Poczekalnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Poczekalnia
Po wyjściu z windy, tuż po lewej stronie znajduje się poczekalnia z ciasno ustawionymi ławkami, na których, po przedstawieniu celu wizyty i odebraniu przepustki, mogą oczekiwać przybyli goście. Niektórzy trafiają tu w charakterze świadka lub też chcą złożyć donos, inni znów liczą na przyjęcie przez urzędników. Czas oczekiwania bywa różny, lecz nierzadko można dostrzec tu zirytowane miny petentów.
Przez wielkie okna do pomieszczenia wpływa duża ilość świtała, rzucającego mieniące się refleksy na zaczarowane obrazy. To właśnie one stanowią pewne urozmaicenie dłużących się minut - w ramach desperacji można podjąć się rozmowy z uwiecznionymi postaciami, nikt jednak nie gwarantuje, na jakie tory zejdzie dyskusja; mówi się, że malowidła mają dość nietypowe usposobienie.
Przez wielkie okna do pomieszczenia wpływa duża ilość świtała, rzucającego mieniące się refleksy na zaczarowane obrazy. To właśnie one stanowią pewne urozmaicenie dłużących się minut - w ramach desperacji można podjąć się rozmowy z uwiecznionymi postaciami, nikt jednak nie gwarantuje, na jakie tory zejdzie dyskusja; mówi się, że malowidła mają dość nietypowe usposobienie.
4 października 1957
Rejestracja różdżki w dzisiejszych czasach okazała się być smutną koniecznością. Castor najchętniej nie wyjeżdżałby z Doliny, lecz zmartwione spojrzenie matki i niema prośba ojca wystarczyły, by szarpnąć delikatnymi strunami sumienia. Jeżeli Aurora czuła potrzebę wyprawy do Londynu — a co za tym idzie także rejestracji różdżki — kim byłby, nie zapewniając jej odpowiedniej opieki i swoistej obstawy?
Nawet kosztem swego komfortu psychicznego.
Nie lubił Londynu. Po tym wszystkim, co miał okazję zobaczyć, po prostu nie mógł. Za sprawą kuzynki Pomony nazwisko Sprout było wyraźnie kojarzone z poglądami promugolskimi, a dwójkę złotowłosego rodzeństwa ratował tylko fakt, że ich przodkowie jakimś cudem nie dopuścili do rozrzedzenia czystości krążącej w ich żyłach krwi. Marna to pociecha, lecz zawsze jakaś i to jej postanowił trzymać się kurczowo, gdy skupiał się wyłącznie na tym, aby nie dać po sobie poznać, jak bardzo się denerwuje. Wizyta w Ministerstwie nie mogła w końcu należeć do przyjemności, a on — nawet jeżeli nie miał się szczególnie czego obawiać, w końcu znany był raczej z kursu alchemicznego czy pracy w sklepie jubilerskim — nie miał na pierwszy rzut oka żadnych powodów do obaw. Nikt przecież nie wejdzie mu do głowy i nie będzie grzebał we wspomnieniach, prawda?
Prawda?
W przeciwieństwie do siostry zajął grzecznie miejsce na jednym z krzeseł. Niebieskie spojrzenie wodził jednak za jej postacią, obserwując z rosnącym niepokojem i coraz to mocniej ściskającym się żołądkiem, jak skubie swój sweter. Niedobrze, niedobrze, myślał sobie wtedy, gotów już powstać i prawie siłą przeprowadzić Aurorę do zajmowanego wcześniej siedzenia. Z pomocą, lub jak kto woli, naprzeciw, przyszedł mu jednak urzędnik, który zwrócił się najpierw do niego.
Różdżka — 7 i 1/4 cala, agar, rdzeń z pióra żmijoptaka. Podał ją do sprawdzenia może nieco zbyt szybko, umiarkowanie gwałtownie; wszystko po to, by udawana pewność siebie zdolna była przykryć wszelkie oznaki zaniepokojenia. Przez cały czas trwania rejestracji niemal nie oddychał, jakby nawet najmniejszy ruch z jego strony miał urosnąć w głowie do powodu odmowy rejestracji, czy, co gorsza, aresztowania.
Gdy wyszedł wreszcie z pokoju, trafiając ponownie na korytarz, odetchnął z ulgą. Różdżka wróciła za pazuchę płaszcza, zdrętwiałe od zimna palce trafiły do kieszeni i tylko biel na jego twarzy pozostała do momentu, gdy także siostra mogła powiedzieć, że tę specyficzną nieprzyjemność miała już za sobą.
Miał nadzieję nie wracać do tegoż budynku tak długo, jak tylko będzie to możliwe.
| z/t
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
1 października 1957
Przyjemny chłód wieczornego wiatru smagał twarz czarodzieja spacerującego przez londyńskie dystrykty. Jak nikt inny, Hannibal nie przepadał za miejskim zgiełkiem, który nieubłagalnie rósł na sile z każdym kolejnym krokiem. W skupieniu jednakże odnalazł upragnioną ciszę. Kiedy stłumił percepcję, oddając się marzycielskiej pokusie błądzenia głową w chmurach, brudne ulice nabrały kolorytu. Ta wizytacja w stolicy różniła się od poprzednich. W powietrzu unosiło się podniecające uczucie czystości. Świadomość przebywania na terenie wolnym od promugolskich farmazonów syciła fascynację idealisty. Samotnik nabrał pewności siebie i przyśpieszył kroku; oczyszczenie myśli pozwoliło mu ponownie zaadoptować się do tego miejsca. Wespół ze swymi towarzyszami podróży, Lumen i Luną - dwójką psów myśliwskich, wśród których szczególnie pierwszy odznaczał się wyraźną nadpobudliwością, dotarł pod ministerialny gmach. Przykucnął teraz przed suczkami, by zrównać się z nimi spojrzeniem i objął je rękoma, racząc ciepłym dotykiem.
— Zadbajcie o siebie i nie róbcie nic głupiego. Wrócę najdalej w ciągu kilku godzin. Zostańcie w okolicy, żebym nie musiał Was szukać. — Wiedział, że zwierzęta go usłuchają. Psi partnerzy byli ze swoim właścicielem niemalże nierozłączni. Bliska relacja, którą z nimi zbudował stanowiła nierozerwalną więź, której nie rozłączy nawet śmierć.
Przekroczył próg Ministerstwa Magii, rozejrzał się po zgromadzonych tłumach. Syknął niezrozumiałe przekleństwo pod nosem, przypominając sobie dziesiątki godzin zmarnowanych w tym gmachu na administracyjnej, papierkowej robocie. Nie mitrężył zbyt wiele czasu i skierował się na drugi poziom, nie racząc wielu ludzi spojrzeniem. Wzniosła atmosfera dawała się tutaj we znaki i nic tak nie napawało satysfakcją Hannibala, jak widok przewijających się po piętrze aresztowanych bezprawników, którzy odmówili dopełnienia obowiązku zarejestrowania różdżki, przebywając w Londynie nielegalnie. Ku zaskoczeniu czarodzieja, komisja poprosiła go do okienka poza kolejnością, najprawdopodobniej świadoma jego cichego sojuszu z przedsięwzięciem Czarnego Pana.
— Hannibal Rookwood. — Pracownik z okienka przyjął siedemnastocalowy kawał drewna z duszą, który w rękach łowcy poskromił niejedną bestię. Identyfikacja stanowiła formalność i trwała zdecydowanie krócej, niźli w innych przypadkach; nie zadawano mu nawet pytań. W drodze powrotnej pokazał się jedynie dawnym znajomym z Brygady, których mijał na schodach i gwizdnął przed budynkiem, przywołując do nogi duet wiernych pupili.
zt
Przyjemny chłód wieczornego wiatru smagał twarz czarodzieja spacerującego przez londyńskie dystrykty. Jak nikt inny, Hannibal nie przepadał za miejskim zgiełkiem, który nieubłagalnie rósł na sile z każdym kolejnym krokiem. W skupieniu jednakże odnalazł upragnioną ciszę. Kiedy stłumił percepcję, oddając się marzycielskiej pokusie błądzenia głową w chmurach, brudne ulice nabrały kolorytu. Ta wizytacja w stolicy różniła się od poprzednich. W powietrzu unosiło się podniecające uczucie czystości. Świadomość przebywania na terenie wolnym od promugolskich farmazonów syciła fascynację idealisty. Samotnik nabrał pewności siebie i przyśpieszył kroku; oczyszczenie myśli pozwoliło mu ponownie zaadoptować się do tego miejsca. Wespół ze swymi towarzyszami podróży, Lumen i Luną - dwójką psów myśliwskich, wśród których szczególnie pierwszy odznaczał się wyraźną nadpobudliwością, dotarł pod ministerialny gmach. Przykucnął teraz przed suczkami, by zrównać się z nimi spojrzeniem i objął je rękoma, racząc ciepłym dotykiem.
— Zadbajcie o siebie i nie róbcie nic głupiego. Wrócę najdalej w ciągu kilku godzin. Zostańcie w okolicy, żebym nie musiał Was szukać. — Wiedział, że zwierzęta go usłuchają. Psi partnerzy byli ze swoim właścicielem niemalże nierozłączni. Bliska relacja, którą z nimi zbudował stanowiła nierozerwalną więź, której nie rozłączy nawet śmierć.
Przekroczył próg Ministerstwa Magii, rozejrzał się po zgromadzonych tłumach. Syknął niezrozumiałe przekleństwo pod nosem, przypominając sobie dziesiątki godzin zmarnowanych w tym gmachu na administracyjnej, papierkowej robocie. Nie mitrężył zbyt wiele czasu i skierował się na drugi poziom, nie racząc wielu ludzi spojrzeniem. Wzniosła atmosfera dawała się tutaj we znaki i nic tak nie napawało satysfakcją Hannibala, jak widok przewijających się po piętrze aresztowanych bezprawników, którzy odmówili dopełnienia obowiązku zarejestrowania różdżki, przebywając w Londynie nielegalnie. Ku zaskoczeniu czarodzieja, komisja poprosiła go do okienka poza kolejnością, najprawdopodobniej świadoma jego cichego sojuszu z przedsięwzięciem Czarnego Pana.
— Hannibal Rookwood. — Pracownik z okienka przyjął siedemnastocalowy kawał drewna z duszą, który w rękach łowcy poskromił niejedną bestię. Identyfikacja stanowiła formalność i trwała zdecydowanie krócej, niźli w innych przypadkach; nie zadawano mu nawet pytań. W drodze powrotnej pokazał się jedynie dawnym znajomym z Brygady, których mijał na schodach i gwizdnął przed budynkiem, przywołując do nogi duet wiernych pupili.
zt
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
08.01.58
Powrót do Londynu odbiegał nieco od wyobrażeń Treya. Nie tak miały wyglądać pierwsze po latach kroki w tym otulonym mglistym szalem mieście. Najpierw kontrole graniczne, a teraz jeszcze rejestracje różdżek. No tak, oczywiście jakaś kontrola musi być. Byle mugole nie mogą się tu pałętać. Ale dlaczego cierpią na tym porządni obywatele? To wszystko wydawało mu się niesprawne i zbyt mocno przesiąknięte biurokracją.
