Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Nottinghamshire
Sherwood [II]
AutorWiadomość
Sherwood
Tajemnicze, pełne magii lasy Sherwood przynależą do hrabstwa Nottinghamshire. Od stuleci znajdują się one pod opieką Nottów, którzy dbają o bezpieczeństwo na jego granicach oraz pilnują, by nikt niepowołany nie zakłócał spokoju żyjącym tam istotom ani nie niepokoił driad zamieszkujących osławiony dąb Major Oak. Czyjakolwiek obecność bez uzyskania pozwolenia ze strony opiekunów Sherwood skończy się tragedią, bowiem lasy te same potrafią się obronić przed niepotrzebną ingerencją. Każdy nieupoważniony zabłądzi w gęstwinach i nie znajdzie drogi powrotnej, dlatego lepiej uważać, czy rzeczywiście pragnie się móc podziwiać to piękno po raz ostatni.
Linię mety przekroczyła z zamkniętymi oczami, pochylona nad szyją wierzchowca. Niemal nie słyszała szumu za sobą, praskania poganianych koni i głosów organizatorów, gdy zwycięzcy dotarli do celu. Powieki uchyliła dopiero, gdy wbiegli na polanę, na której już po chwili zaroiło się od kolejnych jeźdźców i wymęczonych rumaków.
Oparła dłonie na końskiej szyi, by objąć zwierzę, niemal chowając twarz w ciemnej grzywie, a ciepło bijące od nagrzanej sierści zalało jej zmarznięte policzki - Spisałeś się cudownie - szeptała wtulona, przez monet zastanawiając się, czy podnosić głowę. Jednak podekscytowane głosy, wzbijające w powietrzu coraz silniejsze drgania, szybko skierowały jej uwagę ku ogólnemu zamieszaniu.
Trzecie miejsce.
Kręciła kolejne wolty w miejscu, słuchając słów organizatora i nie mogła powstrzymać szerokiego uśmiechu, gdy to Percy uplasował się na pierwszej pozycji. Coś gorącego załomotało w okolicach serca, Mieszanka dumy, podziwu i...czegoś jeszcze, nieodkreślonego i ulotnego, rozmywającego się niby pył na wietrze. Uniosła brodę wyżej, starając się złapać w tłumie sylwetkę narzeczonego, by z łobuzerskim uśmiechem, na jeden krótki moment przesłać mu niewerbalne wygrałeś. I nie chodziło tylko o samą gonitwę. Może rzeczywiście jej drobny "upominek" przyniósł mu szczęście?
Inara przegrała ich mały zakład, ale...musiała porozmawiać z Ullą i Katyą, bo jak się zdawało - każda ze szlachcianek powinna zaoferować jej butelkę ognistej, albo dwie.
Z kolejnym uśmiechem przyjęła gratulacje i nagrodę. W międzyczasie, trochę niechętnie oddała stajennym wierzchowca, serwując na pożegnanie kostkę cukru i obietnicę, że się spotkają. Uścisnęła ojca, gratulując innym zwycięzcom, ale Percivala uniknęła. Jeszcze. Jemu miała zamiar pogratulować nieco później...i zapewne wysłuchać życzenia, które miał wybrać. Wolała nie zastanawiać się, jaki pomysł wpadnie mu do głowy. Spojrzała przelotnie na jego siostrę, której jasnowłosa sylwetka mignęła jej pomiędzy zebranym tłumem, ale...to ktoś inny skradł jej spojrzenie. Jamie.
jego potężna sylwetka, odwrócona do niej tyłem, była łatwo rozpoznawalna. I nie mogła się powstrzymać, by ruszyć cichym biegiem w jego stronę. I nawet nie zatrzymując się, z rozbiegu rzuciła mu się na szyję, właściwie - na plecy - obejmując ramionami męski kark
- Smoku! - mówiła już uwieszona na (mniej więcej) ramieniu przyjaciela, zaciskając zimne, zmarźnięte dłonie i opierając policzek gdzieś w okolicach barku.
Oparła dłonie na końskiej szyi, by objąć zwierzę, niemal chowając twarz w ciemnej grzywie, a ciepło bijące od nagrzanej sierści zalało jej zmarznięte policzki - Spisałeś się cudownie - szeptała wtulona, przez monet zastanawiając się, czy podnosić głowę. Jednak podekscytowane głosy, wzbijające w powietrzu coraz silniejsze drgania, szybko skierowały jej uwagę ku ogólnemu zamieszaniu.
Trzecie miejsce.
Kręciła kolejne wolty w miejscu, słuchając słów organizatora i nie mogła powstrzymać szerokiego uśmiechu, gdy to Percy uplasował się na pierwszej pozycji. Coś gorącego załomotało w okolicach serca, Mieszanka dumy, podziwu i...czegoś jeszcze, nieodkreślonego i ulotnego, rozmywającego się niby pył na wietrze. Uniosła brodę wyżej, starając się złapać w tłumie sylwetkę narzeczonego, by z łobuzerskim uśmiechem, na jeden krótki moment przesłać mu niewerbalne wygrałeś. I nie chodziło tylko o samą gonitwę. Może rzeczywiście jej drobny "upominek" przyniósł mu szczęście?
Inara przegrała ich mały zakład, ale...musiała porozmawiać z Ullą i Katyą, bo jak się zdawało - każda ze szlachcianek powinna zaoferować jej butelkę ognistej, albo dwie.
Z kolejnym uśmiechem przyjęła gratulacje i nagrodę. W międzyczasie, trochę niechętnie oddała stajennym wierzchowca, serwując na pożegnanie kostkę cukru i obietnicę, że się spotkają. Uścisnęła ojca, gratulując innym zwycięzcom, ale Percivala uniknęła. Jeszcze. Jemu miała zamiar pogratulować nieco później...i zapewne wysłuchać życzenia, które miał wybrać. Wolała nie zastanawiać się, jaki pomysł wpadnie mu do głowy. Spojrzała przelotnie na jego siostrę, której jasnowłosa sylwetka mignęła jej pomiędzy zebranym tłumem, ale...to ktoś inny skradł jej spojrzenie. Jamie.
jego potężna sylwetka, odwrócona do niej tyłem, była łatwo rozpoznawalna. I nie mogła się powstrzymać, by ruszyć cichym biegiem w jego stronę. I nawet nie zatrzymując się, z rozbiegu rzuciła mu się na szyję, właściwie - na plecy - obejmując ramionami męski kark
- Smoku! - mówiła już uwieszona na (mniej więcej) ramieniu przyjaciela, zaciskając zimne, zmarźnięte dłonie i opierając policzek gdzieś w okolicach barku.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Naprawdę nie spodziewałam się tego, że uda mi się zająć dobre miejsce. A ja nawet byłam w pierwszej dziesiątce, oraz za swoje wyjątkowe szczęście otrzymałam dodatkową nagrodę. Przyjęłam ją z wielką radością, mając nadzieję, że będę mogła już niedługo jej użyć. Stwierdziłam, że chciałabym nauczyć się porządnie jeździć konno. Póki co, miałam po prostu szczęście początkującego, następnym razem mogło już nie być tak ciekawie.
Gdy dotarłam do mety zdziwiłam się, że przede mną nie było ani lorda Notta, ani mojej przyjaciółki Liliany. Ona przecież od małego jeździła konno. Na początku nawet pomyślałam, że może coś jej się stało, z ulgą przyjęłam jej dotarcie na metę.
Moje kompletne niedoświadczenie w sprawach konnych nie było widoczne na pierwszy rzut oka. Siedziałam sobie spokojnie w siodle, na swojej klaczy i gładziłam ją po łbie. I wyglądałam całkiem normalnie, uśmiechnięta, zmęczona, trochę pobrudzona, jednak patrząc po wszystkich, oni też tak wyglądali. Tylko, że ja, o ile jeszcze wsiadłam na tego konia, to teraz bałam się z niego zejść. I miałam niemały problem, ponieważ nie chciałam się ośmieszyć przed wszystkimi ludźmi, a w szczególności przed rodziną lorda Cassiusa.
Ale, ktoś musiał mi pomóc. Moja klacz była już zmęczona, zdenerwowana i coraz trudniej utrzymywało się ją w miejscu. Zaczęła przechodzić z nogi, na nogę, a ja bałam się, że jeszcze chwila i pogna gdzieś, a ja razem z nią. Zapewne by to śmiesznie wyglądało, ale ja nie pokazałabym się w towarzystwie chyba do końca roku, a Czarownica nie dała by mi żyć, przez następne dwa.
- No już, spokojnie - mówiłam do klaczy. - Zaraz zaprowadzę cię do stajni, tylko muszę z ciebie jakoś zejść. Tylko mi powiedz jak to zrobić.
