Poczekalnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Poczekalnia
Po wyjściu z windy, tuż po lewej stronie znajduje się poczekalnia z ciasno ustawionymi ławkami, na których, po przedstawieniu celu wizyty i odebraniu przepustki, mogą oczekiwać przybyli goście. Niektórzy trafiają tu w charakterze świadka lub też chcą złożyć donos, inni znów liczą na przyjęcie przez urzędników. Czas oczekiwania bywa różny, lecz nierzadko można dostrzec tu zirytowane miny petentów.
Przez wielkie okna do pomieszczenia wpływa duża ilość świtała, rzucającego mieniące się refleksy na zaczarowane obrazy. To właśnie one stanowią pewne urozmaicenie dłużących się minut - w ramach desperacji można podjąć się rozmowy z uwiecznionymi postaciami, nikt jednak nie gwarantuje, na jakie tory zejdzie dyskusja; mówi się, że malowidła mają dość nietypowe usposobienie.
Przez wielkie okna do pomieszczenia wpływa duża ilość świtała, rzucającego mieniące się refleksy na zaczarowane obrazy. To właśnie one stanowią pewne urozmaicenie dłużących się minut - w ramach desperacji można podjąć się rozmowy z uwiecznionymi postaciami, nikt jednak nie gwarantuje, na jakie tory zejdzie dyskusja; mówi się, że malowidła mają dość nietypowe usposobienie.
Sophia była bardzo dumna z obranej przez siebie drogi. Już jako nastolatka marzyła o zostaniu aurorem, i chociaż miała swój moment zwątpienia, kiedy wyjechała do Ameryki i spędziła tam aż dwa lata, a gdyby James nie umarł, pewnie zostałaby na stałe, to ostatecznie wylądowała na kursie. Udało jej się go ukończyć i zeszłego lata została pełnoprawnym aurorem, tak, jak kiedyś marzyła.
I chociaż te miesiące przygotowały ją na to, że ta praca wcale nie była sielankowa i bezpieczna, że podczas misji mogła zostać ranna, zginąć lub patrzeć, jak ginie ktoś z jej współpracowników, była wstrząśnięta, słysząc wieści o Cillianie i o tym, w jaki sposób podrzucono jego ciało Tamunie. To nie mógł być przypadek, ten ktoś musiał wiedzieć coś więcej o Moodym i jego rodzinie, skoro wiedział, komu podrzucić zwłoki.
- Nikt normalny nie robi takich rzeczy – zgodziła się z nim, patrząc, jak tulił do siebie dziecko, tak wcześnie naznaczone bolesną stratą.
Westchnęła smętnie. Jej myśli kłębiły się intensywnie, próbowała w jakiś sposób pojąć tę sytuację. Od czasu do czasu pojawiał się jakiś przebłysk z okresu, kiedy dowiadywała się o znalezieniu ciała Jamesa i próbowała wpłynąć na tamtejszych aurorów, żeby skuteczniej szukali sprawców. Trudno byłoby sobie tego teraz nie przypomnieć, chociaż nawet teraz można było wyczuć, że te sprawy się różnią. James zginął przez cholernie głupi przypadek, znalezienie się w złym miejscu i czasie, a Cillian... Nie, to nie mogło być zupełnie przypadkowe, bo to, co zrobiono z jego zwłokami, nadawało tej sprawie zupełnie innego wymiaru.
- Mam nadzieję, że uda im się znaleźć coś, co okaże się pomocne – powiedziała. Liczyła na to, że może sprawca popełnił jakiś błąd. Choćby drobiazg, który pozwoli aurorom go odnaleźć i złapać. – Chciałabym jakoś pomóc, ale to, czy zostanę przydzielona do sprawy, zależy tylko od szefa.
Szczerze mówiąc, wątpiła w to, żeby ją przydzielono. Była wciąż żółtodziobem, w biurze pracowali aurorzy o znacznie dłuższym stażu, mogący lepiej zająć się tak poważną sprawą i nie emocjonujący się nią tak bardzo. Sophii często wciąż brakowało chłodnej obojętności, szczególnie w sytuacji, kiedy chodziło o kogoś, kogo znała. I bez względu na to, jak bardzo Sophia chciałaby się przydać, nie do niej należała decyzja. Mogła jedynie spróbować pomóc Tamunie, która z pewnością będzie bardzo potrzebowała kogoś, kto ją zrozumie w tym trudnym dla niej momencie. Sophia rozumiała, chociaż nadal trudno jej było uwierzyć, że zaledwie parę dni temu wszyscy bawili się dobrze podczas meczu quidditcha, a dziś wydarzyło się coś tak przerażającego i zupełnie nieoczekiwanego.
I chociaż te miesiące przygotowały ją na to, że ta praca wcale nie była sielankowa i bezpieczna, że podczas misji mogła zostać ranna, zginąć lub patrzeć, jak ginie ktoś z jej współpracowników, była wstrząśnięta, słysząc wieści o Cillianie i o tym, w jaki sposób podrzucono jego ciało Tamunie. To nie mógł być przypadek, ten ktoś musiał wiedzieć coś więcej o Moodym i jego rodzinie, skoro wiedział, komu podrzucić zwłoki.
- Nikt normalny nie robi takich rzeczy – zgodziła się z nim, patrząc, jak tulił do siebie dziecko, tak wcześnie naznaczone bolesną stratą.
Westchnęła smętnie. Jej myśli kłębiły się intensywnie, próbowała w jakiś sposób pojąć tę sytuację. Od czasu do czasu pojawiał się jakiś przebłysk z okresu, kiedy dowiadywała się o znalezieniu ciała Jamesa i próbowała wpłynąć na tamtejszych aurorów, żeby skuteczniej szukali sprawców. Trudno byłoby sobie tego teraz nie przypomnieć, chociaż nawet teraz można było wyczuć, że te sprawy się różnią. James zginął przez cholernie głupi przypadek, znalezienie się w złym miejscu i czasie, a Cillian... Nie, to nie mogło być zupełnie przypadkowe, bo to, co zrobiono z jego zwłokami, nadawało tej sprawie zupełnie innego wymiaru.
- Mam nadzieję, że uda im się znaleźć coś, co okaże się pomocne – powiedziała. Liczyła na to, że może sprawca popełnił jakiś błąd. Choćby drobiazg, który pozwoli aurorom go odnaleźć i złapać. – Chciałabym jakoś pomóc, ale to, czy zostanę przydzielona do sprawy, zależy tylko od szefa.
Szczerze mówiąc, wątpiła w to, żeby ją przydzielono. Była wciąż żółtodziobem, w biurze pracowali aurorzy o znacznie dłuższym stażu, mogący lepiej zająć się tak poważną sprawą i nie emocjonujący się nią tak bardzo. Sophii często wciąż brakowało chłodnej obojętności, szczególnie w sytuacji, kiedy chodziło o kogoś, kogo znała. I bez względu na to, jak bardzo Sophia chciałaby się przydać, nie do niej należała decyzja. Mogła jedynie spróbować pomóc Tamunie, która z pewnością będzie bardzo potrzebowała kogoś, kto ją zrozumie w tym trudnym dla niej momencie. Sophia rozumiała, chociaż nadal trudno jej było uwierzyć, że zaledwie parę dni temu wszyscy bawili się dobrze podczas meczu quidditcha, a dziś wydarzyło się coś tak przerażającego i zupełnie nieoczekiwanego.
Raiden nie wiedział jak odnieść się do tego, że jego mała siostrzyczka postanowiła zostać aurorem. W pierwszym odruchu był zdumiony. Zaskoczyła go tym, że chciała się podejmować takiego ryzyka, a później to uczucie zmieszało się z dumą i miało tak już pozostać do końca ich życia. Oczywiście, że był z niej dumny jak z nikogo i niczego na świecie, ale nigdy jej tego nie powiedział. W pewnym sensie miał do Sophii niemal ojcowskie odczucia. Może związane było to z ich różnicą wieku, chociaż może głównie chodziło właśnie o niego. I o to że naprawdę kochał swoją rudowłosą kurdupelkę. Nie wystawała dużo ponad ziemię, ale wydawało mu się, że niemożliwym było ją przegapić. Zawsze wiedział gdzie była, zupełnie jakby miał radar starszego brata, który podążał w ślad i wyczuwał swoją młodszą część rodzeństwa.