Trey stanął w korytarzu i, podczas gdy topniejący śnieg spływający z jego długiego płaszcza kapał na posadzkę, omiótł wzrokiem siedzących na krzesłach ludzi. Jedni wydawali się pewni siebie, inni znudzeni, część osób zaś wyglądała na wyraźnie spiętych. Tremaine uśmiechnął się pod nosem i wypowiedział bezgłośnie "mugole". Oczywiście wiedział, że nie ma tu prawdziwych mugoli, ale tak nazywał także czarodziei mugolskiego pochodzenia. Dla niego nie było większej różnicy.
Zajął jedno z wolnych krzeseł naprzeciw jakiejś dziewczyny o wystraszonym spojrzeniu. Zastanawiał się, ile czasu tutaj zmarnuje. Dobrze, że z kącika prasowego udało mu się zgarnąć jakąś gazetę, której strony zaczął przerzucać dla zabicia czasu. Tymczasem "Walczący mag" przyniósł kolejne wiadomości, które nie przypadły mu do gustu.
-Godzina policyjna? To chyba jakieś kpiny- powiedział do siedzącego obok mężczyzny, który w odpowiedzi wbił wzrok w podłogę. Tego naprawdę było za wiele. Trey jako nastolatek uwielbiał włóczyć się po zapyziałych londyńskich uliczkach w środku nocy i zamierzał powrócić do swoich młodzieńczych zwyczajów. Ograniczanie praw czarodziejów było zupełnie nie na miejscu.
-"Rosnące zagrożenie z strony mugoli"... - prychnął. On sam mugoli się nie obawiał. To raczej oni powinni obawiać się jego.
Już i tak kiepski humor Treya wyraźnie się pogłębił. Do tego tak długo trzeba było siedzieć w tym dusznym korytarzu. "Co oni tam robią? Produkują te różdżki" - zastanawiał się, patrząc na wciąż zamknięte drzwi, zza których nie dobiegał nawet jeden szmer.
Nadszedł jednak ten moment, gdy otworzyły się na oścież, a łysiejący czarodziej z okularami zsuwającymi się na czubek nosa powiódł wzrokiem po czekających.
-Który z panów to Trey Tremaine? - zapytał głosem wskazującym na nadmierne upodobanie do ognistej whisky.
Trey z westchnięciem wstał i wszedł do pokoju. Chciał mieć te formalności już za sobą.
zt
Powrót do Londynu odbiegał nieco od wyobrażeń Treya. Nie tak miały wyglądać pierwsze po latach kroki w tym otulonym mglistym szalem mieście. Najpierw kontrole graniczne, a teraz jeszcze rejestracje różdżek. No tak, oczywiście jakaś kontrola musi być. Byle mugole nie mogą się tu pałętać. Ale dlaczego cierpią na tym porządni obywatele? To wszystko wydawało mu się niesprawne i zbyt mocno przesiąknięte biurokracją.
Trey stanął w korytarzu i, podczas gdy topniejący śnieg spływający z jego długiego płaszcza kapał na posadzkę, omiótł wzrokiem siedzących na krzesłach ludzi. Jedni wydawali się pewni siebie, inni znudzeni, część osób zaś wyglądała na wyraźnie spiętych. Tremaine uśmiechnął się pod nosem i wypowiedział bezgłośnie "mugole". Oczywiście wiedział, że nie ma tu prawdziwych mugoli, ale tak nazywał także czarodziei mugolskiego pochodzenia. Dla niego nie było większej różnicy.
Zajął jedno z wolnych krzeseł naprzeciw jakiejś dziewczyny o wystraszonym spojrzeniu. Zastanawiał się, ile czasu tutaj zmarnuje. Dobrze, że z kącika prasowego udało mu się zgarnąć jakąś gazetę, której strony zaczął przerzucać dla zabicia czasu. Tymczasem "Walczący mag" przyniósł kolejne wiadomości, które nie przypadły mu do gustu.
-Godzina policyjna? To chyba jakieś kpiny- powiedział do siedzącego obok mężczyzny, który w odpowiedzi wbił wzrok w podłogę. Tego naprawdę było za wiele. Trey jako nastolatek uwielbiał włóczyć się po zapyziałych londyńskich uliczkach w środku nocy i zamierzał powrócić do swoich młodzieńczych zwyczajów. Ograniczanie praw czarodziejów było zupełnie nie na miejscu.
-"Rosnące zagrożenie z strony mugoli"... - prychnął. On sam mugoli się nie obawiał. To raczej oni powinni obawiać się jego.
Już i tak kiepski humor Treya wyraźnie się pogłębił. Do tego tak długo trzeba było siedzieć w tym dusznym korytarzu. "Co oni tam robią? Produkują te różdżki" - zastanawiał się, patrząc na wciąż zamknięte drzwi, zza których nie dobiegał nawet jeden szmer.
Nadszedł jednak ten moment, gdy otworzyły się na oścież, a łysiejący czarodziej z okularami zsuwającymi się na czubek nosa powiódł wzrokiem po czekających.
-Który z panów to Trey Tremaine? - zapytał głosem wskazującym na nadmierne upodobanie do ognistej whisky.
Trey z westchnięciem wstał i wszedł do pokoju. Chciał mieć te formalności już za sobą.
zt
We are all evil in some form or another, are we not?
Trey Tremaine
Zawód : handlarz magicznymi kamieniami i ziołami
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
We are all evil in some form or another, are we not?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nena & Jayden
3 maja 1958
« Dopiero w samotności człowiek jest naprawdę sobą. »
Nie uśmiechało mu się, aby brać udział w czymkolwiek, za czym stało Ministerstwo Magii. Nie wspierał aktualnego rządu z wielorakich powodów, nie tylko z uwagi na masywne szerzenie nienawiści, ale także kulejącą politykę oraz krótkowzroczność. Oczywiście poprzednicy mieli podobny problem, a ktoś taki, jak Vane zdecydowanie był przeciwnikiem trzymania władzy przez jednostki nadzorujące resztę mas. Nie był także demokratą, bo studiował w końcu nie tylko pisma antycznych astronomów — ci, wielokrotnie byli także filozofami oraz nauczycielami. Arystotelesowska politeja była ideałem, bo chociaż monarchia czy rządy arystokracji mogły być dobre, łatwo przerodzić się mogły w tyranię czy oligarchię. O demokracji, która mogła wykrzywić się w każdy z tychże ustrojów, myśleć nawet nie chciał… Nie mógł jednak nie skupić się na nazwisku zapisanym na liście wezwaniowym. „Oskarżony Nathaniel Sheridan... Twierdzi, iż meteoryt, a nie on wywołał wybuch magii... W związku z Pana Profesora badaniami wzywam Pana Profesora jako specjalisty do analizy zdarzenia. Proszę o stawienie się w Urzędzie Niewłaściwego Użycia Czarów trzeciego maja... Proszę zameldować się w sekretariacie i wypełnić odpowiednie dokumnety o... Załączam świstoklik." Nie był w stanie powiedzieć, czy sylwetka oskarżonego Nathaniela była jakąś jego dalszą rodziną, bo nie znał wszystkich, ale zarówno panieńskie nazwisko matki, jak i sam fakt wydarzenia niewątpliwie przykuły profesorską uwagę. Skłamałby, gdyby powiedział, że było inaczej... Uprzedził wcześniej dyrektora Dippeta, że tego konkretnego dnia nie będzie go w pracy w Hogwarcie, nie wiedząc, ile miało mu zająć przebywanie w Ministerstwie. Nigdy nikt nie wiedział... Przed wyjściem dał słoik kiełbasy Fidze i Makowi, a one z typową dla siebie wdzięcznością ocierały się o spodnie właściciela, pomiaukując raz za razem. Sprawdził, czy Orion przebywał w swoim gnieździe, a także wsypał Marsowi do miski porządną porcję suszonego indyka, drapiąc porządnie wielkoluda za uchem. Na sam koniec na talerzu w kuchni zostawił przygotowane wcześniej dwie bagietki z wędzonym leszczem, a obok talerza pół tabliczki czekolady — wszystko dla Maeve, bo profesor wiedział, że przyjaciółka sama niewiele dla siebie robiła jedzenia. Nie, żeby jej go brakowało — w końcu mieszkała z Vanem od dawna i miała dostęp do jego spiżarni, ale po prostu pochłonięta własnymi sprawami nie myślała o błahostkach. Szczególnie ostatnio. Dopiero wówczas pożegnał się z synami, którymi już przeszło pół miesiąca zajmowały się siostry O'Connor. Wsparcie siedemnastoletniej Aine oraz czternastoletniej Sheenagh było nieodzowne. Dawne uczennice spisywały się w rolach opiekunek lepiej niż ktokolwiek, a Jayden wiedział, że zostawiał swoich potomków w dobrych rękach. Po wyjściu poza posesję aktywował przesłany świstoklik, który przeniósł go do Londynu, do Ministerstwa do sali świstoklików Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów.Tak dobrze znał teraz to miejsce. To przecież właśnie tutaj stawił się, aby zarejestrować różdżkę, której nie zamierzał nikomu oddawać. Nie chciał iść wraz ze szturmem tak wyraźnie łaknącego kontroli Ministerstwa Magii i początkowe zamiary udawały się wyjątkowo dobrze, chociaż nikt nie mógł mieć do niego wątpliwości, jeżeli chodziło o status. Rozpoznawana twarz była jednym, nazwisko drugim. Wielokrotnie widział wydanie Czarownicy, w którym dziwnym trafem się znalazł, a które czytało się w kawiarniach czy na mieście. Szły za tym także Horyzonty Zaklęć, zanim przyjęły propagandową pseudonaukę… Artykuł Mulcibera wciąż był niemałym szokiem dla astronoma, gdyż kompletny bezsens wypowiadanych tam kwestii niepopartymi żadnymi silnymi dowodami, był niczym praca zaliczeniowa czwartych klas. Mimo to zarejestrował się, aby uratować trójkę chłopców. A teraz pojawił się na miejscu z tytułu znawcy astronomicznych kwestii. W wiedzę profesora najwyższej Szkoły Magii i Czarodziejstwa nikt nie mógł wątpić, chociaż wiedział, że od czasu sympozjum oraz wydania książki, ludzie postrzegali go jako sylwetkę niejednoznaczną. Nikt wszak nie rozumiał, co za wiedza wybrzmiewała nie tylko z ust, ale także kart O Pochodzeniu Magii.