Nie wiedziałam, czy najpierw lewą nóżką, czy prawą nóżką. Czy się obrócić, czy zeskoczyć? A jak zeskoczę i zrobię sobie krzywdę? Gdy byłam młodsza i ostatni raz wtedy próbowałam jechać na koniu, to zawsze ktoś mnie ściągał. Dlatego teraz miałam problemy. Dlaczego nie stał już obok mnie mój przyszły narzeczony i nie podawał mi dłoni, abym mogła się na nim wesprzeć? Albo jakikolwiek inny szlachcic, który zechciałby użyczyć mi swojego ramienia?
Gdy dotarłam do mety zdziwiłam się, że przede mną nie było ani lorda Notta, ani mojej przyjaciółki Liliany. Ona przecież od małego jeździła konno. Na początku nawet pomyślałam, że może coś jej się stało, z ulgą przyjęłam jej dotarcie na metę.
Moje kompletne niedoświadczenie w sprawach konnych nie było widoczne na pierwszy rzut oka. Siedziałam sobie spokojnie w siodle, na swojej klaczy i gładziłam ją po łbie. I wyglądałam całkiem normalnie, uśmiechnięta, zmęczona, trochę pobrudzona, jednak patrząc po wszystkich, oni też tak wyglądali. Tylko, że ja, o ile jeszcze wsiadłam na tego konia, to teraz bałam się z niego zejść. I miałam niemały problem, ponieważ nie chciałam się ośmieszyć przed wszystkimi ludźmi, a w szczególności przed rodziną lorda Cassiusa.
Ale, ktoś musiał mi pomóc. Moja klacz była już zmęczona, zdenerwowana i coraz trudniej utrzymywało się ją w miejscu. Zaczęła przechodzić z nogi, na nogę, a ja bałam się, że jeszcze chwila i pogna gdzieś, a ja razem z nią. Zapewne by to śmiesznie wyglądało, ale ja nie pokazałabym się w towarzystwie chyba do końca roku, a Czarownica nie dała by mi żyć, przez następne dwa.
- No już, spokojnie - mówiłam do klaczy. - Zaraz zaprowadzę cię do stajni, tylko muszę z ciebie jakoś zejść. Tylko mi powiedz jak to zrobić.
Nie wiedziałam, czy najpierw lewą nóżką, czy prawą nóżką. Czy się obrócić, czy zeskoczyć? A jak zeskoczę i zrobię sobie krzywdę? Gdy byłam młodsza i ostatni raz wtedy próbowałam jechać na koniu, to zawsze ktoś mnie ściągał. Dlatego teraz miałam problemy. Dlaczego nie stał już obok mnie mój przyszły narzeczony i nie podawał mi dłoni, abym mogła się na nim wesprzeć? Albo jakikolwiek inny szlachcic, który zechciałby użyczyć mi swojego ramienia?
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Meta nadeszła zbyt szybko. Tyle, koniec przygody, koniec adrenalinowego haju, koniec kontaktu z dziką przyrodą, koniec bezsensownej gonitwy za migającymi chorągiewkami. Znów twardo stanął na ziemi - także dosłownie, gdy młodzi chłopcy od Carrowów odebrali mu Smoka, prowadząc go w bok - i gdy stopy dotknęły podłoża, Wright najchętniej opadłby na nie też kolanami, brzuchem i twarzą. Naprawdę musiał załagodzić głód, bowiem mięśnie kurczyły się jak w febrze, czyniąc go jednocześnie niezwykle wrażliwym na bodźce. Głośne krzyki, owacje, aplauz, zwycięzca Percival Nott. Obyś sczezł w puchońskim dormitorium pierwszaków, psidwakosynie. Szybkie przekleństwo pod nosem, kilka kroków w bok, by ochłonąć, odetchnąć lodowatym powietrzem, rozejrzeć się za Bleach. Dłonie mu zgrabiały i oddychał coraz ciężej, odwracając się plecami do radosnego zbiegowiska. Zerwał się chłodny wiatr i Ben przymknął oczy...po czym otworzył je gwałtownie, gdy poczuł wokół siebie wątłe ramiona a do jego uszu doleciał wesoły, podekscytowany głos.
Inara.
Odepchnąć ją. Jak najdalej. Wyszarpnąć drobne rączki ze stawów, pogruchotać kości. W najłagodniejszym przypadku: wykręcić boleśnie nadgarstki i potrząsnąć nią gwałtownie, tak, by zrobiło się jej niedobrze ze strachu. Plunąć w twarz, wyszarpać kilka mieniących się czernią włosów, z radością obserwować jak biały śnieg barwi się szlachecką krwią.
Powinien to zrobić. Miał święte, merlińskie prawo to zrobić. Chciał chcieć to zrobić, ale w momencie, w którym poczuł na sobie ciepłe dłonie Inary, cała agresja wyparowała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki...co wcale nie sprawiło, że odetchnął z ulgą. Wręcz przeciwnie, cały żal i ból skumulował się do zatrważającej, rakotwórczej masy, spinającej każdy najdrobniejszy mięsień. Musiała to poczuć. Napięcie, nagły wdech, jakby Wright zaraz miał zanurzyć się w lodowatej kąpieli a nie przywitać się ze swoją przyjaciółką.
Cisza trwała zbyt długo, by móc zrzucić ją na karb zaskoczenia. Ben nie chciał się odwrócić; pragnął tylko zniknąć jak najszybciej za dalekim horyzontem, znaleźć się już w swoim cuchnącym zaniedbaniem mieszkaniu, wbić igłę w zmarzniętą skórę i poczekać, aż znów zacznie płonąć od wewnątrz a szatańska pożoga narkotyku wypali każdą słabość, pozostawiając go cudownie pustym. Niezwiązanym z nikim i niczym. Ciągle jednak stał jak spetryfikowany w miejscu, z straceńczą świadomością kłamstwa, jakie pęczniało między nimi obrzydliwą naroślą. Czy wiedziała? A jeśli tak - jak śmiała traktować go w ten sposób?
W końcu, po całych eonach, w czasie których zdążył nauczyć się na pamięć linii drzew pobliskiego lasu, odwrócił się w jej stronę, przerywając zdecydowanie acz niezwykle delikatnie kontakt fizyczny. Cofnął się o krok i zamarł w miejscu, dziwnie pewien, że są obserwowani. A może Percival był zbyt zajęty świętowaniem oszałamiającego zwycięstwa, by sprawdzać bezpieczeństwo Inary? Nie wiedział, nie chciał wiedzieć, nie chciał patrzeć w te duże, sarnie, rozświetlone radością oczy, podczas gdy jego wydawały się czarnymi studniami bez dna. Oddałby wszystkie galeony świata za nagłą dawkę narkotyku, spadającą prosto z nieba. Nie mógł konfrontować się z Carrow na trzeźwo. Nie mógł, lecz rzeczywistość znów stawiała przed nim sadystyczne wyzwania.
- Gratulacje - powiedział tylko sucho, trzeszcząco, wsuwając dłonie do kieszeni kurtki, brudniejszej niż zazwyczaj. Zbyt mocno drżały, by mógł kaleczyć nimi jakiekolwiek pseudosympatyczne gesty, wzmagające wyrazy serdeczności. Za wygraną, za narzeczeństwo, za to, że zgarnęła całą pulę szczęścia, przeznaczoną jemu. Drżąca gula znów podjechała mu do gardła i odkaszlnął cicho, irracjonalnie zastanawiając się, kiedy w końcu nadejdzie ten krytyczny moment, gdy naprawdę zwymiotuje krwią prosto na buty jednego ze swoich prywatnych nemezis. Kołowrotek kręcił się dalej; na kogo padnie ta wątpliwa przyjemność rozpoznania jego zwłok? Ta wizja nieco go orzeźwiła. Uśmiechnął się sztucznie, krzywo. - Muszę lecieć. Trzymaj się - rzucił w ramach pożegnania, odwracając się na pięcie. A potem znów w bok, bo niestety triumfator dzisiejszego wyścigu stał w grupie zwycięzców prosto na najkrótszej drodze oddalenia się. Pozostawał mu więc dłuższy spacer przez las i właśnie w tamtą stronę zamierzał się skierować.
Inara.
Odepchnąć ją. Jak najdalej. Wyszarpnąć drobne rączki ze stawów, pogruchotać kości. W najłagodniejszym przypadku: wykręcić boleśnie nadgarstki i potrząsnąć nią gwałtownie, tak, by zrobiło się jej niedobrze ze strachu. Plunąć w twarz, wyszarpać kilka mieniących się czernią włosów, z radością obserwować jak biały śnieg barwi się szlachecką krwią.
Powinien to zrobić. Miał święte, merlińskie prawo to zrobić. Chciał chcieć to zrobić, ale w momencie, w którym poczuł na sobie ciepłe dłonie Inary, cała agresja wyparowała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki...co wcale nie sprawiło, że odetchnął z ulgą. Wręcz przeciwnie, cały żal i ból skumulował się do zatrważającej, rakotwórczej masy, spinającej każdy najdrobniejszy mięsień. Musiała to poczuć. Napięcie, nagły wdech, jakby Wright zaraz miał zanurzyć się w lodowatej kąpieli a nie przywitać się ze swoją przyjaciółką.
