Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Nottinghamshire
Sherwood [II]
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sherwood
Tajemnicze, pełne magii lasy Sherwood przynależą do hrabstwa Nottinghamshire. Od stuleci znajdują się one pod opieką Nottów, którzy dbają o bezpieczeństwo na jego granicach oraz pilnują, by nikt niepowołany nie zakłócał spokoju żyjącym tam istotom ani nie niepokoił driad zamieszkujących osławiony dąb Major Oak. Czyjakolwiek obecność bez uzyskania pozwolenia ze strony opiekunów Sherwood skończy się tragedią, bowiem lasy te same potrafią się obronić przed niepotrzebną ingerencją. Każdy nieupoważniony zabłądzi w gęstwinach i nie znajdzie drogi powrotnej, dlatego lepiej uważać, czy rzeczywiście pragnie się móc podziwiać to piękno po raz ostatni.
-Widziałem... - szepnął, kręcąc lekko głową, nic nie mów, nie wysilaj się, odpoczywaj. Położył lekko dłoń na ramieniu Herberta, tak jakby - w razie konieczności - chciał mu pomóc utrzymać się w pionie.
-O mało się nie spóźniłem... - głos mu lekko zadrżał, bo korciło go, aby okłamać Herberta, powiedzieć, że wszystko w porządku. Tyle, że nie było. A kolejnym razem, Grey może nie mieć obok siebie przyjaciela. Herbert musiał chyba poćwiczyć patronusy żeby bezpiecznie poruszać się po Anglii, ale... -ale przegnałem go. - zmusił się do ciepłego uśmiechu, wciąż nieco pokrzepiony własnymi ciepłymi wspomnieniami. Ale to nie dobry moment, by proponować trening patronusów. Musieli odpocząć, Herbert musiał. Fasolki wydawały się dobrym rozkojarzeniem. Roześmiał się, całkiem szczerze, gdy Grey wylosował mydło i gestem zachęcił go, by poczęstował się jakąś jedną. Oby lepszą.
Potrafił pomagać, ale nie potrafił przyjmować podziękowań. Zawsze był w tym kiepski, w... emocjach.
-Zrobiłbyś dla mnie to samo. Zrobiłeś dla mnie to samo. - zbył szybko Herberta, nieopatrznie wspominając ich spotkanie w lipcu. Och. Chyba był mu winien wyjaśnienia, skoro już zaczął. -Wtedy, gdy spotkaliśmy się w lesie w Dorset... nie spotkałem dementora, ale coś prawie równie złego. - wymamrotał, ewidentnie nie chcąc zdradzać szczegółów. Wspomnienie Crucio było zbyt bolesne.
Z roztargnieniem sięgnął po losową fasolkę, ale od razu skrzywił się i zmarszczył brwi.
-Nie mam pojęcia, co to i chyba wolę nie wiedzieć. Dobrze, że chociaż ty masz wanilię. - wyznał, błogo nieświadom, że nieznany mu smak to panierowany kotlet ze szczura.
Skinął głową, słysząc, że Herbert powraca już trochę do siebie - a przynajmniej do strategicznego myślenia. Uśmiechnął się z pewnym uznaniem. Nie wiedział, czy samemu byłby w stanie myśleć o tym, jakie tereny są strzeżone, tak szybko po starciu z dementorem.
-Tak, pewnie go tutaj przysłano. Patronus powinien trzymać go z daleka, przynajmniej przez jakiś czas. Jeśli masz siłę, chodźmy na zwiad - nie spędzajmy tutaj więcej czasu, niż to konieczne. - zaproponował. Był w pełni sił, mógł przepędzić kolejnego dementora, ale wolał niepotrzebnie nie ryzykować.
Wstał, rozejrzał się i zmarszczył lekko brwi, dostrzegając coś w trawie. Odruchowo sięgnął za plecy i zdjął z nich kuszę.
-Chyba, że... Herbert, widzisz to? Zwierzyna. - szepnął, pokazując przyjacielowi coś, co wyglądało jak zwierzęce ślady.
O jedzenie było trudno, a jeśli mieliby szansę coś szybko upolować...
1.spostrzegawczość (st 60, +60...)
2. rodzaj zwierzyny (modyfikator szczęśćie I - mogę przesunąć wynik o 5)
-O mało się nie spóźniłem... - głos mu lekko zadrżał, bo korciło go, aby okłamać Herberta, powiedzieć, że wszystko w porządku. Tyle, że nie było. A kolejnym razem, Grey może nie mieć obok siebie przyjaciela. Herbert musiał chyba poćwiczyć patronusy żeby bezpiecznie poruszać się po Anglii, ale... -ale przegnałem go. - zmusił się do ciepłego uśmiechu, wciąż nieco pokrzepiony własnymi ciepłymi wspomnieniami. Ale to nie dobry moment, by proponować trening patronusów. Musieli odpocząć, Herbert musiał. Fasolki wydawały się dobrym rozkojarzeniem. Roześmiał się, całkiem szczerze, gdy Grey wylosował mydło i gestem zachęcił go, by poczęstował się jakąś jedną. Oby lepszą.
Potrafił pomagać, ale nie potrafił przyjmować podziękowań. Zawsze był w tym kiepski, w... emocjach.
-Zrobiłbyś dla mnie to samo. Zrobiłeś dla mnie to samo. - zbył szybko Herberta, nieopatrznie wspominając ich spotkanie w lipcu. Och. Chyba był mu winien wyjaśnienia, skoro już zaczął. -Wtedy, gdy spotkaliśmy się w lesie w Dorset... nie spotkałem dementora, ale coś prawie równie złego. - wymamrotał, ewidentnie nie chcąc zdradzać szczegółów. Wspomnienie Crucio było zbyt bolesne.
Z roztargnieniem sięgnął po losową fasolkę, ale od razu skrzywił się i zmarszczył brwi.
-Nie mam pojęcia, co to i chyba wolę nie wiedzieć. Dobrze, że chociaż ty masz wanilię. - wyznał, błogo nieświadom, że nieznany mu smak to panierowany kotlet ze szczura.
Skinął głową, słysząc, że Herbert powraca już trochę do siebie - a przynajmniej do strategicznego myślenia. Uśmiechnął się z pewnym uznaniem. Nie wiedział, czy samemu byłby w stanie myśleć o tym, jakie tereny są strzeżone, tak szybko po starciu z dementorem.
-Tak, pewnie go tutaj przysłano. Patronus powinien trzymać go z daleka, przynajmniej przez jakiś czas. Jeśli masz siłę, chodźmy na zwiad - nie spędzajmy tutaj więcej czasu, niż to konieczne. - zaproponował. Był w pełni sił, mógł przepędzić kolejnego dementora, ale wolał niepotrzebnie nie ryzykować.
Wstał, rozejrzał się i zmarszczył lekko brwi, dostrzegając coś w trawie. Odruchowo sięgnął za plecy i zdjął z nich kuszę.
-Chyba, że... Herbert, widzisz to? Zwierzyna. - szepnął, pokazując przyjacielowi coś, co wyglądało jak zwierzęce ślady.
O jedzenie było trudno, a jeśli mieliby szansę coś szybko upolować...
1.spostrzegawczość (st 60, +60...)
2. rodzaj zwierzyny (modyfikator szczęśćie I - mogę przesunąć wynik o 5)
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'k100' : 78
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'k100' : 78
Dementorzy byli tajemniczymi ale również bezwzględnymi istotami, które siały postrach w świecie czarodziejów. Nie miał okazji nigdy wcześniej mieć aż tak bliskich spotkań z tą istotą. Po dzisiejszym doświadczeniu wiedział już, że nie chciałby mieć powtórki z rozrywki. Nadal szumiało mu w uszach, ale smak fasolek sprawiał, że trzymał się teraźniejszości i pozwalał aby organizm wrócił do siebie. Spojrzał z wdzięcznością na Tonksa, a gdy ten wspomniał spotkanie w lesie machnął dłonią.
-Nic takiego. – Gdyby sobie nie pomagali to Rycerze już dawno zajęli by całą Anglię, łącznie ze Szkocją i Irlandią oraz Walią. A jednak musieli być stale czujni, podobnie jak oni, skoro przebywali teraz na ziemiach Nottów. Oparł się o drzewo i przeczesał dłonią ciemne włosy w roztargnieniu. Upewnił się, że różdżka jest na miejscu i w końcu odsunął się do drzewa czując, że w pełni wraca do siebie. Zerknął kontrolnie na byłego aurora i kiwnął głową, nie zamierzał z niego wyciskać szczegółów okropnego wydarzenia, o którym wspomniał.