O tej godzinie Ministerstwo świeciło pustkami. Część pracowników uciekła wraz z Bezksiężycową Nocą, inni zostali zwolnieni za swój status krwi, kolejni pierzchli, nie wiedząc, czego się spodziewać. Ludzi, którzy byli w stanie pracować, było więc niewielu, a departament za departamentem ogłaszał nabór na pracowników. Niektórzy profesorowie dostawali także propozycję kolaboracji. Co ciekawe nie były to jednak wysokie stawki — te lały się wszak na propagandę, przebudowę infrastrukturę stolicy i stawianie kolejnych pomników Malfoya. Jayden domyślał się, że Cronus musiał mieć wyjątkowe niskie poczucie własnej wartości, skoro tak mocno kultywował swoją sylwetkę, która przecież nijak się miała do jego wyidealizowanego obrazu na placach i skwerkach. Za to listy gończe wciąż wisiały niemalże wszędzie. Przechodząc od windy do sekretariatu, astronom minął ich co najmniej tuzin. W końcu jednak przystanął w pustym pomieszczeniu, dostrzegając odwróconą do niego tyłem kobietę. Zapewne pracownicę. - Profesor Vane - przedstawił się, wyciągając dokumenty rejestrujące oraz list od urzędnika, które przesunął po blacie biurka w kierunku czarownicy. - Miałem stawić się dziś na przesłuchanie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuję nieprzyjemną gulę w gardle. Taką, która wcale nie maleje, wręcz przeciwnie – rośnie z dnia na dzień. Czuję chłód oplatający się wokół kostek, nieświeży powiew przypominający stęchliznę zmieszaną z odkażającym środkiem na własnym karku. W końcu czuję duszne powietrze, kłębiące się wzdłuż i wszerz tej wielkiej, ciemnej klatki. Jesteśmy tu uwięzieni, zamknięci w ogromnych ścianach i błyszczących kamieniach, lśniących posadzkach i wysokich sufitach z zimnym światłem żyrandoli – Ministerstwo przypomina więzienie, i dopiero kiedy spędzam tutaj każdy dzień, dochodzi do mnie ten fakt. Ciemnozielone, czarne, szare, białe – akcenty stworzone z zimna, grające z marmurem, granitem i metalem, wpasowujące się w aurę bijącą od ludzi.
W innych zakamarkach jest gorzej; w czeluściach tego gmachu znika się łatwo i wychodzi niepostrzeżenie, przemyka w nieskończonej ilości wind i poziomów. Nie trafiłam jeszcze do trzewi i nie mam takiego zamiaru, nie mogę, nie chcę.
Nie ma we mnie wiele zainteresowania tym, co znajduje się w rejestrach, rubrykach, tabelkach i listach. Piętrzą się, makulaturowe wieżyczki na moim biurku, papierowe stosy na regałach za moimi plecami – to prowizoryczne biuro, niemal klaustrofobiczne, choć jest tutaj miejsce na blat, dwoje krzeseł po przeciwnych stronach, pancerną szafę zamkniętą zaklęciem i jakiś paskudny obraz po mojej lewej stronie. Unikam patrzenia na niego z uwagi na scenerię, jaka maluje się na ruchomych pociągnięciach pędzla – to chyba wyobrażenie tego, do czego służy niewłaściwe użycie czarów; bohaterowie malowidła powyginani są w różne strony, ktoś nie ma głowy, ktoś krzyczy, choć niemo.
Na moje szczęście, choć i tak nie mam w sobie wystarczającej odwagi, by zapytać o możliwość przeniesienia tego elementu wystroju.
Kalendarz jest ruchomy, uzupełniany automatycznie – podobnie jak mój kajecik, ale ten akurat zapełniam sama; dziś obok codziennych zajęć pomarańczowym kolorem podświetla się wizyta profesora Vane’a. Trzeci, może czwarty dzień – codziennie wyprzedzałam kartki, codziennie wgapiałam się w datę trzeciego maja, nie wiem dlaczego, zupełnie jakbym szukała jakiegokolwiek punktu zaczepienia o przeszłość w prostej papierologii.
Nie wiem, czy mnie pamięta. Czy ja zapamiętałam jego, nawet jeżeli nie łączyło i nie łączy nas nic poza wspomnieniem szkolnych lat. Znam go, tak jak znają go inni; ze słów, gazet, książek, dopatrując się w tym faktycznego sukcesu. Zastanawia mnie nawet jak teraz ma się Hogwart, jak wyglądają szkolne korytarze, gdzie w tym wszystkim zachowała się zwyczajowość dawnych dni. Nie powinno mnie to obchodzić.
Jesteś w pracy, Nanette.
A więc pracy się oddaję, skulona gdzieś przy dolnej półce wysokiego regału, kartkując szufladę z aktami poukładanymi zupełnie nie po kolei. Tweedowa garsonka nie pozwala na nadmierną swobodę ruchów, nie znoszę tego, ale dress code jest tutaj ważniejszy niżbym tego chciała. Kiedy dociera do mnie głos, klnę się w duchu – za drgnięcie, za ciche westchnienie zaskoczenia, za mało zgrabne odwrócenie się przez ramię i prawie wywrócenie się na regał.
– Och – za przedsmak powitania również się karcę, prędko odzyskując równowagę, prostując nogi i stając; dzieli nas biurko, lata zupełnie innego życia, a mimo to rozpoznaję go bez problemu; może jego podobizna w mediach jest nawet bliższa niż mgliste wspomnienie – Dzień dobry, tak, oczywiście, zgadza się, jak najbardziej – mówię składnie, choć prędko, zerkając do magicznego kalendarza, choć przecież wiem, że powinien tu być. A ja powinnam przedstawić mu całą sprawę Nathaniela Sheridana.
– Życzy pan sobie filiżankę herbaty, bądź kawy, panie… profesorze? – dziwacznie, bo czuję się jakbym nagle wróciła do bycia uczennicą.
W innych zakamarkach jest gorzej; w czeluściach tego gmachu znika się łatwo i wychodzi niepostrzeżenie, przemyka w nieskończonej ilości wind i poziomów. Nie trafiłam jeszcze do trzewi i nie mam takiego zamiaru, nie mogę, nie chcę.
Nie ma we mnie wiele zainteresowania tym, co znajduje się w rejestrach, rubrykach, tabelkach i listach. Piętrzą się, makulaturowe wieżyczki na moim biurku, papierowe stosy na regałach za moimi plecami – to prowizoryczne biuro, niemal klaustrofobiczne, choć jest tutaj miejsce na blat, dwoje krzeseł po przeciwnych stronach, pancerną szafę zamkniętą zaklęciem i jakiś paskudny obraz po mojej lewej stronie. Unikam patrzenia na niego z uwagi na scenerię, jaka maluje się na ruchomych pociągnięciach pędzla – to chyba wyobrażenie tego, do czego służy niewłaściwe użycie czarów; bohaterowie malowidła powyginani są w różne strony, ktoś nie ma głowy, ktoś krzyczy, choć niemo.
Na moje szczęście, choć i tak nie mam w sobie wystarczającej odwagi, by zapytać o możliwość przeniesienia tego elementu wystroju.
Kalendarz jest ruchomy, uzupełniany automatycznie – podobnie jak mój kajecik, ale ten akurat zapełniam sama; dziś obok codziennych zajęć pomarańczowym kolorem podświetla się wizyta profesora Vane’a. Trzeci, może czwarty dzień – codziennie wyprzedzałam kartki, codziennie wgapiałam się w datę trzeciego maja, nie wiem dlaczego, zupełnie jakbym szukała jakiegokolwiek punktu zaczepienia o przeszłość w prostej papierologii.
Nie wiem, czy mnie pamięta. Czy ja zapamiętałam jego, nawet jeżeli nie łączyło i nie łączy nas nic poza wspomnieniem szkolnych lat. Znam go, tak jak znają go inni; ze słów, gazet, książek, dopatrując się w tym faktycznego sukcesu. Zastanawia mnie nawet jak teraz ma się Hogwart, jak wyglądają szkolne korytarze, gdzie w tym wszystkim zachowała się zwyczajowość dawnych dni. Nie powinno mnie to obchodzić.
Jesteś w pracy, Nanette.
A więc pracy się oddaję, skulona gdzieś przy dolnej półce wysokiego regału, kartkując szufladę z aktami poukładanymi zupełnie nie po kolei. Tweedowa garsonka nie pozwala na nadmierną swobodę ruchów, nie znoszę tego, ale dress code jest tutaj ważniejszy niżbym tego chciała. Kiedy dociera do mnie głos, klnę się w duchu – za drgnięcie, za ciche westchnienie zaskoczenia, za mało zgrabne odwrócenie się przez ramię i prawie wywrócenie się na regał.
– Och – za przedsmak powitania również się karcę, prędko odzyskując równowagę, prostując nogi i stając; dzieli nas biurko, lata zupełnie innego życia, a mimo to rozpoznaję go bez problemu; może jego podobizna w mediach jest nawet bliższa niż mgliste wspomnienie – Dzień dobry, tak, oczywiście, zgadza się, jak najbardziej – mówię składnie, choć prędko, zerkając do magicznego kalendarza, choć przecież wiem, że powinien tu być. A ja powinnam przedstawić mu całą sprawę Nathaniela Sheridana.
– Życzy pan sobie filiżankę herbaty, bądź kawy, panie… profesorze? – dziwacznie, bo czuję się jakbym nagle wróciła do bycia uczennicą.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
« Dopiero w samotności człowiek jest naprawdę sobą. »
List był pospieszny, ale Jayden skłamałby, gdyby przyznał, iż nawykł do tego, aby pojawiać się na czyjeś zawołanie. Im więcej własnych, prywatnych obowiązków posiadał, tym takowe działanie było mało przyjemne i wskazane. Irytacja drobna, uśpiona, jeszcze nieprzebudzona odzywała się warknięciem pogrążonego w odpoczynku stworzenia. Osadzonego głęboko we wnętrzu astronomicznej figury profesora, ale nikt nie powinien był chcieć dowiadywać się, co konkretnie czaiło się za tą stoicką mimiką. Zresztą nikt także nie powinien był tego odkryć, szczególnie że profesor był bardzo pilnującą własnej prywatności postacią. Pomimo dość częstego brylowania na brytyjskiej — i nie tylko — płaszczyźnie naukowej o samym życiu mężczyzny nie było wiadomo zbyt wiele i takowy stan rzeczy Vane chciał utrzymać. Niewielu wiedziało, że był ojcem i niewielu także wiedziało, że swoją żonę stracił. Na szczęście nikogo specjalnie to nie interesowało. W Genewie spytano jeno, czy przyjechał sam, ale większą część czasu poświęcano jego rosnącej w siłę teorii panmagicznej, a także sytuacji politycznej w Wielkiej Brytanii. I Jaydena w żaden sposób to nie dziwiło... Na Międzynarodowej Konferencji Astronomicznej był jedynym specjalistą reprezentującym takowy obszar, a także jedynym, który był tak wysoko postawiony jako prelegent. Nic więc dziwnego, że lepiono się do niego, aż nadnaturalnie często i gęsto. Ludzie nie wiedzieli dokładnie, jak wyglądała sytuacja, a zasłyszane echa były oczywiście mieszane — tych, którzy nielegalnie zdołali uciec przed terrorem nowej władzy, jak i gazet, za którymi sterami stali rządowi naganiacze i naciągacze. Hiszpanie, Francuzi oraz nieliczni Egipcjanie oczywiście wspierali stronę Ministerstwa Magii jako, iż ich państwa były otwartymi sojusznikami dla popleczników Voldemorta. Z uwagi na historię tychże krajów nie dziwiło to w żaden sposób profesora astronomii, który dość otwarcie i obiektywnie opisywał działania, oczywiście pozwalając sobie na wplecenie w to własnych przekonań. Odświeżone stare oraz nawiązane nowe znajomości w Genewie pozwoliły jednak na otwarcie się pewnej ścieżki nie tylko zawodowej, lecz również i wspierającej. Tej, która nie była zaślepiona propagandą skrajnych emocjonaliów. Tego dnia wciąż dokuczał mu bark. Każda zmiana pogody czy lżejsze opadnięcie temperatury sprawiało, że odzywał się ból w leczącej się ranie po starciu z szalonym aurorem. Wspomnienie twarzy Anthonyego, który z taką nienawiścią rzucał tamte zaklęcia, wryły się w profesorski umysł. I nieważne, co myślał o tym człowieku — nie chciał go skrzywdzić, dlatego też nie atakował go z zaciętością. Nie chciał popaść w taką samą skrajność, jaką prezentował sobą Skamander. Bestialską. Tak bardzo nienaturalną, że aż przerażającą. Dlatego też pojawiając się w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów, nie poznał jeszcze kobiety, która zajmowała się sprawami biurowymi. Lata dzielące ich od ostatniego spotkania, były pełne wielości i śmiało zamazywały dziecięcą twarz. Niespecjalnie także Vane poświęcał w tej konkretnej chwili uwagę pracownicy. Było to oczywiście niezbyt uprzejme — chociaż wkrótce zreflektowane — jednak Jayden pozostawał mocno osadzony we własnych myślach. Na pytanie o herbatę zaprzeczył. - Nie, dziękuję - przyznał bez ogródek. Wszak może i herbata byłaby miłym akcentem w zwykłej codzienności, tak aktualnie nie chciał przeciągać zbędnego czasu w Ministerstwie Magii. Nawet jeżeli byłoby chwilowe powstrzymanie nad filiżanką ciepłego, rozgrzewającego napoju. - Powiadomiono mnie o dokumentacji, którą miałem wypełnić.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedyś starałam się widzieć w tym jakiś powód; dostrzegać nurtujące zażyłości, doszukiwać się czegoś więcej, analizować i przede wszystkim rozumieć sens – sens w rubrykach, sens w nazwiskach, iskrę w momencie, w którym kolejne imię pojawia się w rejestrze. To nie tak, że uważam swoją pracę za bezwartościową, nie rozumiem tylko faktycznej kontroli – na własne nieszczęście, bo ta jest wszędzie. Wokół, obok, otacza i ściska, doprowadza do zmniejszenia obszaru i czegoś co jedni nazywają autonomią.