Cisza trwała zbyt długo, by móc zrzucić ją na karb zaskoczenia. Ben nie chciał się odwrócić; pragnął tylko zniknąć jak najszybciej za dalekim horyzontem, znaleźć się już w swoim cuchnącym zaniedbaniem mieszkaniu, wbić igłę w zmarzniętą skórę i poczekać, aż znów zacznie płonąć od wewnątrz a szatańska pożoga narkotyku wypali każdą słabość, pozostawiając go cudownie pustym. Niezwiązanym z nikim i niczym. Ciągle jednak stał jak spetryfikowany w miejscu, z straceńczą świadomością kłamstwa, jakie pęczniało między nimi obrzydliwą naroślą. Czy wiedziała? A jeśli tak - jak śmiała traktować go w ten sposób?
W końcu, po całych eonach, w czasie których zdążył nauczyć się na pamięć linii drzew pobliskiego lasu, odwrócił się w jej stronę, przerywając zdecydowanie acz niezwykle delikatnie kontakt fizyczny. Cofnął się o krok i zamarł w miejscu, dziwnie pewien, że są obserwowani. A może Percival był zbyt zajęty świętowaniem oszałamiającego zwycięstwa, by sprawdzać bezpieczeństwo Inary? Nie wiedział, nie chciał wiedzieć, nie chciał patrzeć w te duże, sarnie, rozświetlone radością oczy, podczas gdy jego wydawały się czarnymi studniami bez dna. Oddałby wszystkie galeony świata za nagłą dawkę narkotyku, spadającą prosto z nieba. Nie mógł konfrontować się z Carrow na trzeźwo. Nie mógł, lecz rzeczywistość znów stawiała przed nim sadystyczne wyzwania.
- Gratulacje - powiedział tylko sucho, trzeszcząco, wsuwając dłonie do kieszeni kurtki, brudniejszej niż zazwyczaj. Zbyt mocno drżały, by mógł kaleczyć nimi jakiekolwiek pseudosympatyczne gesty, wzmagające wyrazy serdeczności. Za wygraną, za narzeczeństwo, za to, że zgarnęła całą pulę szczęścia, przeznaczoną jemu. Drżąca gula znów podjechała mu do gardła i odkaszlnął cicho, irracjonalnie zastanawiając się, kiedy w końcu nadejdzie ten krytyczny moment, gdy naprawdę zwymiotuje krwią prosto na buty jednego ze swoich prywatnych nemezis. Kołowrotek kręcił się dalej; na kogo padnie ta wątpliwa przyjemność rozpoznania jego zwłok? Ta wizja nieco go orzeźwiła. Uśmiechnął się sztucznie, krzywo. - Muszę lecieć. Trzymaj się - rzucił w ramach pożegnania, odwracając się na pięcie. A potem znów w bok, bo niestety triumfator dzisiejszego wyścigu stał w grupie zwycięzców prosto na najkrótszej drodze oddalenia się. Pozostawał mu więc dłuższy spacer przez las i właśnie w tamtą stronę zamierzał się skierować.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciał tu być, a jednak nogi same prowadziły go w stronę Victorii. Przyszła narzeczona prezentowała się wyjątkowo okazale siedząc w siodle, choć sprawiała wrażenie wyjątkowo drobnej istoty, która nie potrafiła poradzić sobie z czekającym na nią zadaniem. On sam nie zamierzał ułatwiać jej tego zadania. Myśl o jakimkolwiek dotyku przerażała go zbyt mocno, by zdołał odważyć się na udzielenie pomocy. Musiała radzić sobie na własną rękę, podczas gdy Cassius stanął niedaleko konia, podsuwając mu pod pysk marchewkę zabraną od jednego z Carrowów opiekujących się końmi.
— Bardzo dobrze — udzielił pochwały, choć nie dawał pewności, w czyją stronę ją kierował. Mógł tak samo być oczarowany klaczą, której dosiadała Victoria, jak i jej samą zdobyczą. Mimo tego, że powinien stąd pójść, pozostał. Walczył z własnym strachem, posyłając młodej damie delikatną namiastkę tego samego uśmiechu, którym uraczył ją miesiąc temu. W obecności tylu ludzi nie mógł pozwolić sobie na więcej. Z resztą przy niej starał się być naturalnym, sprawiając wrażenie osoby przygotowanej na wszystko. Tylko blada twarz zdradzała oznaki zmęczenia, bowiem z nikim nie dzielił się swoją chorobą. Dłonie skryte w skórzanych rękawiczkach wyglądały dużo gorzej, lecz ta dodatkowa warstwa nie chroniła go przed bólem, którego oczekiwał w najmniejszym dotyku.
Poruszył nieznacznie barkami, denerwując się ciszą, którą sam spowodował. Niezręczność sytuacji doprowadzała go do furii, toteż szybko machnął ręką na jakiegoś młodzieńca, by ten pomógł Victorii zsiąść z siodła i dopiero, gdy stanęła przed nim, jął kontynuować rozmowę.
— Czyżbyś zaczęła nosić spodnie? — spytał poważnym tonem, jedynie oczami okazując własne rozbawienie zadanym pytaniem. Jakakolwiek kobieta nosząca męski ubiór wprawiała go w rozbawienie, a w szczególności ta, która miała zostać jego żoną. Nie widział jej w niczym innym niż elegancka suknia nawet w sytuacji, kiedy pracowała nad swoimi perfumami. Pragnął, by prezentowała się nieskazitelnie za każdym razem, gdy ktoś na nią spojrzy. Choć dzisiejszy strój nie odejmował jej uroku, nie mógł przemóc się, by nakazać Victorii natychmiastową zmianę jeździeckiej kreacji na szatę godną arystokratki. A może jednak nie chciał tego zrobić?
— Bardzo dobrze — udzielił pochwały, choć nie dawał pewności, w czyją stronę ją kierował. Mógł tak samo być oczarowany klaczą, której dosiadała Victoria, jak i jej samą zdobyczą. Mimo tego, że powinien stąd pójść, pozostał. Walczył z własnym strachem, posyłając młodej damie delikatną namiastkę tego samego uśmiechu, którym uraczył ją miesiąc temu. W obecności tylu ludzi nie mógł pozwolić sobie na więcej. Z resztą przy niej starał się być naturalnym, sprawiając wrażenie osoby przygotowanej na wszystko. Tylko blada twarz zdradzała oznaki zmęczenia, bowiem z nikim nie dzielił się swoją chorobą. Dłonie skryte w skórzanych rękawiczkach wyglądały dużo gorzej, lecz ta dodatkowa warstwa nie chroniła go przed bólem, którego oczekiwał w najmniejszym dotyku.
Poruszył nieznacznie barkami, denerwując się ciszą, którą sam spowodował. Niezręczność sytuacji doprowadzała go do furii, toteż szybko machnął ręką na jakiegoś młodzieńca, by ten pomógł Victorii zsiąść z siodła i dopiero, gdy stanęła przed nim, jął kontynuować rozmowę.
— Czyżbyś zaczęła nosić spodnie? — spytał poważnym tonem, jedynie oczami okazując własne rozbawienie zadanym pytaniem. Jakakolwiek kobieta nosząca męski ubiór wprawiała go w rozbawienie, a w szczególności ta, która miała zostać jego żoną. Nie widział jej w niczym innym niż elegancka suknia nawet w sytuacji, kiedy pracowała nad swoimi perfumami. Pragnął, by prezentowała się nieskazitelnie za każdym razem, gdy ktoś na nią spojrzy. Choć dzisiejszy strój nie odejmował jej uroku, nie mógł przemóc się, by nakazać Victorii natychmiastową zmianę jeździeckiej kreacji na szatę godną arystokratki. A może jednak nie chciał tego zrobić?
We're not cynics, we just don't believe a word you say
We're not critics, we just hate it all anyway
We're not critics, we just hate it all anyway
Cassius P. Nott
Zawód : Urzędnik Ministerstwa Magii
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am the tall dark stranger
those warnings prepared you for
those warnings prepared you for
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
I pojawił się, niemal na moje zawołanie. Jednak nie podszedł od razu do mnie, a do mojej klaczy, podając jej smakołyk. Zamiast tego, zawołał do mnie mężczyznę, który pomógł mi zejść. Trochę mnie to zdziwiło, sam powinien się tym zająć. Jednak nic nie powiedziałam, lekkim skinieniem dziękując tylko mojemu wybawcy. Sama utkwiłam spojrzenie w lordzie, czekając na jego dalsze słowa. Na jego uśmiech, zareagowałam podobnie, odwdzięczając mu się za ten miły gest. Mogłam z całą pewnością stwierdzić, że oczekiwałam na ten ruch na jego twarzy, nie mogąc doczekać się, aż ponownie zostanę wyróżniona. Bo już wiedziałam, ze uśmiech na jego twarzy był dosyć rzadki, a gdy mnie nim uraczył, było mi niezwykle miło.