Poczułby, że coś się jej dzieje. Od razu by się znalazł tam, gdzie go potrzebowała. Ale Cillian nie był Sophią. Nie poczuł ten mitycznej więzi między nimi, która się zerwała. Najwidoczniej Tamuna również skoro nie dała mu żadnego sygnału, że coś było nie tak. Nie wiedział kto mówił o takich głupotach, ale najwidoczniej nigdy nie stracili kogoś bliskiego. Tak samo on nie czuł zerwania nici między nim a rodzicami. Jednego dnia był świadomy, że chodzą, poruszają się i żyją gdzieś w dalekiej Anglii. Śpią w tym samym łóżku, możliwe, że jedzą kolację. A następnego... Puff. Po prostu pustka i nagłówki Proroka, który rozdawali w jego miejscu pracy. Przemilczał jej pierwsze słowa, rozumiejąc, że zapewne wróciła myślami do Jamesa. No, tak. Przecież to też było pierwsze bolesne zdarzenie w jej życiu. Raiden zdał sobie sprawę, że zdecydowanie za dużo złego działo się dookoła nich. Za krótki czas, zbyt wielka intensywność cierpienia. A przecież w jego życiu zdarzyło się coś cudownego, co na przekór wszystkiemu plątało się ze śmiercią rodziców i teraz Moodsa.
Tak. Miała rację. Nie przydzielono by jej do tej sprawy. A na pewno gdyby się tak stało walczyłby z tą pozbawioną sensu decyzją! I chociaż ona nie mogła się o to ubiegać, Raiden mógł prosić o przydzielenie. A wręcz zamierzał na nie nalegać. W końcu miał już długi staż w czarodziejskiej policji i jeśli się domyślał, szukał tego człowieka już dłuższy czas. Teraz doszło kolejne zabójstwo. I nie miał zamiaru tego tak zostawiać.
Nagle podniósł spojrzenie, słysząc odgłos otwieranych drzwi. Zobaczył wychodzącą, drążącą Tamunę, a zaraz za nim Jordana Rogersa, który szukał go spojrzeniem. Gdy znalazł, skinął na Raidena.
- Weź go i popilnuj, aż wrócę - mruknął, przenosząc wolno spojrzenie na siostrę i przekazując jej Alastora. - I nie daj nigdzie odejść Tamunie - dodał, patrząc jej w oczy, po czym pocałował ją w czoło przez dłuższy moment i, przejeżdżając dłonią po główce chłopca, odszedł w stronę gabinetu szefa aurorów.
|zt
Poczułby, że coś się jej dzieje. Od razu by się znalazł tam, gdzie go potrzebowała. Ale Cillian nie był Sophią. Nie poczuł ten mitycznej więzi między nimi, która się zerwała. Najwidoczniej Tamuna również skoro nie dała mu żadnego sygnału, że coś było nie tak. Nie wiedział kto mówił o takich głupotach, ale najwidoczniej nigdy nie stracili kogoś bliskiego. Tak samo on nie czuł zerwania nici między nim a rodzicami. Jednego dnia był świadomy, że chodzą, poruszają się i żyją gdzieś w dalekiej Anglii. Śpią w tym samym łóżku, możliwe, że jedzą kolację. A następnego... Puff. Po prostu pustka i nagłówki Proroka, który rozdawali w jego miejscu pracy. Przemilczał jej pierwsze słowa, rozumiejąc, że zapewne wróciła myślami do Jamesa. No, tak. Przecież to też było pierwsze bolesne zdarzenie w jej życiu. Raiden zdał sobie sprawę, że zdecydowanie za dużo złego działo się dookoła nich. Za krótki czas, zbyt wielka intensywność cierpienia. A przecież w jego życiu zdarzyło się coś cudownego, co na przekór wszystkiemu plątało się ze śmiercią rodziców i teraz Moodsa.
Tak. Miała rację. Nie przydzielono by jej do tej sprawy. A na pewno gdyby się tak stało walczyłby z tą pozbawioną sensu decyzją! I chociaż ona nie mogła się o to ubiegać, Raiden mógł prosić o przydzielenie. A wręcz zamierzał na nie nalegać. W końcu miał już długi staż w czarodziejskiej policji i jeśli się domyślał, szukał tego człowieka już dłuższy czas. Teraz doszło kolejne zabójstwo. I nie miał zamiaru tego tak zostawiać.
Nagle podniósł spojrzenie, słysząc odgłos otwieranych drzwi. Zobaczył wychodzącą, drążącą Tamunę, a zaraz za nim Jordana Rogersa, który szukał go spojrzeniem. Gdy znalazł, skinął na Raidena.
- Weź go i popilnuj, aż wrócę - mruknął, przenosząc wolno spojrzenie na siostrę i przekazując jej Alastora. - I nie daj nigdzie odejść Tamunie - dodał, patrząc jej w oczy, po czym pocałował ją w czoło przez dłuższy moment i, przejeżdżając dłonią po główce chłopca, odszedł w stronę gabinetu szefa aurorów.
|zt
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Sophia także nie czuła niczego nadzwyczajnego, kiedy ginęli James i rodzice. Tylko szok, kiedy następnego dnia ktoś przychodził, żeby ją powiadomić. Nieprzyjemny, dławiący szok, niedowierzanie, uczucie zupełnie jakby ziemia nagle uciekła spod nóg. Młodsza z rodzeństwa Carter doskonale wiedziała, jak to jest. Raiden też wiedział. Żadne z nich nie powinno tego doświadczyć. Powinni żegnać swoich rodziców dopiero w dalekiej przyszłości jako staruszków, którzy mieli za sobą całe długie, dobrze przeżyte życie. Nie powinni słyszeć od chłodnego, rzeczowego urzędasa, że ich zwłoki znaleziono pod miastem, ani czytać o tym w gazecie, znajdując się na drugim końcu świata.
Tak, działo się wokół nich za dużo złego. To już kolejna tragedia, która w ostatnich miesiącach dotknęła kogoś, kogo znali. Kolejne nieszczęście, które nie powinno się wydarzyć, gdyby gdzieś na obrzeżu ich świata nie czaiły się męty lubujące się w czarnej magii i krzywdzeniu innych.
Stała więc tak obok Raidena; przez następne minuty nie mówili wiele. Wystarczało im samo swoje towarzystwo, świadomość, że druga część rodzeństwa znajdowała się tuż obok. Ale może to i dobrze, że nie mogłaby prowadzić tej sprawy. Lepiej, żeby zajął się tym ktoś doświadczony, kogo nie zwiodą emocje. Popatrzyła jednak na Raidena; wcale by się nie zdziwiła, gdyby postanowił sam włączyć się w tą sprawę. I już miała próbować go przekonać, żeby był ostrożny i nie wpakował się w coś niebezpiecznego (w końcu na pewno też targały nim silne emocje, właśnie stracił najlepszego przyjaciela), kiedy otworzyły się drzwi gabinetu i ze środka wyszła roztrzęsiona Tamuna.
- Raiden... – szepnęła do brata, kiedy podał jej Alastora. Sophia ostrożnie wzięła chłopca na ręce, obejmując go i pozwalając, by zaczął bawić się jej rudymi włosami. Nie była pewna, czy może już oddać go jego matce, która wydawała się nie być w zbyt dobrym stanie. – Uważaj na siebie. Proszę – dodała tylko, bo przeczuwała, o czym mógł chcieć rozmawiać z Rogersem.
I podczas gdy jej starszy brat zniknął we wnętrzu gabinetu jej szefa, Sophia razem z Tamuną i Alastorem pozostała w poczekalni.
| zt.
Tak, działo się wokół nich za dużo złego. To już kolejna tragedia, która w ostatnich miesiącach dotknęła kogoś, kogo znali. Kolejne nieszczęście, które nie powinno się wydarzyć, gdyby gdzieś na obrzeżu ich świata nie czaiły się męty lubujące się w czarnej magii i krzywdzeniu innych.
Stała więc tak obok Raidena; przez następne minuty nie mówili wiele. Wystarczało im samo swoje towarzystwo, świadomość, że druga część rodzeństwa znajdowała się tuż obok. Ale może to i dobrze, że nie mogłaby prowadzić tej sprawy. Lepiej, żeby zajął się tym ktoś doświadczony, kogo nie zwiodą emocje. Popatrzyła jednak na Raidena; wcale by się nie zdziwiła, gdyby postanowił sam włączyć się w tą sprawę. I już miała próbować go przekonać, żeby był ostrożny i nie wpakował się w coś niebezpiecznego (w końcu na pewno też targały nim silne emocje, właśnie stracił najlepszego przyjaciela), kiedy otworzyły się drzwi gabinetu i ze środka wyszła roztrzęsiona Tamuna.
- Raiden... – szepnęła do brata, kiedy podał jej Alastora. Sophia ostrożnie wzięła chłopca na ręce, obejmując go i pozwalając, by zaczął bawić się jej rudymi włosami. Nie była pewna, czy może już oddać go jego matce, która wydawała się nie być w zbyt dobrym stanie. – Uważaj na siebie. Proszę – dodała tylko, bo przeczuwała, o czym mógł chcieć rozmawiać z Rogersem.
