Przed wejściem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Przed wejściem
W promieniu kilkunastu metrów od wejścia rozchodzi się słodkawy, kwiatowo-korzenny zapach, ściągając uwagę przechodniów w stronę wejścia jak i ogromnej, i bez tego trudnej do przeoczenia, witryny lokalu. Wysoka na dwa piętra, niemal całkowicie przeszklona i oświetlona ciepłym, niezbyt jaskrawym światłem za dnia i w nocy sama z siebie dość łatwo ściąga uwagę. Zawsze pełno tu roślin, starannie dobieranych, sprowadzanych głównie ze strefy śródziemnomorskiej.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:39, w całości zmieniany 1 raz
Czym było tak naprawdę szczęście? To pytanie, zdawało się być zarówno proste, śmieszne, trudne oraz głupiutkie jednocześnie. Nieuchwytne w pewien niezrozumiały sposób, niepojęte, choć przecież każdy zdołałby opisać je własnymi słowami. Dla jednych szczęściem było to, co posiadała Maxine — pozycją w jednej z najbardziej prestiżowych drużyn, talentem pozwalającym utrzymać się w jej szeregach, wytrwałością pozwalającą zaciskać jedynie zęby, gdy było źle i przeć dalej. Popularnością i uwagą, jaką była obdarzana urokliwa blondynka o jakże przenikliwym spojrzeniu. Tylko może mugolskiej krwi płynącej w żyłach by nie chcieli, bo wszak szczytem marzeń jest wszakże status arystokraty. Niemniej, wielu zadowoliłoby to, co posiadała smukła Harpia. Dla panny Desmond najwyraźniej szczęściem byłoby rodzinne ciepło, radość płynąca ze wspomnień wypełnionych nie groźnymi kazaniami, a zrozumieniem oraz szczerym uczuciem. Niektórzy zaś chcieliby miłości, takiej prawdziwej wprost z kart ckliwych romansów, gdzie nie istniało coś takiego jak sprzeczność charakterów, niesnaski, czy jakże karygodne zdrady. A jeszcze inni woleliby, aby świat po prostu płonął. Puff i nie ma nic. Szczęście jak widać miało więc różny kształt, kolor oraz smak. Było sprzeczne, dziwne, niedostępne. Czy oznaczało to, iż było ono po prostu tym, czego nie możemy mieć? Czego w takim razie zapragnęłoby to rudowłose, niskie stworzenie towarzyszące wyższej czarownicy? Cóż, niech to pozostanie tajemnicą, dopóki tamta była zadowolona z obecnego stanu rzeczy.
— To prawda! Nie ma żadnych afer oraz skandali, które mogłyby nam pozwolić oceniać ich uczestników bezczelnie oraz bezwzględnie — przyznała z lekkim żalem, choć kąciki ust wciąż pozostawały uniesione w pogodnym uśmiechu — Chociaż ostatnio czytałam o interesującej odżywce do włosów ze śluzu ślimaków i szatkowanej mięty — dodała zaraz, najwyraźniej podobnie jak Max nie przykładając uwagi zbytnio do ślubnych artykułów. Kwestie urodowe, zwłaszcza te związane w jakiś sposób z zielarstwem zdecydowanie bardziej ją interesowały, jak przystało na Sprouta. I na samą Red, bo jakże inaczej.
— No wiesz...ugryź je, zanim one ugryzą ciebie — zamachała lekceważąco ręką, nie przykładając większej uwagi do zdziwienia przyjaciółki. Zapominała czasem, iż chociaż modrooka czynnie uczestniczyła w życiu magicznej społeczności, tak urodziła się w mugolskim świecie i pewne oczywiste oczywistości, nie były tak oczywiste, jak można było się tego spodziewać. Chociaż nie czyniła tego specjalnie!
— O to to to, zuch dziewczyna! — pochwaliła ją Rowan dumnie. Nikt w zasadzie nie spodziewał się, iż dziewczę to o włosach pocałowanych przez ogień mogłoby rzeczywiście zostać uzdrowicielem. Wydawała się zbyt leniwa, zbyt zapatrzona w czubek swego nosa, rozkapryszona oraz zadziwiająco beztroska, by temu podołać. Bardziej sądzono, iż taka ścieżka pisana jest Pomonie, niźli jej młodszej siostrze. A jednak to Red przemierzała obskurne korytarze św. Munga w paskudnej limonkowej szacie, to ona zaczytywała się w medycznych książkach i zarywała noce, pracując nad wyraz ciężko, tym samym dając pokaz swej zawziętości. Bo dla niej nikt nie musiał się tego spodziewać, wystarczyło, że to wiedzieli, bo jeśli chodzi o akceptację, to nikt nie miał nic do gadania.
— Oczywiście! Choć uprzedzam, że młode hipogryfy wyglądają pokracznie i mają niesamowicie wielkie oczy — ostrzegła pogodnie. Uwielbiała rodzinną hodowlę, od maleńkości mogąc obcować pośród tych dumnych stworzeń i to im gotowa była powierzyć swą przyszłość, kiedy to bycie uzdrowicielem przestanie jej wystarczać — Szukający, dlatego też pomyślałam, że mogłabyś podsunąć mu kilka trików, albo też zdradzić, nad czym powinien się najbardziej skupić. Nie licząc ominięcia tłuczka, bo duh. To się rozumie samo przez się — przyznała, puchnąc jeszcze bardziej z dumy. Oj tak, quidditch zdecydowanie połączył je na dobre i złe, a pasja, jaką żywiły doń obie kobiety, zdawała się nigdy nie przeminąć. A to, że mogła się nią dodatkowo dzielić z Hyacinthem, było nawet lepsze! — Wspaniale! Z chęcią mu to przekażę — aż klasnęła lekko, oczami wyobraźni widząc zachwyt malujący się w rozmarzonych, nieco nieprzytomnych tęczówkach młodszego brata. Było z niego takie urocze ziarenko.
— Huh...chociaż tyle, w obecnych czasach nie powinno spodziewać się zbyt wiele — mruknęła, kiwając głową ze zrozumieniem. Było to przykre, lecz niepokoju nie potrafiono ot tak zagłuszyć ładnymi słowami.
— Obawiam się, że nie znajdzie się nikt, kto zdolny byłby powstrzymać ciebie, albo Rię — zachichotała, na tak gwałtowną reakcję Harpii. Życzyła im wygranej całym sercem, acz podobne uczucie żywiła również do innych drużyn, nigdy nie mogąc się do końca określić, kogo lubiła najbardziej. Z radością oraz cichym podziękowaniem przyjęła przyniesione ciastka, podświadomie wiedząc, iż czerń ślepi, wręcz lśniła na widok łakoci. Miłość do słodyczy była rodzinnym grzeszkiem, któremu nikt z rodziny Sproutów nawet nie chciał się opierać. Bo i po co?
— Chcesz spróbować? — zapytała, zatapiając widelczyk w kruchym wierzchu ciasta.
— To prawda! Nie ma żadnych afer oraz skandali, które mogłyby nam pozwolić oceniać ich uczestników bezczelnie oraz bezwzględnie — przyznała z lekkim żalem, choć kąciki ust wciąż pozostawały uniesione w pogodnym uśmiechu — Chociaż ostatnio czytałam o interesującej odżywce do włosów ze śluzu ślimaków i szatkowanej mięty — dodała zaraz, najwyraźniej podobnie jak Max nie przykładając uwagi zbytnio do ślubnych artykułów. Kwestie urodowe, zwłaszcza te związane w jakiś sposób z zielarstwem zdecydowanie bardziej ją interesowały, jak przystało na Sprouta. I na samą Red, bo jakże inaczej.
— No wiesz...ugryź je, zanim one ugryzą ciebie — zamachała lekceważąco ręką, nie przykładając większej uwagi do zdziwienia przyjaciółki. Zapominała czasem, iż chociaż modrooka czynnie uczestniczyła w życiu magicznej społeczności, tak urodziła się w mugolskim świecie i pewne oczywiste oczywistości, nie były tak oczywiste, jak można było się tego spodziewać. Chociaż nie czyniła tego specjalnie!
— O to to to, zuch dziewczyna! — pochwaliła ją Rowan dumnie. Nikt w zasadzie nie spodziewał się, iż dziewczę to o włosach pocałowanych przez ogień mogłoby rzeczywiście zostać uzdrowicielem. Wydawała się zbyt leniwa, zbyt zapatrzona w czubek swego nosa, rozkapryszona oraz zadziwiająco beztroska, by temu podołać. Bardziej sądzono, iż taka ścieżka pisana jest Pomonie, niźli jej młodszej siostrze. A jednak to Red przemierzała obskurne korytarze św. Munga w paskudnej limonkowej szacie, to ona zaczytywała się w medycznych książkach i zarywała noce, pracując nad wyraz ciężko, tym samym dając pokaz swej zawziętości. Bo dla niej nikt nie musiał się tego spodziewać, wystarczyło, że to wiedzieli, bo jeśli chodzi o akceptację, to nikt nie miał nic do gadania.