Po chwili ciszy padło pierwsze pytanie. Najpierw się trochę zdziwiłam, spojrzałam w dół i dopiero sobie przypomniałam, że faktycznie, mam na sobie… spodnie. Jadąc na koniu, kompletnie o tym zapomniałam. Mój ojciec załatwił mi ten strój, abym dobrze czuła się na koniu i abym dała z siebie wszystko, nie martwiąc się o suknie. Ale teraz, stojąc na przeciwko swego przyszłego narzeczonego, gdy ten mógł ujrzeć kształt moich nóg i chociaż skrywane były pod ciemnym materiałem, czułam się lekko niezręcznie.
- Na dzisiejszy dzień tak, lordzie, chociaż zdecydowanie lepiej czuję się w sukni - stwierdziłam lekko rozbawiona. - Na koniu jednak jechało się w tym bardzo dobrze i chyba rozumiem, dlaczego mój ojciec postanowił zakupić dla mnie ten strój. Ponoć jest on specjalnie przeznaczony do jazdy konnej.
Znów spojrzałam w dół. Dziwny to był widok, kiedy mogłam tak spojrzeć na swoje nogi. Zazwyczaj przecież ich nie widziałam i mnie również to trochę bawiło. Bo co jak co, ale spodni to nie miałam na sobie chyba nigdy. Teraz miałam przynajmniej wymówkę, że mam już odpowiedni strój, to powinnam rozpocząć lekcje jazdy konnej. Na pewno dobrze mi to zrobi i może podczas kolejnego wyścigu zajmę pierwsze miejsce?
Teraz jednak spoglądałam na lorda, jego delikatny uśmiech już przeminął, oczy były pełne rozbawienia, jednak jego twarz trochę szara, zmęczona. Może miał ostatnio bardzo dużo pracy i nie wysypiał się odpowiednio? Albo trapił go stan zdrowia matki, ponoć nadal nie było zbyt dobrze. Zmartwiłam się trochę. Mimo że było to nasze… trzecie(?) spotkanie, a mojego palca nadal nie zdobił pierścionek zaręczynowy, to ja martwiłam się o niego. I możecie mi wierzyć lub nie, ale byłam niezwykle zdziwiona swoimi uczuciami, w stosunku do prawie obcego dla mnie mężczyzny.
Po chwili ciszy padło pierwsze pytanie. Najpierw się trochę zdziwiłam, spojrzałam w dół i dopiero sobie przypomniałam, że faktycznie, mam na sobie… spodnie. Jadąc na koniu, kompletnie o tym zapomniałam. Mój ojciec załatwił mi ten strój, abym dobrze czuła się na koniu i abym dała z siebie wszystko, nie martwiąc się o suknie. Ale teraz, stojąc na przeciwko swego przyszłego narzeczonego, gdy ten mógł ujrzeć kształt moich nóg i chociaż skrywane były pod ciemnym materiałem, czułam się lekko niezręcznie.
- Na dzisiejszy dzień tak, lordzie, chociaż zdecydowanie lepiej czuję się w sukni - stwierdziłam lekko rozbawiona. - Na koniu jednak jechało się w tym bardzo dobrze i chyba rozumiem, dlaczego mój ojciec postanowił zakupić dla mnie ten strój. Ponoć jest on specjalnie przeznaczony do jazdy konnej.
Znów spojrzałam w dół. Dziwny to był widok, kiedy mogłam tak spojrzeć na swoje nogi. Zazwyczaj przecież ich nie widziałam i mnie również to trochę bawiło. Bo co jak co, ale spodni to nie miałam na sobie chyba nigdy. Teraz miałam przynajmniej wymówkę, że mam już odpowiedni strój, to powinnam rozpocząć lekcje jazdy konnej. Na pewno dobrze mi to zrobi i może podczas kolejnego wyścigu zajmę pierwsze miejsce?
Teraz jednak spoglądałam na lorda, jego delikatny uśmiech już przeminął, oczy były pełne rozbawienia, jednak jego twarz trochę szara, zmęczona. Może miał ostatnio bardzo dużo pracy i nie wysypiał się odpowiednio? Albo trapił go stan zdrowia matki, ponoć nadal nie było zbyt dobrze. Zmartwiłam się trochę. Mimo że było to nasze… trzecie(?) spotkanie, a mojego palca nadal nie zdobił pierścionek zaręczynowy, to ja martwiłam się o niego. I możecie mi wierzyć lub nie, ale byłam niezwykle zdziwiona swoimi uczuciami, w stosunku do prawie obcego dla mnie mężczyzny.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Właściwym dla sytuacji było skinienie głową, jednak Cassius jedynie przymknął na moment oczy, aprobując odpowiedź Victorii. Nie wiadomo, czy był zadowolony z usłyszanego stwierdzenia, czy może reagował na coś zupełnie innego, jednak niepodważalnie aprobował to do wiadomości. Nawet niespecjalnie przykuwał uwagę do tego, co spodnie uwydatniały. Sam przecież miał na sobie bryczesy oraz stosowne buty, w których wyglądał dziwacznie i pragnął je jak najszybciej zamienić na elegancką szatę. Nie odmówi sobie również odpowiednio długiej kąpieli, gdy tylko znajdzie się w zaciszu rezydencyjnych murów, lecz upragnione zmycie z siebie brudów musiało jeszcze zaczekać. Wprawdzie nie przejawiał ochoty do toczenia dysput z kimkolwiek i był gotów deportować się tuż po zakończeniu wyścigów, jednakże coś mówiło mu, żeby zamienił z przyszłą narzeczoną te kilka słów. Obecność ich obojga w jednym miejscu i wzajemne unikanie się nie szły ze sobą w parze. Wiedział to, a mimo to próbował uniknąć rozmowy. Niemal zaczął posądzać kogoś o zmuszenie go do tego jakimś zaklęciem, lecz wtedy poczułby, gdyby ktoś próbował się wedrzeć do jego głowy. Rozpoznałby czarną magię w wykonaniu kogoś z obecnych, bowiem tylko zaledwie kilkoro z zaproszonych gości władało nią w oczach Cassiusa na tyle, by odnieść pozytywne skutki. Nie zmieniało to jednak faktu, że stał przed Victorią, grając na czas, przeciągając niezręczne milczenie. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie czuł żadnej potrzeby wymienienia z nią uwag i przez moment myślał o niej jak o intruzie, który próbował powstrzymać go przed osiągnięciem zamierzonego celu. Całe szczęście nie okazał tego w żaden widoczny sposób. Gonitwa myśli trwała, choć ta prawdziwa dobiegła końca, choć nieudolna rozmowa trwała.
— Lord Parkinson z pewnością się o ciebie troszczy — odparł wolno, robiąc nieduży krok do tyłu. — Z pewnością jesteś jego nieocenionym skarbem, a dzisiaj przyniosłaś chlubę swojej rodzinie, zdobywając jedną z nagród. Gratuluję. — Wygiął wargi w namiastce uśmiechu, po czym szybko wrócił do powagi i chłodnej obojętności. Przechodzenie z jednej maski do drugiej nie było trudne, jednak był już zmęczony. Oznaki skrzętnie skrywanej choroby mogły zostać odebrane w ten sposób, choć nie musiały. Właściwie nikt nie powinien o nich wspominać, dopóki on sam nie zechce powiedzieć słowa, co oczywiście nie miało prawa nastąpić. Powoli salwował się ucieczką, pragnąć spędzić długie chwile w gorącej wodzie, w towarzystwie szklaneczki Toujours Pur.
— Jeszcze raz gratuluję ci zdobycia nagrody, Victorio — odezwał się ponownie — jednakże pora już na mnie. Rodzinne zobowiązania wciąż na nas czekają. — dodał na koniec, sygnalizując fakt, że ich dziwny przed narzeczeński stan nie będzie trwał długo. Nie wiedział dokładnie ile, jednak przeczuwał, iż powoli nadciągał koniec. Miesiąc to wystarczająco dużo czasu na sprecyzowanie warunków małżeństwa i podpisanie ostatecznych umów; a dla Cassiusa minuta stała się dostatecznym odstępem czasu po pożegnaniu, by znaleźć się w ustronnym miejscu, z którego deportował się do rezydencji.
z/t
— Lord Parkinson z pewnością się o ciebie troszczy — odparł wolno, robiąc nieduży krok do tyłu. — Z pewnością jesteś jego nieocenionym skarbem, a dzisiaj przyniosłaś chlubę swojej rodzinie, zdobywając jedną z nagród. Gratuluję. — Wygiął wargi w namiastce uśmiechu, po czym szybko wrócił do powagi i chłodnej obojętności. Przechodzenie z jednej maski do drugiej nie było trudne, jednak był już zmęczony. Oznaki skrzętnie skrywanej choroby mogły zostać odebrane w ten sposób, choć nie musiały. Właściwie nikt nie powinien o nich wspominać, dopóki on sam nie zechce powiedzieć słowa, co oczywiście nie miało prawa nastąpić. Powoli salwował się ucieczką, pragnąć spędzić długie chwile w gorącej wodzie, w towarzystwie szklaneczki Toujours Pur.