-Zabezpieczają się, nic dziwnego. Pytanie jak wiele osób miało z nim już styczność. – Dementor musiał się żywić aby istnieć, czy ktoś padł już jego ofiarą i stracił dusze? –Mam podejrzenia, że żyje tu grupa mugolaków, którzy boją się wyjść poza obręb hrabstwa.
Potoczył spojrzeniem po okolicy, byli w lesie Sherwood, tym samym, o którym opowiedziano wiele legend, a dokładniej o jego mieszkańcach z czasów panowania króla Jana bez Ziemi. Robin Hood był tym, który zabierał bogatym i oddawał biednym, łamał prawa narzucone przez tyrana i uchodził za wzór do naśladowania. Oni sami byli teraz kimś na jego wzór, tym bardziej, że przebywali w tym właśnie lesie gdzie ukrywali się wyjęci spod prawa, którzy sprzeciwiali się obecnym rządom, a raczej byli jego ofiarami.
W tym momencie Mike zwrócił jego uwagę na ślady, które mieli przed sobą. Pochylił się nad wgnieceniami w mokrej ziemi.
-Chyba szedł tędy niedawno. – Nie był ekspertem, ale Amazonia nauczyła go całkiem sporo, w tym oceniania jak dawno przechodziło stworzenie. Obejrzał się na Tonksa, a gdy ich spojrzenia się spotkały był pewien, że myśleli dokładnie o tym samym. Gdyby udało im się upolować zwierzynę na ziemiach Nottów, mogliby przetrwać nadchodzące mrozy. Zresztą, Nottowie nawet nie zauważa jak stracą jedną ranę czy dwie. Rozejrzał się aby zobaczyć, w którym kierunku udało się zwierzę, a gdy dojrzał ślady wskazał czarodziejowi kierunek. Zaczął powoli iść, stawiając ostrożnie korki, by nie robić zbyt dużego hałasu. Podejrzewał, że ich cel znajduje się niedaleko stąd, a spłoszenie nie było im raczej na rękę.
-Nic takiego. – Gdyby sobie nie pomagali to Rycerze już dawno zajęli by całą Anglię, łącznie ze Szkocją i Irlandią oraz Walią. A jednak musieli być stale czujni, podobnie jak oni, skoro przebywali teraz na ziemiach Nottów. Oparł się o drzewo i przeczesał dłonią ciemne włosy w roztargnieniu. Upewnił się, że różdżka jest na miejscu i w końcu odsunął się do drzewa czując, że w pełni wraca do siebie. Zerknął kontrolnie na byłego aurora i kiwnął głową, nie zamierzał z niego wyciskać szczegółów okropnego wydarzenia, o którym wspomniał.
-Zabezpieczają się, nic dziwnego. Pytanie jak wiele osób miało z nim już styczność. – Dementor musiał się żywić aby istnieć, czy ktoś padł już jego ofiarą i stracił dusze? –Mam podejrzenia, że żyje tu grupa mugolaków, którzy boją się wyjść poza obręb hrabstwa.
Potoczył spojrzeniem po okolicy, byli w lesie Sherwood, tym samym, o którym opowiedziano wiele legend, a dokładniej o jego mieszkańcach z czasów panowania króla Jana bez Ziemi. Robin Hood był tym, który zabierał bogatym i oddawał biednym, łamał prawa narzucone przez tyrana i uchodził za wzór do naśladowania. Oni sami byli teraz kimś na jego wzór, tym bardziej, że przebywali w tym właśnie lesie gdzie ukrywali się wyjęci spod prawa, którzy sprzeciwiali się obecnym rządom, a raczej byli jego ofiarami.
W tym momencie Mike zwrócił jego uwagę na ślady, które mieli przed sobą. Pochylił się nad wgnieceniami w mokrej ziemi.
-Chyba szedł tędy niedawno. – Nie był ekspertem, ale Amazonia nauczyła go całkiem sporo, w tym oceniania jak dawno przechodziło stworzenie. Obejrzał się na Tonksa, a gdy ich spojrzenia się spotkały był pewien, że myśleli dokładnie o tym samym. Gdyby udało im się upolować zwierzynę na ziemiach Nottów, mogliby przetrwać nadchodzące mrozy. Zresztą, Nottowie nawet nie zauważa jak stracą jedną ranę czy dwie. Rozejrzał się aby zobaczyć, w którym kierunku udało się zwierzę, a gdy dojrzał ślady wskazał czarodziejowi kierunek. Zaczął powoli iść, stawiając ostrożnie korki, by nie robić zbyt dużego hałasu. Podejrzewał, że ich cel znajduje się niedaleko stąd, a spłoszenie nie było im raczej na rękę.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
-Opowiedz mi więcej o tych podejrzeniach. - poprosił. Nie bywał w Sherwood zbyt często, ten patrol zaproponowany przez Herberta leżał poza stałymi trasami Michaela. -Nic dziwnego, wojna odcięła ich od mugolskich informacji. Może mugolacy jakoś sobie radzą dzięki magii, ale na początku października pomagałem mugolom ewakuować się z samego Kent i... nie wiedzieli nawet do końca, jak bardzo niebezpieczniejsze jest to hrabstwo od innych. - westchnął ciężko, wciąż pamiętając stres związany ze świadomością, że w epicentrum wojny mugole ukrywali się na ziemiach Rosierów. W Nottinghamshire było równie źle. -Ten las jest wielki, dobrze byłoby ich znaleźć. - zerknął kontrolnie na Herberta. Wiedział coś więcej? -Jeśli nie zdołamy tego zrobić dzisiaj, wrócimy tu jak najszybciej. - dodał, jak najdelikatniej. Grey nadal wyglądał trochę blado po tym zbyt bliskim spotkaniu z dementorem, więc Michael nie chciał ryzykować spotkania z kolejnym.
-Jeśli ukrywają się w grupie, są dla dementora trudniejszym celem niż pojedynczo. - mruknął do siebie, może próbując usprawiedliwić własną decyzję. Jeśli byli tutaj jacyś ludzie, to przecież potrzebowali pomocy jak najszybciej. Z drugiej strony, odnalezienie ich mogło być równie trudne jak szukanie igły w stogu siana, a doświadczenie na pozycij aurora i starszego aurora nauczyło Michaela dbać o swoich ludzi. Ranny, oszołomiony lub osłabiony ratownik jedynie narazi całą akcję na ryzyko, a choć Herbert zdawał się robić dobrą minę to złej gry (Mike bywał równie dumny i pewnie na jego miejscu również próbowałby sobie wmówić, że wszystko w porządku) to Tonks wolał chwilę ochłonąć, pospacerować, bądź nawet wrócić do domu, zanim podejmą kolejne ryzykowne akcje. Nie znajdą mugolaków w godzinę, mogą tutaj wrócić. Za kilka godzin albo za kilka dni. Po cholernej pełni.
Na szczęście, polowanie nie było ryzykowne - a dostrzeżenie zwierzyny pomoże im skutecznie odciągnąć posępne myśli od dementora. Napotkał wzrok Herba i uśmiechnął się blado. Czasem myśleli dokładnie o tym samym - na przykład o kolejnej kolejce piwa w barze - i Mike'owi zdawało się, że znowu podchwycił tą myśl.
-Wygląda jak ślady jelenia. - szepnął do Berta. Jelenie są spore. Na samą myśl o tym, ile to mięsa, zaburczało mu w brzuchu.
Chwycił pewniej kuszę i zaczął podążać za śladami, pozwalając Herbertowi prowadzić. Grey wydawał się na tym znać. Tonks musi go później spytać, czy to dzięki z jednej jego wypraw, o których tak uwielbiał słuchać.
Wytężył wzrok, aż dostrzegł między drzewami jelenia. Gestem dłoni dał znać Herbertowi, by ten przystanął. Musieli być teraz bardzo cicho.
Michael napiął kuszę, celując w masywną szyję zwierzęcia. Oddał strzał, a zaraz po nim kolejny - spodziewał się, że jeleń potrzebuje co najmniej dwóch trafień, by paść.
za pomocą biegłości szczęścia I modyfikuję wynik z 78 (kaczka) na 77 (jeleń sika)
jeleń jest 20 metrów od nas.