— Oczywiście! Choć uprzedzam, że młode hipogryfy wyglądają pokracznie i mają niesamowicie wielkie oczy — ostrzegła pogodnie. Uwielbiała rodzinną hodowlę, od maleńkości mogąc obcować pośród tych dumnych stworzeń i to im gotowa była powierzyć swą przyszłość, kiedy to bycie uzdrowicielem przestanie jej wystarczać — Szukający, dlatego też pomyślałam, że mogłabyś podsunąć mu kilka trików, albo też zdradzić, nad czym powinien się najbardziej skupić. Nie licząc ominięcia tłuczka, bo duh. To się rozumie samo przez się — przyznała, puchnąc jeszcze bardziej z dumy. Oj tak, quidditch zdecydowanie połączył je na dobre i złe, a pasja, jaką żywiły doń obie kobiety, zdawała się nigdy nie przeminąć. A to, że mogła się nią dodatkowo dzielić z Hyacinthem, było nawet lepsze! — Wspaniale! Z chęcią mu to przekażę — aż klasnęła lekko, oczami wyobraźni widząc zachwyt malujący się w rozmarzonych, nieco nieprzytomnych tęczówkach młodszego brata. Było z niego takie urocze ziarenko.
— Huh...chociaż tyle, w obecnych czasach nie powinno spodziewać się zbyt wiele — mruknęła, kiwając głową ze zrozumieniem. Było to przykre, lecz niepokoju nie potrafiono ot tak zagłuszyć ładnymi słowami.
— Obawiam się, że nie znajdzie się nikt, kto zdolny byłby powstrzymać ciebie, albo Rię — zachichotała, na tak gwałtowną reakcję Harpii. Życzyła im wygranej całym sercem, acz podobne uczucie żywiła również do innych drużyn, nigdy nie mogąc się do końca określić, kogo lubiła najbardziej. Z radością oraz cichym podziękowaniem przyjęła przyniesione ciastka, podświadomie wiedząc, iż czerń ślepi, wręcz lśniła na widok łakoci. Miłość do słodyczy była rodzinnym grzeszkiem, któremu nikt z rodziny Sproutów nawet nie chciał się opierać. Bo i po co?
— Chcesz spróbować? — zapytała, zatapiając widelczyk w kruchym wierzchu ciasta.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Szczęście w istocie dla każdego miało różną definicję, każdy mógł interpretować je inaczej. Dla jednych byłaby to właśnie sława i pieniądze, dla innych dom pełen rodziny i miłości, dla jeszcze innych śmierć mugolaków takich jak Maxine. Nie dało się szczęścia zamknąć w kilku słowach, ująć w uniwersalnej dla wszystkich prawdzie; faktem było jednak, że wielu łączyło jedno - pragnienie czegoś, czego akurat się nie miało. Dotyczyło to zarówno czarodziejów, jak i mugoli. Grubi pragnęli być smuklejsi, wychudzeni nabrać trochę krągłości; czarownice o włosach prostych jak nitki kukurydzy bujnych loków, te kędzierzawe gładkiej fali kosmyków na plecach; sławni gracze quidditcha świętego spokoju, a fani tego sportu - takiej sławy i chwały.
A może sekretem było polubić własnie to, co się ma? Łatwo jednak mówić, a trudniej zrobić, zwłaszcza, gdy samemu nie stosuje się do własnych rad.
- Śluz ślimaków? - wzdrygnęła się na samą myśl; powinna była już dawno przywyknąć do podobnych substancji. Czarodzieje odznaczali się dużo mniejszą wrażliwością... na podobne obrzydliwości; nie mieli oporów, by na skórę kłaść ślimaczy śluz, bądź pić wywar gotowany na karaluchach. - Brzmi obrzydliwie... Ale działa? - nie potrafiła się powstrzymać przed ostatnim pytaniem. Może gdyby nie pachniało dziwnie, nie miało obrzydliwej konsystencji... To by się skusiła. Dotychczas nie miała powodów do narzekań na własną prezencję: miała gibkie, smukłe ciało, gładką skórę o zdrowym, brzoskwiniowym odcieniu od częstego przebywania na słońcu i burzę złotych włosów. Wydawało jej się jednak, że w ostatnich tygodniach były jakby bardziej przesuszone - a mimo wszystko, tak jak każdej kobiecie, zależało jej na tym, by prezentować się ładnie. Przy Rowan nie miała się jednak czego wstydzić; rudowłosa jak nikt znała się na tych wszystkich sztuczkach pielęgnacyjnych i zawsze służyła dobrą radą.
- Aha - zakończyła temat niezwykle elokwentnie - jak na sportowca przystało. Nie chciała się jeszcze bardziej pogrążać, choć wiedziała, że Rowan by z niej nie kpila - a przynajmniej nie szyderczo! Kilka przyjacielskich uszczypliwostek jeszcze nikomu krzywdy nie zrobiło.
- Nigdy nie widziałam hipogryfa - przyznała zgodnie z prawdą. - To prawda, że można ich dosiadać i lecieć? - podpytywała Rowan z zainteresowaniem. Maxine była ciekawa jak bardzo różni się lot na takim stworzeniu od latania na miotle.
- Ooo... Najlepsza pozycja, oczywiście - wypaliła nieskromnie, uśmiechając się przy tym szelmowsko i unosząc dłoń do serca, jakby właśnie została obdarowana komplementem. - Będę czekała na jego list. Ciekawe, czy w ogóle można wybrać się na mecz quidditcha w Hogwarcie... Może daj mi znać, kiedy będą grali? Z chęcią odwiedziłabym te mury. - W szkole magii i czarodziejstwa spotkało ją wiele krzywd, jednakże darzyła to miejsce niezwykłym sentymentem.
- Cieszmy się, że żyjemy i jesteśmy wciąż zdrowe - mruknęła ponuro Maxine, atakując zawzięcie widelczykiem wielki kawałek ciasta jagodowego z kremem z lodowych myszy; po chwili poczuła jak przyjemne zimno mrozi jej język i policzki. - Dbaj o siebie i uważaj, dobrze? - zagadnęła nagle, spoglądając na Rowan oczekująco - miała nadzieję, że usłyszy pewną obietnicę. Nie potrafiła jednak powstrzymać uśmiechu, gdy jej uderzenie w stół spotkało się z uroczym chichotem i komplementem. - Oczywiście, że nie - przytaknęła. - Ach, gdybyś jeszcze tylko ty z nami grała, wtedy nikt nie odebrałby nam Mistrzostwa Świata przez następne dwie dekady - zażartowała Maxine, biorąc kolejny kęs ciasta. Spojrzała na talerzyk Rowan. - A poproszę - stwierdziła po krótkim zastanowieniu, jednocześnie nabierając na widelczyk sporo własnego ciasta i proponując go Sproutównie.
A może sekretem było polubić własnie to, co się ma? Łatwo jednak mówić, a trudniej zrobić, zwłaszcza, gdy samemu nie stosuje się do własnych rad.
- Śluz ślimaków? - wzdrygnęła się na samą myśl; powinna była już dawno przywyknąć do podobnych substancji. Czarodzieje odznaczali się dużo mniejszą wrażliwością... na podobne obrzydliwości; nie mieli oporów, by na skórę kłaść ślimaczy śluz, bądź pić wywar gotowany na karaluchach. - Brzmi obrzydliwie... Ale działa? - nie potrafiła się powstrzymać przed ostatnim pytaniem. Może gdyby nie pachniało dziwnie, nie miało obrzydliwej konsystencji... To by się skusiła. Dotychczas nie miała powodów do narzekań na własną prezencję: miała gibkie, smukłe ciało, gładką skórę o zdrowym, brzoskwiniowym odcieniu od częstego przebywania na słońcu i burzę złotych włosów. Wydawało jej się jednak, że w ostatnich tygodniach były jakby bardziej przesuszone - a mimo wszystko, tak jak każdej kobiecie, zależało jej na tym, by prezentować się ładnie. Przy Rowan nie miała się jednak czego wstydzić; rudowłosa jak nikt znała się na tych wszystkich sztuczkach pielęgnacyjnych i zawsze służyła dobrą radą.
- Aha - zakończyła temat niezwykle elokwentnie - jak na sportowca przystało. Nie chciała się jeszcze bardziej pogrążać, choć wiedziała, że Rowan by z niej nie kpila - a przynajmniej nie szyderczo! Kilka przyjacielskich uszczypliwostek jeszcze nikomu krzywdy nie zrobiło.