— Jeszcze raz gratuluję ci zdobycia nagrody, Victorio — odezwał się ponownie — jednakże pora już na mnie. Rodzinne zobowiązania wciąż na nas czekają. — dodał na koniec, sygnalizując fakt, że ich dziwny przed narzeczeński stan nie będzie trwał długo. Nie wiedział dokładnie ile, jednak przeczuwał, iż powoli nadciągał koniec. Miesiąc to wystarczająco dużo czasu na sprecyzowanie warunków małżeństwa i podpisanie ostatecznych umów; a dla Cassiusa minuta stała się dostatecznym odstępem czasu po pożegnaniu, by znaleźć się w ustronnym miejscu, z którego deportował się do rezydencji.
z/t
We're not cynics, we just don't believe a word you say
We're not critics, we just hate it all anyway
We're not critics, we just hate it all anyway
Cassius P. Nott
Zawód : Urzędnik Ministerstwa Magii
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am the tall dark stranger
those warnings prepared you for
those warnings prepared you for
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie była to najprzyjemniejsza rozmowa jaką odbyliśmy, o ile w ogóle można było nazwać to rozmową. Ot, zwykłe wymienienie uwag. Nie wiedziałam czy zrobiły na nim wrażenie moje nogi, osobiście czułam się teraz niezwykle dziwnie. Chociaż moja skóra była przykryta materiałem, to jednak nie był to codzienny widok. Jednak skoro taki strój wymagany był do wyścigu, to niestety, ale nic na to nie mogłam poradzić. Pozostało mi jedynie szybkie oddalenie się z tego miejsca i ubranie, w końcu, bardziej stosownych ubrań.
Na słowa lorda Notta, że mój ojciec się o mnie troszczy, niemalże prychnęłam pod nosem, w ostatniej chwili się powstrzymując. Nie byłoby to zbyt dobre odebrane, a ja nie chciałam problemów. Co by sobie mój przyszły narzeczony pomyślał, gdybym okazała brak szacunku w stosunku do ojca? Ale ja go naprawdę szanowałam, jednakże, nie wierzyłam w to, aby on się o mnie troszczył. To nie była troska, to było dbanie o własne interesy. Absolutnie też nie byłam skarbem, byłam balastem, którego należało się szybko pozbyć. Cassius jednak nie zdawał sobie chyba z tego sprawy, a ja nie miałam zamiaru póki co go uświadamiać. Pewnie z czasem wyjdzie na jaw jakie relacje miałam z ojcem, jednak jeszcze nie teraz. Uśmiechnęłam się lekko, powinnam była teraz oblać się lekkim rumieńcem, w podzięce na komplement. Tak też się stało.
- Dziękuje, lordzie - stwierdziłam tylko.
Nie było nic więcej do dodania. Nie byłam osobą, która zaprzeczała komplementom, zmuszając mężczyzn, aby prawili mi ich jeszcze więcej. Wolałam z godnością przyjąć to, co dostawałam, ładnie dziękując.
Kiwnęłam głową, przyjmując jego słowa. Również miałam przeczucie, że nasze przed-narzeczeństwo zaraz wskoczy na nowy poziom. Czekałam tylko na znak od niego albo od ojca, byłam gotów wstawić się od razu i godnie przyjąć od niego pierścionek, coraz bardziej zbliżając się do zmiany rodu, czego mój ojciec tak bardzo pragnął.
Dygnęłam nisko, żegnając go. Obserwowałam chwilę jak się oddalał, a następnie odeszłam sama, wracając do swojego domu.
zt
Na słowa lorda Notta, że mój ojciec się o mnie troszczy, niemalże prychnęłam pod nosem, w ostatniej chwili się powstrzymując. Nie byłoby to zbyt dobre odebrane, a ja nie chciałam problemów. Co by sobie mój przyszły narzeczony pomyślał, gdybym okazała brak szacunku w stosunku do ojca? Ale ja go naprawdę szanowałam, jednakże, nie wierzyłam w to, aby on się o mnie troszczył. To nie była troska, to było dbanie o własne interesy. Absolutnie też nie byłam skarbem, byłam balastem, którego należało się szybko pozbyć. Cassius jednak nie zdawał sobie chyba z tego sprawy, a ja nie miałam zamiaru póki co go uświadamiać. Pewnie z czasem wyjdzie na jaw jakie relacje miałam z ojcem, jednak jeszcze nie teraz. Uśmiechnęłam się lekko, powinnam była teraz oblać się lekkim rumieńcem, w podzięce na komplement. Tak też się stało.
- Dziękuje, lordzie - stwierdziłam tylko.
Nie było nic więcej do dodania. Nie byłam osobą, która zaprzeczała komplementom, zmuszając mężczyzn, aby prawili mi ich jeszcze więcej. Wolałam z godnością przyjąć to, co dostawałam, ładnie dziękując.
Kiwnęłam głową, przyjmując jego słowa. Również miałam przeczucie, że nasze przed-narzeczeństwo zaraz wskoczy na nowy poziom. Czekałam tylko na znak od niego albo od ojca, byłam gotów wstawić się od razu i godnie przyjąć od niego pierścionek, coraz bardziej zbliżając się do zmiany rodu, czego mój ojciec tak bardzo pragnął.
Dygnęłam nisko, żegnając go. Obserwowałam chwilę jak się oddalał, a następnie odeszłam sama, wracając do swojego domu.
zt
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cisza - wbrew pozorom - mówiła najwięcej. Nieporuszony język, drgające powietrze i prężąca się świadomość - niemal uderzyły Inarę, która - nieporuszona tkwiła w dziwnej pozycji. Dłonie uczepione męskich ramion, zaciskające się miarowo z każdy,m wypuszczany z ust powietrzem. I ciszą, która napełniała ją niezidentyfikowanym niepokojem. Dystansem, który niby lodowa tarcza, wyrosła tuż przed nią. Nieprawda. Widziała go. Zarys silnych ramion pod zabrudzoną kurtką, poplątane czernią włosy i pulsowanie wyczuwane pod palcami. Piekące, jakby dotykała rozgrzaną smoczym płomieniem przestrzeń.
Co się stało?
Stała, wbita w śnieżną powierzchnię, niby lodowy sopel. Paradoksalnie do gorejących dłoni, przyklejonych do Jaimiego. Cisza i milczenie. I posąg, który stał odwrócony plecami, w którym brakło spokoju, który przy nim zawsze czuła. Czy kilka uderzeń serca wystarczało, by zrozumieć zmiany, które nadeszły? Czy była w stanie zrozumieć cokolwiek, jeśli została wykluczona z dziwnego kręgu zainteresowanych, pozostawiając ja jedyną nieświadomą? A może głupią? Ślepą? I gdyby wiedziała ile bólu krzyżuje się wraz z jej dotykiem, czy cofnęłaby dłonie? I któż z większą raną zakończyłby spotkanie? I czy można było mówić (myśleć) w kategoriach licytacji?
Mimo, że pod palcami wciąż czuła obecność Benjamina, miała wrażenie, że z każdą chwilą oddala się. Niby zakrzywiona w czasie bombarda.
Zwolniona eskapada trwała, gdy potężna sylwetka w końcu odwróciła się, ofiarując Inarze obraz, który wgniatał w jej serce lodowe szpikulce. Nie. Puste. Wypełnione jątrząca ciemnością, szczelnie udzielając ja od przyjaciela.
- Za co? - pytała nieprzytomnie, uwięziona w czekoladowych źrenicach, spetryfikowana i pozbawiona jakiejkolwiek linii obrony - to nie ja wygrałam wyścig - dodała rejestrując jak zwija palce dłoni, gdy te straciły oparcie w męskich ramionach. Dłonie zawiesiła przed sobą, w niemożliwy dla siebie sposób, odnajdując barierę, która wstrzymała pierwotny odruch zignorowania gestu.
Nie rozumiała. I uparcie tkwiła z uniesionym podbródkiem, byleby złapać na chwilę spojrzenie Wrighta - Nie - odezwała się po chwili, tym razem łapiąc nadgarstek mężczyzny, który szykował się do odwrotu - Stój- szepnęła zdecydowanie ciszej, ale podciągnęła się bliżej, zastępując w końcu drogę byłemu sportowcowi. Puściła jego rękę, by obie swoje dłonie ułożyć na męskiej piersi. Byłaby skończona ignorantką, idiotka, gdyby nie zauważyła, że coś się działo. I chociaż widziała tańczące wokół cienie, umysł uparcie nie łączył źródła - Jeśli teraz się ruszysz, będziesz musiał przerzucić mnie przez ramię i zabrać ze sobą - nie widziała innych ludzi, nawet jeśli ktoś jej się przyglądał. raz tylko zgubiła spojrzenie, które utkwiła w narzeczonym, gdzieś dalej otoczonym innymi sylwetkami. Widział ją? Widział ich? W tej jednej chwili czuła się paskudnie sama. I nawet jeśli wargi drgały i coś nieprzyjemnym chłodem zalewało jej ciało - nie miała zamiaru ustąpić. Była uparta - Co się dzieje? - jeden oddech, drugi i zacisnęła dłonie na brzegach kurtki Wrighta - Nie znikaj.