ST strzału 60, dodaję biegłość spostrzegawczości (III +60) i rzucam dwukrotnie na dwa celne strzały.
-Jeśli ukrywają się w grupie, są dla dementora trudniejszym celem niż pojedynczo. - mruknął do siebie, może próbując usprawiedliwić własną decyzję. Jeśli byli tutaj jacyś ludzie, to przecież potrzebowali pomocy jak najszybciej. Z drugiej strony, odnalezienie ich mogło być równie trudne jak szukanie igły w stogu siana, a doświadczenie na pozycij aurora i starszego aurora nauczyło Michaela dbać o swoich ludzi. Ranny, oszołomiony lub osłabiony ratownik jedynie narazi całą akcję na ryzyko, a choć Herbert zdawał się robić dobrą minę to złej gry (Mike bywał równie dumny i pewnie na jego miejscu również próbowałby sobie wmówić, że wszystko w porządku) to Tonks wolał chwilę ochłonąć, pospacerować, bądź nawet wrócić do domu, zanim podejmą kolejne ryzykowne akcje. Nie znajdą mugolaków w godzinę, mogą tutaj wrócić. Za kilka godzin albo za kilka dni. Po cholernej pełni.
Na szczęście, polowanie nie było ryzykowne - a dostrzeżenie zwierzyny pomoże im skutecznie odciągnąć posępne myśli od dementora. Napotkał wzrok Herba i uśmiechnął się blado. Czasem myśleli dokładnie o tym samym - na przykład o kolejnej kolejce piwa w barze - i Mike'owi zdawało się, że znowu podchwycił tą myśl.
-Wygląda jak ślady jelenia. - szepnął do Berta. Jelenie są spore. Na samą myśl o tym, ile to mięsa, zaburczało mu w brzuchu.
Chwycił pewniej kuszę i zaczął podążać za śladami, pozwalając Herbertowi prowadzić. Grey wydawał się na tym znać. Tonks musi go później spytać, czy to dzięki z jednej jego wypraw, o których tak uwielbiał słuchać.
Wytężył wzrok, aż dostrzegł między drzewami jelenia. Gestem dłoni dał znać Herbertowi, by ten przystanął. Musieli być teraz bardzo cicho.
Michael napiął kuszę, celując w masywną szyję zwierzęcia. Oddał strzał, a zaraz po nim kolejny - spodziewał się, że jeleń potrzebuje co najmniej dwóch trafień, by paść.
za pomocą biegłości szczęścia I modyfikuję wynik z 78 (kaczka) na 77 (jeleń sika)
jeleń jest 20 metrów od nas.
ST strzału 60, dodaję biegłość spostrzegawczości (III +60) i rzucam dwukrotnie na dwa celne strzały.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52, 51
'k100' : 52, 51
Kręciło mu się trochę w głowie tak jakby właśnie zsiadł z karuzeli albo wypił trochę za dużo. Stawiał bardziej na to drugie, nie pamiętał kiedy był na karuzeli. Zerknął na Tonksa.
-Siedzieli w Kent, w samym sercu tego horroru? Pechowcy. - Skomentował gorzko aż go zapiekło w gardle. Hrabstwo Kent musiało być najgorszym miejscem do życia, dla tych, którzy nie stali po właściwej stronie albo urodzili się w złej rodzinie. -Moi informatorzy mówili, że grupka ludzi żyje w samym centrum lasu w domkach na drzewie, ponoć Robin Hood był ich inspiracją. Uciekli przed czystkami, ale nie wiedzą jak wyjść. - Odpowiedział przyjacielowi na jego pytanie odnośnie grupy, która miała się tam ukrywać. Wyciągnął kartkę, z narysowaną odręcznie mapą. -Główną ścieżką, aż do kamienia milowego, skręcić w prawo, iść sto dwadzieścia kroków, skręcić w prawo za młodym zagajnikiem i iść jeszcze przez trzydzieści minut prosto. - Schował kartkę do kieszeni i lekko się krzywiąc. -Mnie nie pytaj, poczułem się jak skaut kiedy to dostałem.
Spojrzał w stronę gęstwiny leśnej jakby liczył na to, że grupa zbiegów nagle wyjdzie, trafi do nich sama, ale nic nie nastąpiło. Jedynie szum liści poruszanych przez wiatr. Nie czuł się najlepiej, nadal trochę go trzepało jakby przechodził paskudne przeziębienie, ale miał zamiaru rezygnować. Nie kiedy byli tak blisko, a on miał cichą nadzieję, że mugole jeszcze żyją i zaufają dwójce czarodziejów, że ci realnie chcą im pomóc, a nie zaprowadzić prosto pod nóż Nottów.
W tym momencie jednak jego uwagę oraz Tonksa przykuła wizja dobrego jedzenia przez jakiś czas. Solidnej potrawki, która napełni żołądki i da dodatkowej energii. Kucnął sprawdzając palcem wyciągniętym ku górze skąd wieje wiatr. Nakazał kumplowi aby się przesunął cicho i ostrożnie. Do Greya wróciły wspomnienia jak z ojcem chodzili po lasach kiedy Herb był jeszcze dzieciakiem. Tropili wtedy zwierzyny, naprawiali pasieki i zdejmowali pułapki zastawione przez kłusowników. Zwierzę było pokaźnych rozmiarów i był to rzeczywiście jeleń a nie kozioł. Piękny, dorodny okaz, a patrząc na jego poroże to mógł mieć już za sobą co najmniej cztery zimy. Niczego nieświadome zwierzę przechodziło pomiędzy drzewami szukając w ściółce pożywienia. Zatrzymał się na chwilę i swoim porożem zaczął ocierać się o pień drzewa, przy którym stał. To była szansa dla Tonksa, który wypuścił bełt ze swojej kuszy strzelając perfekcyjnie, zwierzę się zerwało w przypływie adrenaliny i szoku, ale zaraz kolejny pocisk polecił unieruchamiając go.
-Piękny strzał. - Zawołał Herbert wychodząc za zasłony krzewów, które stanowiły jego kryjówkę. Powoli podszedł do leżącego zwierzęcia na ziemi.
-Siedzieli w Kent, w samym sercu tego horroru? Pechowcy. - Skomentował gorzko aż go zapiekło w gardle. Hrabstwo Kent musiało być najgorszym miejscem do życia, dla tych, którzy nie stali po właściwej stronie albo urodzili się w złej rodzinie. -Moi informatorzy mówili, że grupka ludzi żyje w samym centrum lasu w domkach na drzewie, ponoć Robin Hood był ich inspiracją. Uciekli przed czystkami, ale nie wiedzą jak wyjść. - Odpowiedział przyjacielowi na jego pytanie odnośnie grupy, która miała się tam ukrywać. Wyciągnął kartkę, z narysowaną odręcznie mapą. -Główną ścieżką, aż do kamienia milowego, skręcić w prawo, iść sto dwadzieścia kroków, skręcić w prawo za młodym zagajnikiem i iść jeszcze przez trzydzieści minut prosto. - Schował kartkę do kieszeni i lekko się krzywiąc. -Mnie nie pytaj, poczułem się jak skaut kiedy to dostałem.
Spojrzał w stronę gęstwiny leśnej jakby liczył na to, że grupa zbiegów nagle wyjdzie, trafi do nich sama, ale nic nie nastąpiło. Jedynie szum liści poruszanych przez wiatr. Nie czuł się najlepiej, nadal trochę go trzepało jakby przechodził paskudne przeziębienie, ale miał zamiaru rezygnować. Nie kiedy byli tak blisko, a on miał cichą nadzieję, że mugole jeszcze żyją i zaufają dwójce czarodziejów, że ci realnie chcą im pomóc, a nie zaprowadzić prosto pod nóż Nottów.