- Nigdy nie widziałam hipogryfa - przyznała zgodnie z prawdą. - To prawda, że można ich dosiadać i lecieć? - podpytywała Rowan z zainteresowaniem. Maxine była ciekawa jak bardzo różni się lot na takim stworzeniu od latania na miotle.
- Ooo... Najlepsza pozycja, oczywiście - wypaliła nieskromnie, uśmiechając się przy tym szelmowsko i unosząc dłoń do serca, jakby właśnie została obdarowana komplementem. - Będę czekała na jego list. Ciekawe, czy w ogóle można wybrać się na mecz quidditcha w Hogwarcie... Może daj mi znać, kiedy będą grali? Z chęcią odwiedziłabym te mury. - W szkole magii i czarodziejstwa spotkało ją wiele krzywd, jednakże darzyła to miejsce niezwykłym sentymentem.
- Cieszmy się, że żyjemy i jesteśmy wciąż zdrowe - mruknęła ponuro Maxine, atakując zawzięcie widelczykiem wielki kawałek ciasta jagodowego z kremem z lodowych myszy; po chwili poczuła jak przyjemne zimno mrozi jej język i policzki. - Dbaj o siebie i uważaj, dobrze? - zagadnęła nagle, spoglądając na Rowan oczekująco - miała nadzieję, że usłyszy pewną obietnicę. Nie potrafiła jednak powstrzymać uśmiechu, gdy jej uderzenie w stół spotkało się z uroczym chichotem i komplementem. - Oczywiście, że nie - przytaknęła. - Ach, gdybyś jeszcze tylko ty z nami grała, wtedy nikt nie odebrałby nam Mistrzostwa Świata przez następne dwie dekady - zażartowała Maxine, biorąc kolejny kęs ciasta. Spojrzała na talerzyk Rowan. - A poproszę - stwierdziła po krótkim zastanowieniu, jednocześnie nabierając na widelczyk sporo własnego ciasta i proponując go Sproutównie.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Zawsze pragniemy czegoś więcej. Nie potrafimy przystanąć. Odetchnąć, chociażby na chwilę, bowiem nasz wzrok wciąż utkwiony jest w dalekim horyzoncie. Wydawałoby się, iż każde zetknięcie ze światem zewnętrznym, z mijanymi ludźmi, z wydarzeniami tchnącymi wprost z pierwszych stronic gazet — rodzi w nas potrzebę posiadania, której nie sposób ukoić. Chcę tego, potrzebuję tamtego, zrobiłem to, ale mi to nie wystarcza. Więcej, więcej, więcej. Tak trudno było docenić posiadane dobra, pokiwać głową w zadowoleniu i rzec `mógłbym chcieć więcej, lecz mam już wszystko, czego mógłbym chcieć`. Jednak teraz, gdy czarne chmury gromadzą się nad dotąd jakże dobrze znanym magicznym światem, można mieć nadzieję, iż więcej osób zacznie doceniać, to co ma. Albo też zaczną pragnąć starego ładu, tym samym wpadając w błędne koło tej przedziwnej chciwości, która chciwością tak do końca nie jest. Któż to wie. Ukojenia nie odnajdzie nikt.
— Aha! — potwierdziła ochoczo Rowan, która w zaintrygowaniu przyglądała się reakcjom towarzyszki. Nie wydawała się obrzydzona podobnymi składnikami, może miało wpływ na to wychowanie w leśnym odosobnieniu, a może też towarzystwo wszelkiego rodzaju gryzoni — jakże okrutnie uważanych za obleśne kreatury. Albo też miał znaczenie fakt, iż była uzdrowicielem i przez lata stażu oraz oficjalnej praktyki, miała na sobie wszelkie płyny ludzkie i dosyć ciężko było wzbudzić w niej wstręt. Chyba że estetyczny. Wtedy to było proste — O dziwo, chociaż ja dodałam jeszcze trochę wyciągu z pokrzywy na wzmocnienie — pokiwała głową, nawijając przy tym na palec ognisty kosmyk włosów. Większość lubiła zakładać, iż Red należała do osób nad wyraz próżnych i być może nawet mieli w tym rację. Dziewczątko nie widziało nic złego w dbaniu o siebie oraz starannym dobieraniu noszonych przezeń ubrań, czyż nie każdy chciał czuć się pięknie? Ciągłe podkreślanie swojej skromności działało jej zwyczajnie na nerwy. Jasne! Lubisz minimalizm kobieto, całkowicie rozumiem — ale dlaczego pragniesz się wywyższać pod tym względem? To było takie dziwne, dziecinne. A podobno to panna Sprout była smarkata, czasem jednak miała wrażenie, iż w pewnych przypadkach cofała się do pierwszej klasy w Hogwarcie, jeśli chodziło o kontakty z innymi niewiastami.
Uniosła jedną brew, widząc, jak Desmond niemalże kuli się w sobie. Ignorancja, a może całkowite zapominalstwo zdawało się ponownie dawać o sobie znać, jako że nie zrozumiała, iż wycofanie przyjaciółki może mieć coś wspólnego z ciasteczkami. Zaraz jednak skryła duże usta za dłonią, kiedy to dane jej było usłyszeć najnowsze rewelacje.
— Nigdy nie widziałaś hipogryfa? — zapytała z niedowierzaniem, zaraz to w zastraszającym tempie pochyliła się w stronę blondynki, przywdziewając na lica szeroki uśmiech — To najcudowniejsze stworzenia na świecie! I oczywiście, że można! Naprawdę nie widziałaś? — chciała się upewnić — W takim razie nie ma rady Max, zostajesz zaproszona na obiad u Sproutów. Mama co prawda będzie próbowała wcisnąć w ciebie jedzenie w takiej ilości, że przez tydzień będziesz chodzić zielona, ale w międzyczasie możemy odwiedzić hodowlę! Pal licho rodzinne przesłuchania — klasnęła w dłonie ucieszona z własnego pomysłu, ponownie moszcząc się na zajmowanym siedzeniu. Nawet wizja kilkugodzinnego przewracania ślepiami i wydawania z siebie potwierdzających pomruków, nie wydawała się aż taka okropna.
— Jasne, ale nie sądzę, by wpuszczano osoby z zewnątrz. Zresztą...nie pamiętam, stara jestem — westchnęła z wyraźnym żalem. Lata mijały, a Rowan dalej...była zachwycającą sobą, tyle że starszą. Doprawdy, czas mógłby się zatrzymywać dla niektórych osób. Z taką ilością nadgodzin nie miała szans nawet porządnie wykorzystanie swej młodości, jakkolwiek nie miałoby to wyglądać.
— Taa — również mruknęła, przedzierając się widelcem przez wszystkie warstwy ciasta. Zerknęła na Maxine zaraz — Zawsze uważam, z nas dwóch to ty powinnaś być bardziej ostrożna — zauważyła miękko, mając na myśli zawód kobiety. Merlin wie, czy anomalie nie miały również wpływu na magiczne przedmioty i czy taki tłuczek nie zacząłby na przykład gryźć. W uszach Harpii mogło to jednak brzmieć nieco inaczej.
— To dosyć oczywiste, niestety beze mnie Mung stanąłby w płomieniach — zażartowała, choć w czerni oczu zalśniła na sekundę tęsknotą. Chciałaby ponownie wzbić się w powietrze, słyszeć ryk tłumów, czuć adrenalinę i czysty zachwyt nad sobą, nad grą, nad życiem, nad wolnością. Lecz nie mogła, obrała taką a nie inną ścieżkę i powinny jej wystarczać mecze oraz własne fantazje. Prawda?