Co się stało?
Stała, wbita w śnieżną powierzchnię, niby lodowy sopel. Paradoksalnie do gorejących dłoni, przyklejonych do Jaimiego. Cisza i milczenie. I posąg, który stał odwrócony plecami, w którym brakło spokoju, który przy nim zawsze czuła. Czy kilka uderzeń serca wystarczało, by zrozumieć zmiany, które nadeszły? Czy była w stanie zrozumieć cokolwiek, jeśli została wykluczona z dziwnego kręgu zainteresowanych, pozostawiając ja jedyną nieświadomą? A może głupią? Ślepą? I gdyby wiedziała ile bólu krzyżuje się wraz z jej dotykiem, czy cofnęłaby dłonie? I któż z większą raną zakończyłby spotkanie? I czy można było mówić (myśleć) w kategoriach licytacji?
Mimo, że pod palcami wciąż czuła obecność Benjamina, miała wrażenie, że z każdą chwilą oddala się. Niby zakrzywiona w czasie bombarda.
Zwolniona eskapada trwała, gdy potężna sylwetka w końcu odwróciła się, ofiarując Inarze obraz, który wgniatał w jej serce lodowe szpikulce. Nie. Puste. Wypełnione jątrząca ciemnością, szczelnie udzielając ja od przyjaciela.
- Za co? - pytała nieprzytomnie, uwięziona w czekoladowych źrenicach, spetryfikowana i pozbawiona jakiejkolwiek linii obrony - to nie ja wygrałam wyścig - dodała rejestrując jak zwija palce dłoni, gdy te straciły oparcie w męskich ramionach. Dłonie zawiesiła przed sobą, w niemożliwy dla siebie sposób, odnajdując barierę, która wstrzymała pierwotny odruch zignorowania gestu.
Nie rozumiała. I uparcie tkwiła z uniesionym podbródkiem, byleby złapać na chwilę spojrzenie Wrighta - Nie - odezwała się po chwili, tym razem łapiąc nadgarstek mężczyzny, który szykował się do odwrotu - Stój- szepnęła zdecydowanie ciszej, ale podciągnęła się bliżej, zastępując w końcu drogę byłemu sportowcowi. Puściła jego rękę, by obie swoje dłonie ułożyć na męskiej piersi. Byłaby skończona ignorantką, idiotka, gdyby nie zauważyła, że coś się działo. I chociaż widziała tańczące wokół cienie, umysł uparcie nie łączył źródła - Jeśli teraz się ruszysz, będziesz musiał przerzucić mnie przez ramię i zabrać ze sobą - nie widziała innych ludzi, nawet jeśli ktoś jej się przyglądał. raz tylko zgubiła spojrzenie, które utkwiła w narzeczonym, gdzieś dalej otoczonym innymi sylwetkami. Widział ją? Widział ich? W tej jednej chwili czuła się paskudnie sama. I nawet jeśli wargi drgały i coś nieprzyjemnym chłodem zalewało jej ciało - nie miała zamiaru ustąpić. Była uparta - Co się dzieje? - jeden oddech, drugi i zacisnęła dłonie na brzegach kurtki Wrighta - Nie znikaj.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Drżące, zaciśnięte - a zaraz potem, na sekundę wygięte w zdziwioną, zasmuconą podkówkę - wargi Inary nigdy nie hipnotyzowały go bardziej, niż teraz. Wcześniej nie zwracał uwagi na takie kobiece szczegóły, taktując lady Carrow niczym zagubioną siostrę lub kuzynkę. Żadnych rubasznych żartów, zaglądania pod sukienkę lub dwuznaczności, prowadzących do mniej lub bardziej zamierzonego kontaktu fizycznego. Brunetka wymknęła się z szufladki zarezerwowanej dla większości kobiet, kradnąc serce i uwagę Wrighta podczas jednej z wypraw. Właściwie nie traktował jej poważnie, ot, zwariowana arystokratka, próbująca spełnić swoje czcze marzenia o chwytaniu wolności - nie wiedziała, że nie da się jej osiągnąć, złapać, ścisnąć w drobnych, delikatnych dłoniach i przytulić do serca. Nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu, po prostu lubiąc towarzystwo rezolutnej dziewczyny. Nawet nie do końca potrafił określić, czy była ładna.
Dziwne, że właśnie teraz na tym skupiał się najbardziej, irracjonalnie, odruchowo, zastanawiając się co Percival mógł zobaczyć w Inarze...i czego on sam nie zauważył w relacji tej dwójki. Kolejna porcja bólu została wstrzyknięta prosto do krwiobiegu, a Wright zachwiał się gwałtownie przy odwrocie, modląc się o to, by znaleźć się jak najdalej od ludzi, których niegdyś kochał. Wiedział jednak, że Carrow jest zbyt uparta i nie zawiódł się w swych smętnych oczekiwaniach, bo nie zdążył zrobić nawet dwóch kroków, a filigranowa sylwetka dziewczęcia wyrosła tuż przed nim. Przekraczając nieopisaną granicę dotyku. Smukłe dłonie, dotykające przodu jego koszuli, wydawały się również parzące, przepalające boleśnie materiał, zlepiający się z śmierdzącą spalenizną skórą, poprzetykaną topniejącymi płynami naskórka. Ben skrzywił się widocznie, ostro, z wyraźną niechęcią, na razie jednak nie wyszarpując się z tego bezpośredniego starcia. Nie dlatego, że nie chciał, nie z powodu nagle odkrytego masochizmu: resztki rozsądku uznały, że każda akcja może zostać podjęta zbyt intensywnie, co zapewne skończyłoby się dla szlachcianki tragicznie. A z wyrwanymi ze stawów rękami nie stanowiłaby zbyt ponętnego widoku dla swojego narzeczonego.
Znów poczuł mdłości, a to przeklęte słowo, oznaczające przywiązanie, miłość i spędzanie razem reszty życia, zapiekło go na równi z ciepłymi palcami Inary, przytrzymującymi go w miejscu. Nie siłą a obrzydzeniem. Do niej, do niego, do samego siebie, spętanego kłamstwami i odrzuceniem. Odpowiedź na jej naiwne, dziecięce pytania nie mogła przejść mu przez gardło. Parsknął tylko krótkim, urywanym śmiechem, przypominającym nerwowe szczeknięcie. Już dawno minął czas noszenia Inary na rękach: stała się - specjalnie czy nie; nieważne, nie wierzył już w niczyje szczere intencje - kimś obcym, ba, gorzej: kimś, kogo nie chciał widzieć w swoim życiu.
- Daj spokój, Inara. Wracaj do niego, powinniście świętować. A ja naprawdę muszę iść - powiedział w końcu po kolejnej, długiej, pełnej napięcia ciszy. Przesunął szybko wzrokiem po jej zasmuconej, zdezorientowanej buzi, koncentrując jednak spojrzenie nie na niej a na poszarpanej linii lasu. Odkaszlnął ponownie, po czym złapał ostrożnie nadgarstki Carrow, odsuwając ją od siebie pomimo ewentualnych protestów. Robił to mocno, ale delikatnie: jakby obchodził się z wyjątkowo nieatrakcyjnym kugucharem, wzbudzającym jednocześnie odrazę i niechęć. Gdy tylko puścił jej ręce, odwrócił się na pięcie i ruszył znacznie szybszym tempem w kierunku pierwszych drzew, nie odwracając się za siebie. Mógł wyrzucić z siebie wszystko, mógł ich zniszczyć, mógł wylać całą żółć, ale...mimo wszystko nie potrafiłby tego zrobić. Nie chciał tego zrobić. Pragnął tylko nagłego ukojenia bólu, który rozszalał się już całkowicie, pożerając go kawałek po kawałku. Żywcem.
| bendżi zt :c
Dziwne, że właśnie teraz na tym skupiał się najbardziej, irracjonalnie, odruchowo, zastanawiając się co Percival mógł zobaczyć w Inarze...i czego on sam nie zauważył w relacji tej dwójki. Kolejna porcja bólu została wstrzyknięta prosto do krwiobiegu, a Wright zachwiał się gwałtownie przy odwrocie, modląc się o to, by znaleźć się jak najdalej od ludzi, których niegdyś kochał. Wiedział jednak, że Carrow jest zbyt uparta i nie zawiódł się w swych smętnych oczekiwaniach, bo nie zdążył zrobić nawet dwóch kroków, a filigranowa sylwetka dziewczęcia wyrosła tuż przed nim. Przekraczając nieopisaną granicę dotyku. Smukłe dłonie, dotykające przodu jego koszuli, wydawały się również parzące, przepalające boleśnie materiał, zlepiający się z śmierdzącą spalenizną skórą, poprzetykaną topniejącymi płynami naskórka. Ben skrzywił się widocznie, ostro, z wyraźną niechęcią, na razie jednak nie wyszarpując się z tego bezpośredniego starcia. Nie dlatego, że nie chciał, nie z powodu nagle odkrytego masochizmu: resztki rozsądku uznały, że każda akcja może zostać podjęta zbyt intensywnie, co zapewne skończyłoby się dla szlachcianki tragicznie. A z wyrwanymi ze stawów rękami nie stanowiłaby zbyt ponętnego widoku dla swojego narzeczonego.