I podczas gdy jej starszy brat zniknął we wnętrzu gabinetu jej szefa, Sophia razem z Tamuną i Alastorem pozostała w poczekalni.
| zt.
/wybierz datę <3
Sprawa przeklętego naszyjnika, sztylet z odległego plemienia, klątwy domowe… mogłoby się wydawać, że Lucinda ma dość ciągłej pracy. W ostatnim czasie wydarzyło się przecież tak wiele, że kobieta mogła bez większego wysiłku rzucić wszystko w kąt. Ku uciesze swojej mamy, ciotki i babki. Nie trzeba wiele by wszystko zostawić. Porzucić i po prostu uciec. Robiła to już wcześniej i ów schemat bardzo dobrze znała. Jednak tym razem nie było to już takie proste. Ucieczka nie równała się z rozpoczęciem czegoś nowego, nie równała się nawet kapitulacji. Była oznaką zamknięcia tego co zdążyła przez kilka miesięcy stworzyć. Życia. Uparcie w tym trwała przekonując samą siebie, że przecież to nie jest coś z czym sobie nie poradzi. Każde zadanie, współpraca, zaklęcie, klątwa były przypomnieniem, ale dzielnie je znosiła. Bo choć daleko jej było do arystokratki idealnej to nigdy nie opuszczała podbródka niżej niż powinna. Nadstawienie drugiego policzka nie było problemem. Pierwszy ciepły dzień w Londynie. Oczywiście trzeba na to patrzeć przez pryzmat prawdziwej, Londyńskiej pogody. Ciepły dzień oznaczał brak deszczu, śniegu i wiatru. Dopiero gorący dzień oznaczałby, że nad najbardziej opłakiwaną stolicą na świecie zawitało słońce. List od Ministerstwa nawet jej nie zaskoczył. Chociaż ciągle zastanawiała się czemu wybrali akurat ją. Tak wielu było łamaczy klątw w Londynie. Właściwie większość była na wyjeździe, ale Edgar nie był. W arystokratycznym światku wszyscy mówią o wszystkich i nawet jakby chciała o nim nie słyszeć, albo całkowicie ignorować jego obecność to nie mogła. Co dziwne jej złość nie była już tak absolutna. Była silna, ale nie absolutna. Zbyt wiele się wydarzyło, żeby wszystko rozpamiętywać. - pomyślała przekraczając próg Ministerstwa Magii. Sieć Fiuu ostatnim razem dała się poznać od złej strony. Mijając kolejne schody i korytarze zdała sobie sprawę z tego, że tu nigdy nie ma spokoju. Zawsze tyle ludzi przechadza się korytarzami Ministerstwa, że można by pomyśleć iż jest to zabieg celowy. Chociaż wcale tak nie uważała. Ludzie mieli problemy. Prawdziwe. Dotykające nie tylko emocji i uczuć. Mają prawdziwe powody by tu być. Wracając do jej powodu winda właśnie obwieszcza jej kierunek docelowy. Piętro II – Departament Przestrzegania Praw Czarodziejów. Tam miała się spotkać z jakimś aurorem, który miał ją wprowadzić w całą sprawę. Wchodzi więc do poczekalni i rozgląda się. Nikogo jeszcze tutaj nie ma więc puka cicho do Kwatery Głównej Aurorów, ale słysząc ciche proszę i widząc, że odbywa się tam jakieś spotkanie przeprasza szybko i się cofa. Obraca się na pięcie by usiąść i poczekać, ale już nie musi. Podejrzewa, że mężczyzna, z którym była umówiona właśnie do niej idzie.
Sprawa przeklętego naszyjnika, sztylet z odległego plemienia, klątwy domowe… mogłoby się wydawać, że Lucinda ma dość ciągłej pracy. W ostatnim czasie wydarzyło się przecież tak wiele, że kobieta mogła bez większego wysiłku rzucić wszystko w kąt. Ku uciesze swojej mamy, ciotki i babki. Nie trzeba wiele by wszystko zostawić. Porzucić i po prostu uciec. Robiła to już wcześniej i ów schemat bardzo dobrze znała. Jednak tym razem nie było to już takie proste. Ucieczka nie równała się z rozpoczęciem czegoś nowego, nie równała się nawet kapitulacji. Była oznaką zamknięcia tego co zdążyła przez kilka miesięcy stworzyć. Życia. Uparcie w tym trwała przekonując samą siebie, że przecież to nie jest coś z czym sobie nie poradzi. Każde zadanie, współpraca, zaklęcie, klątwa były przypomnieniem, ale dzielnie je znosiła. Bo choć daleko jej było do arystokratki idealnej to nigdy nie opuszczała podbródka niżej niż powinna. Nadstawienie drugiego policzka nie było problemem. Pierwszy ciepły dzień w Londynie. Oczywiście trzeba na to patrzeć przez pryzmat prawdziwej, Londyńskiej pogody. Ciepły dzień oznaczał brak deszczu, śniegu i wiatru. Dopiero gorący dzień oznaczałby, że nad najbardziej opłakiwaną stolicą na świecie zawitało słońce. List od Ministerstwa nawet jej nie zaskoczył. Chociaż ciągle zastanawiała się czemu wybrali akurat ją. Tak wielu było łamaczy klątw w Londynie. Właściwie większość była na wyjeździe, ale Edgar nie był. W arystokratycznym światku wszyscy mówią o wszystkich i nawet jakby chciała o nim nie słyszeć, albo całkowicie ignorować jego obecność to nie mogła. Co dziwne jej złość nie była już tak absolutna. Była silna, ale nie absolutna. Zbyt wiele się wydarzyło, żeby wszystko rozpamiętywać. - pomyślała przekraczając próg Ministerstwa Magii. Sieć Fiuu ostatnim razem dała się poznać od złej strony. Mijając kolejne schody i korytarze zdała sobie sprawę z tego, że tu nigdy nie ma spokoju. Zawsze tyle ludzi przechadza się korytarzami Ministerstwa, że można by pomyśleć iż jest to zabieg celowy. Chociaż wcale tak nie uważała. Ludzie mieli problemy. Prawdziwe. Dotykające nie tylko emocji i uczuć. Mają prawdziwe powody by tu być. Wracając do jej powodu winda właśnie obwieszcza jej kierunek docelowy. Piętro II – Departament Przestrzegania Praw Czarodziejów. Tam miała się spotkać z jakimś aurorem, który miał ją wprowadzić w całą sprawę. Wchodzi więc do poczekalni i rozgląda się. Nikogo jeszcze tutaj nie ma więc puka cicho do Kwatery Głównej Aurorów, ale słysząc ciche proszę i widząc, że odbywa się tam jakieś spotkanie przeprasza szybko i się cofa. Obraca się na pięcie by usiąść i poczekać, ale już nie musi. Podejrzewa, że mężczyzna, z którym była umówiona właśnie do niej idzie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
10.03? obojętne /
Tak jest, szefie. Cała ta sprawa śmierdziała od samego początku - od kiedy po raz pierwszy zbadali miejsce zbrodni. Żadnych śladów, żadnych poszlak, ofiara nieznana, sprawca nieznany, a jednak śmierć unosiła się w powietrzu czarnym dymem. Wszystko szyte grubymi nićmi, krew - krew mogła wskazywać na życie. Druga dziewczyna wciąż mogła żyć i tylko czas mógł uratować jej życie. A w takich sytuacjach nie można było skupiać się na głupotach, Brendan opuścił zebranie jako pierwszy - w trakcie doleciał do niego papierowy samolocik z niższego piętra z wiadomością o przybyciu wezwanej łamaczki klątw. Chciał się z nią spotkać od razu, bez zbędnej zwłoki.
W rękach trzymał czarną, niewielkich rozmiarów skrzynkę o srebrnych zdobieniach - standardowe zabezpieczenie niebezpiecznych przedmiotów, jakich używano w biurze. Nie mógł wziąć tego sztyletu do ręki, nikt dotąd nie próbował - bezpiecznie przetransportowano go zaklęciem lewitującym i zamknięto w tej chronionej białą magią puszce. Lucinda Selwyn, wiadomość zawierała personalia kobiety, która miała im pomóc. Selwyn, zapewne powinien ją przynajmniej kojarzyć - ale nie był na żadnym szlacheckim spendzie od przynajmniej kilku lat. Hogwart? Była, ale minęło już tyle lat... Mimo to, nie było trudno ją rozpoznać. Dziewczyna wyraźnie na kogoś czekała - zapewne na niego. Udał się w jej kierunki szybkim krokiem, każda sekunda mogła mieć znaczenie - dla życia dziewczyny, którą próbował namierzyć.