— Śmiało — podsunęła jej talerzyk, także korzystając z oferty. Zaraz to poruszyła temat najnowszych ploteczek, ciekawych wydarzeń z życia ich znajomych oraz cudownej kolekcji sukienek, jaka miała nadejść tego lata. Rozmawiały długo, ciesząc się pogodnym popołudniem oraz swoim towarzystwem, by w końcu mogły się rozstać, przyjemnie zasłodzone i zwyczajnie szczęśliwe. Co z kolei poskutkowało zakupem wypatrzonych przez Rowan szpilek, bo ta posiadała doprawdy słabą wolę. Ale buty były naprawdę śliczne!
| z/t x2
— Aha! — potwierdziła ochoczo Rowan, która w zaintrygowaniu przyglądała się reakcjom towarzyszki. Nie wydawała się obrzydzona podobnymi składnikami, może miało wpływ na to wychowanie w leśnym odosobnieniu, a może też towarzystwo wszelkiego rodzaju gryzoni — jakże okrutnie uważanych za obleśne kreatury. Albo też miał znaczenie fakt, iż była uzdrowicielem i przez lata stażu oraz oficjalnej praktyki, miała na sobie wszelkie płyny ludzkie i dosyć ciężko było wzbudzić w niej wstręt. Chyba że estetyczny. Wtedy to było proste — O dziwo, chociaż ja dodałam jeszcze trochę wyciągu z pokrzywy na wzmocnienie — pokiwała głową, nawijając przy tym na palec ognisty kosmyk włosów. Większość lubiła zakładać, iż Red należała do osób nad wyraz próżnych i być może nawet mieli w tym rację. Dziewczątko nie widziało nic złego w dbaniu o siebie oraz starannym dobieraniu noszonych przezeń ubrań, czyż nie każdy chciał czuć się pięknie? Ciągłe podkreślanie swojej skromności działało jej zwyczajnie na nerwy. Jasne! Lubisz minimalizm kobieto, całkowicie rozumiem — ale dlaczego pragniesz się wywyższać pod tym względem? To było takie dziwne, dziecinne. A podobno to panna Sprout była smarkata, czasem jednak miała wrażenie, iż w pewnych przypadkach cofała się do pierwszej klasy w Hogwarcie, jeśli chodziło o kontakty z innymi niewiastami.
Uniosła jedną brew, widząc, jak Desmond niemalże kuli się w sobie. Ignorancja, a może całkowite zapominalstwo zdawało się ponownie dawać o sobie znać, jako że nie zrozumiała, iż wycofanie przyjaciółki może mieć coś wspólnego z ciasteczkami. Zaraz jednak skryła duże usta za dłonią, kiedy to dane jej było usłyszeć najnowsze rewelacje.
— Nigdy nie widziałaś hipogryfa? — zapytała z niedowierzaniem, zaraz to w zastraszającym tempie pochyliła się w stronę blondynki, przywdziewając na lica szeroki uśmiech — To najcudowniejsze stworzenia na świecie! I oczywiście, że można! Naprawdę nie widziałaś? — chciała się upewnić — W takim razie nie ma rady Max, zostajesz zaproszona na obiad u Sproutów. Mama co prawda będzie próbowała wcisnąć w ciebie jedzenie w takiej ilości, że przez tydzień będziesz chodzić zielona, ale w międzyczasie możemy odwiedzić hodowlę! Pal licho rodzinne przesłuchania — klasnęła w dłonie ucieszona z własnego pomysłu, ponownie moszcząc się na zajmowanym siedzeniu. Nawet wizja kilkugodzinnego przewracania ślepiami i wydawania z siebie potwierdzających pomruków, nie wydawała się aż taka okropna.
— Jasne, ale nie sądzę, by wpuszczano osoby z zewnątrz. Zresztą...nie pamiętam, stara jestem — westchnęła z wyraźnym żalem. Lata mijały, a Rowan dalej...była zachwycającą sobą, tyle że starszą. Doprawdy, czas mógłby się zatrzymywać dla niektórych osób. Z taką ilością nadgodzin nie miała szans nawet porządnie wykorzystanie swej młodości, jakkolwiek nie miałoby to wyglądać.
— Taa — również mruknęła, przedzierając się widelcem przez wszystkie warstwy ciasta. Zerknęła na Maxine zaraz — Zawsze uważam, z nas dwóch to ty powinnaś być bardziej ostrożna — zauważyła miękko, mając na myśli zawód kobiety. Merlin wie, czy anomalie nie miały również wpływu na magiczne przedmioty i czy taki tłuczek nie zacząłby na przykład gryźć. W uszach Harpii mogło to jednak brzmieć nieco inaczej.
— To dosyć oczywiste, niestety beze mnie Mung stanąłby w płomieniach — zażartowała, choć w czerni oczu zalśniła na sekundę tęsknotą. Chciałaby ponownie wzbić się w powietrze, słyszeć ryk tłumów, czuć adrenalinę i czysty zachwyt nad sobą, nad grą, nad życiem, nad wolnością. Lecz nie mogła, obrała taką a nie inną ścieżkę i powinny jej wystarczać mecze oraz własne fantazje. Prawda?
— Śmiało — podsunęła jej talerzyk, także korzystając z oferty. Zaraz to poruszyła temat najnowszych ploteczek, ciekawych wydarzeń z życia ich znajomych oraz cudownej kolekcji sukienek, jaka miała nadejść tego lata. Rozmawiały długo, ciesząc się pogodnym popołudniem oraz swoim towarzystwem, by w końcu mogły się rozstać, przyjemnie zasłodzone i zwyczajnie szczęśliwe. Co z kolei poskutkowało zakupem wypatrzonych przez Rowan szpilek, bo ta posiadała doprawdy słabą wolę. Ale buty były naprawdę śliczne!
| z/t x2
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
12 Listopada | Noc
Nadeszła noc. Ulice wyludniały się zupełnie, na Pokątnej nie kręciła się nawet jedna dusza. Pora była już bardzo późna. Ostatnich maruderów, którzy mogli by przemierzać na miasto, wygnała do łóżek jedna z dwóch rzeczy - pora doby albo pogoda. Bo to wcale nie była spokojna noc. Porywisty wiatr szarpał latarniami, burzowe chmury na niebie cały czas grzmiały. Szyby w sklepowych witrynach wyglądały jak oczy, otwarte szeroko i wpatrujące się w ciemność, wyczekujące zbawiennego światła poranka. Zaledwie odrobina wyobraźni starczyła, by zobrazować sobie te wszystkie zamknięte lokale jako skulone, stłoczone jeden przy drugim stworzenia. Były przestraszone. Wiedziały, że coś złego nadchodzi.
Ich misja była bardzo prosta i, jak raz, całkiem przyjemna. Spalić cukiernię w której pracował członek zakonu feniksa. Zostawić ślady, mające być wiadomością dla szlamolubów podążających za Bagshot. Troszeczkę żałował, że to właśnie ten lokal musiał pójść z dymem. To było ulubione miejsce odwiedzin Tobiasa. Teraz Craig po cichu wyrzucał sobie, że nie zabrał siostrzeńca na ciastko jeszcze jeden, ostatni raz. Ale mówiło się trudno. Będą musieli obaj znaleźć jakąś inną cukiernię, w Londynie było ich na pęczki.
Gdy szedł Pokątną ku miejscu docelowemu, odbicie jego sylwetki przeskakiwało zwinnie w mijanych witrynach sklepowych. Ubrał się jak zwykle, gdy nie chciał, aby łatwo było go rozpoznać - ciemna szata a także czarny, długi płaszcz z kapturem oraz oczywiście śmierciożercza maska. Razem z dwóją rycerzy przemieszczali się szybko - akcja miała być mniej więcej zsynchronizowana z poczynaniami drugiej grupy. Gdy więc tylko stanęli przed cukiernią, Burke jeszcze raz dokładnie zmierzył spojrzeniem front budynku. Nie chcieli spalić całej Pokątnej, więc dziś musieli posłużyć się czymś innym niż Pożoga. Jednak to, co Burke przygotował, zdecydowanie wystarczyło. Najpierw jednak trzeba było dostać się do środka. Craig zerknął krótko na Antonię, której wcześniej polecił rozejrzeć się po okolicy. Nie doniosła mu o tym, aby lokal chroniony był jakimiś potężnymi czarami, właściciele nie mieli z resztą raczej podstaw aby obawiać się ataku na cukiernię. Ich strata.
- Obserwujcie ulicę - polecił, wyciągając różdżkę i celując w zamek - Alohomora.
Nadeszła noc. Ulice wyludniały się zupełnie, na Pokątnej nie kręciła się nawet jedna dusza. Pora była już bardzo późna. Ostatnich maruderów, którzy mogli by przemierzać na miasto, wygnała do łóżek jedna z dwóch rzeczy - pora doby albo pogoda. Bo to wcale nie była spokojna noc. Porywisty wiatr szarpał latarniami, burzowe chmury na niebie cały czas grzmiały. Szyby w sklepowych witrynach wyglądały jak oczy, otwarte szeroko i wpatrujące się w ciemność, wyczekujące zbawiennego światła poranka. Zaledwie odrobina wyobraźni starczyła, by zobrazować sobie te wszystkie zamknięte lokale jako skulone, stłoczone jeden przy drugim stworzenia. Były przestraszone. Wiedziały, że coś złego nadchodzi.
