałtowniej, ściągając z piersi piekącą szpilę winy - Już bezpieczni - nie musiał mówić głośno, by odpowiedzieć na pytanie Eileen. Coś jednak zafałszowało w jego głosie, jakby bezpieczeństwo, o którym wspominał nie należało do tych właściwych. Zawroty głowy uderzyły silniej, gdy odwracał głowę w stronę przeraźliwe zmęczonych przyjaciół - Już jestem - odpowiedział, ledwie poruszając wargami, które zawisły nad jasnymi włosami ratowniczki. Może mocniej niż powinien, oplótł ramionami ciało Just, a może to w nim siła stępiła się, nadszarpnięta i skrwawiona rzeczywistością, z którą przyszło mu... im się zmierzyć - Dowiemy się - złapał wzrok jasnowłosej Sue, dodając niewerbalnie to, czego powiedzieć głośno nie mógł - Teraz odpocznijcie. Wszyscy - czy była w tym zwykła, nawykła forma "dowodzenia", czy po prostu troska, pokrętna forma opieki, którą próbował rzucić na poranionych wokół ludzi. Czy jego własne, masochistyczne pragnienie przejęcia na siebie ciężaru, który nosili - nieważne. Musiał działać i ratować to, co jeszcze nie przeciekło, jak szkarłatna woda przez palce. Musiał działać. Inaczej i on runąłby na kolana.
Spojrzał w końcu na Matta. Przyjaciel. A jednak dzieliło ich tyle kłamstw, tyle ciszy, że nie miał prawa dziwić się pierwszej, widocznej fali gniewu, gdy tylko przekroczył próg pokoju. Rozumiał, paskudnie wręcz, boleśnie, jasno. A jednak coś nieprzyjemnie wierciło się w piersi na myśl, że mógłby stracić przyjaciela. jednego z niewielu, prawdziwych, którzy mu się ostali.
Poruszył się, sztywno, zahaczając dłonią o kieszeń przydługiego płaszcza. Pospieszny prezent od Adriena, gdy zaledwie poprzedniego dnia łatał go i wcisnął kilka rzeczy, by nie straszył wyglądem przechodniów. I o dziwo w kieszeni znalazł pomiętą paczkę papierosów. Całe dwa znajdowały się w środku, nadłamane i nadkruszone. Zatrzymał oba w dłoni i spojrzał na kobiety - Spalę...i idziemy. Usiądźcie proszę na chwilę - słowa zdawały się absurdalne w zaistniałej sytuacji, ale musiał. Musiał, inaczej po prostu runąłby w dół naporem, gniotącego świadomość ciężaru - Matt...skorzystam z balkonu - ręce mu drżały, gdy pokonywał wskazaną przez siebie drogę. A może to ścieżka drgała w posadach?
| zt Eileen, Just, Sam
Spojrzał w końcu na Matta. Przyjaciel. A jednak dzieliło ich tyle kłamstw, tyle ciszy, że nie miał prawa dziwić się pierwszej, widocznej fali gniewu, gdy tylko przekroczył próg pokoju. Rozumiał, paskudnie wręcz, boleśnie, jasno. A jednak coś nieprzyjemnie wierciło się w piersi na myśl, że mógłby stracić przyjaciela. jednego z niewielu, prawdziwych, którzy mu się ostali.
Poruszył się, sztywno, zahaczając dłonią o kieszeń przydługiego płaszcza. Pospieszny prezent od Adriena, gdy zaledwie poprzedniego dnia łatał go i wcisnął kilka rzeczy, by nie straszył wyglądem przechodniów. I o dziwo w kieszeni znalazł pomiętą paczkę papierosów. Całe dwa znajdowały się w środku, nadłamane i nadkruszone. Zatrzymał oba w dłoni i spojrzał na kobiety - Spalę...i idziemy. Usiądźcie proszę na chwilę - słowa zdawały się absurdalne w zaistniałej sytuacji, ale musiał. Musiał, inaczej po prostu runąłby w dół naporem, gniotącego świadomość ciężaru - Matt...skorzystam z balkonu - ręce mu drżały, gdy pokonywał wskazaną przez siebie drogę. A może to ścieżka drgała w posadach?
| zt Eileen, Just, Sam
Darkness brings evil things
the reckoning begins
|10.05.1956r, koło południa
Świat oszalał. OSZALAŁ. A miejsce w którym już przecież czuła się spokojna właśnie się rozpadało. Czy raczej tonęło. Albo tonęło i się rozpadało. Jak to w ogóle możliwe? Chwilami głupie, nerwowe myśli szeptały, że to przez nią, przez takich jak ona, że może przyciągała złość jakiejś energii, magii, bo ta nie chciała być przy takich jak ona?