- Panno Selwyn? - zapytał, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę; reakcja na nazwisko utwierdziła go w przekonaniu, że to jej właśnie szukał. Znajdowali się w stosunkach służbowych, Brendan nie miał zamiaru tytułować ją w podobnej sytuacji lady - zupełnie jak gdyby w innych momentach życia uznawał szlacheckie tytuły. - Sprawa jest tajna - przeszedł od razu do rzeczy, przysiadając na krześle obok niej, gładząc dłonią wieko trzymanej skrzynki. Odpowiedni ruch ręką zwalniał blokady, które ją zatrzaskiwały. - Mogę udzielić tylko tych informacji, które są konieczne. W razie pytań, proszę pytać, ale nie obiecuję, że na cokolwiek będę mógł odpowiedzieć. - Odchylił wieko, na miękkim, białym atłasie leżał srebrny sztylet o rękojeści rzeźbionej w kształt żmii o rozdziawionej paszczy, z której wystawały dwa ostre kły. Gdzieś przy rękojeści błyszczał szmaragd, na ostrzu rzucały się w oczy świeżo zaschnięte ślady krwi. To nie było najlepsze miejsce na oglądanie tajemniczego przedmiotu, ale lepszego w tym momencie nie mieli. Zebranie wciąż się toczyło - nie mógł przez nie przeprowadzić Lucindy, musiała wystarczyć im ta poczekalnia.
- Muszę wiedzieć, co to jest - być może żądanie Brendana nie było zbyt precyzyjne - ale czy to nie Lucinda powinna najlepiej znać się na tym, po co ją tutaj wezwano? Tłumaczenia wszystko by tylko przeciągnęły - a on nie miał czasu. - Weasley, Brendan - dodał, uświadomiwszy sobie, że w natłoku myśli nie przyszło mu do głowy, żeby się przedstawić - a przecież też miał taki obowiązek.
Tak jest, szefie. Cała ta sprawa śmierdziała od samego początku - od kiedy po raz pierwszy zbadali miejsce zbrodni. Żadnych śladów, żadnych poszlak, ofiara nieznana, sprawca nieznany, a jednak śmierć unosiła się w powietrzu czarnym dymem. Wszystko szyte grubymi nićmi, krew - krew mogła wskazywać na życie. Druga dziewczyna wciąż mogła żyć i tylko czas mógł uratować jej życie. A w takich sytuacjach nie można było skupiać się na głupotach, Brendan opuścił zebranie jako pierwszy - w trakcie doleciał do niego papierowy samolocik z niższego piętra z wiadomością o przybyciu wezwanej łamaczki klątw. Chciał się z nią spotkać od razu, bez zbędnej zwłoki.
W rękach trzymał czarną, niewielkich rozmiarów skrzynkę o srebrnych zdobieniach - standardowe zabezpieczenie niebezpiecznych przedmiotów, jakich używano w biurze. Nie mógł wziąć tego sztyletu do ręki, nikt dotąd nie próbował - bezpiecznie przetransportowano go zaklęciem lewitującym i zamknięto w tej chronionej białą magią puszce. Lucinda Selwyn, wiadomość zawierała personalia kobiety, która miała im pomóc. Selwyn, zapewne powinien ją przynajmniej kojarzyć - ale nie był na żadnym szlacheckim spendzie od przynajmniej kilku lat. Hogwart? Była, ale minęło już tyle lat... Mimo to, nie było trudno ją rozpoznać. Dziewczyna wyraźnie na kogoś czekała - zapewne na niego. Udał się w jej kierunki szybkim krokiem, każda sekunda mogła mieć znaczenie - dla życia dziewczyny, którą próbował namierzyć.
- Panno Selwyn? - zapytał, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę; reakcja na nazwisko utwierdziła go w przekonaniu, że to jej właśnie szukał. Znajdowali się w stosunkach służbowych, Brendan nie miał zamiaru tytułować ją w podobnej sytuacji lady - zupełnie jak gdyby w innych momentach życia uznawał szlacheckie tytuły. - Sprawa jest tajna - przeszedł od razu do rzeczy, przysiadając na krześle obok niej, gładząc dłonią wieko trzymanej skrzynki. Odpowiedni ruch ręką zwalniał blokady, które ją zatrzaskiwały. - Mogę udzielić tylko tych informacji, które są konieczne. W razie pytań, proszę pytać, ale nie obiecuję, że na cokolwiek będę mógł odpowiedzieć. - Odchylił wieko, na miękkim, białym atłasie leżał srebrny sztylet o rękojeści rzeźbionej w kształt żmii o rozdziawionej paszczy, z której wystawały dwa ostre kły. Gdzieś przy rękojeści błyszczał szmaragd, na ostrzu rzucały się w oczy świeżo zaschnięte ślady krwi. To nie było najlepsze miejsce na oglądanie tajemniczego przedmiotu, ale lepszego w tym momencie nie mieli. Zebranie wciąż się toczyło - nie mógł przez nie przeprowadzić Lucindy, musiała wystarczyć im ta poczekalnia.
- Muszę wiedzieć, co to jest - być może żądanie Brendana nie było zbyt precyzyjne - ale czy to nie Lucinda powinna najlepiej znać się na tym, po co ją tutaj wezwano? Tłumaczenia wszystko by tylko przeciągnęły - a on nie miał czasu. - Weasley, Brendan - dodał, uświadomiwszy sobie, że w natłoku myśli nie przyszło mu do głowy, żeby się przedstawić - a przecież też miał taki obowiązek.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
/ 10 referendum więc niech będzie 11.03
Lucinda zwykle miała w zwyczaju ufać swojej intuicji, która i tym razem jej nie zawiodła. Mężczyzna, którego zobaczyła w drzwiach był tym na którego czekała, a potwierdzenie szybko uzyskała słysząc swoje nazwisko z ust mężczyzny. Skinęła głową w celu potwierdzenia. - Lucinda Selwyn – przedstawiła się chcąc potwierdzić swoje personalia. Już po liście od Ministerstwa zdała sobie sprawę z tego, że sprawa jest poważna. Poważna, ale przede wszystkim pilna. Przeniosła od razu wzrok na niesioną przez czarodzieja szkatułkę. Jeszcze parę miesięcy wcześniej takie szkatułki były u niej codziennością. Każdy znaleziony przez poszukiwaczy artefakt lądował w podobnych miejscach. Zanim znaleźli czas na zdjęcie klątwy, a wcześniej odpowiednie jej określenie nie mogli narażać ani siebie ani otoczenia. Wsłuchała się w słowa mężczyzny przenosząc wzrok z aurora na otwierającą się szkatułkę. Pierwszą rzeczą na jaką zwróciła uwagę ku jej własnemu zdziwieniu nie była niesamowita z pewnością ręcznie robiona rękojeść, ale to jak biały aksamit szkatułki komponuje się z błyszczącą krwią. Rozejrzała się po poczekalni upewniając się, że nikogo oprócz nich tutaj nie ma. Niektóre rzeczy ludzie po prostu nie powinni widzieć. Dla własnego spokojnego snu. Szeptem wypowiedziała zaklęcie lewitujące, a kiedy nóż uniósł się na wysokość jej ramienia obróciła go ruchem różdżki. - Jak dawno? - zapytała szybko jednak się poprawiając przekonana, że jej pytanie nie było zbyt konkretne. - Jak dawno go znaleźliście? - dodała nie odrywając wzroku od sztyletu. Krew nie wyglądała na starą jednak sam przedmiot był artefaktem. Bardzo starym, ale używanym. Zwykle w takich sytuacjach miała w zwyczaju skupiać się na każdym szczególe. Jednak teraz wiedziała, że nie ma to czasu. Nie będzie mogła zająć się sztyletem po swojemu. Dlatego skupiła się na jednej, najważniejszej rzeczy. Na czarnej magii emanującej niemal z każdego przeklętego przedmiotu. Były przedmioty, które nawet lata nie używane nadal nie traciły swojej mocy, ale były też takie, których moc albo była bardzo niska, że prawie niezauważalna, albo zwyczajnie uśpiona. - Wygląda mi na aztecki, Panie Weasley. - zaczęła. - Jednak nie do końca. Ostrze i sposób w jaki jest wygięte wskazuje na to, że jest to broń rytualna. - przeniosła wzrok na mężczyznę. - Rękojeść za to jest zrobiona z kości słoniowej i widać, że nie jest oryginalna. Wykonanie takiej rękojeści nie jest tanie, tak jak umieszczenie w niej kamieni szlachetnych. Nie każdy mógłby sobie na coś takiego pozwolić. - powiedziała automatycznie unosząc brew. Nie trudno było się domyślić co Lynn ma tutaj na myśli. - Jednak nie uważam, żeby był przeklęty… - odparła sięgając po niego dłonią. Obróciła go w palcach zbliżając do twarzy by lepiej przyjrzeć się ostrzu.