Tak po prostu jest.
Pogodziłam się z tym, a żmudna praca wywołuje we mnie więcej niepokoju niż znużenia; zdaję sobie sprawę, że pod każdym nazwiskiem w tabelce mówiącej o niewłaściwym użyciu czarów nie kryją się tylko beztroskie pomyłki i nieduże wypadki; Ministerstwo ma wiele nazw i jeszcze więcej sposobów na osoby, które po pojawieniu się w odpowiednim rejestrze, otrzymują odpowiednie pismo – pismo, które prowadzi ich tutaj, czasem na uregulowanie kary, czasem na przesłuchanie, czasem na pouczenie; nie wiem co się dzieje potem, jestem tutaj od czegoś innego.
Być może wcale nie chcę się w to zagłębiać; wolę to klaustrofobiczne pomieszczenie i brzydki obraz, wolę patrzeć na zegar i odliczać minuty dzielące mnie od wyjściu z budynku. Choć nim to następuje, muszę jeszcze pokonać labirynty korytarzy, modląc się w duchu, by nie natrafić na nikogo gotowego zająć mnie rozmową, której wcale nie chcę odbyć.
Mam kajecik i kalendarz, swoją alfę i omegę pracy tutaj, starannie zapisane terminy i jeszcze schludniej zanotowane informacje – wizyta Jaydena Vane jest spodziewana, ale nawet z tym nie radzę sobie tak jak powinnam – jak służbistka w zimnym pomieszczeniu.
Kiwam głową na zaprzeczenie, starając się nie zawieszać na nim wzroku dłużej niż to konieczne. Zastanawia mnie ścieżka, sposób, sposobność czy los – wszystko to, co sprawiło, że stał się tym kim jest, że jego nazwisko pojawia się w środowisku naukowym, które jest mi raczej dalekie, bliższe są nagłówki w gazetach i wymieniane czasem słowa. Myślę też, czy to wszystko, w czym Vane bierze udział jest powiązane z nową rzeczywistością, czy jednak stoi z boku, niezależne.
Odchrząkuję w końcu cicho, sięgając do stosiku dokumentów na metalowym stojaku, z którego biorę kilkustronnicowy formularz; pierwsza jest już wypełniona danymi niejakiego Sheridana, sprawcy całego tego zamieszania.
– Tak jest. Pan Sheridan złożył wniosek o… niesłuszne posądzenie – kwituję, podnosząc spojrzenie znad pliczku na mężczyznę – Może Pan usiądzie? – proponuję, bo wypełnianie papierzysk nie jest raczej komfortowe na stojąco. Mój wzrok początkowo pada na fotel naprzeciw mojego, ten po drugiej stronie biurka, później jednak spojrzeniem zerkam na stoliczek pod lewą ścianą, gdyby jednak potrzebował większej… swobody.
Nie do końca wiem, czym będzie się zajmował, przekazuję mu jedynie odpowiednią dokumentację; znam sprawę wybuchu, z naszej, a raczej ich perspektywy to błąd w magii, Sheridan twierdzi inaczej.
– Pan Sheridan twierdzi, że wypadek, do którego doszło, jest skutkiem uderzenia meteorytu, a nie… użycia czarów. Oddelegowany do zbadania tego zespół potrzebuje pańskiej ekspertyzy, panie Vane.
Tak po prostu jest.
Pogodziłam się z tym, a żmudna praca wywołuje we mnie więcej niepokoju niż znużenia; zdaję sobie sprawę, że pod każdym nazwiskiem w tabelce mówiącej o niewłaściwym użyciu czarów nie kryją się tylko beztroskie pomyłki i nieduże wypadki; Ministerstwo ma wiele nazw i jeszcze więcej sposobów na osoby, które po pojawieniu się w odpowiednim rejestrze, otrzymują odpowiednie pismo – pismo, które prowadzi ich tutaj, czasem na uregulowanie kary, czasem na przesłuchanie, czasem na pouczenie; nie wiem co się dzieje potem, jestem tutaj od czegoś innego.
Być może wcale nie chcę się w to zagłębiać; wolę to klaustrofobiczne pomieszczenie i brzydki obraz, wolę patrzeć na zegar i odliczać minuty dzielące mnie od wyjściu z budynku. Choć nim to następuje, muszę jeszcze pokonać labirynty korytarzy, modląc się w duchu, by nie natrafić na nikogo gotowego zająć mnie rozmową, której wcale nie chcę odbyć.
Mam kajecik i kalendarz, swoją alfę i omegę pracy tutaj, starannie zapisane terminy i jeszcze schludniej zanotowane informacje – wizyta Jaydena Vane jest spodziewana, ale nawet z tym nie radzę sobie tak jak powinnam – jak służbistka w zimnym pomieszczeniu.
Kiwam głową na zaprzeczenie, starając się nie zawieszać na nim wzroku dłużej niż to konieczne. Zastanawia mnie ścieżka, sposób, sposobność czy los – wszystko to, co sprawiło, że stał się tym kim jest, że jego nazwisko pojawia się w środowisku naukowym, które jest mi raczej dalekie, bliższe są nagłówki w gazetach i wymieniane czasem słowa. Myślę też, czy to wszystko, w czym Vane bierze udział jest powiązane z nową rzeczywistością, czy jednak stoi z boku, niezależne.
Odchrząkuję w końcu cicho, sięgając do stosiku dokumentów na metalowym stojaku, z którego biorę kilkustronnicowy formularz; pierwsza jest już wypełniona danymi niejakiego Sheridana, sprawcy całego tego zamieszania.
– Tak jest. Pan Sheridan złożył wniosek o… niesłuszne posądzenie – kwituję, podnosząc spojrzenie znad pliczku na mężczyznę – Może Pan usiądzie? – proponuję, bo wypełnianie papierzysk nie jest raczej komfortowe na stojąco. Mój wzrok początkowo pada na fotel naprzeciw mojego, ten po drugiej stronie biurka, później jednak spojrzeniem zerkam na stoliczek pod lewą ścianą, gdyby jednak potrzebował większej… swobody.
Nie do końca wiem, czym będzie się zajmował, przekazuję mu jedynie odpowiednią dokumentację; znam sprawę wybuchu, z naszej, a raczej ich perspektywy to błąd w magii, Sheridan twierdzi inaczej.
– Pan Sheridan twierdzi, że wypadek, do którego doszło, jest skutkiem uderzenia meteorytu, a nie… użycia czarów. Oddelegowany do zbadania tego zespół potrzebuje pańskiej ekspertyzy, panie Vane.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
3.05
Po chwili Jayden Vane zniknął za drzwiami, zaproszony przez Nathaniela Sheridana na rozmowę w jego gabinecie. Nena została sama, ale nie na długo - dzisiejszego dnia przed jej biurkiem miała pojawić się nie jedna, a dwie sławy.
Twarz i nazwisko Corneliusa Sallowa musiała kojarzyć z londyńskich przemówień, kwietniowej ceremonii, wywiadów w gazetach, czy plotek o tym, jak ten człowiek trząsł Biurem Informacji. Podobno nie znosił sprzeciwu, podobno wymagał od pracowników perfekcji, nie tolerował sprzeciwu ani pomyłek, a przed pożarem przyczynił się do zwolnienia kilku pracowników za opieszałość (wojna i straty ludzkie po pożarze w 1956 roku uniemożliwiły mu trochę składanie skarg, Ministerstwo potrzebowało pracowników). Podobno samodzielnie walczył z rebeliantami. Podobno zawsze wiedział, w jakim ktoś jest nastroju, ale to z pewnością tylko plotka.
Cornelius Sallow pojawił się przed jej biurkiem i lekko nachylił w jej stronę.
-Dzień dobry. Nie przeszkadzam? - zapytał z uprzejmym, promiennym uśmiechem, ale spojrzenie miał chłodne i naglące. Zupełnie jakby, wbrew własnym słowom, oczekiwał, że Cena natychmiast przerwie cokolwiek, czym się zajmowała i zwróci na niego pełnię swojej uwagi.
-Cornelius Sallow. - przedstawił się, spoglądając na nią wyczekująco. Najwyraźniej, jak na człowieka dbającego o dobre relacje ze współpracownikami przystało, chciał poznać również personalia tej sekretarki.
Wcale nie po to, by wiedzieć, na kogo narzekać jeśli nie spełni jego prośby. Zdawał sobie sprawę, że nie powinna jej spełnić, nie zgodnie z regulaminem - ale odkąd zaczęła się wojna, Biuro Dezinformacji ustanawiało własne zasady. Pewne osoby musiały pozostać chronione, a tą sprawą - w obliczu skandalizujących wydarzeń w Wiltshire - Cornelius musiał zając się osobiście.
-Niedawno do urzędu trafił raport o magicznym wypadku w Solisbury, nieprawdaż? Drobny - ale groźny, ugaszony tylko dzięki przezorności przechodniów -pożar, trzydziestego kwietnia. - wyrecytował. -Biuro Dezinformacji potrzebuje tego raportu - a pani zniszczy wszystkie pozostałe kopie. - poprosił, a przymilny uśmiech nie znikał z jego twarzy.
Jeśli Nena pamiętała ten raport - albo prędko sprawdziła kogo dotyczy - mogła przekonać się, że oskarżonym o nieprawidłowe użycie czarów jest Alan Diggory. Znała to nazwisko, Alfred Diggory był jednym ze znanych sędziów Wizengamotu, sympatyzującego z konserwatywnymi poglądami władzy.