Przez chwilę stała lekko zamurowana. Starała się pomagać. Robiła co mogła, nadal jednak nie miała różdżki, nie chciała różdżki, nie czuła się gotowa by ją kupować, by ją mieć, chciała uciec, jak zawsze uciekała. A teraz różdżka by się przydała. Tylko używanie magii wiązało się z anomaliami, Lil więc zdecydowanie wolała próbować czegokolwiek... bezpiecznego?
Ucieczka. Jak zawsze.
Zbierała jednak rzeczy - swoje, Matta, kogokolwiek, wszystko co znajdowało się na podłodze i powoli unosiło się na wodzie, która wzbierała coraz mocniej, sięgała już połowy łydki. Z początku delikatne strumyki ze ścian powoli wzbierały na sile, jakby cała woda z okolicy pełzła właśnie tutaj wiedząc, że znajdzie dół, basen jak ktoś rzucił w głupim żarcie, który być może rozbawi ją za kilka dni, jeśli ten dom się nie zawali.
Tutaj przecież było bezpiecznie...
Starała się pomóc. Nic nie powinno się walać pod nogami, poza tym meble i inne rzeczy się nie zniszczą, jeśli nie namokną do reszty, część może uda się potem odsuszyć. O ile w ogóle kiedyś przestanie lać. Szła więc do góry to z krzesłem, z kolejnym krzesłem, z materacem, z ubraniami, z jakimś kuftrem. Najpierw z rzeczami klejonymi, bo te mogłyby się bardziej rozwalić. Dawno już była czerwona ze zmęczenia, podobnie jak wszyscy pozostali z resztą. Oni łatali ściany, próbowali, ktoś inny kombinował jak pozbyć się wody, piwnica musiała być już kompletnie zalana. A może nie?
- A gdyby wpuścić całą tę wodę do piwnicy?
Rzuciła pierwszej mijanej osobie. Zaraz jednak wspólnie doszli do wniosku, że to nie ma większego sensu, piwnica i tak jest równie zalana, a może łatwiej będzie się pozbyć części wody z tego poziomu.
Ruszyła więc po prostu dalej, słyszała jak ktoś kogoś wita, chyba młody właściciel mieszkania wspomniał coś o rękach do pracy.
Jeśli pomyślał o napisaniu listów do znajomych z prośbą o pomoc, Lil będzie mu dozgonnie wdzięczna. I owym przyjaciołom.
Świat oszalał. OSZALAŁ. A miejsce w którym już przecież czuła się spokojna właśnie się rozpadało. Czy raczej tonęło. Albo tonęło i się rozpadało. Jak to w ogóle możliwe? Chwilami głupie, nerwowe myśli szeptały, że to przez nią, przez takich jak ona, że może przyciągała złość jakiejś energii, magii, bo ta nie chciała być przy takich jak ona?
Przez chwilę stała lekko zamurowana. Starała się pomagać. Robiła co mogła, nadal jednak nie miała różdżki, nie chciała różdżki, nie czuła się gotowa by ją kupować, by ją mieć, chciała uciec, jak zawsze uciekała. A teraz różdżka by się przydała. Tylko używanie magii wiązało się z anomaliami, Lil więc zdecydowanie wolała próbować czegokolwiek... bezpiecznego?
Ucieczka. Jak zawsze.
Zbierała jednak rzeczy - swoje, Matta, kogokolwiek, wszystko co znajdowało się na podłodze i powoli unosiło się na wodzie, która wzbierała coraz mocniej, sięgała już połowy łydki. Z początku delikatne strumyki ze ścian powoli wzbierały na sile, jakby cała woda z okolicy pełzła właśnie tutaj wiedząc, że znajdzie dół, basen jak ktoś rzucił w głupim żarcie, który być może rozbawi ją za kilka dni, jeśli ten dom się nie zawali.
Tutaj przecież było bezpiecznie...
Starała się pomóc. Nic nie powinno się walać pod nogami, poza tym meble i inne rzeczy się nie zniszczą, jeśli nie namokną do reszty, część może uda się potem odsuszyć. O ile w ogóle kiedyś przestanie lać. Szła więc do góry to z krzesłem, z kolejnym krzesłem, z materacem, z ubraniami, z jakimś kuftrem. Najpierw z rzeczami klejonymi, bo te mogłyby się bardziej rozwalić. Dawno już była czerwona ze zmęczenia, podobnie jak wszyscy pozostali z resztą. Oni łatali ściany, próbowali, ktoś inny kombinował jak pozbyć się wody, piwnica musiała być już kompletnie zalana. A może nie?
- A gdyby wpuścić całą tę wodę do piwnicy?
Rzuciła pierwszej mijanej osobie. Zaraz jednak wspólnie doszli do wniosku, że to nie ma większego sensu, piwnica i tak jest równie zalana, a może łatwiej będzie się pozbyć części wody z tego poziomu.
Ruszyła więc po prostu dalej, słyszała jak ktoś kogoś wita, chyba młody właściciel mieszkania wspomniał coś o rękach do pracy.