Lucinda zwykle miała w zwyczaju ufać swojej intuicji, która i tym razem jej nie zawiodła. Mężczyzna, którego zobaczyła w drzwiach był tym na którego czekała, a potwierdzenie szybko uzyskała słysząc swoje nazwisko z ust mężczyzny. Skinęła głową w celu potwierdzenia. - Lucinda Selwyn – przedstawiła się chcąc potwierdzić swoje personalia. Już po liście od Ministerstwa zdała sobie sprawę z tego, że sprawa jest poważna. Poważna, ale przede wszystkim pilna. Przeniosła od razu wzrok na niesioną przez czarodzieja szkatułkę. Jeszcze parę miesięcy wcześniej takie szkatułki były u niej codziennością. Każdy znaleziony przez poszukiwaczy artefakt lądował w podobnych miejscach. Zanim znaleźli czas na zdjęcie klątwy, a wcześniej odpowiednie jej określenie nie mogli narażać ani siebie ani otoczenia. Wsłuchała się w słowa mężczyzny przenosząc wzrok z aurora na otwierającą się szkatułkę. Pierwszą rzeczą na jaką zwróciła uwagę ku jej własnemu zdziwieniu nie była niesamowita z pewnością ręcznie robiona rękojeść, ale to jak biały aksamit szkatułki komponuje się z błyszczącą krwią. Rozejrzała się po poczekalni upewniając się, że nikogo oprócz nich tutaj nie ma. Niektóre rzeczy ludzie po prostu nie powinni widzieć. Dla własnego spokojnego snu. Szeptem wypowiedziała zaklęcie lewitujące, a kiedy nóż uniósł się na wysokość jej ramienia obróciła go ruchem różdżki. - Jak dawno? - zapytała szybko jednak się poprawiając przekonana, że jej pytanie nie było zbyt konkretne. - Jak dawno go znaleźliście? - dodała nie odrywając wzroku od sztyletu. Krew nie wyglądała na starą jednak sam przedmiot był artefaktem. Bardzo starym, ale używanym. Zwykle w takich sytuacjach miała w zwyczaju skupiać się na każdym szczególe. Jednak teraz wiedziała, że nie ma to czasu. Nie będzie mogła zająć się sztyletem po swojemu. Dlatego skupiła się na jednej, najważniejszej rzeczy. Na czarnej magii emanującej niemal z każdego przeklętego przedmiotu. Były przedmioty, które nawet lata nie używane nadal nie traciły swojej mocy, ale były też takie, których moc albo była bardzo niska, że prawie niezauważalna, albo zwyczajnie uśpiona. - Wygląda mi na aztecki, Panie Weasley. - zaczęła. - Jednak nie do końca. Ostrze i sposób w jaki jest wygięte wskazuje na to, że jest to broń rytualna. - przeniosła wzrok na mężczyznę. - Rękojeść za to jest zrobiona z kości słoniowej i widać, że nie jest oryginalna. Wykonanie takiej rękojeści nie jest tanie, tak jak umieszczenie w niej kamieni szlachetnych. Nie każdy mógłby sobie na coś takiego pozwolić. - powiedziała automatycznie unosząc brew. Nie trudno było się domyślić co Lynn ma tutaj na myśli. - Jednak nie uważam, żeby był przeklęty… - odparła sięgając po niego dłonią. Obróciła go w palcach zbliżając do twarzy by lepiej przyjrzeć się ostrzu.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obserwował dziewczynę - jak unosiła zaklęciem powoli lewitujący, złowieszczy sztylet, jak przyglądała mu się z fachowym błyskiem w oku, jak śledziła ruchem źrenic zdobienia, inkrustracje i krwawe plamy. Z jednej strony - cieszyło go, że miał do czynienia z fachowcem, nie partaczem, który weźmie przedmiot do ręki, zacierając wszystkie ślady, z których ewentualnie alchemicy być może mogliby zrobić jeszcze użytek. Z drugiej - patrzył podejrzliwie, dyskretnym ruchem upewniając się, że ma różdżkę pod ręką. Lucinda jedną wypowiedzianą inkantacją mogła wbić mu ten sztylet w serce - nawet, jeśli byłoby to dla niej samobójcze, znajdowali się wszak w samym centrum aurorskiej kwatery, Brendan czuł się z tym faktem conajmniej nieswojo. Na jej pytanie, Brendan rzucił okiem na zaczarowany zegar znajdujący się nad drzwiami poczekalni.
- Godzina, czterdzieści dwie minuty - stwierdził w końcu rzeczowo, krótko, im krócej mówił, tym mniej czasu zajmował. Jedna z ofiar wciąż prawdopodobnie była żywa - a ten dziwaczny rytualny sztylet mógł być kluczem do rozwiązania zagadki jej odnalezienia. Liczyła się każda sekunda. - Prawdopodobnie krótko po zadaniu rany. Podejrzewamy, że krew na ostrzu pochodzi od dwóch ofiar, a jedna z nich wciąż może być żywa. - Więc zalecany jest pośpiech, panno Selwyn, dziewczyna może być jeszcze żywa. Sztylet jest ładny, ale nie możemy go oglądać całego popołudnia. - Rana cięta - wyrecytował raport koronera. - Poszarpana na brzegach i zasiniona. - Co jasno wskazywało na czarnomagiczną moc przedmiotu, wnioski łamaczki wydały mu się absolutnie niedorzeczne.
Odnotował w głowie uwagi, od razu poszukując w głowie profilu sprawcy - bogaty, oczywiście. Sprawcami takich czynów zawsze są najbogatsi. Zblazowana arystokracja albo nowobogacki arogant - nieważne kto, znajdzie go. Potrzebował tylko małej wskazówki. Jakiejkolwiek wskazówki. Czarnoksiężnik musiał się teleportować z miejsca zbrodni, a to jak szukanie igły w stogu siana.
- Proszę się skupić, panno Selwyn i zachować niedorzeczny pośpiech dla siebie - rzucił zniecierpliwiony, bo przecież chodziło o życie. - Sztylet jest przeklęty, a ja muszę wiedzieć, czym jest ta klątwa i ile mam czasu, zanim zacznie działać. - Więc przysłali mu ignorantkę? A może - praktykantkę, która jeszcze nie znała się na swojej pracy? Niech to całe Ministerstwo spłonie w piekle - nie nadawało się do niczego.
- Godzina, czterdzieści dwie minuty - stwierdził w końcu rzeczowo, krótko, im krócej mówił, tym mniej czasu zajmował. Jedna z ofiar wciąż prawdopodobnie była żywa - a ten dziwaczny rytualny sztylet mógł być kluczem do rozwiązania zagadki jej odnalezienia. Liczyła się każda sekunda. - Prawdopodobnie krótko po zadaniu rany. Podejrzewamy, że krew na ostrzu pochodzi od dwóch ofiar, a jedna z nich wciąż może być żywa. - Więc zalecany jest pośpiech, panno Selwyn, dziewczyna może być jeszcze żywa. Sztylet jest ładny, ale nie możemy go oglądać całego popołudnia. - Rana cięta - wyrecytował raport koronera. - Poszarpana na brzegach i zasiniona. - Co jasno wskazywało na czarnomagiczną moc przedmiotu, wnioski łamaczki wydały mu się absolutnie niedorzeczne.
Odnotował w głowie uwagi, od razu poszukując w głowie profilu sprawcy - bogaty, oczywiście. Sprawcami takich czynów zawsze są najbogatsi. Zblazowana arystokracja albo nowobogacki arogant - nieważne kto, znajdzie go. Potrzebował tylko małej wskazówki. Jakiejkolwiek wskazówki. Czarnoksiężnik musiał się teleportować z miejsca zbrodni, a to jak szukanie igły w stogu siana.