W tym momencie jednak jego uwagę oraz Tonksa przykuła wizja dobrego jedzenia przez jakiś czas. Solidnej potrawki, która napełni żołądki i da dodatkowej energii. Kucnął sprawdzając palcem wyciągniętym ku górze skąd wieje wiatr. Nakazał kumplowi aby się przesunął cicho i ostrożnie. Do Greya wróciły wspomnienia jak z ojcem chodzili po lasach kiedy Herb był jeszcze dzieciakiem. Tropili wtedy zwierzyny, naprawiali pasieki i zdejmowali pułapki zastawione przez kłusowników. Zwierzę było pokaźnych rozmiarów i był to rzeczywiście jeleń a nie kozioł. Piękny, dorodny okaz, a patrząc na jego poroże to mógł mieć już za sobą co najmniej cztery zimy. Niczego nieświadome zwierzę przechodziło pomiędzy drzewami szukając w ściółce pożywienia. Zatrzymał się na chwilę i swoim porożem zaczął ocierać się o pień drzewa, przy którym stał. To była szansa dla Tonksa, który wypuścił bełt ze swojej kuszy strzelając perfekcyjnie, zwierzę się zerwało w przypływie adrenaliny i szoku, ale zaraz kolejny pocisk polecił unieruchamiając go.
-Piękny strzał. - Zawołał Herbert wychodząc za zasłony krzewów, które stanowiły jego kryjówkę. Powoli podszedł do leżącego zwierzęcia na ziemi.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pierwszy bełt wbił się w szyję zwierzęcia. Jeleń zachwiał się, ale nie padł. Michael napiął kuszę po raz kolejny, tym razem celując w brzuch - wiedząc, że zwierzę może uciec, obrał łatwy cel, największy. Bełt znów ugodził jelenia, a ranne zwierzę padło na ziemię. Mike, tknięty przebłyskiem współczucia, uniósł kuszę raz jeszcze - chcąc miłosiernie dobić ofiarę. Potem dostrzegł jednak, że jeleń nie rzęzi już z bólu, że znieruchomiał. Musiał chyba przebić tętnicę szyjną. Wziął głęboki wdech, czując zapach krwi i przestał już myśleć o jeleniu jak o żywej istocie. W zamian wyobraził sobie obiad.
Kusza była zdecydowanie najlepszym zakupem tego miesiąca. Dotychczas udawało mu się znaleźć jedynie mniejszą zwierzynę, a na myśl o ilości mięsa tak dużej zdobyczy poczuł zrozumiałą ekscytację.
-Dzięki. Podzielimy nim się? - zaproponował Herbertowi z uśmiechem, podchodząc za nim do jelenia. Starczy dla wszystkich - Tonksów, Grey'ów, może nawet zaprzyjaźnionych Sproutów. Trzeba było sobie pomagać, a Mike wiedział, jak trudno teraz o mięso.
Gdyby byli bliżej osady albo nawet Oazy, zaproponowałby pewnie aby oddać część zdobyczy innym potrzebującym. Teraz, pośrodku lasu we wrogim hrabstwie, zrezygnował jednak z tego pomysłu. Wysłuchał uważnie wcześniejszej opowieści Herberta o mugolach w środku lasu, ale wysnuł z niej jeden wniosek - wciąż nie mieli pojęcia, gdzie ich szukać. Nie widzieli tutaj żadnego kamienia milowego, a trzydzieści minut spaceru...
...cóż, to było niby niewiele, ale wciąż wiele dla człowieka, którego prawie pocałował dementor.
Muszą tu wrócić. Na spokojniej. Bez jelenia. Gdy Grey wypocznie.
-Proponuję wrócić na spokojniej po tą... grupę Robin Hooda. - uśmiechnął się blado. Nie powie przyjacielowi wprost, że powinien odpocząć - wiedział, że Herbert ma swoją dumę. -Wezmę jeszcze jakiegoś aurora, albo Gabriela, on chyba używał takich...skautowych trików i szyfrów w swojej pracy. - roześmiał się lekko, przypominając sobie opowieści brata o tym, jak różna jest wiedźmia straż od szkolenia dla aurorów. -Tutaj jeszcze nie jest tak źle jak w Kent, kilka godzin lub jeden dzień nie zbawi tych mugoli - a teraz przynajmniej wiemy, na co musimy tutaj uważać. Dziękuję, za wszystkie informacje, dobra robota. - pochwalił Herberta, który zadał sobie tyle trudu, aby dowiedzieć się o tej grupie. Nie wątpił, że szybko ich znajdą - mało kto znał się na lasach tak, jak Grey.
-To jak, nauczyłeś się oprawiać zwierzynę podczas swoich podróży? - zagaił, kucając przy jeleniu. Potrafił oporządzić gęś, ale z tak wielką sztuką nie miał jeszcze do czynienia. Muszą jakoś go przetransportować na Półwysep Kornwalisjki - lepiej nie spędzać w Sherwood więcej czasu, niż to konieczne.
Kusza była zdecydowanie najlepszym zakupem tego miesiąca. Dotychczas udawało mu się znaleźć jedynie mniejszą zwierzynę, a na myśl o ilości mięsa tak dużej zdobyczy poczuł zrozumiałą ekscytację.
-Dzięki. Podzielimy nim się? - zaproponował Herbertowi z uśmiechem, podchodząc za nim do jelenia. Starczy dla wszystkich - Tonksów, Grey'ów, może nawet zaprzyjaźnionych Sproutów. Trzeba było sobie pomagać, a Mike wiedział, jak trudno teraz o mięso.
Gdyby byli bliżej osady albo nawet Oazy, zaproponowałby pewnie aby oddać część zdobyczy innym potrzebującym. Teraz, pośrodku lasu we wrogim hrabstwie, zrezygnował jednak z tego pomysłu. Wysłuchał uważnie wcześniejszej opowieści Herberta o mugolach w środku lasu, ale wysnuł z niej jeden wniosek - wciąż nie mieli pojęcia, gdzie ich szukać. Nie widzieli tutaj żadnego kamienia milowego, a trzydzieści minut spaceru...
...cóż, to było niby niewiele, ale wciąż wiele dla człowieka, którego prawie pocałował dementor.
Muszą tu wrócić. Na spokojniej. Bez jelenia. Gdy Grey wypocznie.
-Proponuję wrócić na spokojniej po tą... grupę Robin Hooda. - uśmiechnął się blado. Nie powie przyjacielowi wprost, że powinien odpocząć - wiedział, że Herbert ma swoją dumę. -Wezmę jeszcze jakiegoś aurora, albo Gabriela, on chyba używał takich...skautowych trików i szyfrów w swojej pracy. - roześmiał się lekko, przypominając sobie opowieści brata o tym, jak różna jest wiedźmia straż od szkolenia dla aurorów. -Tutaj jeszcze nie jest tak źle jak w Kent, kilka godzin lub jeden dzień nie zbawi tych mugoli - a teraz przynajmniej wiemy, na co musimy tutaj uważać. Dziękuję, za wszystkie informacje, dobra robota. - pochwalił Herberta, który zadał sobie tyle trudu, aby dowiedzieć się o tej grupie. Nie wątpił, że szybko ich znajdą - mało kto znał się na lasach tak, jak Grey.
-To jak, nauczyłeś się oprawiać zwierzynę podczas swoich podróży? - zagaił, kucając przy jeleniu. Potrafił oporządzić gęś, ale z tak wielką sztuką nie miał jeszcze do czynienia. Muszą jakoś go przetransportować na Półwysep Kornwalisjki - lepiej nie spędzać w Sherwood więcej czasu, niż to konieczne.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie czuł się rewelacyjnie, ale poczucie misji pchało go do realizacji zadania. Fasolki wszystkich smaków trochę pomogły, ale nic nie działa lepiej jak odpoczynek. Taki solidny, w trakcie którego mógł zregenerować siły. Nie chciał jednak jeszcze otwarcie się przyznawać do tego, że musi odpuścić i wrócić dnia następnego licząc, że grupa uchodźców do tego czasu nie zostanie odnaleziona.
Jednak upolowanie jelenia uświadomiło mi, że teraz będzie jeszcze trudniej odnaleźć obozowisko. Zwierzę padło ciężko na ziemię, a oni podeszli wolno i ostrożnie upewniając się jeszcze, że nagle się nie zerwie. Strzał Tonksa okazał się być skutecznym i teraz mogli mówić otwarcie o dobrym obiedzie a nawet paru. Między słowami auorora wyczuł intencje, mówił mu jasno aby przestał odstawiać głupią dumę tylko porządnie odpoczął.
-Taaa… - Mruknął pod nosem niepocieszony i przeczesał ciemną grzywę dłonią. -Masz rację, choć bardzo kusi mnie zaprzeczenie temu.