Jeśli pomyślał o napisaniu listów do znajomych z prośbą o pomoc, Lil będzie mu dozgonnie wdzięczna. I owym przyjaciołom.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Pogoda była paskudna. Deszcz bębnił złowieszczo o dach, wiatr hulał w kominie, a ja zastanawiałem się czy za godzinę będę miał jeszcze gdzie spać. Siedziałem razem z Florence w salonie, wyglądając z niepokojem przez okno, kiedy na parapecie usiadła przemoknięta sowa. To cud, że w ogóle doleciała do mnie w taką pogodę. Mocowałem się przez minutę z oknem, a właściwie z wiatrem, który chciał mi je wyrwać z rąk - na szczęście to ja wygrałem tę bitwę, a wyczerpana sowa mogła odpocząć. Treść listu była jasna i nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Rzuciłem Flo słowo wyjaśnienia i czym prędzej teleportowałem się do Rudery.
Rudera... Cóż, zaczynała mieć coraz więcej wspólnego ze swoją nazwą. Wpadłem mokry od deszczu, ale to nie miało znaczenia - w środku było mnóstwo wody. Wszyscy mieszkańcy, z Bertiem na czele, próbowali ogarnąć ten chaos i ja zamierzałem im pomóc, choć jeszcze nie byłem do końca pewny jak. Najpierw postanowiłem zrobić wstępny rekonesans i dowiedzieć się co dokładnie się dzieje w pozostałych pomieszczeniach. Zacząłem brodzić w wodzie, która sięgała mi już za kostki, zaglądając do jednego z pokoi. - Lily! - Zawołałem, kiedy tylko zauważyłem znajomą rudą czuprynę. Nawet nie chciałem myśleć co teraz siedzi w jej głowie - niedawno tyle przeszła, a teraz musiała radzić sobie z tym. Przytuliłem ją mocno w ramach powitania, nie przejmując się swoim przemoczonym ubraniem, jej wyglądało tak samo. Chyba, w sumie nie wiem, w każdym razie na pewno tak wygląda po moim przywitaniu. - Co tu się dzieje - mruknąłem, wznosząc ręce do nieba na podkreślenie tego wszechobecnego szaleństwa. Rozejrzałem się za jakimś wiadrem - trzeba było pozbyć się tej wody, a na razie nie ryzykowałem używania zaklęć. I wtedy pomyślałem, że najlepiej będzie zabrać to co Lily aktualnie trzymała, więc zrobiłem to bez zbędnych słów, chcąc ja wyręczyć. - Gdzie to niosłaś? - Zapytałem, przelotnie spoglądając na dach - może w nim tkwił problem, może to dach trzeba było załatać. - Hej, uważaj! - Krzyknąłem do niezbyt znanej mi osoby, kiedy omal nie potknęła się o wystającą deskę. Byłem tu potrzebny, zdecydowanie.
Rudera... Cóż, zaczynała mieć coraz więcej wspólnego ze swoją nazwą. Wpadłem mokry od deszczu, ale to nie miało znaczenia - w środku było mnóstwo wody. Wszyscy mieszkańcy, z Bertiem na czele, próbowali ogarnąć ten chaos i ja zamierzałem im pomóc, choć jeszcze nie byłem do końca pewny jak. Najpierw postanowiłem zrobić wstępny rekonesans i dowiedzieć się co dokładnie się dzieje w pozostałych pomieszczeniach. Zacząłem brodzić w wodzie, która sięgała mi już za kostki, zaglądając do jednego z pokoi. - Lily! - Zawołałem, kiedy tylko zauważyłem znajomą rudą czuprynę. Nawet nie chciałem myśleć co teraz siedzi w jej głowie - niedawno tyle przeszła, a teraz musiała radzić sobie z tym. Przytuliłem ją mocno w ramach powitania, nie przejmując się swoim przemoczonym ubraniem, jej wyglądało tak samo. Chyba, w sumie nie wiem, w każdym razie na pewno tak wygląda po moim przywitaniu. - Co tu się dzieje - mruknąłem, wznosząc ręce do nieba na podkreślenie tego wszechobecnego szaleństwa. Rozejrzałem się za jakimś wiadrem - trzeba było pozbyć się tej wody, a na razie nie ryzykowałem używania zaklęć. I wtedy pomyślałem, że najlepiej będzie zabrać to co Lily aktualnie trzymała, więc zrobiłem to bez zbędnych słów, chcąc ja wyręczyć. - Gdzie to niosłaś? - Zapytałem, przelotnie spoglądając na dach - może w nim tkwił problem, może to dach trzeba było załatać. - Hej, uważaj! - Krzyknąłem do niezbyt znanej mi osoby, kiedy omal nie potknęła się o wystającą deskę. Byłem tu potrzebny, zdecydowanie.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pokój Erniego
Szybka odpowiedź