- Proszę się skupić, panno Selwyn i zachować niedorzeczny pośpiech dla siebie - rzucił zniecierpliwiony, bo przecież chodziło o życie. - Sztylet jest przeklęty, a ja muszę wiedzieć, czym jest ta klątwa i ile mam czasu, zanim zacznie działać. - Więc przysłali mu ignorantkę? A może - praktykantkę, która jeszcze nie znała się na swojej pracy? Niech to całe Ministerstwo spłonie w piekle - nie nadawało się do niczego.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie uważała, że jest nieomylna. Wręcz przeciwnie. Wierzyła, że ktoś kto nie popełnia błędów tak naprawdę nie jest człowiekiem. Jednak nigdy nie była typem osoby robiącej coś nieświadomie. Choć ufała swojej intuicji zawsze brała poprawkę, że może być to tylko to chciałaby zobaczyć, a nie prawdziwe zagrożenie. W chwilach jak ta, kiedy rozwiązanie podaje jej nie wiedza i doświadczenie a czas szukała w przedmiotach tego co zazwyczaj przesądza szalę. Wsłuchała się w słowa mężczyzny. Krew na sztylecie wyglądała na o wiele starszą, a wzmianka o zasinionej ranie na chwile zbiła ją z tropu. Owszem jedną z głównych znaków tego, że przedmiot był zaklęty było nic innego jak sina obwódka w miejscu, w którym przedmiot zetknął się ze skórą. Gdyby nie widziała tego sztyletu na oczy i usłyszała jakie były rany pewnie od razu w głowie pojawiłaby się nazwa wykorzystanej klątwy. Tym razem jednak sam sztylet sobie przeczył i tego była pewna. - Gdzie znaleźliście ciało? - zapytała bo pewna myśli ukształtowała się w jej głowie. Spojrzała na Weasleya. Nie miała zamiaru zignorować wzmianki o siniejącej ranie, ale nie spodobał jej się sposób w jaki mężczyzna ocenia jej umiejętności. Rozpoznawanie, a później łamanie klątw nie było procesem szybkiego wyboru odpowiedniej klątwy. Kiedy coś nie pasowało to nie pasowało. I mężczyzna jako auror powinien doskonale o tym wiedzieć. Lucinda pokręciła głową przenosząc ponownie wzrok na sztylet. Ostrze prócz krwi na pierwszy rzut oka nie zawierało żadnych magicznych właściwości. Wiedziała, że dopiero alchemicy będą w stanie znaleźć na ostrzu coś co mogłoby dać im jakiś ślad. Zdawała sobie też sprawę z tego, że chwytanie broni nie będzie rozsądne, ale nie wszystko da się zrobić tylko spojrzeniem. - Tak jak już powiedziałam… nie uważam, żeby był przeklęty. Rozumiem, że bazuje Pan na dość mocnym dowodzie, ale w tak krótkim czasie określenie czy przedmiot w ogóle miał do czynienia z czarną magią jest niemożliwe. - odparła nie odrywając spojrzenia o przedmiotu całej sytuacji. - Jednak myślę, że sinienie rany może być spowodowane czymś innym. Trucizna dawałaby podobne objawy. Ciemiernik, który właśnie jest w rozkwicie połączony z pewnymi ingrediencjami mógłby spowodować zasinienie się rany. - odparła. Jako poszukiwacz artefaktów i łamacz klątw musiała się nauczyć rozpoznawania szczegółów. - To tylko sugestia. - odparła pozwalając przedmiotowi by lewitował. Pod warstwą krwi widziała napis, ale potrzebowała chwili by go dojrzeć i nie ruszyć już i tak ruszonego przez nią dowodu zbrodni.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Szargały nim nerwy nie bez powodu, Brendan miał przed sobą ważne zadanie: ocalić życie i na domiar złego nie miał niczego, co mogłoby mu pozwolić wywęszyć trop. Ten sztylet – niepozorny, dobrze zabezpieczony, noszący na sobie ślady straszliwej zbrodni – był jedyną nadzieją, nie dla niego, a dla dziewczyny, która w każdej sekundzie, którą poświęcali na tę rozmowę, mogła zginąć. Badania, przemyślane eksperymenty, alchemiczne receptury; nie znał się na tym. Był człowiekiem czynu – wskazywano mu cel, a on ten cel próbował osiągnąć. Nie ignorował nauki całkiem, bez niej nigdzie by nie zaszli, ale miał badaczy każdego rodzaju trochę za ludzi, którzy więcej mówią niż robią, a myślę zdecydowanie zbyt wolno, może nie doceniając problemów, z którymi musieli się zmierzyć, a może przeceniając możliwości ludzkiego umysłu. Chciał działać - i nic nie frustrowało go równie mocno, jak sytuacje, w których działać nie mógł, kiedy zależny był od innych - jak ta teraz. Złość, zamiast uznać za prowadzącą donikąd, przekierował na łamaczkę, upatrując w niej najprostszej, a zarazem najoczywistszej ofiary.
- Informacje tajne - odparł mechanicznie, wyuczonym tonem, wyuczonym akcentem, jeszcze nim skończyła pytanie, wchodząc jej w słowo; jako jedynie biegła nie mogła mieć dostępu do całości sprawy. Nikt jej nie kontrolował, nikt nie wiedział, kim była, ani nikt nie miał pewności, czy nie miała ze sprawcą konszachtów. Świat magii był niewielki, łamacze klątw zawsze zdawali mu się balansować pomiędzy czernią a bielą, fascynując się artefaktami, które zdolne były pozbawić życia. Nieludzkie. Ohydne. Zdradzenie jakiejkolwiek informacji wywoływało groźbę matactwa i byłoby zwyczajnie lekkomyślne. - Nic by dla ciebie nie wniosły. - To akurat oceniał sam, wiedząc niewiele ponad własne doświadczenie nabrane przy podobnych sprawach. Czy oceniał prawidłowo - nie wiedział - ale zawsze w podobnych sytuacjach kierował się w pierwszej kolejności ostrożnością. Był nieufny - i dbał o bezpieczeństwo sprawy. Nade wszystko. Wysłuchał jej słów ze ściągniętą brwią, gładząc palcami wieko wciąż trzymanej szkatuły i przyglądając się w zniecierpliwieniu lewitującemu ostrzu.
- Lady Selwyn - ozwał się sucho, nieco kpiąco, niechętny szlacheckiej tytulaturze, zawzięty na nosicieli tychże i nie potrafiący traktować ich do końca poważnie. Nie znali życia, spędzając je w blichtrze, przepychu i wśród usługujących im skrzatów, a Lucinda zdawała się, przynajmniej w jego oczach, doskonale to potwierdzać, nie pojmując powagi sytuacji i konieczności przyśpieszenia działań. - Błyskotliwą ocenę naszych wniosków proszę zatrzymać siebie, nie przyszła panna kontrolować naszej pracy. - Nawet jeśli wydaje się pannie, że zeżarła wszystkie rozumy i skoro dyryguje własnym dworem, może dyrygować również tutaj. - Ani podważać tego, co zostało już ustalone. Wezwaliśmy pannę, by powiedziała nam jaka klątwa ciąży na przedmiocie, a nie czy w ogóle jakaś na nim została nałożona. - Skupmy się na tym, co istotne, lady, zamiast dywagować filozoficznie o bredniach. Ten sztylet - jest kluczem do zagadki. - Potrafimy rozpoznać truciznę - oznajmił jeszcze, przenosząc wzrok na jej twarz. Naglący. Zezłoszczony. Niecierpliwy. Przeszedł mordercze szkolenie, żeby stać się aurorem, ukierunkowane zwłaszcza pod kątem klątw, jego kompani - również, młoda lady nie potrafiła przeprowadzić oględzin ciała lepiej niż oni - a przynajmniej tak sądził. - Działanie klątwy tym bardziej.
- Informacje tajne - odparł mechanicznie, wyuczonym tonem, wyuczonym akcentem, jeszcze nim skończyła pytanie, wchodząc jej w słowo; jako jedynie biegła nie mogła mieć dostępu do całości sprawy. Nikt jej nie kontrolował, nikt nie wiedział, kim była, ani nikt nie miał pewności, czy nie miała ze sprawcą konszachtów. Świat magii był niewielki, łamacze klątw zawsze zdawali mu się balansować pomiędzy czernią a bielą, fascynując się artefaktami, które zdolne były pozbawić życia. Nieludzkie. Ohydne. Zdradzenie jakiejkolwiek informacji wywoływało groźbę matactwa i byłoby zwyczajnie lekkomyślne. - Nic by dla ciebie nie wniosły. - To akurat oceniał sam, wiedząc niewiele ponad własne doświadczenie nabrane przy podobnych sprawach. Czy oceniał prawidłowo - nie wiedział - ale zawsze w podobnych sytuacjach kierował się w pierwszej kolejności ostrożnością. Był nieufny - i dbał o bezpieczeństwo sprawy. Nade wszystko. Wysłuchał jej słów ze ściągniętą brwią, gładząc palcami wieko wciąż trzymanej szkatuły i przyglądając się w zniecierpliwieniu lewitującemu ostrzu.