Ich misja była bardzo prosta i, jak raz, całkiem przyjemna. Spalić cukiernię w której pracował członek zakonu feniksa. Zostawić ślady, mające być wiadomością dla szlamolubów podążających za Bagshot. Troszeczkę żałował, że to właśnie ten lokal musiał pójść z dymem. To było ulubione miejsce odwiedzin Tobiasa. Teraz Craig po cichu wyrzucał sobie, że nie zabrał siostrzeńca na ciastko jeszcze jeden, ostatni raz. Ale mówiło się trudno. Będą musieli obaj znaleźć jakąś inną cukiernię, w Londynie było ich na pęczki.
Gdy szedł Pokątną ku miejscu docelowemu, odbicie jego sylwetki przeskakiwało zwinnie w mijanych witrynach sklepowych. Ubrał się jak zwykle, gdy nie chciał, aby łatwo było go rozpoznać - ciemna szata a także czarny, długi płaszcz z kapturem oraz oczywiście śmierciożercza maska. Razem z dwóją rycerzy przemieszczali się szybko - akcja miała być mniej więcej zsynchronizowana z poczynaniami drugiej grupy. Gdy więc tylko stanęli przed cukiernią, Burke jeszcze raz dokładnie zmierzył spojrzeniem front budynku. Nie chcieli spalić całej Pokątnej, więc dziś musieli posłużyć się czymś innym niż Pożoga. Jednak to, co Burke przygotował, zdecydowanie wystarczyło. Najpierw jednak trzeba było dostać się do środka. Craig zerknął krótko na Antonię, której wcześniej polecił rozejrzeć się po okolicy. Nie doniosła mu o tym, aby lokal chroniony był jakimiś potężnymi czarami, właściciele nie mieli z resztą raczej podstaw aby obawiać się ataku na cukiernię. Ich strata.
- Obserwujcie ulicę - polecił, wyciągając różdżkę i celując w zamek - Alohomora.
- Itemki:
- Różdżka, fluoryt, pazur gryfa w bursztynie, mikstura buchorożca (1 porcja, stat. 40, moc +5), eliksir uspokajający (1 porcja, stat. 32), eliksir ochrony (1 porcje, stat. 21), eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 21)
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Craig Burke' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 45
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 45
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Wytyczne były proste, jasne i klarowne, a oni mieli podejść do zadania odpowiedzialnie. Działalność na rzecz Rycerzy i służenie Czarnemu Panu miało swój cel. Oczywistością było, przynajmniej dla Rosiera, że szlamy i wielbiciele mugoli powinni zniknąć z tego świata, byli hańbą dla wszystkich czarodziei, plamili swe nazwiska, godząc się na pozytywne relacje z nimi. Mathieu nie dopuszczał do siebie myśli współpracowania czy bratania się z mugolami, to skaza na honorze, której nie można było zmazać. Wielu szlachetnie urodzonych powinno zawrócić z tej ścieżki, wszak to oni byli przyszłością czarodziejskiego świata. Nie każdy jednak potrafił dostrzec absurdalność swego postępowania. Ich zadaniem było wskazać pozostałym poprawną drogę.
Odziany w czerń podążał za resztą towarzyszy. Rosier nie przepadał za wylewnymi rozmowami, więc milczenie było według niego odpowiednim wyjściem. Nie mieli u kogo wzbudzać podejrzeń, w końcu nikt nie kroczył ulicą Pokątną o tak później porze. Pogoda nie rozpieszczał, wiatr i groźne błyskawice przeszywające niebo. Mało kto zdecydowałby się na opuszczenie bezpiecznego domu, w którym przecież nic nie mogło zagrozić. To działało na ich korzyść, mogli jedynie okazać swoje zadowolenie.
Dotarli do celu. Mathieu nigdy nie był fanem słodkości, zawsze stronił od nich i nie dawał się skusić, dlatego z obojętnością podszedł do kwestii miejsca, które mieli zaatakować. Nieistotnym było to, czym specjalizował się lokal, bo w danym momencie, najważniejsza była misja i konkretne działanie. Zgodnie z zaleceniem Craiga obserwował ulicę, nie chcieli, aby ktoś nakrył ich. Niestety, zauważył, że jego zaklęcie nie powiodło się, a zamek nie uległ jego działaniu. Anomalie, które tak niebezpiecznie działały na ich czary, mogły zagrozić powodzeniu tej akcji. Musieli jak najszybciej dostać się do środka, dlatego sam postanowił zadziałać. Wyjął różdżkę i sprawnym ruchem nacelował ją na zamek, licząc na to, że tym razem nic nie wpłynie na działanie zaklęcia i w efekcie drzwi przed nimi będą otwarte.
- Alohomora. – powiedział wyraźnie, choć niezbyt głośno.
Ekwipunek: Różdżka
Odziany w czerń podążał za resztą towarzyszy. Rosier nie przepadał za wylewnymi rozmowami, więc milczenie było według niego odpowiednim wyjściem. Nie mieli u kogo wzbudzać podejrzeń, w końcu nikt nie kroczył ulicą Pokątną o tak później porze. Pogoda nie rozpieszczał, wiatr i groźne błyskawice przeszywające niebo. Mało kto zdecydowałby się na opuszczenie bezpiecznego domu, w którym przecież nic nie mogło zagrozić. To działało na ich korzyść, mogli jedynie okazać swoje zadowolenie.
Dotarli do celu. Mathieu nigdy nie był fanem słodkości, zawsze stronił od nich i nie dawał się skusić, dlatego z obojętnością podszedł do kwestii miejsca, które mieli zaatakować. Nieistotnym było to, czym specjalizował się lokal, bo w danym momencie, najważniejsza była misja i konkretne działanie. Zgodnie z zaleceniem Craiga obserwował ulicę, nie chcieli, aby ktoś nakrył ich. Niestety, zauważył, że jego zaklęcie nie powiodło się, a zamek nie uległ jego działaniu. Anomalie, które tak niebezpiecznie działały na ich czary, mogły zagrozić powodzeniu tej akcji. Musieli jak najszybciej dostać się do środka, dlatego sam postanowił zadziałać. Wyjął różdżkę i sprawnym ruchem nacelował ją na zamek, licząc na to, że tym razem nic nie wpłynie na działanie zaklęcia i w efekcie drzwi przed nimi będą otwarte.
- Alohomora. – powiedział wyraźnie, choć niezbyt głośno.
Ekwipunek: Różdżka
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Ostatnio zmieniony przez Mathieu Rosier dnia 07.06.20 12:25, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Mathieu Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Antonia znała swoje zadanie i brała odpowiedzialność na swoje barki prawdopodobnie bardziej niżeli cała reszta. Wszystko to było spowodowane wyrzutami sumienia i winą, którą czuła za nie wypełnienie woli Czarnego Pana dotyczącej anomalii. Wiedziała jednak, że nie była jedyna, a to, że wszystko spadło na nią stało się dlatego, że była tam obecna i posłużyła za przykład dla wszystkich innych chcących zachować się w podobny sposób. Nie zrobiła tego też celowo, w końcu wypełniania misji i powierzonych zadań było dla brunetki ważne. Potrafiła przyznać się do swojego błędu, a przede wszystkim zrobić też coś by go naprawić. Przynajmniej chciała spróbować.
Spalenie cukierni nie było proste, ale też nie niemożliwe. Mieli jasno wyznaczony cel. Muszą spalić cukiernie, zabić właściciela i zostawić odpowiednią wiadomość dla reszty Zakonników. Skoro znali już ich personalia to mogli na to reagować w odpowiedni sposób. Nikt nie był anonimowy. Nikt nie pozostawał bezpieczny. Nawet jeśli nie toczyli otwartej wojny na froncie wystawiając armię to jednak wojna trwała i zbierała swoje żniwo bez względu na wszystko. Czasami mogli odczuć, że mają władzę w rękach, ale ta po chwili wysuwała im się z dłoni. Może było to spowodowane tym, że prawdopodobnie ich szeregi choć mocne nadal w ostatnim czasie wiele straciły? A może tym, że każdy błąd kosztował i stokrotnie więcej niż ich przeciwników. Szala powinna obrócić się na ich stronę i tam już pozostać kierując ich ku zwycięstwa.
Tego samego dnia Antonia udała się na wcześniejsze oględziny miejsca. Nie pasowała do wnętrza cukierni, ale potrafiła wtopić się w tłum kiedy było to potrzebne. Z jej spostrzeżeń wynikało, że mężczyzna powinien znajdować się w cukierni chociaż nie mogła być tego na sto procent pewna. Nawet jeśli nie zabiją Zakonnika to zostawią ślad, który na pewno wpłynie na losy tej wojny, a przecież o to im chodziło. Chociaż… na pewno nie byłoby to to czego oczekiwaliby od nich inni. Śmierć właściciela cukierni byłaby wisienką na torcie w tym starciu, ale jednak wiedziała, że należy brać uwagę na własne umiejętności, a kto nie ryzykował ten finalnie nic nie miał.