Diggory mieszkali w Wiltshire, znali się osobiście z Ministrem. A w zimie - o tym wiedział już tylko Cornelius, do Londynu dobiegły co najwyżej plotki - magiczna policja dopuściła się katastrofalnej pomyłki, brutalnie próbując aresztować niewinnego Alana. Sprawę szybko wyjaśniono, ale chłopak... ciężko to zniósł. Podobno leczył się u magipsychiatry, ale o tym - jak również o wypadku z jego udziałem - opinia publiczna nie mogła wiedzieć.
Potrzebowali Diggory'ego i jego nieskalanej opinii. Po swojej stronie, stronie Rycerzy i Ministra.
Po chwili Jayden Vane zniknął za drzwiami, zaproszony przez Nathaniela Sheridana na rozmowę w jego gabinecie. Nena została sama, ale nie na długo - dzisiejszego dnia przed jej biurkiem miała pojawić się nie jedna, a dwie sławy.
Twarz i nazwisko Corneliusa Sallowa musiała kojarzyć z londyńskich przemówień, kwietniowej ceremonii, wywiadów w gazetach, czy plotek o tym, jak ten człowiek trząsł Biurem Informacji. Podobno nie znosił sprzeciwu, podobno wymagał od pracowników perfekcji, nie tolerował sprzeciwu ani pomyłek, a przed pożarem przyczynił się do zwolnienia kilku pracowników za opieszałość (wojna i straty ludzkie po pożarze w 1956 roku uniemożliwiły mu trochę składanie skarg, Ministerstwo potrzebowało pracowników). Podobno samodzielnie walczył z rebeliantami. Podobno zawsze wiedział, w jakim ktoś jest nastroju, ale to z pewnością tylko plotka.
Cornelius Sallow pojawił się przed jej biurkiem i lekko nachylił w jej stronę.
-Dzień dobry. Nie przeszkadzam? - zapytał z uprzejmym, promiennym uśmiechem, ale spojrzenie miał chłodne i naglące. Zupełnie jakby, wbrew własnym słowom, oczekiwał, że Cena natychmiast przerwie cokolwiek, czym się zajmowała i zwróci na niego pełnię swojej uwagi.
-Cornelius Sallow. - przedstawił się, spoglądając na nią wyczekująco. Najwyraźniej, jak na człowieka dbającego o dobre relacje ze współpracownikami przystało, chciał poznać również personalia tej sekretarki.
Wcale nie po to, by wiedzieć, na kogo narzekać jeśli nie spełni jego prośby. Zdawał sobie sprawę, że nie powinna jej spełnić, nie zgodnie z regulaminem - ale odkąd zaczęła się wojna, Biuro Dezinformacji ustanawiało własne zasady. Pewne osoby musiały pozostać chronione, a tą sprawą - w obliczu skandalizujących wydarzeń w Wiltshire - Cornelius musiał zając się osobiście.
-Niedawno do urzędu trafił raport o magicznym wypadku w Solisbury, nieprawdaż? Drobny - ale groźny, ugaszony tylko dzięki przezorności przechodniów -pożar, trzydziestego kwietnia. - wyrecytował. -Biuro Dezinformacji potrzebuje tego raportu - a pani zniszczy wszystkie pozostałe kopie. - poprosił, a przymilny uśmiech nie znikał z jego twarzy.
Jeśli Nena pamiętała ten raport - albo prędko sprawdziła kogo dotyczy - mogła przekonać się, że oskarżonym o nieprawidłowe użycie czarów jest Alan Diggory. Znała to nazwisko, Alfred Diggory był jednym ze znanych sędziów Wizengamotu, sympatyzującego z konserwatywnymi poglądami władzy.
Diggory mieszkali w Wiltshire, znali się osobiście z Ministrem. A w zimie - o tym wiedział już tylko Cornelius, do Londynu dobiegły co najwyżej plotki - magiczna policja dopuściła się katastrofalnej pomyłki, brutalnie próbując aresztować niewinnego Alana. Sprawę szybko wyjaśniono, ale chłopak... ciężko to zniósł. Podobno leczył się u magipsychiatry, ale o tym - jak również o wypadku z jego udziałem - opinia publiczna nie mogła wiedzieć.
Potrzebowali Diggory'ego i jego nieskalanej opinii. Po swojej stronie, stronie Rycerzy i Ministra.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 13.12.22 20:39, w całości zmieniany 1 raz
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyłapuję samą siebie, na przyglądaniu się odrobinę za dużo; wzrok Vane’a przesuwa się po pismach i kolumnach, rubrykach i eleganckich literach, a ja po prostu obserwuję – ciekawsko bądź nie, nie jestem pewna, ale kiedy dochodzi do mnie ten fakt, pospiesznie spuszczam wzrok, wręczam mu plik niezbędnych dokumentów, i unikając nadmiernego patrzenia w jego oczy, wskazuję ręką, którędy powinien udać się na przesłuchanie.
Zamknięcie drzwi miesza się z tykaniem zegara, i znów zatapiam się w fotelu; zupełnie niepotrzebnie i zdecydowanie zbyt krótko, bo zaraz potem drzwi do niedużego gabineciku otwierają się znów, donośnie i szybko, a ja niemal wzdrygam się na swoim miejscu, prędko podnosząc oczy.
Cornelius Sallow.
Cornelius Sallow stojący po drugiej stronie biurka, z charakterystycznym uśmiechem, tym, który błyska z gazet i co niektórych plakatów ministerialnych; chyba znów patrzę się odrobinę zbyt długo w jeden punkt, w jego twarz, zupełnie niespodziewaną w dzisiejszym dniu.
Widuję go czasami na korytarzu, czasem przy windach – w nieco klaustrofobicznych, czterech ścianach mojego miejsca pracy mam wrażenie, jakby momentalnie zabrał stąd całe powietrze niezbędne do oddychania.
– Panie Sallow – mówię, nieco zaskoczona, prędko próbując zakryć to zdziwienie krótkim chrząknięciem i profesjonalnym uśmiechem – Dzień dobry – dodaję od razu, zdając sobie sprawę, że faktycznie pominęłam niezbędne przywitanie. Podnoszę się z miejsca, nie wiem do końca po co i dlaczego, kładąc dłonie na blacie, jakbym chciała się wesprzeć.
Słucham tego, po co przyszedł, wciąż jednak na tyle zaskoczona jego obecnością, by w pierwszej kolejności nie zauważyć, że jego sprawa również jest niecodzienna.
– Solisbury…. Ach, tak, rzeczywiście, owszem – potwierdzam, faktycznie zbyt dobrze pamiętając sprawę sprzed kilku dni, która sprawiła, że ludzie z mojego Departamentu pozwalali sobie na smętne westchnięcia, zafrasowane spojrzenia i ciche szepty. Cała ta sprawa, spisana dokładnie i odnotowana w dokumentacji, wciąż leżała na moim biurku, nie zgłoszona dalej. Diggory.
Alfred Diggory przemierzał korytarze gmachu Ministerstwa z tą swoją specyficzną aurą, zimną i wręcz ostrą; jego syn był dla mnie enigmą, do czasu kiedy w raporcie pojawiło się jego nazwisko, zaraz obok wytłuszczonego podpalenie.
– Biuro Dezinformacji? – powtarzam, tym razem nie potrafiąc już ukryć swojego zdziwienia; dokumenty powinny zostać skopiowane i zarchiwizowane, nim trafią dalej, najprawdopodobniej do rejestru związanego z Wizengamotem; pożar w skutkach był na tyle rozległy, by nie skończyło się na karze pieniężnej czy naganie.
Ojciec sądzący syna; ta wizja wydaje mi się niezwykle absurdalna i dopiero wtedy powoli łączę kropki.
– Panie Sallow, wydaje mi się, że to wbrew przyjętym procedurom…
Zamknięcie drzwi miesza się z tykaniem zegara, i znów zatapiam się w fotelu; zupełnie niepotrzebnie i zdecydowanie zbyt krótko, bo zaraz potem drzwi do niedużego gabineciku otwierają się znów, donośnie i szybko, a ja niemal wzdrygam się na swoim miejscu, prędko podnosząc oczy.
Cornelius Sallow.
Cornelius Sallow stojący po drugiej stronie biurka, z charakterystycznym uśmiechem, tym, który błyska z gazet i co niektórych plakatów ministerialnych; chyba znów patrzę się odrobinę zbyt długo w jeden punkt, w jego twarz, zupełnie niespodziewaną w dzisiejszym dniu.
Widuję go czasami na korytarzu, czasem przy windach – w nieco klaustrofobicznych, czterech ścianach mojego miejsca pracy mam wrażenie, jakby momentalnie zabrał stąd całe powietrze niezbędne do oddychania.
– Panie Sallow – mówię, nieco zaskoczona, prędko próbując zakryć to zdziwienie krótkim chrząknięciem i profesjonalnym uśmiechem – Dzień dobry – dodaję od razu, zdając sobie sprawę, że faktycznie pominęłam niezbędne przywitanie. Podnoszę się z miejsca, nie wiem do końca po co i dlaczego, kładąc dłonie na blacie, jakbym chciała się wesprzeć.
Słucham tego, po co przyszedł, wciąż jednak na tyle zaskoczona jego obecnością, by w pierwszej kolejności nie zauważyć, że jego sprawa również jest niecodzienna.
– Solisbury…. Ach, tak, rzeczywiście, owszem – potwierdzam, faktycznie zbyt dobrze pamiętając sprawę sprzed kilku dni, która sprawiła, że ludzie z mojego Departamentu pozwalali sobie na smętne westchnięcia, zafrasowane spojrzenia i ciche szepty. Cała ta sprawa, spisana dokładnie i odnotowana w dokumentacji, wciąż leżała na moim biurku, nie zgłoszona dalej. Diggory.
Alfred Diggory przemierzał korytarze gmachu Ministerstwa z tą swoją specyficzną aurą, zimną i wręcz ostrą; jego syn był dla mnie enigmą, do czasu kiedy w raporcie pojawiło się jego nazwisko, zaraz obok wytłuszczonego podpalenie.
– Biuro Dezinformacji? – powtarzam, tym razem nie potrafiąc już ukryć swojego zdziwienia; dokumenty powinny zostać skopiowane i zarchiwizowane, nim trafią dalej, najprawdopodobniej do rejestru związanego z Wizengamotem; pożar w skutkach był na tyle rozległy, by nie skończyło się na karze pieniężnej czy naganie.
Ojciec sądzący syna; ta wizja wydaje mi się niezwykle absurdalna i dopiero wtedy powoli łączę kropki.
– Panie Sallow, wydaje mi się, że to wbrew przyjętym procedurom…
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zatrzymał badawczy wzrok na twarzy sekretarki. Wcześniej albo jej nie widział, albo raczej nie musiał z nią rozmawiać - a choć ledwo przemykał wzrokiem po osobach nieistotnych, to sytuacja zmieniała się, gdy się do kogoś odzywał. Każda wymiana słów wymagała skupienia, każdy człowiek był swego rodzaju zagadką - możliwą do rozwiązania dzięki retoryce, wyczuwanym emocjom, odpowiednim gestom. A on, były Krukon, uwielbiał zagadki, nawet jeśli być jedynie środkami do celu.
