Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Nottinghamshire
Sherwood [II]
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sherwood
Tajemnicze, pełne magii lasy Sherwood przynależą do hrabstwa Nottinghamshire. Od stuleci znajdują się one pod opieką Nottów, którzy dbają o bezpieczeństwo na jego granicach oraz pilnują, by nikt niepowołany nie zakłócał spokoju żyjącym tam istotom ani nie niepokoił driad zamieszkujących osławiony dąb Major Oak. Czyjakolwiek obecność bez uzyskania pozwolenia ze strony opiekunów Sherwood skończy się tragedią, bowiem lasy te same potrafią się obronić przed niepotrzebną ingerencją. Każdy nieupoważniony zabłądzi w gęstwinach i nie znajdzie drogi powrotnej, dlatego lepiej uważać, czy rzeczywiście pragnie się móc podziwiać to piękno po raz ostatni.
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 94
'k100' : 94
Wylądował na koskim zadzie pomimo siły jaką włożył w wybicie się z wozu — prędkość robiła swoje, ale uznał to za oczywisty sukces, zaciskając palce na nagrzbietniku. Podciagnął się od razu, nie chcąc czekać aż jeden ruch konia pod nim zwali go na bok, z którego będzie to trudniejsze lub całkiem niemożliwe. Wślizgnął się na falujący grzbiet, chwycił chomąta i zajął miejsce okrakiem, opierając nogi na pasie.
— Prrrrr — powiedział głośno, starając się w drżący głos władować spokój. Przeciągnął głoski wraz z wydechem. Ta pozycja pozwoliła mu chwycić lejce przymocowane do chomąta, złapał je przed nim, by zyskać kontrolę nad koniem. — Prrrr, powoli — powtórzył i odwrócił się za siebie. Koń zaczął zwalniać, lejce zahaczały się o gałęzie — czuł każde szarpnięcie na dłoniach, ale nie pozwalał im już ciągnąć uzdy. Kosztowało go to wiele wysiłku, każde pociągnięcie promieniowało bólem na jego przedramiona, ale sytuacja wydawała si opanowana, gdy koń w końcu zwolnił i zatrzymał się. Dyszał ciężko, ale uszy skierował do przodu, opuścił nieco łeb. Poklepał go po szyi i zeskoczył prędko na ściółkę, a z niej poniósł lejce i wskoczył na wóz, na kozła. Obrócił głowę — widział, jak Marcel rusza daleko za nim, pewien, że Cecil, którego nie dostrzegał musiał wypoczywać już na wozie między koszami z jedzeniem. A potem jego uszu dobiegł szelest z lewej strony. Gwałtownie przekręcił się. Odniósł wyraźnie, że las pociemniał niebezpiecznie, stał się straszniejszy niż jeszcze przed chwilą. Legend o nim i jego magii nie znał, nie miał pojęcia gdzie się znajdowali i o tym, jak potężna magia chroniła to miejsce, ale dno podjęcia szybkiej decyzji o ucieczce nie musiał. — Wio! Jazda! — popędził konia, zajmując miejsce woźnicy i kiedy wóz ruszył, sięgnął dłonią do kieszeni, gdzie trzymał podarowany przez Marcela kompas. — No dalej, dalej — mamrotał pod nosem, licząc, że siłą woli nagnie wskazówkę do zatrzymania się, ale przez chwilę kręciła się dookoła, nie wskazując bezpiecznego kierunku. W końcu jednak stanęła, wskazując wschód. Schował go w kieszeni pospiesznie i pociągnął prawą lejce, zmuszając konia do skręcenia w prawo, tylko trochę.
— Marcel! Marcel! — krzyknął wstając na chwilę. Wziął skórzane paski w jedną rękę, a drugą energicznymi machnięciami wskazał kierunek, licząc, że będzie mógł skręcić wcześniej, bez nadrabiania dodatkowej drogi. Gnał przez las, szczęśliwie nie napotykając po drodze większych przeszkód. Kiedy żółtawa piana zaczęła spływać po końskim boku i szyi zwolnił, zatrzymując się dopiero, kiedy wyjechał na skraj lasu. Przed nim, jakieś trzydzieści jardów dostrzegł drogę. Zatrzymał wóz i spojrzał na ładunek za nim. Powinni go jakoś ukryć, ktoś mógłby ich zatrzymać. Jeśli zatrzyma ich patrol i zobaczy taką ilość jedzenia nie uwierzą w żadną bajeczkę. Myślał przez chwilę, próbując sobie przypomnieć, co mogłoby pomóc. Olśniło go dopiero, kiedy wóz Marcela zamigotał na skraju lasu za nim. Przecież Cecil pokazywał mu to kiedyś.