Borgin cichym krokiem skierowała się w stronę wejścia do cukierni i sięgnęła do klamki. Pokątna wydawała się być pogrążona w głębokim śnie chociaż nie wierzyła, że czarodzieje tak chętnie tutaj przychodzą po tym co w ostatnim czasie się wydarzyło. A już na pewno nie po tym co raz się wydarzy.
mam przy sobie: różdżkę, eliksir grozy (1), eliksir ochrony (1)
Spalenie cukierni nie było proste, ale też nie niemożliwe. Mieli jasno wyznaczony cel. Muszą spalić cukiernie, zabić właściciela i zostawić odpowiednią wiadomość dla reszty Zakonników. Skoro znali już ich personalia to mogli na to reagować w odpowiedni sposób. Nikt nie był anonimowy. Nikt nie pozostawał bezpieczny. Nawet jeśli nie toczyli otwartej wojny na froncie wystawiając armię to jednak wojna trwała i zbierała swoje żniwo bez względu na wszystko. Czasami mogli odczuć, że mają władzę w rękach, ale ta po chwili wysuwała im się z dłoni. Może było to spowodowane tym, że prawdopodobnie ich szeregi choć mocne nadal w ostatnim czasie wiele straciły? A może tym, że każdy błąd kosztował i stokrotnie więcej niż ich przeciwników. Szala powinna obrócić się na ich stronę i tam już pozostać kierując ich ku zwycięstwa.
Tego samego dnia Antonia udała się na wcześniejsze oględziny miejsca. Nie pasowała do wnętrza cukierni, ale potrafiła wtopić się w tłum kiedy było to potrzebne. Z jej spostrzeżeń wynikało, że mężczyzna powinien znajdować się w cukierni chociaż nie mogła być tego na sto procent pewna. Nawet jeśli nie zabiją Zakonnika to zostawią ślad, który na pewno wpłynie na losy tej wojny, a przecież o to im chodziło. Chociaż… na pewno nie byłoby to to czego oczekiwaliby od nich inni. Śmierć właściciela cukierni byłaby wisienką na torcie w tym starciu, ale jednak wiedziała, że należy brać uwagę na własne umiejętności, a kto nie ryzykował ten finalnie nic nie miał.
Borgin cichym krokiem skierowała się w stronę wejścia do cukierni i sięgnęła do klamki. Pokątna wydawała się być pogrążona w głębokim śnie chociaż nie wierzyła, że czarodzieje tak chętnie tutaj przychodzą po tym co w ostatnim czasie się wydarzyło. A już na pewno nie po tym co raz się wydarzy.
mam przy sobie: różdżkę, eliksir grozy (1), eliksir ochrony (1)
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Była noc, rycerze usiłowali przedostać się pod lokal niepostrzeżenie, lecz alohamora zamieniona mocą anomalii w prawdziwą nawałnicę pokrzyżowała te plany; krople deszczu z wolna zaczęły zamieniać się w płatki śniegu; z chmur cisnął się silny grad, a cała widoczna przez was okolica zaszła śniegiem. Warunki z pewnością utrudnią ewentualny pościg za wami - ale utrudnią także waszą pracę. Wiedzieliście, że jeśli nie spróbujecie albo przerwać zaklęcia albo ochronić się przed nim, wkrótce odczujecie skutki nawałnicy na własnym ciele.
ST przerwania zaklęcia hiemisito = 110
Alohamore poprawił Mathiew, wejście do lokalu stanęło otworem. Antonia pchnęła klamkę - a w środku, jak na zewnątrz, nie dało się poznać ani jednej żywej duszy. Wnętrze lokalu uchroni was też przed nawałnicą na zewnątrz.
Wątek zatrzymuje się na 48h; po tym czasie dopiero odpisać mogą rycerze. W przeciągu owych 48 godzin do wątku mogą dołączyć dowolne trzy osoby, które zamierzają ochronić to miejsce. W poście muszą jednak uwzględnić wiarygodne uzasadnienie swojej obecności tutaj.
Przypominam, że wątki z zagrożeniem życia lub zdrowia postaci muszą być chronologicznie ostatnimi pisanymi przez postać. Oznacza to, że do wątku nie mogą dołączyć postaci znajdujący się w tym momencie na wydarzeniu w Azkabanie. W przypadku mniej istotnych rozbieżności (lub jeśli takie będziecie mieć życzenie) zmienimy datę wątku na późniejszą.
We wszelkich sprawach organizacyjnych należy kontaktować się z mistrzem gry, którym jest Tristan.
TRWA
Hiemsitio, co turę, począwszy od aktualnej, zadając każdej postaci w zasięgu działania 65 obrażeń.
ST przerwania zaklęcia hiemisito = 110
Alohamore poprawił Mathiew, wejście do lokalu stanęło otworem. Antonia pchnęła klamkę - a w środku, jak na zewnątrz, nie dało się poznać ani jednej żywej duszy. Wnętrze lokalu uchroni was też przed nawałnicą na zewnątrz.
Wątek zatrzymuje się na 48h; po tym czasie dopiero odpisać mogą rycerze. W przeciągu owych 48 godzin do wątku mogą dołączyć dowolne trzy osoby, które zamierzają ochronić to miejsce. W poście muszą jednak uwzględnić wiarygodne uzasadnienie swojej obecności tutaj.
Przypominam, że wątki z zagrożeniem życia lub zdrowia postaci muszą być chronologicznie ostatnimi pisanymi przez postać. Oznacza to, że do wątku nie mogą dołączyć postaci znajdujący się w tym momencie na wydarzeniu w Azkabanie. W przypadku mniej istotnych rozbieżności (lub jeśli takie będziecie mieć życzenie) zmienimy datę wątku na późniejszą.
We wszelkich sprawach organizacyjnych należy kontaktować się z mistrzem gry, którym jest Tristan.
TRWA
Hiemsitio, co turę, począwszy od aktualnej, zadając każdej postaci w zasięgu działania 65 obrażeń.
Londyn schodził na psy. Oczywiście nie sam, pracowało nad tym niestrudzenie ciągle rosnące grono ludzi zaangażowanych w konflikt a nawet... sama magia, która na wiele sposobów obróciła się przeciw miastu i jego mieszkańcom. Wszystko to odrzucało Sprouta coraz bardziej. Nie wyjechał jednak, jakkolwiek kusząca była to opcja. Bardziej niż się spodziewał przywykł do pracy, do zwierząt. Do garstki ludzi, których nie udało mu się skutecznie do siebie zniechęcić. Jedną z tych osób był Will. Idealnie nadawał się na towarzysza w dni, kiedy odpowiedzią na wszystko była butelka whisky a takich nie brakowało. Pod koniec roku Sproutowi zawsze trudniej było odsuwać od siebie co bardziej ponure myśli. Alkohol i atmosfera barowa, choć może krótkotrwale, wcale nieźle je zagłuszały. Taki był plan. Po kolejnym długim, długim dniu pracy spuścić z siebie trochę pary. Dotarł jednak ledwie do połowy szklanki, kiedy zarejestrował ponaglające spojrzenie barmana. Miał jeszcze nadzieję, że to jakaś jego nadinterpretacja, ale kilka następnych minut wyjaśniło wszystko. Zamykali.
Pub, który słynął z powitań słońca zamykali ot tak, w środku nocy. Względy bezpieczeństwa. Dziwny pomysł, żeby o tej akurat godzinie było bezpieczniej, niż o którejkolwiek później! Mimo frustracji Coriander zdawał jednak sobie sprawę ze słabości tego argumentu i protestu w ogóle, biorąc pod uwagę, że byli z Willem właściwie jedynymi zainteresowanymi przedłużeniem biznesu. Fortuny właściciel lokalu raczej by na nich nie zbił. Nadzieja umiera jednak ostatnia i wiedziony uporem Sprout zaparł się, że znajdzie jeszcze lokal, który ich przyjmie. Który tak jak oni gotowy jest działać, jak gdyby świat wokół się nie walił. Pogoda może nie sprzyjała, ale... nie sprzyjała, kiedy wchodzili do baru. Nie sprzyjała, kiedy z niego wychodzili. Było to jednak zdecydowanie zbyt delikatne określenie na to, co zastali kilkanaście minut później. Na tle dotąd raczej jednolitej szarugi pojawiły się nagle, naprawdę niedaleko, dużo gęstsze chmury. Zanim Sprout zdążył zastanowić się nad tym, czemu wyglądają zarazem zaskakująco i znajomo, odpowiedź przybyła w postaci silnego podmuchu zimnego powietrza. Hiemsitio. Na Pokątnej.