Znów poczuł mdłości, a to przeklęte słowo, oznaczające przywiązanie, miłość i spędzanie razem reszty życia, zapiekło go na równi z ciepłymi palcami Inary, przytrzymującymi go w miejscu. Nie siłą a obrzydzeniem. Do niej, do niego, do samego siebie, spętanego kłamstwami i odrzuceniem. Odpowiedź na jej naiwne, dziecięce pytania nie mogła przejść mu przez gardło. Parsknął tylko krótkim, urywanym śmiechem, przypominającym nerwowe szczeknięcie. Już dawno minął czas noszenia Inary na rękach: stała się - specjalnie czy nie; nieważne, nie wierzył już w niczyje szczere intencje - kimś obcym, ba, gorzej: kimś, kogo nie chciał widzieć w swoim życiu.
- Daj spokój, Inara. Wracaj do niego, powinniście świętować. A ja naprawdę muszę iść - powiedział w końcu po kolejnej, długiej, pełnej napięcia ciszy. Przesunął szybko wzrokiem po jej zasmuconej, zdezorientowanej buzi, koncentrując jednak spojrzenie nie na niej a na poszarpanej linii lasu. Odkaszlnął ponownie, po czym złapał ostrożnie nadgarstki Carrow, odsuwając ją od siebie pomimo ewentualnych protestów. Robił to mocno, ale delikatnie: jakby obchodził się z wyjątkowo nieatrakcyjnym kugucharem, wzbudzającym jednocześnie odrazę i niechęć. Gdy tylko puścił jej ręce, odwrócił się na pięcie i ruszył znacznie szybszym tempem w kierunku pierwszych drzew, nie odwracając się za siebie. Mógł wyrzucić z siebie wszystko, mógł ich zniszczyć, mógł wylać całą żółć, ale...mimo wszystko nie potrafiłby tego zrobić. Nie chciał tego zrobić. Pragnął tylko nagłego ukojenia bólu, który rozszalał się już całkowicie, pożerając go kawałek po kawałku. Żywcem.
| bendżi zt :c
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Byłem prawdziwie niereformowalny. Minęła zaledwie doba od mojej wyprawy do Ferrels Wood, gdzie z Lucindą walczyliśmy o zachowanie życia i zdrowia z trollem leśnym, a mimo tego ja znów z miłą chęcią wyruszyłem na poszukiwanie wrażeń. Cieszyłem się, że chociaż nie musiałem prosić Nottów o zgodę i to Walter o wszystko zadbał. Zdecydowanie nie potrafiłem usiedzieć w miejscu, co było widać po mnie nawet teraz, kiedy już znaleźliśmy się w lasach Sherwood. Bacznie rozglądałem się wokół, śledząc wzrokiem każdą rozhuśtaną na wietrze gałązkę, samemu starając się ostrożnie stąpać po miękkim, leśnym poszyciu. Nie potrafiłem po prostu spacerować i nasłuchiwać, wciąż analizowałem. Zaciskałem palce na różdżce, ukrytej w kieszeni okrywającego me ramiona płaszcza i znów czegoś szukałem. Wyprawa po jaja zakończyła się sromotną porażką. Nabiliśmy trollowi kilka guzów i zwiedziliśmy jego śmierdzącą pieczarę, ale co z tego? Miałem nadzieję, że chociaż panna Selwyn wyniosła z tego legowiska coś więcej niż jedynie zawód, tak jak zrobiłem to ja. Zejście w głąb jaskini okazało się niezwykle głębokie i czas poświęcony na przeszukanie większości odchodzących od głównego korytarzy, okazał się kompletnie niewspółmierny do efektów. Morgoth z pewnością widział jak ubodła mnie ta porażka, a przecież w rezerwacie Greengrassów nikt i tak nie spodziewał się, że uda mi się cokolwiek odnaleźć. Ich brak wiary również nie działał na mnie zbyt dobrze, więc dzisiejszego dnia byłem zaskakująco milczący i wycofany. Mój towarzysz, stąpający wokół mnie zapewne to rozumiał, gdyż jak dotąd również zachowywał ciszę. Nie miała ona jednak trwać zbyt długo.
- Popatrz - szepnąłem, wyciągając dłoń w stronę Yaxleya, aby go zatrzymać. Wskazałem ruchem głowy, abyśmy podeszli, a moje czarne niczym bezgwiezdna noc oczy przeszukały prędko delikatną gęstwinę paproci, wyściełającą niewielką polankę rozciągającą się przed nami. Wiotkie ramionka roślin poruszały się lekko, kiwając regularnie w rytm powiewów wiatru przedzierającego się przez drzewa wokół nas, a ja pochyliłem się, aby przy nich przykucnąć. Sięgnąłem do pierwszej paproci z brzegu, ścierając z jej liści gęsty płyn, barwą przypominający ukarminowane niewieście wargi. - cóż za marnotrawstwo - westchnąłem do siebie, pocierając palce o siebie, gdy badałem substancję. Nie musiałem nic mówić. Obiekt naszych poszukiwań nie mógł odejść zbyt daleko. - ciekawe co go tak urządziło...
Gość
Gość
Zaraz po spotkaniu z Sereną przy głównym budynku rezerwatu, Morgoth został wezwany do dość nietypowej sprawy, a mianowicie poszukiwania zagubionego młodego. Małe smoki często pędrażyły się dookoła matki, nie chcąc być zdane na łaskę obcych osobników, ale najwidoczniej czasami zdarzały się przypadki, że oddalały się i to na znaczącą odległość. Najwidoczniej właśnie tego dnia zauważono jego zniknięcie, chociaż nie zamartwiano się jakoś poważnie. Matka na pewno miała znaleźć swojego malucha, a oni mieli jej jedynie w tym pomóc sprawdzając mniej dostępne dla niej miejsca. Został oddelegowany z Raleighem do lasów, gdzie krążyły już inne dwójki. Nie znał za dobrze kuzyna Travisa, nigdy jakoś nie musieli współpracować, co zdecydowanie utrudniało wysnucie sobie na jego temat opinii. Yaxley zresztą nie należał do towarzyskich osób i nie zabiegał o podobny kontakt, dlatego pomimo jego czteroletniego stażu w Peak District nie zamienił z starszym znajomym po fachu słowa. Nigdy pochopnie nikogo nie oceniał i nie miał tego w zwyczaju. Wolał, gdy owo zdanie samo się kształtowało pod jego obserwacją, a nie poprzez plotki i pomówienia innych. O niepowodzeniu Greengrassa słyszał, w końcu takie rzeczy szybko rozchodziły się po rezerwacie, ale nie uznawał go za nieudolnego pracownika. W końcu ta praca nie polegała na wypełnianiu papierowej dokumentacji, a zajmowaniem się żywymi stworzeniami. Nikt nigdy nie brał powodzenia za pewnik, dlatego nie kształtował sobie zdania z tego powodu o Raleighu. Mieli wspólnie zająć się danym obszarem i zamierzali to zrobić. Jak najbardziej odpowiadało mu milczenie, zważając na to, że powinni rozmawiać jak najmniej lub w ogóle w trakcie poszukiwań. Nigdy nie wiadomo, kiedy można było coś usłyszeć lub zostać usłyszanym. Po ostatnim spotkaniu z wilkołakiem był o wiele bardziej uważny i nie zamierzał ryzykować. Szczególnie że głębokie szramy na lewym ramieniu wciąż dawały o sobie znać w nieprzyjemny sposób.
Zatrzymał się od razu, gdy Greengrass się odezwał. Ruszył w kierunku, w którym wskazywał i obaj mogli już zobaczyć, coś czego zdecydowanie nie zamierzali. Młode miały o wiele słabszy pancerz łusek od rodziców, ale wciąż ciężką było go przebić. Jedynym wyczulonym w tym okresie miejscem był brzuch. Morgoth wolał nie myśleć, co się przytrafiło malcowi. W milczeniu wysunął się kawałek dalej przed Rala i sam przykucnął kilka metrów w głąb polany. Śladów krwi, które znaleźli nie było wiele, więc smok mógł tak naprawdę sam zrobić sobie krzywdę. Nieporadne i w pełni jeszcze nieukształtowane czasem raniły same siebie poprzez gwałtowne szarpnięcia pazurów lub zębów. Nie mogli jednak wykluczyć, że coś mogło to poturbować. Greengrass miał rację. Ich zguba była tuż tuż. Yaxley podniósł spojrzenie na znajdującą się przed nimi gęstwinę krzaków, która odcinała wyraźną granicę polany. Wydawało mu się, że usłyszał syczenie przez co momentalnie zesztywniał, nie zamierzając się poruszać i dać jakiegokolwiek powodu do wyskoczenia ukrytego zwierzęcia.