Uśmiechnął się gorzko i kucnął przy jeleniu. Była to niezła sztuka.
-Za taką ilość mięsa ludzie by się teraz zabijali. - Westchnęła głucho mając świadomość, że racje żywnościowe robiły swoje. Na razie było ich sporo, ale mając w pamięci mugolską wojnę doskonale zdawał sobie sprawę, że jedzenia będzie coraz mniej, że dla niektórych nie starczy. Pytanie brzmiało nie czy zabranie, ale kiedy. Suszone mięso mogło pomóc przetrwać.
-Najpierw musi oddzielić dokładnie skórę od tkanek. Należy naciąć tutaj. - Wskazał na nogi jelenia, a potem na brzuch. -Widziałem jak robią to Indianie.
Spojrzał z ukosa na przyjaciela tłumacząc mu wcale nie tak trudną sztukę skórowania zwierząt. W tym momencie nie brzmiał jak botanik, który całe swoje dotychczasowe życie spędził na obserwowaniu roślin i tego jak się rozwijają. -Jednak lepiej abyśmy tego tutaj nie robili. Zbyt duże ryzyko.
Wstał z kucek i rozejrzał się dookoła sprawdzając czy rzeczywiście nadal są sami w lesie, a potem zwrócił się do Tonksa. -Gdzie możemy się udać? Do nas, na farmę. Tam będzie spokojnie i bezpiecznie.
Jak na razie Greengrove Farm nie była znana zbyt szeroko więc mogli mieć pewność, że nikt ich nie będzie niepokoił.
|zt dla Herba
Jednak upolowanie jelenia uświadomiło mi, że teraz będzie jeszcze trudniej odnaleźć obozowisko. Zwierzę padło ciężko na ziemię, a oni podeszli wolno i ostrożnie upewniając się jeszcze, że nagle się nie zerwie. Strzał Tonksa okazał się być skutecznym i teraz mogli mówić otwarcie o dobrym obiedzie a nawet paru. Między słowami auorora wyczuł intencje, mówił mu jasno aby przestał odstawiać głupią dumę tylko porządnie odpoczął.
-Taaa… - Mruknął pod nosem niepocieszony i przeczesał ciemną grzywę dłonią. -Masz rację, choć bardzo kusi mnie zaprzeczenie temu.
Uśmiechnął się gorzko i kucnął przy jeleniu. Była to niezła sztuka.
-Za taką ilość mięsa ludzie by się teraz zabijali. - Westchnęła głucho mając świadomość, że racje żywnościowe robiły swoje. Na razie było ich sporo, ale mając w pamięci mugolską wojnę doskonale zdawał sobie sprawę, że jedzenia będzie coraz mniej, że dla niektórych nie starczy. Pytanie brzmiało nie czy zabranie, ale kiedy. Suszone mięso mogło pomóc przetrwać.
-Najpierw musi oddzielić dokładnie skórę od tkanek. Należy naciąć tutaj. - Wskazał na nogi jelenia, a potem na brzuch. -Widziałem jak robią to Indianie.
Spojrzał z ukosa na przyjaciela tłumacząc mu wcale nie tak trudną sztukę skórowania zwierząt. W tym momencie nie brzmiał jak botanik, który całe swoje dotychczasowe życie spędził na obserwowaniu roślin i tego jak się rozwijają. -Jednak lepiej abyśmy tego tutaj nie robili. Zbyt duże ryzyko.
Wstał z kucek i rozejrzał się dookoła sprawdzając czy rzeczywiście nadal są sami w lesie, a potem zwrócił się do Tonksa. -Gdzie możemy się udać? Do nas, na farmę. Tam będzie spokojnie i bezpiecznie.
Jak na razie Greengrove Farm nie była znana zbyt szeroko więc mogli mieć pewność, że nikt ich nie będzie niepokoił.
|zt dla Herba
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Trudno mu było zostawić na chwilę świat i pomyśleć o sobie, o zdrowiu, o odpoczynku. Zawsze wydawało się, że coś jest pilniejsze od niego samego. Zresztą w trakcie wojny naprawdę wszystko było kwestią życia i śmierci.
Czymże było własne zmęczenie w obliczu zagrożenia życia kilku(nastu) osób?
Okazywało się, że wszystkim. Chwila nieuwagi, a kończyło się w szponach wilkołaka. Chwila słabości, a Avada Kedavra dosięgała wyszkolonego wiedźmiego strażnika. Chwila brawury, a przywódczyni Zakonu Feniksa znalazła się w kleszczach antymagicznej pulapki, w więzieniu. Wszyscy Tonksowie - on, Gabriel, Just, zapewne nawet Kerrie - odstawiali czasem samych siebie na bok i płacili za to najwyższą cenę. Po takich przejściach wyciągało się w końcu wnioski, szczególnie, że dbanie o zdrowie innych (w tym przypadku Herberta, choć spotkanie z dementorem osłabiło psychicznie i samego Michaela) przychodziło Michaelowi trochę łatwiej niż troska o samego siebie. Herbert dopiero stosunkowo niedawno wrócił w środek wojennej zawieruchy, ale Tonks już na kursie dla aurorów nasłuchał się o tym, że najlepiej ratować innych będąc we względnie dobrej formie. Rozkojarzony lub osłabiony ratownik może niechcący zaszkodzić, a martwy nikomu już nie pomoże. Miał w pamięci tą lekcję teraz, gdy decydował się na powrót do domu. Zwłaszcza, że z jeleniem nigdzie dalej już nie pójdą, a Herbert miał przecież rację. Mięso naprawdę było teraz na wagę złota.
-Zabijaliby się nawet za mniejszą ilość. - przytaknął głuchym tonem. Chciał wierzyć, że nie byłby taki sam, ale przecież w wilkołaczej postaci zabijałby z nienasyconego głodu, dosłownie. A od miesiąca ciągle nie dojadał, przyzwyczaił się (o ile to możliwe) do ciągłego łaknienia. Wzdrygnął się lekko. -Nie sądziłem, że przyjdzie nam żyć w takich czasach. - westchnął z nutą żalu. Myślał, że po wielkiej mugolskiej wojnie (przed którą chroniła go trochę przynależność do czarodziejskiego świata) będzie mu dane żyć w lepszych czasach - a stawały się jeszcze gorsze.
-Nauczysz mnie? - fakt, że Herbert nauczył się w podróży oprawiania zwierząt, poprawił mu trochę humor. Z uwagą obserwował ruchy Grey’a, starając się wszystko zapamiętać.
-Przetransportujmy go zatem do was, tam oprawimy i podzielimy mięso. Może Hal nam pomoże? - pomimo ciężkiego dnia, perspektywa spędzenia spokojnego czasu z przyjacielem (i Halbertem - czy już byli przyjaciółmi?) szczerze go ucieszyła.
A do Sherwood jeszcze wrócą.
/zt, zdobyliśmy jelenia sika
Czymże było własne zmęczenie w obliczu zagrożenia życia kilku(nastu) osób?
Okazywało się, że wszystkim. Chwila nieuwagi, a kończyło się w szponach wilkołaka. Chwila słabości, a Avada Kedavra dosięgała wyszkolonego wiedźmiego strażnika. Chwila brawury, a przywódczyni Zakonu Feniksa znalazła się w kleszczach antymagicznej pulapki, w więzieniu. Wszyscy Tonksowie - on, Gabriel, Just, zapewne nawet Kerrie - odstawiali czasem samych siebie na bok i płacili za to najwyższą cenę. Po takich przejściach wyciągało się w końcu wnioski, szczególnie, że dbanie o zdrowie innych (w tym przypadku Herberta, choć spotkanie z dementorem osłabiło psychicznie i samego Michaela) przychodziło Michaelowi trochę łatwiej niż troska o samego siebie. Herbert dopiero stosunkowo niedawno wrócił w środek wojennej zawieruchy, ale Tonks już na kursie dla aurorów nasłuchał się o tym, że najlepiej ratować innych będąc we względnie dobrej formie. Rozkojarzony lub osłabiony ratownik może niechcący zaszkodzić, a martwy nikomu już nie pomoże. Miał w pamięci tą lekcję teraz, gdy decydował się na powrót do domu. Zwłaszcza, że z jeleniem nigdzie dalej już nie pójdą, a Herbert miał przecież rację. Mięso naprawdę było teraz na wagę złota.