- No kurwa. - To było wszystko, co miał sobie i światu do powiedzenia. Potem wszystko nabrało tempa. Wolną ręką wyciągnął z kieszeni płaszcza drugie nakrycie wierzchnie, pelerynę niewidkę. Nosił ją przy sobie od dłuższego czasu, czując się trochę jak szczeniak (kojarzyła mu się wciąż raczej z dziecinnymi wybrykami, niż męskim sposobem na radzenie sobie z niebezpieczeństwem), teraz jednak nie zastanawiał się ani przez moment przed nasunięciem jej na siebie. Nie był już aurorem, nie musiał pokazywać swojej gęby ani przedstawiać się żadnemu psychopacie na łowach czy względnie utalentowanemu kretynowi, któremu znudziła się deszczowa pogoda. O ile próby utrzymania się z dala od wszelkich konfliktów wydawała mu się uczciwym wyborem z daleka, brak zaangażowania w coś, co działo się tuż pod jego nosem byłoby... czymś innym. Willowi pozostawiał jednak wolny wybór, mając nawet odrobinę nadziei, że wykaże się bardziej zdroworozsądkowym podejściem. Szybkim ruchem nasunął na głowę kaptur niewidki i wyciągnął różdżkę.
- Magicus Extremos - wypowiedział cicho, ale dobitnie. Ten wieczór był jego pomysłem, tym bardziej wolałby, żeby jego kompan opuścił okolicę szybko i przede wszystkim w jednym kawałku. To było chyba jedyne, co mógł zaoferować mu jako pomoc, zanim jeszcze zmierzy się z tym zaklęciem... i najpewniej kolejnymi.
Wyposażenie: różdżka, peleryna niewidka
Pub, który słynął z powitań słońca zamykali ot tak, w środku nocy. Względy bezpieczeństwa. Dziwny pomysł, żeby o tej akurat godzinie było bezpieczniej, niż o którejkolwiek później! Mimo frustracji Coriander zdawał jednak sobie sprawę ze słabości tego argumentu i protestu w ogóle, biorąc pod uwagę, że byli z Willem właściwie jedynymi zainteresowanymi przedłużeniem biznesu. Fortuny właściciel lokalu raczej by na nich nie zbił. Nadzieja umiera jednak ostatnia i wiedziony uporem Sprout zaparł się, że znajdzie jeszcze lokal, który ich przyjmie. Który tak jak oni gotowy jest działać, jak gdyby świat wokół się nie walił. Pogoda może nie sprzyjała, ale... nie sprzyjała, kiedy wchodzili do baru. Nie sprzyjała, kiedy z niego wychodzili. Było to jednak zdecydowanie zbyt delikatne określenie na to, co zastali kilkanaście minut później. Na tle dotąd raczej jednolitej szarugi pojawiły się nagle, naprawdę niedaleko, dużo gęstsze chmury. Zanim Sprout zdążył zastanowić się nad tym, czemu wyglądają zarazem zaskakująco i znajomo, odpowiedź przybyła w postaci silnego podmuchu zimnego powietrza. Hiemsitio. Na Pokątnej.
- No kurwa. - To było wszystko, co miał sobie i światu do powiedzenia. Potem wszystko nabrało tempa. Wolną ręką wyciągnął z kieszeni płaszcza drugie nakrycie wierzchnie, pelerynę niewidkę. Nosił ją przy sobie od dłuższego czasu, czując się trochę jak szczeniak (kojarzyła mu się wciąż raczej z dziecinnymi wybrykami, niż męskim sposobem na radzenie sobie z niebezpieczeństwem), teraz jednak nie zastanawiał się ani przez moment przed nasunięciem jej na siebie. Nie był już aurorem, nie musiał pokazywać swojej gęby ani przedstawiać się żadnemu psychopacie na łowach czy względnie utalentowanemu kretynowi, któremu znudziła się deszczowa pogoda. O ile próby utrzymania się z dala od wszelkich konfliktów wydawała mu się uczciwym wyborem z daleka, brak zaangażowania w coś, co działo się tuż pod jego nosem byłoby... czymś innym. Willowi pozostawiał jednak wolny wybór, mając nawet odrobinę nadziei, że wykaże się bardziej zdroworozsądkowym podejściem. Szybkim ruchem nasunął na głowę kaptur niewidki i wyciągnął różdżkę.
- Magicus Extremos - wypowiedział cicho, ale dobitnie. Ten wieczór był jego pomysłem, tym bardziej wolałby, żeby jego kompan opuścił okolicę szybko i przede wszystkim w jednym kawałku. To było chyba jedyne, co mógł zaoferować mu jako pomoc, zanim jeszcze zmierzy się z tym zaklęciem... i najpewniej kolejnymi.
Wyposażenie: różdżka, peleryna niewidka
przyjdź śmierci, ale tak skrycie, tak skrycie bym nie czuł twego zbliżenia, bo sama rozkosz konania, rozkosz konania mogłaby
wrócić mi życie
wrócić mi życie
Coriander Sprout
Zawód : magiwet
Wiek : 31 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
raise a glass to freedom,
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Coriander Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 22
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 22
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Był środek nocy, gdy przechodził tą ulicą w towarzystwie swojego dobrego znajomego. Dla nich jednak ten wieczór dopiero się rozpoczynał! Niestety praca zajęła mu dzisiaj dłużej niż by chciał i dopiero o tej porze mogli porozmawiać. Chociaż mieli przejść akurat dosyć długiego tripa po barach na razie odwiedzili jedynie Dziurawy Kocioł, kompletnie utonęli w rozmowie, zaś kolejny pub po prostu ich nie przyjął. Wtedy stwierdzili, że czas zmienić lokal i ruszyli Pokątną. Może uda im się odwiedzić kogoś jeszcze? Kto wie. Will należał raczej do nocnych stworzeń - nocą pracował, w dzień zaś odpoczywał, nie można więc powiedzieć, że był teraz zmęczony. Czuł się całkiem w porządku. Dlatego nie marudził i nawet specjalnie nie podburzał kumpla, by ten jakkolwiek reagował na to, że do pubu nie udało im się wejść. Trudno się mówi. Szkoda, że nie działała sieć Fiuu - musieli się szlajać po nocy i pewnie zaraz jeszcze dostaną jakiś mandat od jakichś łasych na kasę policjantów.
No cóż, była zima, więc wiadomo będzie, że zimno... Po prostu będzie. To co działo się jednak tutaj to już nie było po prostu zimno. Zaklęcie dało sie rozpoznać od razu, ale od czego to było to już nie do końca wiedział. Ktoś może robił sobie jakąś małą zabawę? Wiedział jedno - przez to, że śnieżyca zakrywała pół ulicy, nie mógł zbyt wiele zobaczyć. Kątem oka jedynie zauważył jak jego kumpel ubiera się w jakiś płaszcz. Niegłupie, gdyby sam miał dodatkowe okrycie też by to zrobił, bo zaraz zrobiło się piekielnie zimno, do tego stopnia, że jego wełniany płaszcz nie dawał już takiego ciepła, jakie chciałby mieć zapewnione. A był raczej domatorem i człowiekiem bardzo ciepłolubnym. Coriander najwyraźniej próbował dodać mu trochę sił, bo wiedział, że to Will będzie lepszym wyborem w próbie przerwania uroku. Niestety nic się nie stało, a każdy zapas by się przydał. Nawet nie miał przy sobie specjalnie nic, co mogłoby im w tej sytuacji pomóc. Jedynie eliksiry, które miał opchnąć za parę sykli, które do niczego im się teraz nie przydadzą. No i miotła na której przyleciał tu z domu. Wycelował w końcu różdżką w chmurę i wypowiedział:
- Finite Incantatem! - wypowiedział.
No cóż, była zima, więc wiadomo będzie, że zimno... Po prostu będzie. To co działo się jednak tutaj to już nie było po prostu zimno. Zaklęcie dało sie rozpoznać od razu, ale od czego to było to już nie do końca wiedział. Ktoś może robił sobie jakąś małą zabawę? Wiedział jedno - przez to, że śnieżyca zakrywała pół ulicy, nie mógł zbyt wiele zobaczyć. Kątem oka jedynie zauważył jak jego kumpel ubiera się w jakiś płaszcz. Niegłupie, gdyby sam miał dodatkowe okrycie też by to zrobił, bo zaraz zrobiło się piekielnie zimno, do tego stopnia, że jego wełniany płaszcz nie dawał już takiego ciepła, jakie chciałby mieć zapewnione. A był raczej domatorem i człowiekiem bardzo ciepłolubnym. Coriander najwyraźniej próbował dodać mu trochę sił, bo wiedział, że to Will będzie lepszym wyborem w próbie przerwania uroku. Niestety nic się nie stało, a każdy zapas by się przydał. Nawet nie miał przy sobie specjalnie nic, co mogłoby im w tej sytuacji pomóc. Jedynie eliksiry, które miał opchnąć za parę sykli, które do niczego im się teraz nie przydadzą. No i miotła na której przyleciał tu z domu. Wycelował w końcu różdżką w chmurę i wypowiedział:
- Finite Incantatem! - wypowiedział.