- Lady Selwyn - ozwał się sucho, nieco kpiąco, niechętny szlacheckiej tytulaturze, zawzięty na nosicieli tychże i nie potrafiący traktować ich do końca poważnie. Nie znali życia, spędzając je w blichtrze, przepychu i wśród usługujących im skrzatów, a Lucinda zdawała się, przynajmniej w jego oczach, doskonale to potwierdzać, nie pojmując powagi sytuacji i konieczności przyśpieszenia działań. - Błyskotliwą ocenę naszych wniosków proszę zatrzymać siebie, nie przyszła panna kontrolować naszej pracy. - Nawet jeśli wydaje się pannie, że zeżarła wszystkie rozumy i skoro dyryguje własnym dworem, może dyrygować również tutaj. - Ani podważać tego, co zostało już ustalone. Wezwaliśmy pannę, by powiedziała nam jaka klątwa ciąży na przedmiocie, a nie czy w ogóle jakaś na nim została nałożona. - Skupmy się na tym, co istotne, lady, zamiast dywagować filozoficznie o bredniach. Ten sztylet - jest kluczem do zagadki. - Potrafimy rozpoznać truciznę - oznajmił jeszcze, przenosząc wzrok na jej twarz. Naglący. Zezłoszczony. Niecierpliwy. Przeszedł mordercze szkolenie, żeby stać się aurorem, ukierunkowane zwłaszcza pod kątem klątw, jego kompani - również, młoda lady nie potrafiła przeprowadzić oględzin ciała lepiej niż oni - a przynajmniej tak sądził. - Działanie klątwy tym bardziej.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Lucinda często kierowała się intuicją. Choć często jej intuicja doprowadzała ją do sedna sprawy to zdarzało się, że była po prostu zawodna. Jednak w takich sytuacjach jak ta, kiedy chodziło o życie niewinnej osoby nie brała takiego spojrzenia w ogóle przed uwagę. Rozumiała doskonale, że liczył się czas. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak poważna była ta sytuacja i jak należało działać. Chociaż wiedziała, że w takich momentach czas jest najważniejszy to jednak walka z czasem nie równa się pośpiechowi. A ona nie mogła pośpieszyć się bardziej. Bo tak naprawdę co miała mu powiedzieć? Stwierdzić istnienie jakiejś klątwy, kiedy jej zdaniem nie istniała? Kiedy odmówił jej odpowiedzi na pytanie skinęła głową. Wiedziała, że ta informacja mogła się jej przydać, ale nie miała zamiaru się sprzeczać. Skoro miejsce było jego zdaniem czymś nieistotnym to musiało ono zostać bardzo dobrze przebadane. Miała przynajmniej taką wiadomość. Spojrzała na sztylet mrużąc oczy. Naprawdę starała się tutaj znaleźć coś co mogłoby pomóc uratować tę dziewczynę. Słysząc suchy głos przeniosła wzrok na mężczyznę. Nie spodobało jej się to jak ją traktował. Tak jakby nie miała kompletnie pojęcia o tym co robi. Czy nie przyszło mu na myśl, że skoro Ministerstwo tak często sięga po jej pomoc to nie jest to bezpodstawne? Miała poparcie w latach doświadczenia. Nie podobało jej się to, że traktował ją tak jakby próbowała utrudniać pomoc tej dziewczynie, a ona przecież bardzo chciała mieć dla niego jakiekolwiek informacje. Nie podobało jej się to, że raz mówił do niej bez tytułu, raz z tytułem, a zaraz tak jakby w ogóle przeszli na ty. To, że była kobietą wcale nie świadczyło o tym, że mógł sobie pozwolić na takie traktowanie względem niej. - Nie. Ma Pan rację. - zaczęła przytakując głową. - Przybyłam tutaj by pomóc swoim doświadczeniem i wiedzą jaką w tej dziedzinie posiadam. Jeżeli tak bardzo jest Pan pewny istnienia klątwy to dlaczego nie zrobi Pan wszystkiego sam? Może Pan dokładnie wie jaka klątwa została użyta i mi Pan o tym powie? - zapytała rzeczowym tonem. - Ma Pan swoją pracę i ja to szanuje. Proszę uszanować moją. Jeżeli skończył Pan wysuwać wnioski na mój temat, które jak myślę mają świadczyć o mojej niekompetencji to proszę pozwolić mi skończyć. - odpowiedziała i znowu wróciła do sztyletu. Może i potrafili rozpoznać działanie klątwy. Może i potrafili zbadać ciało, które zostało ugodzone tym ostrzem. Może i zrobili wszelkie ekspertyzy i wszystko wskazywało na to, że ten sztylet jest przeklęty. Ale ona nie potrafiła stwierdzić inaczej. Nie dlatego, że nie miała pojęcia co robi. Dlatego, że wiedziała co robi i jeżeli w tym przedmiocie była czarna magia to przynajmniej jej zdaniem nie była spowodowana klątwą. Nie mogła przyznać mu racji tylko dlatego, że to właśnie chciał usłyszeć. - Rozumiem, że ten sztylet jest jedynym dowodem w tej sprawie i może uratować tę młodą kobietę, ale niestety nie mogę nic stwierdzić. Naprawdę bym chciała móc powiedzieć cokolwiek… - westchnęła odkładając sztylet do szkatułki. - Nie chce podsuwać kolejnych domysłów. Nie znam się na psychice morderców. Może po prostu ta osoba wiedziała, że z tego przedmiotu nic nie uda się wyciągnąć. - odparła. Co miała powiedzieć więcej? Tylko to przychodziło jej do głowy.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Początek kwietnia był jakimś dziwacznym dominem, który nie zamierzał się zatrzymywać. Wpierw to całe przesłuchanie, później latanie po ciemnych uliczkach i szukanie informatorów, walka z wybuchającym klozetami, aż w końcu ściganie porywacza szesnastoletniej czarownicy. Czy mogło być coś gorszego od porywania dzieci? Chyba nic nie ruszało go tak bardzo jak właśnie przemoc w stosunku do niewinnych najmłodszych. Mimo że wcale już dzieckiem nie była, dla niego nie miało to znaczenia. Znalazł ją, ale bał się, że będzie za późno. Wciąż czuł wodę, która wpływała mu przez kołnierz, mokre, ciężkie ubranie ciągnące go ku ziemi, spowalniające jego ruchy... Poprzednia noc wciąż żyła zupełnie jakby działa się w tym momencie. Przeczesywanie lasów późno w nocy dodatkowo w czasie burzy musiało się odbić na jego zdrowiu, jednak ocalenie komuś życia było warte tego cholernego kataru. Było warte o wiele więcej. Nie umierał, a ta dziewczyna mogła. Gdyby się spóźnił... Nigdy by sobie tego nie wybaczył. A teraz rozmawiał z jej rodzicami i wyjaśniał zdecydowanie pokrótce co się działo, nie chcąc zbytnio ich przerażać szczegółowymi opisami. Ale musiał dodać pouczenie, by pilnowali swoich dzieci, a szesnastolatce wyłożył już co nieco wcześniej. Najważniejsze jednak że udało się ją odzyskać całą i zdrową. W końcu taka była jego praca, a widok wracających do rodzin zagubionych lub pokrzywdzonych było najlepszych, co mogło mu się przydarzyć. Skurwiel odpowiedzialny za to uprowadzenie został osadzony w Tower of London i czekał na wysunięcie dary procesu. Na pewno skazującego, gdy okazało się, że dokonywał wielu takich porwań w przeciągu ostatniej dekady. Raiden wolał nie myśleć, co za piekło zostanie mu zgotowane w więziennej celi i wcale go nie żałował. Odprowadził spojrzeniem jeszcze grupę zatroskanych i szczęśliwych równocześnie ludzi, zamierzając wrócić do pracy. Gdy się odwracał, stanął oko w oko z kimś, kogo się nie spodziewał zobaczyć.
- Artis - rzucił głupio, nie wiedząc co innego powiedzieć.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
/ przepraszam za zamułkę, ciężka dola admina
Był aurorem - jego zadaniem było chronić ludzkie istnienie. Za każdą cenę. Odczuwał powołanie, silne jak psia smycz, od którego nie potrafił się wyswobodzić; każda sprawa, jaką prowadził - była jego. Mocno jak niczego innego obawiał się zawieść, nie domykając przekazanej zbrodni na ostatni guzik - lub na ostatni pręt krat Azkabanu. Nie wiedział, kogo zawieść bał się najmocniej: siebie, martwego ojca, czy szefa biura aurorów, ale bał się. Wiedział, że był odpowiedzialny za wszystko, co leżało w jego rękach, za każdą ofiarę miotanych czarnomagicznych klątw, za każde ostatnie przedśmiertne westchnienie, za każdą rzucaną mu pod nogi kłodę. Był odpowiedzialny nawet za wynik ich rozmowy - Lucinda mogła stwierdzić, że klątwy nie było i pójść do domu, a on zostanie - z zaklętym sztyletem, który zadał najprawdopodobniej śmiertelną ranę i który mógłby doprowadzić go do sprawcy ofiary. Zostanie, z myślą, że nie może zrobić nic. Zostanie, słysząc w głowie krzyk umierającej dziewczyny.