Jaka była... ta kobieta, która z roztargnienia nawet mu się nie przedstawiła?
-Pani godność? - dopytał, przesuwając wzrokiem po jej drobnej sylwetce, łagodnym i nieco smutnym uśmiechu, a wreszcie sarnich oczach. Niepozorna - zanotował w pamięci. I chyba nieco zalękniona? Mógłby to sprawdzić, z łatwością - zaciskając dłoń na skrytej w kieszeni szaty różdżce, ale sekretarka nie była warta jego legilimencji ani ciekawości. Chciał dziś prędko zatuszować sprawę Diggory'ego i wrócić do ciekawszych obowiązków związanych z propagandą.
Skinął z satysfakcją głową, słysząc, że dziewczyna kojarzy sprawę. To przyśpieszy szukanie akt - liczył, że trafią w jego ręce bez zwłoki.
-Owszem. - potwierdził krótko, widząc, jak do kobiety chyba powoli dociera powaga tego, że jego wydział zajął się tą sprawą. Spodziewał się zawahania, więc w obliczu powołania się na procedury utrzymał jedynie na twarzy chytry uśmiech.
-Zgodnie z nowymi procedurami, wprowadzonymi w zeszłym roku, Biuro Dezinformacji przejmuje tą sprawę - wyjaśnił bez mrugnięcia okiem. Zawsze lubił reguły i kodeksy, już od dzieciństwa. Zapewniały porządek w świecie pełnym chaosu. A teraz... teraz po prostu tworzył te reguły, sam. Jego wydział zyskał na znaczeniu, Minister doceniał nową propagandę. -Wspólnie z amnezjatorami. - czarodzieje, niegdyś wymazujący wspomnienia o magii z głów mugoli, mieli teraz nowe obowiązki. Kodeks Tajności nie miał już racji bytu, ale społeczeństwo nadal potrzebowało... zapomnienia. Amnezjatorzy zajęli się zatem wymazywaniem przewin ważnych obywateli z głów... całej reszty. Nikt nie mówił o tym głośno, ale Nena musiała kojarzyć, że tak to teraz działa. Diggory nie był szlachcicem ani Rycerzem Walpurgii ani nikim wysoko postawionym w Ministerstwie Magii, ale z uwagi na pozycję ojca - jego również obejmie ten przywilej. -Proszę o wydanie akt i zniszczenie kopii w mojej obecności. - cierpliwie ponowił prośbę, ale o wiele chłodniejszym, zdecydowanym tonem.
Jaka była... ta kobieta, która z roztargnienia nawet mu się nie przedstawiła?
-Pani godność? - dopytał, przesuwając wzrokiem po jej drobnej sylwetce, łagodnym i nieco smutnym uśmiechu, a wreszcie sarnich oczach. Niepozorna - zanotował w pamięci. I chyba nieco zalękniona? Mógłby to sprawdzić, z łatwością - zaciskając dłoń na skrytej w kieszeni szaty różdżce, ale sekretarka nie była warta jego legilimencji ani ciekawości. Chciał dziś prędko zatuszować sprawę Diggory'ego i wrócić do ciekawszych obowiązków związanych z propagandą.
Skinął z satysfakcją głową, słysząc, że dziewczyna kojarzy sprawę. To przyśpieszy szukanie akt - liczył, że trafią w jego ręce bez zwłoki.
-Owszem. - potwierdził krótko, widząc, jak do kobiety chyba powoli dociera powaga tego, że jego wydział zajął się tą sprawą. Spodziewał się zawahania, więc w obliczu powołania się na procedury utrzymał jedynie na twarzy chytry uśmiech.
-Zgodnie z nowymi procedurami, wprowadzonymi w zeszłym roku, Biuro Dezinformacji przejmuje tą sprawę - wyjaśnił bez mrugnięcia okiem. Zawsze lubił reguły i kodeksy, już od dzieciństwa. Zapewniały porządek w świecie pełnym chaosu. A teraz... teraz po prostu tworzył te reguły, sam. Jego wydział zyskał na znaczeniu, Minister doceniał nową propagandę. -Wspólnie z amnezjatorami. - czarodzieje, niegdyś wymazujący wspomnienia o magii z głów mugoli, mieli teraz nowe obowiązki. Kodeks Tajności nie miał już racji bytu, ale społeczeństwo nadal potrzebowało... zapomnienia. Amnezjatorzy zajęli się zatem wymazywaniem przewin ważnych obywateli z głów... całej reszty. Nikt nie mówił o tym głośno, ale Nena musiała kojarzyć, że tak to teraz działa. Diggory nie był szlachcicem ani Rycerzem Walpurgii ani nikim wysoko postawionym w Ministerstwie Magii, ale z uwagi na pozycję ojca - jego również obejmie ten przywilej. -Proszę o wydanie akt i zniszczenie kopii w mojej obecności. - cierpliwie ponowił prośbę, ale o wiele chłodniejszym, zdecydowanym tonem.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mam pojęcia, co determinuje, że taki człowiek pojawia się w moim miejscu pracy.
Cornelius Sallow jest personą, której nie trzeba zbytnio przedstawiać; jego twarz jest czymś w rodzaju ministrialnego symbolu, uśmiechnięta życzliwie z plakatu, czy owiana chłodem w słowach innych. Nie nawykłam do przemierzania korytarzy na piętrze Departamentu Dezinformacji; nie mam czego tam szukać, a osoby, które się tam wybierają, mają wokół siebie tę dziwną aurę, z tych, które lepiej unikać.
On jest inny, a mimo to tak samo mrożący.
Wyprostowany i skoncentrowany, skupiony na prostym zadaniu; i w całej tej prostocie przez moment nie potrafię złożyć zdania; nie chodzi o jego sławę, a raczej to, w jaki sposób patrzy. Teraz na mnie, wyczekująco.
– Mckinnon – odpowiadam pospiesznie, krzyżując z nim wzrok, co dostarcza mi kolejnej porcji frasobliwego zawstydzenia – Nanette Mckinnon – powtarzam, niezbyt radząc sobie z ukryciem własnego skonfundowania.
Jego obecnością – jego personą samą w sobie – ale i, albo przede wszystkim, żądaniem, które płynie miękko z jego ust, zupełnie przemyślane, takie, że przez moment zastanawiam się, czy nie przegapiłam jednego z zadań wpisanych skrupulatnie w mały kajecik.
Może miał się tutaj pojawić, może faktycznie miałam tak postąpić z tymi dokumentami?
Ale poza całą sensacyjnością i niewygodną zagwozdką, jaką stała się sprawa Diggory'ego, takich poleceń wcale nie było.
Wspomina o procedurach, nowych procedurach, i na ułamek sekundy między brwiami przebiega mi zmarszczka zawahania; czy naprawdę takie istnieją?
Prawo zmienia się dziś bardzo szybko, za szybko, a ja, choć zajmuję miejsce w całej tej hierarchii stuktur, stołków i mniejszych taboretów, wcale nie muszę znać wszystkiego. To nie należy do moich obowiązków.
Jestem więc skłonna uwierzyć, że faktycznie pojawiły się pewne zmiany; zagwozdką jest fakt, że nikt nie poinformował mnie o takim postępowaniu.
– Panie Sallow, nie dostałam takiego rozporządzenia od przełożonego... – tłumaczę, z zawahaniem, próbując wyważyć powagę tego przedsięwzięcia i odnaleźć się w plątaninie struktur; nie odpowiadam przed Corneliusem Sallowem, jest z zupełnie innej, ministrialnej komórki, ale sposób w jaki mówi, sprawia, że nie jestem już pewna niczego.
– Nie jestem pewna, czy zwyczajnie... mogę, wydać akta... bez odpowiedniego oświadczenia, osobiście bądź pisemnie..
Cornelius Sallow jest personą, której nie trzeba zbytnio przedstawiać; jego twarz jest czymś w rodzaju ministrialnego symbolu, uśmiechnięta życzliwie z plakatu, czy owiana chłodem w słowach innych. Nie nawykłam do przemierzania korytarzy na piętrze Departamentu Dezinformacji; nie mam czego tam szukać, a osoby, które się tam wybierają, mają wokół siebie tę dziwną aurę, z tych, które lepiej unikać.
On jest inny, a mimo to tak samo mrożący.
Wyprostowany i skoncentrowany, skupiony na prostym zadaniu; i w całej tej prostocie przez moment nie potrafię złożyć zdania; nie chodzi o jego sławę, a raczej to, w jaki sposób patrzy. Teraz na mnie, wyczekująco.
– Mckinnon – odpowiadam pospiesznie, krzyżując z nim wzrok, co dostarcza mi kolejnej porcji frasobliwego zawstydzenia – Nanette Mckinnon – powtarzam, niezbyt radząc sobie z ukryciem własnego skonfundowania.
Jego obecnością – jego personą samą w sobie – ale i, albo przede wszystkim, żądaniem, które płynie miękko z jego ust, zupełnie przemyślane, takie, że przez moment zastanawiam się, czy nie przegapiłam jednego z zadań wpisanych skrupulatnie w mały kajecik.
Może miał się tutaj pojawić, może faktycznie miałam tak postąpić z tymi dokumentami?
Ale poza całą sensacyjnością i niewygodną zagwozdką, jaką stała się sprawa Diggory'ego, takich poleceń wcale nie było.
Wspomina o procedurach, nowych procedurach, i na ułamek sekundy między brwiami przebiega mi zmarszczka zawahania; czy naprawdę takie istnieją?
Prawo zmienia się dziś bardzo szybko, za szybko, a ja, choć zajmuję miejsce w całej tej hierarchii stuktur, stołków i mniejszych taboretów, wcale nie muszę znać wszystkiego. To nie należy do moich obowiązków.
Jestem więc skłonna uwierzyć, że faktycznie pojawiły się pewne zmiany; zagwozdką jest fakt, że nikt nie poinformował mnie o takim postępowaniu.
– Panie Sallow, nie dostałam takiego rozporządzenia od przełożonego... – tłumaczę, z zawahaniem, próbując wyważyć powagę tego przedsięwzięcia i odnaleźć się w plątaninie struktur; nie odpowiadam przed Corneliusem Sallowem, jest z zupełnie innej, ministrialnej komórki, ale sposób w jaki mówi, sprawia, że nie jestem już pewna niczego.
– Nie jestem pewna, czy zwyczajnie... mogę, wydać akta... bez odpowiedniego oświadczenia, osobiście bądź pisemnie..
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
-Nanette McKinnon. - powtórzył, przeciągając sylaby i przez moment rejestrując jej speszenie, sposób w jaki spuściła wzrok gdy ich spojrzenia przypadkiem się spotkały, ogólną nieśmiałość. McKinnon, to nazwisko nie miało ani długiego rodowodu, ani pozycji. Jej mowa ciała zdradzała, że również nie miała pozycji - ani styczności z ważniejszymi oficjelami z Ministerstwa, z bohaterami wojennymi. Praca sekretarek jest stosunkowo prosta i powtarzalna - dlatego jest wykonywana przez kobiety, myśli Cornelius Sallow, spodziewając się, że jego prośba jest dziś anomalią w stałej rutynie pracy Nanette McKinnon, nagłym kręgiem fal na spokojnym morzu.