-Zabijaliby się nawet za mniejszą ilość. - przytaknął głuchym tonem. Chciał wierzyć, że nie byłby taki sam, ale przecież w wilkołaczej postaci zabijałby z nienasyconego głodu, dosłownie. A od miesiąca ciągle nie dojadał, przyzwyczaił się (o ile to możliwe) do ciągłego łaknienia. Wzdrygnął się lekko. -Nie sądziłem, że przyjdzie nam żyć w takich czasach. - westchnął z nutą żalu. Myślał, że po wielkiej mugolskiej wojnie (przed którą chroniła go trochę przynależność do czarodziejskiego świata) będzie mu dane żyć w lepszych czasach - a stawały się jeszcze gorsze.
-Nauczysz mnie? - fakt, że Herbert nauczył się w podróży oprawiania zwierząt, poprawił mu trochę humor. Z uwagą obserwował ruchy Grey’a, starając się wszystko zapamiętać.
-Przetransportujmy go zatem do was, tam oprawimy i podzielimy mięso. Może Hal nam pomoże? - pomimo ciężkiego dnia, perspektywa spędzenia spokojnego czasu z przyjacielem (i Halbertem - czy już byli przyjaciółmi?) szczerze go ucieszyła.
A do Sherwood jeszcze wrócą.
/zt, zdobyliśmy jelenia sika
Can I not save one
from the pitiless wave?
Przez chwilę tkwił nieruchomo z jednym kolanem opartym na ziemi, na brudnej ziemi, na drugim się podpierał, w ręce zastygł nierówny, lekko nadłamany patyk. Jedno oko miał całkiem otwarte, drugie lekko przymknięte, ale to nie sprawiało, że dzięki temu widział więcej lub lepiej. Trzecie oko, które udało mu się wyczarować śledziło drogę prosto z małej wsi zlokalizowanej pośrodku wielkiej puszczy. Dwa wozy ciągnięte przez niezbyt rosłe rumaki poruszały się dość powoli, obserwował je magicznie wyczarowanym okiem nieco nad koronami drzewa. Kiedy gałęzie przysłaniały mu widok przymykał lewe oko mocniej, ale wciąż nie dostrzegał więcej. W końcu poruszył się i spojrzał na chłopaków.
— Są jakieś... Pięć, może siedem minut stąd, ale jadą powoli. Tak jak Marcel mówił, dwa wozy, dość mocno obładowane. Dwóch woźniców i dwóch czarodziejów obok nich, być może jakieś goryle do obstawy. Nie widziałem nikogo więcej. — Choć czterech czarodziejów na nich to i tak już dość, choć powożący wydawali się mało imponujący i jeszcze mniej biegli w magii, ale trudno było wierzyć, że byli zupełnie nieszkodliwi. Popatrzył na drogę przed nimi, wszyscy kucali przy sobie zwróceni głowami do siebie. Wcisnął kij w ziemię i na wilgotnej drodze narysował dwa prostokąty, jeden za drugim. — To są wozy — objaśnił, gdyby któryś się nie zorientował i spojrzał na każdego, nim kontynuował. — Tu, zablokujemy drogę. Cecil zwali zaraz drzewo, przynajmniej na tyle, żeby była częściowo nieprzejezdna. Będą musieli się zatrzymać, może tych dwóch zejdzie z wozu, żeby odblokować przejazd, może zobaczymy co potrafią. Muszą do odblokować, żebyśmy mieli jak uciec, ale nim wrócą na wozy, zaatakujemy. Drzewa tu są dość niskie, spuścimy się z góry — Uniósł głowę w górę i popatrzył na gęste korony drzew. Nie były już pokryte liśćmi, ale panował tu już półmrok, choć godzina nie była wcale tak późna. Listopadowe dni były krótkie, pokryte chmurami niebo szare i ciężkie, napęczniałe od zgromadzonego deszczu gotowego lunąć w każdej chwili, a gęste korony drzew dodatkowo ograniczały dostęp światła. Wierzył, że nie zostaną z daleka dostrzeżeni. — Konie nie wyglądają na płochliwe, raczej wydawały się leniwe, ale to znaczy, że nie będą zbyt rwały się do przodu podczas ucieczki. — Może błyski zaklęć ich nie spłodzą od razu, ale na pewno nie będą gnać zbyt szybko. — Jakieś pytania? — Popatrzył na każdego po kolei.
| Dajmy sobie czas na pierwszą kolejkę do niedzieli do 22:00; oculus tutaj
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wpatrywał się w Jamesa w milczeniu kiedy ten rozrysowywał ich plan na atak na karawanę. W głowie nie mógł powstrzymać się przed porównaniem ich małej zbieraniny do Robin Hooda, szczególnie, że postanowili napadać na kupców w lesie Sherwood. Trzymał się tej analogii kurczowo, alternatywa bowiem sprawiała, że czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Napełnianie sobie głowy heroicznymi czynami rozbójników, którzy byli bohaterami pozwalało mu przegnać strach, który paraliżował jego spocone dłonie. Nie mógł się zawahać teraz. To był jego pierwszy i przez to najważniejszy sprawdzian. Zdecydował się walczyć i to właśnie była walka, którą miał toczyć. Przygryzał policzek powstrzymując uśmiech zdenerwowania wypływający na jego usta. Ledwo mógł ustać w miejscu, kiedy mieszanina niepokoju i ekscytacji buzowała mu w żyłach. Przypatrywał się pozostałym mężczyznom, próbując odszukać podobne ślady zdenerwowania na ich twarzach, w ich głosach. Miał jednak wrażenie, że był jedyną osobą, która musiała powtarzać sobie jak mantrę: oddychaj. Nie miał pewności czy gdyby przestał, jego płuca pamiętałyby żeby napełniać się samodzielnie.
Skinieniem głowy potwierdził przyjęcie zadania. Nic prostszego. Przewrócić drzewo. Nie musiał nawet machać siekierą, miał przecież różdżkę. Szukał w głowie czegokolwiek, co mógłby powiedzieć, pewien, że jeśli się nie odezwieie, nie pozwoli chociaż jednej myśli ulecieć z głowy, eksploduje od nadmiaru emocji.
- Co robimy z woźnicami? - Zapytał cicho, starając się powstrzymać drżenie głosu. Nie miał pojęcia, co właściwie miał robić. Spuścić się z drzew, zaatakować i...? No właśnie, co? Nigdy wcześniej nie brał udziału w żadnej partyzanckiej akcji. Im dłużej stał i przysłuchiwał się kolejnym zadaniom, tym bardziej nabierał przekonania, że nie był w dobrym miejscu. Czy on na pewno nadawał się do takich rzeczy? Z każdą kolejną chwilą był coraz pewniejszy, że jego obecność bardziej przeszkadza niż pomaga kolegom, którzy mieli znacznie większe doświadczenie w walce. Było jednak za późno żeby się wycofać. Liczyli na niego. Prawda? Wozy zbliżały się do ich pozycji, a on miał zadanie, które musiał wykonać. Odsunął się więc od grupy zdumiony, pewien, że dudniące mu w piersiach serce jest tak głośne, że zaraz zdemaskuje swoim hukiem sprytną pułapkę. Wyciągnął różdżkę oblizując spierzchnięte wargi wysuszonym na wiór językiem i rzucił przed siebie zaklęcie na wybrane drzewo, zastanawiając się kto z ich dwójki ustoi dłużej. Czar uderzył w pień z siłą, z jaką tłukło się serce Caradoga i jak w zwolnionym tempie drzewo przechyliło się w kierunki ziemi, aż wreszcie całkowicie na niej zaległo, zagradzając drogę w poprzek. Dopiero wtedy Cecil odetchnął, a mroczki tańczące mu przed oczami nieco zelżały. Podejmowanie akcji było łatwiejsze niż stanie w miejscu. Merlinie, oby czekanie teraz nie trwało zbyt długo.
|Saggitia
Skinieniem głowy potwierdził przyjęcie zadania. Nic prostszego. Przewrócić drzewo. Nie musiał nawet machać siekierą, miał przecież różdżkę. Szukał w głowie czegokolwiek, co mógłby powiedzieć, pewien, że jeśli się nie odezwieie, nie pozwoli chociaż jednej myśli ulecieć z głowy, eksploduje od nadmiaru emocji.