Zatrzymał się od razu, gdy Greengrass się odezwał. Ruszył w kierunku, w którym wskazywał i obaj mogli już zobaczyć, coś czego zdecydowanie nie zamierzali. Młode miały o wiele słabszy pancerz łusek od rodziców, ale wciąż ciężką było go przebić. Jedynym wyczulonym w tym okresie miejscem był brzuch. Morgoth wolał nie myśleć, co się przytrafiło malcowi. W milczeniu wysunął się kawałek dalej przed Rala i sam przykucnął kilka metrów w głąb polany. Śladów krwi, które znaleźli nie było wiele, więc smok mógł tak naprawdę sam zrobić sobie krzywdę. Nieporadne i w pełni jeszcze nieukształtowane czasem raniły same siebie poprzez gwałtowne szarpnięcia pazurów lub zębów. Nie mogli jednak wykluczyć, że coś mogło to poturbować. Greengrass miał rację. Ich zguba była tuż tuż. Yaxley podniósł spojrzenie na znajdującą się przed nimi gęstwinę krzaków, która odcinała wyraźną granicę polany. Wydawało mu się, że usłyszał syczenie przez co momentalnie zesztywniał, nie zamierzając się poruszać i dać jakiegokolwiek powodu do wyskoczenia ukrytego zwierzęcia.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie doczekawszy się jakiegokolwiek słowa, zgodnie postanowiłem milczeć, chociaż niegdyś przyszłoby mi to z prawdziwym trudem. Morgoth nigdy nie wydawał mi się nazbyt towarzyskim człowiekiem, a im więcej czasu spędzaliśmy wspólnie na pracy w Peak District, tym silniej utwierdzałem się w tym przekonaniu. Nigdy jednak nie wybieraliśmy się nigdzie wspólnie, jedynie my dwaj, a wokół nieprzenikniony, szumiący jednostajnie las, więc tak naprawdę wcześniej nie mogłem tego stwierdzić z całą świadomością. Ku memu własnemu zdumieniu nie okazało się to nieprzyjemne. Od czasu spędzenia kilku niezwykle długich tygodni w szpitalu, postrzegałem świat nieco inaczej. Konieczność nieustannego porozumiewania się powoli zanikała, aż do tych kilkudziesięciu dni wstecz, kiedy nareszcie zaczynałem odzyskiwać kontrolę nad własnym życiem. Widać Yaxley nie miał pomóc mi w powrocie do normalności, ale to nic. Byłem już wystarczająco dużym chłopcem, aby uporać się z tym samodzielnie. Takiej szansy nie miało stworzenie, którego wspólnie poszukiwaliśmy. Jego nieobecność na miejscu, które wytypowaliśmy wcześniej była niepokojąca, lecz cóż można by więc rzec widząc ślady smoczej krwi na paprociowym listowiu? Cóż, z pewnością nie mieliśmy mieć lekko, w czym utwierdziło mnie kilka następujących po sobie rzeczy. Również dosłyszałem coś dziwnego, lecz w pierwszej sekundzie pomyślałem, że może mógł być to jedynie przedziwny powiew wiatru mamiący nasz słuch. Nie mogłem nie dostrzec jak Morgoth sztywnieje. To napięcie mięśni uświadomiło mi, iż nie był to jedynie wytwór mojej wyobraźni, ale wcale nie poprawiło mi to nastroju. Zmarszczyłem brwi nawet nie kwapiąc się o ponowne otarcie palców, tym razem w celu pozbycia się z nich kleistej substancji i naprawdę powoli wyprostowałem nogi, nie chcąc spłoszyć tego czegoś, co mogło nas oczekiwać nieopodal. Paradoksalnie wiedziałem, że muszę uczynić ten pierwszy krok. Potencjalne zagrożenie nie mogło minąć, dopóki nie mieliśmy się z nim zapoznać. Więc to ja wyciągnąłem nogi przed siebie, odważnie występując naprzód, chociaż odruchowo nastawiałem ten sam policzek, który niegdyś przetrwał atak smoczej furii. Tylko głupcy nie odczuwali strachu, prawda?
Kulam kostką, aby nie było nudno
1-50 - pod stopami Raleigha rozlega się nieprzewidziany, głośny trzask, a spomiędzy gałązek tryska na mężczyzn niewielki, słaby płomień. Jeżeli wynik jest parzysty, nie ma nawet mowy o poparzeniu, gdyż gaśnie on równie nagle jak się pojawił. Spłoszone, ranne zwierzę z początku nie potrafi poradzić sobie z ucieczką, więc w ten sposób próbuje się bronić. Gdy wynik okaże się nieparzysty, zwierzę lekko nadpala peleryny obu mężczyzn i nim ugaszą oni ten niewielki pożar, stworzenie zaczyna niespiesznie się oddalać. W obu przypadkach smok jest nastawiony pasywno - agresywnie.
51-100 - ciszy nie przerywa nawet pojedyncze westchnienie wiatru. Raleigh dociera do skraju polany i osłaniając się tarczą, wychyla się wprzód, aby dostrzec niewielkie smoczę, niezdarnie zaplątane w gałęziach. Jeżeli chcesz, dorzuć dodatkową kość k3 na potencjalny atak. Wynik 1 gwarantuje agresywne zachowanie smoka, pozostałe kości oznaczają jego uległość.
Zgodnie z regulaminem: w postach fabularnych niedozwolone jest korzystanie ze znaczników hide oraz spoiler.
Kulam kostką, aby nie było nudno
1-50 - pod stopami Raleigha rozlega się nieprzewidziany, głośny trzask, a spomiędzy gałązek tryska na mężczyzn niewielki, słaby płomień. Jeżeli wynik jest parzysty, nie ma nawet mowy o poparzeniu, gdyż gaśnie on równie nagle jak się pojawił. Spłoszone, ranne zwierzę z początku nie potrafi poradzić sobie z ucieczką, więc w ten sposób próbuje się bronić. Gdy wynik okaże się nieparzysty, zwierzę lekko nadpala peleryny obu mężczyzn i nim ugaszą oni ten niewielki pożar, stworzenie zaczyna niespiesznie się oddalać. W obu przypadkach smok jest nastawiony pasywno - agresywnie.
51-100 - ciszy nie przerywa nawet pojedyncze westchnienie wiatru. Raleigh dociera do skraju polany i osłaniając się tarczą, wychyla się wprzód, aby dostrzec niewielkie smoczę, niezdarnie zaplątane w gałęziach. Jeżeli chcesz, dorzuć dodatkową kość k3 na potencjalny atak. Wynik 1 gwarantuje agresywne zachowanie smoka, pozostałe kości oznaczają jego uległość.
Zgodnie z regulaminem: w postach fabularnych niedozwolone jest korzystanie ze znaczników hide oraz spoiler.
Gość
Gość
The member 'Raleigh Greengrass' has done the following action : rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Obserwował nie tylko zachowanie zwierzęcia zaraz przed nosem, ale również i swojego towarzysza. Który dość lekkomyślnie lub odważnie skierował się naprzód. Na szczęście jednak był naprawdę dobry w bezszelestnym poruszaniu się. Nie znał go, dlatego podobne zalety były jak najbardziej przydatne do tego rodzaju zadania. Co ciekawe dla Yaxley'a praca opiekuna smoków z każdym dniem, bez względu na to jak wyglądał, przeradzała się w coraz większą pasję. Potrafiłby spędzić całe godziny, nie tylko dzienne, ale również i nocne na okrywaniu tajemnic z życia tych magicznych zwierząt. Nic dziwnego, że już przesiadywał tam praktycznie od świtu i długo po zmierzchu. Niedługo miało się to zmienić. W końcu wyjeżdżał i miał ustalony cel jak i zadania, które się odbędą podczas tego poszerzania wiedzy. Nie tylko na temat swoich podopiecznych, ale równocześnie Morgoth liczył na to, że opowieści, które słyszał, okażą się prawdziwe. Jeśli naprawdę takie były, mogło to przynieść mu efekty, o których nawet nie marzył. Ale do tego było jeszcze trochę czasu, a on musiał się skupić na zadaniu. Ocknął się z chwilą, w której Greengrass przeszedł naprzód, a rąb jego płaszcza musnął dłoń Yaxley'a. Praktycznie niezauważalnie, ale lewe ramię wciąż było przepełnione bólem po spotkaniu z wilkołakiem. Skrzywił się nieznacznie, gdy delikatny dotyk sprawił paskudne uczucie promieniujące od zewnętrznej strony dłoni po samą łopatkę. Nie zachwiał się jednak, a obserwował jak jego współtowarzysz, chroniąc się tarczą podchodził w stronę krzaków. Jak zwierzę miało zareagować? Jak wyglądało? Czy naprawdę samo się skrzywdziło, czy stało za tym coś innego? Morgoth powoli i delikatnie poprawił uścisk skórzanej rękawiczki na różdżce gotowy na wszystko.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Sherwood [II]
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Nottinghamshire