Przez moment miał wrażenie, że samo onieśmielenie wystarczy, by złamała rutynę i nagięła reguły - reguły, które powinny być nagięte, dla Biura Dezinformacji. Jej przełożony z całą z pewnością by się zgodził, Cornelius po prostu zaoszczędzał im wszystkim trochę czasu, postanawiając osobiście zająć się sprawą Diggory'ego. W przeciwnym wypadku wysłałby stażystę do szefa Nanette, a rezultat byłby taki sam. Choć potrafił kłamać, to nie musiał tego robić dzisiaj - przekonywał Nanette do czegoś, co jego zdaniem całkowicie mu się należało, na co zapracował własną pozycją i co, choć niecodzienne, było podparte autorytetem jego wydziału.
Podtrzymał jej spojrzenie, nie marszcząc brwi, ani nie okazując irytacji. Jeszcze nie.
-Panno - pani? - McKinnon, wystarczy przecież, że ja jestem pewien. - uśmiechnął się łagodnie, prostując się tak, by światło lampy padło na jego dumnie wypiętą pierś. Dwa medale wojenne, najwyższe zasługi nowego ładu.
-I moje nazwisko i moje słowo. Ślad pisemny jest dokładnie czymś, czego Biuro Dezinformacji stara się uniknąć. - westchnął. Przecież może udać się do przełożonego, powiedzieć Cornelius Sallow poprosił mnie o zniszczenie akt, nie był tu anonimowo.
Może też poczekać aż to on się do niego uda, ze skargą na spowalnianie pracy ważnego urzędnika państwowego.
-Jeśli nie widziała panna wojennych rozporządzeń i hierarchii między wydziałami, nie jestem odpowiedzialny za bałagan w dokumentach tego wydziału. Przedłużając tą sprawę będzie pani natomiast odpowiedzialna za spowolnienie pracy mojego i utrudnianie przejętego przez nas śledztwa. - wyłożył, prosto i wyraźnie. Miał nadzieję załatwić tą sprawę kurtuazyjnie, ale nie przyszedł nieprzygotowany.
Przez moment miał wrażenie, że samo onieśmielenie wystarczy, by złamała rutynę i nagięła reguły - reguły, które powinny być nagięte, dla Biura Dezinformacji. Jej przełożony z całą z pewnością by się zgodził, Cornelius po prostu zaoszczędzał im wszystkim trochę czasu, postanawiając osobiście zająć się sprawą Diggory'ego. W przeciwnym wypadku wysłałby stażystę do szefa Nanette, a rezultat byłby taki sam. Choć potrafił kłamać, to nie musiał tego robić dzisiaj - przekonywał Nanette do czegoś, co jego zdaniem całkowicie mu się należało, na co zapracował własną pozycją i co, choć niecodzienne, było podparte autorytetem jego wydziału.
Podtrzymał jej spojrzenie, nie marszcząc brwi, ani nie okazując irytacji. Jeszcze nie.
-Panno - pani? - McKinnon, wystarczy przecież, że ja jestem pewien. - uśmiechnął się łagodnie, prostując się tak, by światło lampy padło na jego dumnie wypiętą pierś. Dwa medale wojenne, najwyższe zasługi nowego ładu.
-I moje nazwisko i moje słowo. Ślad pisemny jest dokładnie czymś, czego Biuro Dezinformacji stara się uniknąć. - westchnął. Przecież może udać się do przełożonego, powiedzieć Cornelius Sallow poprosił mnie o zniszczenie akt, nie był tu anonimowo.
Może też poczekać aż to on się do niego uda, ze skargą na spowalnianie pracy ważnego urzędnika państwowego.
-Jeśli nie widziała panna wojennych rozporządzeń i hierarchii między wydziałami, nie jestem odpowiedzialny za bałagan w dokumentach tego wydziału. Przedłużając tą sprawę będzie pani natomiast odpowiedzialna za spowolnienie pracy mojego i utrudnianie przejętego przez nas śledztwa. - wyłożył, prosto i wyraźnie. Miał nadzieję załatwić tą sprawę kurtuazyjnie, ale nie przyszedł nieprzygotowany.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Takie sprawy czasem się zdarzają. Niewygodne, uwierające, uciskające gdzieś w sam środek ministrialnego porządku; nie pracuję tutaj długo, a mimo to nauczyłam się rozróżniać sposób, w jaki ludzie patrzą, jak układają zdania i jak ściszają głos do szeptu. Sytuacja związana z Diggorym jest właśnie czymś tego rodzaju, brzydką skazą na idealnym płótnie Ministerstwa, nieporozumieniem wpisanym w idealne nazwisko; choć pozornie niewiele znaczące na politycznej scenie, rozgrywające wiele w ciemnych korytarzach tego gmachu. Nie miałam styczności z Wizengamotem – nie zamierzam jej nigdy mieć.
Powtarza moje mienie i walczę ze sobą, by ostentacyjnie nie przełknąć ślinę, zupełnie jakbym stała i czekała na wyrok, jakby zaraz po moim nazwisku miał paść akt oskarżenia.
To niedorzeczne.
– Panna… – odpowiadam ledwo słyszalnie na jego wątpliwości, gdzieś pomiędzy krzyżowaniem z nim spojrzenia a błądzeniem nim po biurku. Duszę w sobie zwyczajowy pesymizm i prostuję nieco łopatki, zażenowana podświadomymi próbami skulenia się w sobie, jakby sam fakt, że pojawił się tutaj wywrócił do góry nogami mój bilans dnia, poukładaną rutynę i starannie spisane zadania w niedużym notatniku. Tak jest – ale za nic nie chcę się do tego przyznać, trzymając się kruchego profesjonalizmu i powołując się na procedury, których muszę przestrzegać.
Mrugam kilkukrotnie, całkowicie zbita z tropu, kiedy odrzuca natychmiastowo kwestie formalności i podpisu – jestem przyzwyczajona do czegoś zupełnie innego, do charakterystycznej biurokracji i stosiku dokumentów piętrzących się magicznie na skraju biurka, sów wlatujących i wylatujących z papierowymi przesyłkami. Cornelius Sallow chce wszystko załatwić słowem.
Zupełnie tak, jak całą swoją pracę; ale tę uwagę zatrzymuję dla siebie, łącząc jego medialny wizerunek z rzeczywistym, w czterech ścianach niedużego gabinetu, z dusznym powietrzem i natarczywą prośbą.
Poleceniem.
– To…to nie jest moim celem… – mówię w końcu, po dłuższej chwili ciszy, kiedy wspomina o spowolnieniu i utrudnianiu – Po prostu… chciałabym mieć pewność – że mogę, że to wszystko podyktowane jest rzeczowym słowem moich przełożonych. Być może mój wydział rzeczywiście podlega pod Biuro Dezinformacji – nie jestem w stanie stwierdzić.
Patrzę na niego jeszcze przez moment, niezdecydowana, w końcu jednak odwracając się tyłem i przechodząc w kierunku witryny z dokumentami; większość jest przeniesiona do archiwum, tutaj piętrzą się tylko najświeższe sprawy. Doskonale wiem, gdzie leży Diggory; schylić się do dolnej półki nie jest trudno, robię to prędko, choć papier jakby zastyga w moich dłoniach, kiedy odwracam się z powrotem w kierunku Sallowa.
– Biuro Dezinformacji zamierza… wymazać tę sprawę? – pytam, choć znam przecież odpowiedź od samego początku jego wizyty.
Powtarza moje mienie i walczę ze sobą, by ostentacyjnie nie przełknąć ślinę, zupełnie jakbym stała i czekała na wyrok, jakby zaraz po moim nazwisku miał paść akt oskarżenia.
To niedorzeczne.
– Panna… – odpowiadam ledwo słyszalnie na jego wątpliwości, gdzieś pomiędzy krzyżowaniem z nim spojrzenia a błądzeniem nim po biurku. Duszę w sobie zwyczajowy pesymizm i prostuję nieco łopatki, zażenowana podświadomymi próbami skulenia się w sobie, jakby sam fakt, że pojawił się tutaj wywrócił do góry nogami mój bilans dnia, poukładaną rutynę i starannie spisane zadania w niedużym notatniku. Tak jest – ale za nic nie chcę się do tego przyznać, trzymając się kruchego profesjonalizmu i powołując się na procedury, których muszę przestrzegać.
Mrugam kilkukrotnie, całkowicie zbita z tropu, kiedy odrzuca natychmiastowo kwestie formalności i podpisu – jestem przyzwyczajona do czegoś zupełnie innego, do charakterystycznej biurokracji i stosiku dokumentów piętrzących się magicznie na skraju biurka, sów wlatujących i wylatujących z papierowymi przesyłkami. Cornelius Sallow chce wszystko załatwić słowem.
Zupełnie tak, jak całą swoją pracę; ale tę uwagę zatrzymuję dla siebie, łącząc jego medialny wizerunek z rzeczywistym, w czterech ścianach niedużego gabinetu, z dusznym powietrzem i natarczywą prośbą.
Poleceniem.
– To…to nie jest moim celem… – mówię w końcu, po dłuższej chwili ciszy, kiedy wspomina o spowolnieniu i utrudnianiu – Po prostu… chciałabym mieć pewność – że mogę, że to wszystko podyktowane jest rzeczowym słowem moich przełożonych. Być może mój wydział rzeczywiście podlega pod Biuro Dezinformacji – nie jestem w stanie stwierdzić.
Patrzę na niego jeszcze przez moment, niezdecydowana, w końcu jednak odwracając się tyłem i przechodząc w kierunku witryny z dokumentami; większość jest przeniesiona do archiwum, tutaj piętrzą się tylko najświeższe sprawy. Doskonale wiem, gdzie leży Diggory; schylić się do dolnej półki nie jest trudno, robię to prędko, choć papier jakby zastyga w moich dłoniach, kiedy odwracam się z powrotem w kierunku Sallowa.
– Biuro Dezinformacji zamierza… wymazać tę sprawę? – pytam, choć znam przecież odpowiedź od samego początku jego wizyty.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
-Panna. Czyli całe życie przed panną. - rozciągnął usta w jeszcze szerszym uśmiechu, zupełnie jakby dzielił się zwykłą grzecznością. W sylabach pobrzmiewało jednak coś jeszcze - obietnica? Zakamuflowana groźba? Trwała wojna, a posada w bezpieczeństwie była dla samotnej panny bezpieczna i stabilna. Im bardziej niebezpiecznie było w reszcie kraju, tym bardziej drożały czynsze w stolicy. Poza stanem cywilnym, nie wiedział nic o rodzinie i życiu Nanette McKinnon, ale wiedział, że kobieta z zamożnej rodziny, o sytuacji prawdziwie stabilnej, nie pracowałaby w Ministerstwie jako sekretarka. Potrafił już rozpoznawać stażystki z dobrych domów, elegancko ubrane, lawirujące w ważnych działach, u boku ważnych osób. Nie tutaj.