- Co robimy z woźnicami? - Zapytał cicho, starając się powstrzymać drżenie głosu. Nie miał pojęcia, co właściwie miał robić. Spuścić się z drzew, zaatakować i...? No właśnie, co? Nigdy wcześniej nie brał udziału w żadnej partyzanckiej akcji. Im dłużej stał i przysłuchiwał się kolejnym zadaniom, tym bardziej nabierał przekonania, że nie był w dobrym miejscu. Czy on na pewno nadawał się do takich rzeczy? Z każdą kolejną chwilą był coraz pewniejszy, że jego obecność bardziej przeszkadza niż pomaga kolegom, którzy mieli znacznie większe doświadczenie w walce. Było jednak za późno żeby się wycofać. Liczyli na niego. Prawda? Wozy zbliżały się do ich pozycji, a on miał zadanie, które musiał wykonać. Odsunął się więc od grupy zdumiony, pewien, że dudniące mu w piersiach serce jest tak głośne, że zaraz zdemaskuje swoim hukiem sprytną pułapkę. Wyciągnął różdżkę oblizując spierzchnięte wargi wysuszonym na wiór językiem i rzucił przed siebie zaklęcie na wybrane drzewo, zastanawiając się kto z ich dwójki ustoi dłużej. Czar uderzył w pień z siłą, z jaką tłukło się serce Caradoga i jak w zwolnionym tempie drzewo przechyliło się w kierunki ziemi, aż wreszcie całkowicie na niej zaległo, zagradzając drogę w poprzek. Dopiero wtedy Cecil odetchnął, a mroczki tańczące mu przed oczami nieco zelżały. Podejmowanie akcji było łatwiejsze niż stanie w miejscu. Merlinie, oby czekanie teraz nie trwało zbyt długo.
|Saggitia
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Stał z rękoma założonymi na piersi, obserwując plan rysowany przez Jamesa - potakując głową. Brzmiał rozsądnie, co mogło pójść nie tak? Dwa wozy, wypełnione cennymi zapasami, mogło ocalić od straszliwego losu co najmniej kilka przymierających głodem i trawionych chorobami osób. Należało tylko zrobić, co trzeba i to, co do nich należało. Nic trudnego. Nic skomplikowanego. Dadzą sobie z tym radę - no przecież, że tak. Zastanowił się nad końmi, o których mówił James. Na pewno potrafił je trafnie ocenić, znał się na tym, ale przy zablokowanej drodze chyba i tak nie miałyby dokąd uciec - a przynajmniej nie, póki nie oswobodzą się z uprzęży. Nie zawrócą wozów, ścieżka była za wąska. Mogły wybiec w las lub przeskoczyć przez drzewo, ale nie wezmą ze sobą zapasów. Wyciągnął z kieszeni spodni chustkę, którą przewiązał twarz, ukrywając za nią dolną część twarzy i spojrzał pytająco na przyjaciół - mieli się jak ukryć, prawda? Szansa, że wpadną na tych ludzi gdzieś w Londynie wydawała się bliska żadnej, ale istniała. Musieli uważać.
- Mówiłem, żebyście wzięli... macie, prawda? - upewnił się, marszcząc jasną brew. Na pewno mieli. Uniósł różdżkę, szepcząc inkantację: - Semper fidelis - I poczuł, jak chłodna moc zaklęcia przyciąga materiał do jego twarzy. Mógł mieć pewność, że nie osunie się sam. Obejrzał się na Caradoga. Co z woźnicami? Nie zastanawiali się nad tym. - Zostawimy ich tu. Znajdą ich, kiedy będą szukać wozu. - Nie byli winni, nie chcieli przecież nikogo skrzywdzić. To nie mogło być nic trudnego. - Rozbroić, związać, zostawić - powtórzył na wydechu, brał już przecież udział w podobnych akcjach, widział, jak robili to inni. Raz czy dwa widział, jak robili to inni, kiedy włamywali się do domów - było podobnie, ale nie brał w tym udziału wtedy, w napadaniu na ludzi. Nie chciał tego nigdy robić. Dziś stan konieczności wydawał się inny, perspektywa była inna, a przede wszystkim - inny był cel. Rozbita o ziemię kometa wielu postawiła w pilnej potrzebie. Obserwował walące się drzewo, kładąc dłoń na ramieniu Cecila i ścisnął je lekko, gestem wsparcia i uznania, dobrze mu poszło. Droga została zawalona, zostało już tylko zrobić resztę. - Na drzewa, jazda - ledwie wypowiedział te słowa, a już go nie było - czmychnął na drzewo, które wydawało mu się największym wyzwaniem; z rozbiegu chwycił się ramionami grubszej gałęzi, na tym samym pędzie zawinął kolana o sąsiednią i w kilka susów znalazł się na górze, trzymając głowę nisko wysunął się na gałęzie zawieszone nad przejazdem. Przez ramię obejrzał się na pozostałych, ostrożnie przełożył różdżkę w zęby. Gestem sprawdził, czy dalej miał w kieszeni nóż. Miał.
Wóz leniwie sunął ścieżką, wierzchowce uderzały w leśną ścieżkę miarowym regularnym rytmem, z oddali rozległo się ich rżenie. Z dechem zapartym w piersi wytężył wzrok ku pobliskim gałęziom, szukając przyjaciół.
Woźnicy różdżek w rękach nie trzymali - trzymali lejce. Na pierwszym wozie jechało dwóch pachołków. Wyglądało to jakby grali w karty, mieli dość zawzięte miny. Skupione. Dobrze, nie zauważą ich. Ściągnął brew, wydawało mu się, że jeden z nich trzymał różdżkę... Wyplutą różdżkę przechwycił w dłoń płynnym gestem, wykonując nią adekwatną sekwencję ruchów:
Expelliarmus, przywołał inkantację w myślach, zamierzając skierować ku niemu niewerbalne zaklęcie. Musieli atakować - nie zostało im więcej czasu.
Rzuty: zaklęcie semper fidelis
- Mówiłem, żebyście wzięli... macie, prawda? - upewnił się, marszcząc jasną brew. Na pewno mieli. Uniósł różdżkę, szepcząc inkantację: - Semper fidelis - I poczuł, jak chłodna moc zaklęcia przyciąga materiał do jego twarzy. Mógł mieć pewność, że nie osunie się sam. Obejrzał się na Caradoga. Co z woźnicami? Nie zastanawiali się nad tym. - Zostawimy ich tu. Znajdą ich, kiedy będą szukać wozu. - Nie byli winni, nie chcieli przecież nikogo skrzywdzić. To nie mogło być nic trudnego. - Rozbroić, związać, zostawić - powtórzył na wydechu, brał już przecież udział w podobnych akcjach, widział, jak robili to inni. Raz czy dwa widział, jak robili to inni, kiedy włamywali się do domów - było podobnie, ale nie brał w tym udziału wtedy, w napadaniu na ludzi. Nie chciał tego nigdy robić. Dziś stan konieczności wydawał się inny, perspektywa była inna, a przede wszystkim - inny był cel. Rozbita o ziemię kometa wielu postawiła w pilnej potrzebie. Obserwował walące się drzewo, kładąc dłoń na ramieniu Cecila i ścisnął je lekko, gestem wsparcia i uznania, dobrze mu poszło. Droga została zawalona, zostało już tylko zrobić resztę. - Na drzewa, jazda - ledwie wypowiedział te słowa, a już go nie było - czmychnął na drzewo, które wydawało mu się największym wyzwaniem; z rozbiegu chwycił się ramionami grubszej gałęzi, na tym samym pędzie zawinął kolana o sąsiednią i w kilka susów znalazł się na górze, trzymając głowę nisko wysunął się na gałęzie zawieszone nad przejazdem. Przez ramię obejrzał się na pozostałych, ostrożnie przełożył różdżkę w zęby. Gestem sprawdził, czy dalej miał w kieszeni nóż. Miał.
Wóz leniwie sunął ścieżką, wierzchowce uderzały w leśną ścieżkę miarowym regularnym rytmem, z oddali rozległo się ich rżenie. Z dechem zapartym w piersi wytężył wzrok ku pobliskim gałęziom, szukając przyjaciół.