The member 'Will Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 78
'k100' : 78
The member 'Will Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Nie chciał wracać. Chciał zostać w Hogsmeade i nie ruszać się za jego granice już nigdy, jednak nie mógł tego niestety zrobić. Miał inne zobowiązania jak chociażby spełnianie obietnic. Roselyn nic nie słyszała o jego nagłej zmianie decyzji, dlatego musiała dowiedzieć się jako pierwsza — wciąż pomieszkiwał sobie u niej na Pokątnej, lecz teraz miało się to zmienić. Zbyt długo cieszył się towarzystwem dwóch panien Wright i należało je opuścić, nie bez smutku, jednak taka była kolej rzeczy. Teraz już wiedział, co należało. Vane chciał wracać do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, żeby ponownie móc poświęcić się całkowicie kształtowaniu młodych umysłów, które w tym czasie chaosu potrzebowały przewodnictwa. Zresztą nie tylko to powodowało jego pewność co do podjętej decyzji. Znał już swoje miejsce, a to było chyba najważniejsze. Nie zamierzał też przedłużać gościny w domu Rose i pomimo że pora była późna, chciał cichaczem wślizgnąć się do mieszkania przyjaciółki i powoli zacząć zabierać swoje rzeczy. W ogóle nie był śpiący i zdawało mu się, że już nigdy nie poczuje zmęczenia — czemu nie miał tego wykorzystać? Sen zdawał mu się w ogóle jakąś abstrakcją na ten moment. Zajęcie rąk pakowaniem brzmiało sensownie. Zresztą obiecał, że zaopiekuje się Melanie na parę godzin nad ranem następnego dnia i tej obietnicy zamierzał dopilnować. Domknięcie jednego rozdziału w życiu oznaczało otwarcie następnego. Wiedział, że był to właśnie ten moment, w którym wszystko się zmieniało.
Pojawiając się w Londynie za pomocą jednego ze świstoklików, nie sądził, że napotka przeszkody na najsławniejszej ulicy wśród czarodziejów i czarownic. Ba! Nigdy nie czuł się lepiej i nie podejrzewał żadnego zaskoczenia, szczególnie że godzina należała do późnych. Ludzie pochowali się w domach ze strachu, nie chcąc się narażać silniejszym od siebie. Czy w ogóle było to możliwe, by jeszcze zaznali spokoju i bezpieczeństwa? Jay chciał liczyć, że tak właśnie miało się stać. Zresztą łatwo było mu dostrzegać w tym stanie same pozytywy — serce uderzało mu miarowo, chociaż wciąż pozostawało rozedrgane, ale nie było w nim niepokoju. Pierwszy raz od długiego czasu zmartwienia, które miał, zdawały się nie być aż tak przytłaczające. Stawały się wręcz lekkie jak piórko i łatwe do przesunięcia, chociaż wcześniej były niepokonane. Pomimo tego pozytywnego nastawienia, wiedział, że to nie była Wielka Brytania jak kiedyś. W dłoni niósł ze sobą miotłę, gdyby świstoklik go zawiódł lub pogoda była wyjątkowo nie do zniesienia. Nie szukał też kłopotów, dlatego zarzucił na ramiona pelerynę niewidkę. Ostatnio przyciągał same problemy i wolał ponownie nie musieć konfrontować się z kilkoma podejrzanymi typami. Nie spodziewał się tylko, że to i tak nie miało go ocalić tym razem. W chwili, w której już czuł się bezpiecznie i myślał o zsunięciu z ramion magicznej peleryny, coś grzmotnęło przed nim, a okolicę ogarnął zimny podmuch. Musiał tamtędy przejść, żeby dojść do mieszkania Roselyn; zaraz też przemknęło mu przez głowę czy aby z kobietą i córeczką było wszystko w porządku. Jayden wyciągnął z wnętrza rękawa różdżkę i zacisnął na niej palce. Nie należał do tych, którzy uciekali bez chociażby rozpoznania się w aktualnej sytuacji. Trudno powiedzieć czy ta brawura miała się opłacić właśnie teraz. Ruszył przed siebie, już po chwili rozumiejąc, że chaos, który został wywołany na Pokątnej, nie był niczym naturalnym. Ostra nawałnica szalała dokoła i czy mu się zdawało, czy słyszał gdzieś jakieś głosy? Być może to wiatr płatał mu figle, ale nie było czasu ani możliwości, żeby nasłuchiwać. Nie, kiedy bał się o swoje bezpieczeństwo.
- Abesio - rzucił prędko, chcąc zniknąć z pola rażenia. Pozostawanie na otwartym polu było szaleństwem. Musiał stąd zniknąć, dlatego skupił się na celu, do którego chciał się przenieść i jedynie oddychał ciężko, woląc nie myśleć o tym, co się stanie, gdy magia go zawiedzie. A w tym szaleństwie skupienie się było niemalże nie do osiągnięcia. Może...
|posiadam: czarna perła, fluoryt, pazur gryfa zatopiony w bursztynie, miotła, peleryna niewidka, zestaw doktora Filibustera (rozwój)
Pojawiając się w Londynie za pomocą jednego ze świstoklików, nie sądził, że napotka przeszkody na najsławniejszej ulicy wśród czarodziejów i czarownic. Ba! Nigdy nie czuł się lepiej i nie podejrzewał żadnego zaskoczenia, szczególnie że godzina należała do późnych. Ludzie pochowali się w domach ze strachu, nie chcąc się narażać silniejszym od siebie. Czy w ogóle było to możliwe, by jeszcze zaznali spokoju i bezpieczeństwa? Jay chciał liczyć, że tak właśnie miało się stać. Zresztą łatwo było mu dostrzegać w tym stanie same pozytywy — serce uderzało mu miarowo, chociaż wciąż pozostawało rozedrgane, ale nie było w nim niepokoju. Pierwszy raz od długiego czasu zmartwienia, które miał, zdawały się nie być aż tak przytłaczające. Stawały się wręcz lekkie jak piórko i łatwe do przesunięcia, chociaż wcześniej były niepokonane. Pomimo tego pozytywnego nastawienia, wiedział, że to nie była Wielka Brytania jak kiedyś. W dłoni niósł ze sobą miotłę, gdyby świstoklik go zawiódł lub pogoda była wyjątkowo nie do zniesienia. Nie szukał też kłopotów, dlatego zarzucił na ramiona pelerynę niewidkę. Ostatnio przyciągał same problemy i wolał ponownie nie musieć konfrontować się z kilkoma podejrzanymi typami. Nie spodziewał się tylko, że to i tak nie miało go ocalić tym razem. W chwili, w której już czuł się bezpiecznie i myślał o zsunięciu z ramion magicznej peleryny, coś grzmotnęło przed nim, a okolicę ogarnął zimny podmuch. Musiał tamtędy przejść, żeby dojść do mieszkania Roselyn; zaraz też przemknęło mu przez głowę czy aby z kobietą i córeczką było wszystko w porządku. Jayden wyciągnął z wnętrza rękawa różdżkę i zacisnął na niej palce. Nie należał do tych, którzy uciekali bez chociażby rozpoznania się w aktualnej sytuacji. Trudno powiedzieć czy ta brawura miała się opłacić właśnie teraz. Ruszył przed siebie, już po chwili rozumiejąc, że chaos, który został wywołany na Pokątnej, nie był niczym naturalnym. Ostra nawałnica szalała dokoła i czy mu się zdawało, czy słyszał gdzieś jakieś głosy? Być może to wiatr płatał mu figle, ale nie było czasu ani możliwości, żeby nasłuchiwać. Nie, kiedy bał się o swoje bezpieczeństwo.
- Abesio - rzucił prędko, chcąc zniknąć z pola rażenia. Pozostawanie na otwartym polu było szaleństwem. Musiał stąd zniknąć, dlatego skupił się na celu, do którego chciał się przenieść i jedynie oddychał ciężko, woląc nie myśleć o tym, co się stanie, gdy magia go zawiedzie. A w tym szaleństwie skupienie się było niemalże nie do osiągnięcia. Może...
|posiadam: czarna perła, fluoryt, pazur gryfa zatopiony w bursztynie, miotła, peleryna niewidka, zestaw doktora Filibustera (rozwój)
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przed wejściem
Szybka odpowiedź