— Pluto — wyrecytował, sięgnąwszy po różdżkę. Wskazująca związane kosze za nim nie zareagowała jednak. Magia usłuchała go dopiero za trzecim razem, sprawiając, że ładunek na wozie zaczął znikać. — Co teraz? — krzyknął do Marcela. — Dokąd z tym jedziemy? Czy jesteśmy w stanie to wszystko zmniejszyć i się z tym jakoś teleportować? — Zogniskował spojrzenie na blondynie, dopiero po chwili marszcząc brwi. — Gdzie Cecil?
| rzuty
— Prrrrr — powiedział głośno, starając się w drżący głos władować spokój. Przeciągnął głoski wraz z wydechem. Ta pozycja pozwoliła mu chwycić lejce przymocowane do chomąta, złapał je przed nim, by zyskać kontrolę nad koniem. — Prrrr, powoli — powtórzył i odwrócił się za siebie. Koń zaczął zwalniać, lejce zahaczały się o gałęzie — czuł każde szarpnięcie na dłoniach, ale nie pozwalał im już ciągnąć uzdy. Kosztowało go to wiele wysiłku, każde pociągnięcie promieniowało bólem na jego przedramiona, ale sytuacja wydawała si opanowana, gdy koń w końcu zwolnił i zatrzymał się. Dyszał ciężko, ale uszy skierował do przodu, opuścił nieco łeb. Poklepał go po szyi i zeskoczył prędko na ściółkę, a z niej poniósł lejce i wskoczył na wóz, na kozła. Obrócił głowę — widział, jak Marcel rusza daleko za nim, pewien, że Cecil, którego nie dostrzegał musiał wypoczywać już na wozie między koszami z jedzeniem. A potem jego uszu dobiegł szelest z lewej strony. Gwałtownie przekręcił się. Odniósł wyraźnie, że las pociemniał niebezpiecznie, stał się straszniejszy niż jeszcze przed chwilą. Legend o nim i jego magii nie znał, nie miał pojęcia gdzie się znajdowali i o tym, jak potężna magia chroniła to miejsce, ale dno podjęcia szybkiej decyzji o ucieczce nie musiał. — Wio! Jazda! — popędził konia, zajmując miejsce woźnicy i kiedy wóz ruszył, sięgnął dłonią do kieszeni, gdzie trzymał podarowany przez Marcela kompas. — No dalej, dalej — mamrotał pod nosem, licząc, że siłą woli nagnie wskazówkę do zatrzymania się, ale przez chwilę kręciła się dookoła, nie wskazując bezpiecznego kierunku. W końcu jednak stanęła, wskazując wschód. Schował go w kieszeni pospiesznie i pociągnął prawą lejce, zmuszając konia do skręcenia w prawo, tylko trochę.
— Marcel! Marcel! — krzyknął wstając na chwilę. Wziął skórzane paski w jedną rękę, a drugą energicznymi machnięciami wskazał kierunek, licząc, że będzie mógł skręcić wcześniej, bez nadrabiania dodatkowej drogi. Gnał przez las, szczęśliwie nie napotykając po drodze większych przeszkód. Kiedy żółtawa piana zaczęła spływać po końskim boku i szyi zwolnił, zatrzymując się dopiero, kiedy wyjechał na skraj lasu. Przed nim, jakieś trzydzieści jardów dostrzegł drogę. Zatrzymał wóz i spojrzał na ładunek za nim. Powinni go jakoś ukryć, ktoś mógłby ich zatrzymać. Jeśli zatrzyma ich patrol i zobaczy taką ilość jedzenia nie uwierzą w żadną bajeczkę. Myślał przez chwilę, próbując sobie przypomnieć, co mogłoby pomóc. Olśniło go dopiero, kiedy wóz Marcela zamigotał na skraju lasu za nim. Przecież Cecil pokazywał mu to kiedyś.
— Pluto — wyrecytował, sięgnąwszy po różdżkę. Wskazująca związane kosze za nim nie zareagowała jednak. Magia usłuchała go dopiero za trzecim razem, sprawiając, że ładunek na wozie zaczął znikać. — Co teraz? — krzyknął do Marcela. — Dokąd z tym jedziemy? Czy jesteśmy w stanie to wszystko zmniejszyć i się z tym jakoś teleportować? — Zogniskował spojrzenie na blondynie, dopiero po chwili marszcząc brwi. — Gdzie Cecil?
| rzuty
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie rozumiał dlaczego, ale jego płomienna przemowa do serc ochroniarzy konwoju nie przyniosła zamierzonego skutku.
- Protego! - Spróbował obronić się przed lecącym kamieniem, ale był spóźniony. Improwizowany pocisk uderzył go w ramię i Cecil syknął opuszczając różdżkę. W międzyczasie James zniknął mu już całkowicie z oczu. Marcel także wskoczył na konia z wyraźnym zamiarem oddalenia się w las. Pomiędzy Caradogiem i przyjaciółmi zostało czterech bardzo złych i zdecydowanych go pobić mężczyzn. Przynajmniej nie mieli różdżek. Blishiwck za to nie miał lepszego pomysłu niż...
Naprawdę? - Spojrzał krytycznie na własną różdżkę którą skierował na siebie.
- Pullus - mruknął zrezygnowany.