Woźnicy różdżek w rękach nie trzymali - trzymali lejce. Na pierwszym wozie jechało dwóch pachołków. Wyglądało to jakby grali w karty, mieli dość zawzięte miny. Skupione. Dobrze, nie zauważą ich. Ściągnął brew, wydawało mu się, że jeden z nich trzymał różdżkę... Wyplutą różdżkę przechwycił w dłoń płynnym gestem, wykonując nią adekwatną sekwencję ruchów:
Expelliarmus, przywołał inkantację w myślach, zamierzając skierować ku niemu niewerbalne zaklęcie. Musieli atakować - nie zostało im więcej czasu.
Rzuty: zaklęcie semper fidelis
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
Trzecie oko trochę mu przeszkadzało, ciężko było mu się skoncentrować na wszystkim dookoła, ale popatrzył na Cecila, który wyglądał na zdenerwowanego całą sytuacją, a potem Marcela i kiedy ten drugi wyciągnął chustkę, którą naciągnął na twarz sam sięgnął do własnej, wystającej z kieszeni. Obwiązał ją wokół twarzy, naciągnął na brodę staranniej kryjąc pod nią nos i usta, tuż pod linią oczu — robili to nie pierwszy raz, zawsze wyglądało to tak samo. Potem na głowę naciągnął też kaptur płaszcza — ten, uszyty przez kuzynkę pomagał mu się ukrywać. Ciemne loki, ciemniejsza karnacja były wystarczająco charakterystyczne by go sklasyfikować, choć nie na tyle by go rozpoznać, takich jak on w Anglii wciąż było wielu. W ślad za przyjacielem, wyciągnął różdżkę i skierował na siebie jej koniec, po chwili wypowiadając cicho formułę tego samego zaklęcia co on, upewniając się, że chustka zostanie na swoim miejscu.
— Rozbroić, związać, zostawić — powtórzył po blondynie i kiwnął głową lekko. — Cecil? Wiesz jak śpiewa kos? — spytał go jeszcze, zerkając na niego. Śpiew kosa był prawdopodobnie najbardziej melodyjny ze śpiewu wszystkich innych ptaków, ale przy tym bardzo prosty do stworzenia przez kogoś kto potrafił dobrze gwizdać i kto owy śpiew znał, bo nie miał żadnej konkretnej melodii. Kosy były bardzo finezyjne w tworzeniu swoich pieśni, parę typowych dla niego dźwięków i melodia wystarczyły by go rozpoznać na tle wszystkich innych ptaków. — Cokolwiek by się wydarzyło, jak go usłyszysz znaczy, że będzie bezpiecznie. — Mówił to na wypadek, gdyby stracili się z oczu, albo musieli rozdzielić i pozostać w ukryciu. — Kukułka-niebezpiecznie. — Każdy umiał ją powtórzyć mniej lub bardziej brzmiące, zwykle niosąc się echem i tak charakterystyczne ku-ku zdobywało odpowiedni ptasi wydźwięk; rzadko jej używali, bo zwykle kiedy było już niebezpiecznie było już za późno na jakiekolwiek znaki. — Powodzenia, panowie — Popatrzył na Cecila i Marcela, obrócił się jeszcze za Freddim, który miał przybyć na spotkanie — wciąż go nie było, spóźniał się, ale nie miał pojęcia czy coś go zatrzymało, czy po prostu zapomniał. Nie miał umiejętności marcela, nie odważył się wskoczyć na drzewo, ale bez trudu potrafił się na nie wspiąć, więc podbiegł do jednego z nich. Różdżkę wsadził pod chustkę w zęby, podskoczył, chwytając się jednej gałęzi i przytrzymując, oparł stopami o gruby, chropowaty pień, podciągając się trochę, w końcu przewieszając jedną nogę przez pomniejszą gałąź i przyciągając wyżej. Potem poszło łatwo, trzymając się ich po kolei przechodził na gałęzie wysunięte bardziej nad ścieżkę, a kiedy skończyło mu się podparcie usiadł na niej ostrożnie, nie odważywszy się próbować dalej. Nie miał balansu akrobaty. Drzewo zaskrzypiało złowieszczo, więc pochylił się, praktycznie kładąc na grubej gałęzi tak, by nie był zbyt widoczny na tle ogołoconych drzew i poczekał chwilę, starając się nie ruszać. Lewitujące oko leciało nad gałęziami, często gubiąc jadące wozy, zobaczył siebie, a potem spróbował wycofać je z powrotem, na wypadek, gdyby z tyłu miały nadejść jakieś nieoczekiwane kłopoty.
Confundus, pomyślał pod tym, jak wyjął różdżkę spod chustki i skierował jej koniec na jednego z mężczyzn jadących na wozie. Chciał trafić w jednego z mężczyzn grających w karty, zdezorientować go na moment. Marcel proponował rozbrojenie, ale on nie miał bladego pojęcia jak rozbroić czarodzieja — zapomniał go spytać, gdy byli na ziemi.
| Semper Fidelis
Confundus na:
1 - tego samego pachołka co Marcel
2 - drugiego pachołka
3 - woźnicę w tym samym wozie
— Rozbroić, związać, zostawić — powtórzył po blondynie i kiwnął głową lekko. — Cecil? Wiesz jak śpiewa kos? — spytał go jeszcze, zerkając na niego. Śpiew kosa był prawdopodobnie najbardziej melodyjny ze śpiewu wszystkich innych ptaków, ale przy tym bardzo prosty do stworzenia przez kogoś kto potrafił dobrze gwizdać i kto owy śpiew znał, bo nie miał żadnej konkretnej melodii. Kosy były bardzo finezyjne w tworzeniu swoich pieśni, parę typowych dla niego dźwięków i melodia wystarczyły by go rozpoznać na tle wszystkich innych ptaków. — Cokolwiek by się wydarzyło, jak go usłyszysz znaczy, że będzie bezpiecznie. — Mówił to na wypadek, gdyby stracili się z oczu, albo musieli rozdzielić i pozostać w ukryciu. — Kukułka-niebezpiecznie. — Każdy umiał ją powtórzyć mniej lub bardziej brzmiące, zwykle niosąc się echem i tak charakterystyczne ku-ku zdobywało odpowiedni ptasi wydźwięk; rzadko jej używali, bo zwykle kiedy było już niebezpiecznie było już za późno na jakiekolwiek znaki. — Powodzenia, panowie — Popatrzył na Cecila i Marcela, obrócił się jeszcze za Freddim, który miał przybyć na spotkanie — wciąż go nie było, spóźniał się, ale nie miał pojęcia czy coś go zatrzymało, czy po prostu zapomniał. Nie miał umiejętności marcela, nie odważył się wskoczyć na drzewo, ale bez trudu potrafił się na nie wspiąć, więc podbiegł do jednego z nich. Różdżkę wsadził pod chustkę w zęby, podskoczył, chwytając się jednej gałęzi i przytrzymując, oparł stopami o gruby, chropowaty pień, podciągając się trochę, w końcu przewieszając jedną nogę przez pomniejszą gałąź i przyciągając wyżej. Potem poszło łatwo, trzymając się ich po kolei przechodził na gałęzie wysunięte bardziej nad ścieżkę, a kiedy skończyło mu się podparcie usiadł na niej ostrożnie, nie odważywszy się próbować dalej. Nie miał balansu akrobaty. Drzewo zaskrzypiało złowieszczo, więc pochylił się, praktycznie kładąc na grubej gałęzi tak, by nie był zbyt widoczny na tle ogołoconych drzew i poczekał chwilę, starając się nie ruszać. Lewitujące oko leciało nad gałęziami, często gubiąc jadące wozy, zobaczył siebie, a potem spróbował wycofać je z powrotem, na wypadek, gdyby z tyłu miały nadejść jakieś nieoczekiwane kłopoty.
Confundus, pomyślał pod tym, jak wyjął różdżkę spod chustki i skierował jej koniec na jednego z mężczyzn jadących na wozie. Chciał trafić w jednego z mężczyzn grających w karty, zdezorientować go na moment. Marcel proponował rozbrojenie, ale on nie miał bladego pojęcia jak rozbroić czarodzieja — zapomniał go spytać, gdy byli na ziemi.
| Semper Fidelis
Confundus na:
1 - tego samego pachołka co Marcel
2 - drugiego pachołka
3 - woźnicę w tym samym wozie
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k3' : 2
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k3' : 2
Sherwood [II]
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Nottinghamshire