Napotykając biurokracyjny opór, przybrał nieco ostrzejszy ton, porzucając maskę grzeczności na rzecz konkretnych próśb. Poleceń. Wiedział, że to nie jej wina, że sekretarka po prostu porusza się utartymi ścieżkami, że od kilku tygodni Biuro Dezinformacji nie zajmowało się wypadkiem tak wrażliwym jak magiczny chaos wywołany przez Diggory'ego, a przy poprzednich sprawach ktoś inny mógł pełnić dyżur w sekretariacie - ale w głębi duszy zakłuło go, że nie zrobiła dla niego wyjątku od razu. Tym bardziej postawił sobie za punkt honoru, że nie odejdzie stąd bez zniszczonych akt - to już nie tylko sprawa zaoszczędzonego czasu, ale i własnego autorytetu. Biuro Dezinformacji chroniło przecież urzędników Ministerstwa (choć głównie członków oddziału zadaniowego, polityków i sędziów), a jeśli działało czasem ponad prawem, to czyniło to dla zachowania prawa i porządku.
-Może mieć zatem panna pewność, że wykona panna należycie swoje obowiązki i spełni patriotyczny obowiązek. Zaręczam, że nikt nie będzie już pytał o te akta - ale w razie wątpliwości, może ich panna przysłać bezpośrednio do mnie. - zapewnił. To nie jego zaangażowanie miało być tajemnicą (nie wysłał tu wszak stażysty ani kogoś, kto mógłby pojawić się w oddziale całkowicie incognito), a zawartość tych akt.
-Zająć się tą sprawą. - poprawił Nanette, tym razem łagodniej. -Nasze obowiązki i stabilizacja oraz sprawiedliwość w kraju to rzecz bardziej zniuansowana niż wymazanie. Na przyszłość nie powinna panna pytać, ale proszę spać spokojnie - Ministerstwo zajmie się wszystkimi... - pokrzywdzeni. -zamieszanymi w tą sprawę. - ujął to tak, jakby byli jedynie niefortunnie zamieszani w zwykły wypadek, jakby nie zostali ofiarami niekontrolującego magii czarodzieja. -Oszczędzając dodatkowych stresów ofiarom rebeliantów. - dodał z niezbitą pewnością. Wierzył we własną narrację, mimo, że młody Diggory został zaatakowany przez magiczną policję. Pomylono go z jakimś terrorystą z plakatu, więc to wina rebelii.
W pierwszej kolejności należało wymazać akta i ułożyć historię wypadku od nowa, ale sprawą ataku na Diggory'ego też się zajmował. W nowej narracji zostanie bezpośrednią ofiarą terrorystów, udział policji zostanie przemilczany.
Wyczekująco zabębnił palcami w stół, spojrzał na akta. Nie mieli całego dnia.
Napotykając biurokracyjny opór, przybrał nieco ostrzejszy ton, porzucając maskę grzeczności na rzecz konkretnych próśb. Poleceń. Wiedział, że to nie jej wina, że sekretarka po prostu porusza się utartymi ścieżkami, że od kilku tygodni Biuro Dezinformacji nie zajmowało się wypadkiem tak wrażliwym jak magiczny chaos wywołany przez Diggory'ego, a przy poprzednich sprawach ktoś inny mógł pełnić dyżur w sekretariacie - ale w głębi duszy zakłuło go, że nie zrobiła dla niego wyjątku od razu. Tym bardziej postawił sobie za punkt honoru, że nie odejdzie stąd bez zniszczonych akt - to już nie tylko sprawa zaoszczędzonego czasu, ale i własnego autorytetu. Biuro Dezinformacji chroniło przecież urzędników Ministerstwa (choć głównie członków oddziału zadaniowego, polityków i sędziów), a jeśli działało czasem ponad prawem, to czyniło to dla zachowania prawa i porządku.
-Może mieć zatem panna pewność, że wykona panna należycie swoje obowiązki i spełni patriotyczny obowiązek. Zaręczam, że nikt nie będzie już pytał o te akta - ale w razie wątpliwości, może ich panna przysłać bezpośrednio do mnie. - zapewnił. To nie jego zaangażowanie miało być tajemnicą (nie wysłał tu wszak stażysty ani kogoś, kto mógłby pojawić się w oddziale całkowicie incognito), a zawartość tych akt.
-Zająć się tą sprawą. - poprawił Nanette, tym razem łagodniej. -Nasze obowiązki i stabilizacja oraz sprawiedliwość w kraju to rzecz bardziej zniuansowana niż wymazanie. Na przyszłość nie powinna panna pytać, ale proszę spać spokojnie - Ministerstwo zajmie się wszystkimi... - pokrzywdzeni. -zamieszanymi w tą sprawę. - ujął to tak, jakby byli jedynie niefortunnie zamieszani w zwykły wypadek, jakby nie zostali ofiarami niekontrolującego magii czarodzieja. -Oszczędzając dodatkowych stresów ofiarom rebeliantów. - dodał z niezbitą pewnością. Wierzył we własną narrację, mimo, że młody Diggory został zaatakowany przez magiczną policję. Pomylono go z jakimś terrorystą z plakatu, więc to wina rebelii.
W pierwszej kolejności należało wymazać akta i ułożyć historię wypadku od nowa, ale sprawą ataku na Diggory'ego też się zajmował. W nowej narracji zostanie bezpośrednią ofiarą terrorystów, udział policji zostanie przemilczany.
Wyczekująco zabębnił palcami w stół, spojrzał na akta. Nie mieli całego dnia.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie jestem pewna, czy potrzebna mu informacja o moim stanie cywilnym, ale kiedy wspomina o czasie, jaki mi został, momentalnie pragnę zapaść się pod ziemię. Po raz siódmy, a może siedemnasty tego dnia, wszystkie z powyższych w ciągu krótkiej wizyty Corneliusa Sallowa.
Łączę ze sobą fakty i wyobrażenia, zestawiam rzeczywistość i zasłyszanymi słowami i szukam cech wspólnych – czy jest taki, jakim go sobie wyobrażałam? Czy to, co bije z plakatów, przemyka w plotkach i jawi się w powszechnej opinii urzędników Ministerstwa jest prawdą?
Najwidoczniej.
Schylam się do witryny i grzebię w kartotekach jedynie przez chwilę – nie muszę przeszukiwać grubych segregatorów i zaglądać do zakurzonych szuflad; sprawa Diggory'ego jest świeża, na tyle jątrząca, że wyłapuję ją wzrokiem od razu, choć nie tak szybko biorę dokumentację w ręce.
Niepewność ma w sobie nutę strachu – przed potencjalną reprymendą, niezadowoleniem Sallowa, naganą mojego przełożonego – jest wiele rzeczy, wiele scenariuszy i wiele dróg, a każda wydaje mi się gorsza od poprzedniej w całym labiryncie biurokratycznych procedur.
On zapewnia, a głos ma stanowczy i niemal władczy; powtarza o hierarchii i o tym, jak należy postąpić z ów dokumentami, tak małostkowymi a jednocześnie stanowiącymi główny problem tego spotkania.
W końcu odwracam się na pięcie, palce przesuwają się po lekko beżowym papierze, na którym wystukano litery, a te ułożyły się w zdania; czytałam to sprawozdanie kilkukrotnie, nie do końca potrafiąc połączyć punkty i zrozumieć faktyczną naturę problemu. Teraz już wiem.
Poprawia mnie, i zaraz potem wspomina o tym, że nie powinnam pytać; instynktownie zaciskam usta w wąską linijkę, z nutą zawstydzenia ze względu na pytanie – naprawdę nie powinnam była go zadawać?
Ciekawość jest niebezpieczną cechą, przekonałam się o tym już dawno temu, a Cornelius Sallow w moich oczach jest niebezpiecznym człowiekiem. Uśmiech nie schodzi mu z twarzy, ton jest rzeczowy, a polecenie proste i zrozumiałe; a mimo to na moment sztywnieje, kiedy ręka zaciska się na świstku papieru. W końcu jednak ląduje w niedużym, szklanym naczyniu – czymś przypominającym prostokątne akwarium, zaklętym odpowiednio by pełniło rolę niszczarki – papieru, starych dokumentów, niepotrzebnych śmieci. Zdecydowanie nie akt, które trzymam w dłoni.
– No dobrze... – mówię, jakbym chciała uspokoić samą siebie. Zerkam na niego po raz kolejny, tym razem dłużej, jakbym czekała na znak, który jasno odwoła wydane polecenie. Ale to się nie dzieje, Cornelius Sallow jest nieustępliwy, a kartki papieru wpadają do szklanego pojemnika, by moment później zająć się fioletowym, magicznym płomieniem.
– Czy... czy to wszystko? – będę musiała odnotować to w raporcie; jego wizytę, jego słowa, później to, co właśnie zrobiłam.
Łączę ze sobą fakty i wyobrażenia, zestawiam rzeczywistość i zasłyszanymi słowami i szukam cech wspólnych – czy jest taki, jakim go sobie wyobrażałam? Czy to, co bije z plakatów, przemyka w plotkach i jawi się w powszechnej opinii urzędników Ministerstwa jest prawdą?
Najwidoczniej.
Schylam się do witryny i grzebię w kartotekach jedynie przez chwilę – nie muszę przeszukiwać grubych segregatorów i zaglądać do zakurzonych szuflad; sprawa Diggory'ego jest świeża, na tyle jątrząca, że wyłapuję ją wzrokiem od razu, choć nie tak szybko biorę dokumentację w ręce.
Niepewność ma w sobie nutę strachu – przed potencjalną reprymendą, niezadowoleniem Sallowa, naganą mojego przełożonego – jest wiele rzeczy, wiele scenariuszy i wiele dróg, a każda wydaje mi się gorsza od poprzedniej w całym labiryncie biurokratycznych procedur.
On zapewnia, a głos ma stanowczy i niemal władczy; powtarza o hierarchii i o tym, jak należy postąpić z ów dokumentami, tak małostkowymi a jednocześnie stanowiącymi główny problem tego spotkania.
W końcu odwracam się na pięcie, palce przesuwają się po lekko beżowym papierze, na którym wystukano litery, a te ułożyły się w zdania; czytałam to sprawozdanie kilkukrotnie, nie do końca potrafiąc połączyć punkty i zrozumieć faktyczną naturę problemu. Teraz już wiem.
Poprawia mnie, i zaraz potem wspomina o tym, że nie powinnam pytać; instynktownie zaciskam usta w wąską linijkę, z nutą zawstydzenia ze względu na pytanie – naprawdę nie powinnam była go zadawać?
Ciekawość jest niebezpieczną cechą, przekonałam się o tym już dawno temu, a Cornelius Sallow w moich oczach jest niebezpiecznym człowiekiem. Uśmiech nie schodzi mu z twarzy, ton jest rzeczowy, a polecenie proste i zrozumiałe; a mimo to na moment sztywnieje, kiedy ręka zaciska się na świstku papieru. W końcu jednak ląduje w niedużym, szklanym naczyniu – czymś przypominającym prostokątne akwarium, zaklętym odpowiednio by pełniło rolę niszczarki – papieru, starych dokumentów, niepotrzebnych śmieci. Zdecydowanie nie akt, które trzymam w dłoni.
– No dobrze... – mówię, jakbym chciała uspokoić samą siebie. Zerkam na niego po raz kolejny, tym razem dłużej, jakbym czekała na znak, który jasno odwoła wydane polecenie. Ale to się nie dzieje, Cornelius Sallow jest nieustępliwy, a kartki papieru wpadają do szklanego pojemnika, by moment później zająć się fioletowym, magicznym płomieniem.
– Czy... czy to wszystko? – będę musiała odnotować to w raporcie; jego wizytę, jego słowa, później to, co właśnie zrobiłam.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Poczekalnia
Szybka odpowiedź