Najwyraźniej nie włożył w zaklęcie dostatecznie dużo serca, bo nic się nie wydarzyło. Spojrzał na Marcela, który poganiał go głośno. Cecil nie miał szansy nadążyć za nim w inny sposób, był za daleko. Nie da rady dobiec nietknięty, wskoczyć na wóz i obronić się przed czterema parami rąk. Nawet z pomocą magii miał marne szanse. Za to stworzenie, które ma skrzydła i może odlecieć poza zasięg pięści, a do tego polecieć szybciej niż oni mogą pobiec taką szansę już ma. Westchnął w duchu, to nie był czas na wybrzydzanie.
- Pullus - powtórzył bardziej zdecydowanie.
Tym razem od razu wyczuł zmianę. Wprawiony już w mechanikę przemiany w gęś, złapał różdżkę w dziób i rozłożył pokrywające się piórami ramiona. A gdy tylko poczuł, że traci kolana, a usta mu twardnieją, wzbił się w powietrze. Wzleciał dostatecznie wysoko by nie zdołały go chwycić żadne wyciągnięte ręce, ale jednocześnie trzymał się na tyle blisko by Marcel mógł go bez problemu zauważyć. Zagęgał przez zamknięty dziób licząc na to, że przyjaciel zrozumie, że ma się pospieszyć, a potem skierował się w stronę, w którą pognał James, próbując wypatrzyć go pomiędzy konarami. Nie oddalił się jednak za bardzo, zawracając i upewniając się, że Marcel także zdołał wydostać się z polany. I chociaż wierzył, że przyjaciel poradzi sobie z wozem bez większego problemu, nie chciał zostawiać go samego. Gęgnął jeszcze słabo próbując dać do zrozumienia, że czeka, i gdy zauważył, że koń rusza, sam odleciał szukać prześwitu pomiędzy gęstymi drzewami. Usłyszał głos Jamesa w momencie, w którym dostrzegł przerzedzenie i zapikował w jego kierunku, rozkładając skrzydła wprost nad jednym z wozów, na którym przycupnął spoglądając na przyjaciół i kiwając im swoją gęsią głową. Jedźmy. Miał nadzieję, że zrozumieją.
|rzuty
obrażenia: 20 (tłuczone) - 5 od kamienia; 15 od upadku
kara: -5
pullus 1/3
- Protego! - Spróbował obronić się przed lecącym kamieniem, ale był spóźniony. Improwizowany pocisk uderzył go w ramię i Cecil syknął opuszczając różdżkę. W międzyczasie James zniknął mu już całkowicie z oczu. Marcel także wskoczył na konia z wyraźnym zamiarem oddalenia się w las. Pomiędzy Caradogiem i przyjaciółmi zostało czterech bardzo złych i zdecydowanych go pobić mężczyzn. Przynajmniej nie mieli różdżek. Blishiwck za to nie miał lepszego pomysłu niż...
Naprawdę? - Spojrzał krytycznie na własną różdżkę którą skierował na siebie.
- Pullus - mruknął zrezygnowany.
Najwyraźniej nie włożył w zaklęcie dostatecznie dużo serca, bo nic się nie wydarzyło. Spojrzał na Marcela, który poganiał go głośno. Cecil nie miał szansy nadążyć za nim w inny sposób, był za daleko. Nie da rady dobiec nietknięty, wskoczyć na wóz i obronić się przed czterema parami rąk. Nawet z pomocą magii miał marne szanse. Za to stworzenie, które ma skrzydła i może odlecieć poza zasięg pięści, a do tego polecieć szybciej niż oni mogą pobiec taką szansę już ma. Westchnął w duchu, to nie był czas na wybrzydzanie.
- Pullus - powtórzył bardziej zdecydowanie.
Tym razem od razu wyczuł zmianę. Wprawiony już w mechanikę przemiany w gęś, złapał różdżkę w dziób i rozłożył pokrywające się piórami ramiona. A gdy tylko poczuł, że traci kolana, a usta mu twardnieją, wzbił się w powietrze. Wzleciał dostatecznie wysoko by nie zdołały go chwycić żadne wyciągnięte ręce, ale jednocześnie trzymał się na tyle blisko by Marcel mógł go bez problemu zauważyć. Zagęgał przez zamknięty dziób licząc na to, że przyjaciel zrozumie, że ma się pospieszyć, a potem skierował się w stronę, w którą pognał James, próbując wypatrzyć go pomiędzy konarami. Nie oddalił się jednak za bardzo, zawracając i upewniając się, że Marcel także zdołał wydostać się z polany. I chociaż wierzył, że przyjaciel poradzi sobie z wozem bez większego problemu, nie chciał zostawiać go samego. Gęgnął jeszcze słabo próbując dać do zrozumienia, że czeka, i gdy zauważył, że koń rusza, sam odleciał szukać prześwitu pomiędzy gęstymi drzewami. Usłyszał głos Jamesa w momencie, w którym dostrzegł przerzedzenie i zapikował w jego kierunku, rozkładając skrzydła wprost nad jednym z wozów, na którym przycupnął spoglądając na przyjaciół i kiwając im swoją gęsią głową. Jedźmy. Miał nadzieję, że zrozumieją.
|rzuty
obrażenia: 20 (tłuczone) - 5 od kamienia; 15 od upadku
kara: -5
pullus 1/3
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sherwood [II]
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Nottinghamshire