Życie nie było sprawiedliwe, najostrzej traktowało przyzwoitych ludzi.
Twierdziła, że przyszła pomóc, a jednak nie koncentrowała się na tym, na czym powinna. Wyczuwał zmarszczony nosek na stosowaną przez niego, nic nie znaczącą dla Brendana, tytulaturę i nijaką etykietę, mając swoją rozmówczynię za zwyczajnie niepoważną. Albo niedorosłą - jak większość arystokratek, buzię miała gładką, a on jej doświadczenia nie znał. Dotąd z nią nigdy nie pracował.
- Doskonale - pochwalił ją w odpowiedzi, nieco z przekąsem. - Czy więc twoja - znów mówił jej per ty - olbrzymia wiedza i wiekowe doświadczenie nie podpowiadają ci, że w tej sytuacji najważniejszy jest pośpiech? Nie mam czasu na przekomarzania się, odnośnie tego, co mogę, a czego nie mogę, zrobić sam. Mam dziewczynę do uratowania, nie jesteśmy na lekcji w Hogwarcie - gdzie nauczycielka strofuje niegrzecznego ucznia, przypominając mu o swoim autorytecie. Nie, nie to miejsce i nie ten czas. Nie mieli do czynienia z historią w księdze, teoretycznym przypadkiem, czczym rozważaniem; to była rzeczywistość - i prawdziwe życie, które mogło ujść z tej dziewczyny z równą łatwością, z jaką uszło z pierwszej ofiary czarnoksiężnika. Brendan myślał jednotorowo, w tym momencie tylko to było dla niego ważne. I, co gorsza, wcale nie miał przed sobą lepszej alternatywy - Lucinda Selwyn była jedyną, która mogła mu w tym momencie pomóc.
Ale - w porządku. Pozwoli jej skończyć, umilkł, wzdychając, obracając głowę gdzieś w bok, by wymamrotać pod nosem kilka złorzeczeń w niezidentyfikowaną stronę; usta poruszały się bezgłośnie, łamaczka nie mogła ich wychwycić.
- Co? - odparł tępo, powracając ku niej spojrzeniem, kiedy wysunęła swoją tezę. Nie była całkiem pozbawiona sensu, sztylet mógłby zostać podrzucony - gdyby nie fakt, że zadał ranę. - Farsa - odparł z westchnieniem, farsą była jej ekspertyza, ich spotkanie i cała ta sytuacja, makabryczną tragikomedią, która zakończy się śmiercią niewinnej dziewczyny. Zegar tykał nieubłaganie: zostało naprawdę mało czasu. - Potrzebuję kontaktu - odparł, ignorując jej pozostałe wynurzenia. - Szybkiego, do kogoś dostępnego i bardziej... - kompetentnego, choć przeczuwał, że użycie tego słowa nie pomoże mu nawiązać w tej kwestii współpracy - doświadczonego - odparł więc, zatrzaskując wieko skrzyneczki.
Był aurorem - jego zadaniem było chronić ludzkie istnienie. Za każdą cenę. Odczuwał powołanie, silne jak psia smycz, od którego nie potrafił się wyswobodzić; każda sprawa, jaką prowadził - była jego. Mocno jak niczego innego obawiał się zawieść, nie domykając przekazanej zbrodni na ostatni guzik - lub na ostatni pręt krat Azkabanu. Nie wiedział, kogo zawieść bał się najmocniej: siebie, martwego ojca, czy szefa biura aurorów, ale bał się. Wiedział, że był odpowiedzialny za wszystko, co leżało w jego rękach, za każdą ofiarę miotanych czarnomagicznych klątw, za każde ostatnie przedśmiertne westchnienie, za każdą rzucaną mu pod nogi kłodę. Był odpowiedzialny nawet za wynik ich rozmowy - Lucinda mogła stwierdzić, że klątwy nie było i pójść do domu, a on zostanie - z zaklętym sztyletem, który zadał najprawdopodobniej śmiertelną ranę i który mógłby doprowadzić go do sprawcy ofiary. Zostanie, z myślą, że nie może zrobić nic. Zostanie, słysząc w głowie krzyk umierającej dziewczyny.
Życie nie było sprawiedliwe, najostrzej traktowało przyzwoitych ludzi.
Twierdziła, że przyszła pomóc, a jednak nie koncentrowała się na tym, na czym powinna. Wyczuwał zmarszczony nosek na stosowaną przez niego, nic nie znaczącą dla Brendana, tytulaturę i nijaką etykietę, mając swoją rozmówczynię za zwyczajnie niepoważną. Albo niedorosłą - jak większość arystokratek, buzię miała gładką, a on jej doświadczenia nie znał. Dotąd z nią nigdy nie pracował.
- Doskonale - pochwalił ją w odpowiedzi, nieco z przekąsem. - Czy więc twoja - znów mówił jej per ty - olbrzymia wiedza i wiekowe doświadczenie nie podpowiadają ci, że w tej sytuacji najważniejszy jest pośpiech? Nie mam czasu na przekomarzania się, odnośnie tego, co mogę, a czego nie mogę, zrobić sam. Mam dziewczynę do uratowania, nie jesteśmy na lekcji w Hogwarcie - gdzie nauczycielka strofuje niegrzecznego ucznia, przypominając mu o swoim autorytecie. Nie, nie to miejsce i nie ten czas. Nie mieli do czynienia z historią w księdze, teoretycznym przypadkiem, czczym rozważaniem; to była rzeczywistość - i prawdziwe życie, które mogło ujść z tej dziewczyny z równą łatwością, z jaką uszło z pierwszej ofiary czarnoksiężnika. Brendan myślał jednotorowo, w tym momencie tylko to było dla niego ważne. I, co gorsza, wcale nie miał przed sobą lepszej alternatywy - Lucinda Selwyn była jedyną, która mogła mu w tym momencie pomóc.
Ale - w porządku. Pozwoli jej skończyć, umilkł, wzdychając, obracając głowę gdzieś w bok, by wymamrotać pod nosem kilka złorzeczeń w niezidentyfikowaną stronę; usta poruszały się bezgłośnie, łamaczka nie mogła ich wychwycić.
- Co? - odparł tępo, powracając ku niej spojrzeniem, kiedy wysunęła swoją tezę. Nie była całkiem pozbawiona sensu, sztylet mógłby zostać podrzucony - gdyby nie fakt, że zadał ranę. - Farsa - odparł z westchnieniem, farsą była jej ekspertyza, ich spotkanie i cała ta sytuacja, makabryczną tragikomedią, która zakończy się śmiercią niewinnej dziewczyny. Zegar tykał nieubłaganie: zostało naprawdę mało czasu. - Potrzebuję kontaktu - odparł, ignorując jej pozostałe wynurzenia. - Szybkiego, do kogoś dostępnego i bardziej... - kompetentnego, choć przeczuwał, że użycie tego słowa nie pomoże mu nawiązać w tej kwestii współpracy - doświadczonego - odparł więc, zatrzaskując wieko skrzyneczki.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie lubiła przechodzić przez poczekalnię, zawsze tłoczną, niezależnie od pory dnia czy roku. Ludzie wyglądali jakby mieli zamiar ją zamordować za to, że ot tak sobie idzie dalej zamiast stać razem z nimi, a ona przecież musiała zachować profesjonalizm i zdecydowanie nie mogła odpowiedzieć podobnym spojrzeniem.
Tym razem szum rozmów nie tyle ją irytował, co niemal oszałamiał. Dzień wcześniej dowiedziała się o śmierci Potterów. Mimo, że nadal wykonywała swoje obowiązki i rozmawiała z ludźmi, w środku czuła się jakby to wszystko robił ktoś inny. Ona była ogarnięta smutkiem i paniką. Jeszcze niedawno była na chrzcinach małego Jamesa, który teraz był już sierotą. Jeszcze tydzień wcześniej rozmawiała z Charlusem o ewentualnym powrocie Dorei do pracy. Najpierw Moody, teraz oni. Jej mózg niemal pulsował z nadmiaru myśli. Ktoś namierza Zakonników? Aurorów? W obu wersjach jest zagrożona, a przez nią Carterowie.
Zamyślona, a wręcz automatycznie idąca przed siebie, bez udziału myśli, nie zauważyła nawet Raidena, który stał niedaleko. Nie tak dawno kolejna ich kłótnia zatrzęsła całym domem, od tego czasu starała się schodzić mu z drogi. Na dźwięk swojego imienia podskoczyła lekko i obróciła się sięgając po różdżkę, na szczęście powstrzymała się w połowie ruchu i zdołała nie spowodować paniki w Ministerstwie. Zaciskając dłoń na skórzanym pasie, do którego przypięty był pokrowiec na różdżkę, zbliżyła się do mężczyzny.
- Carter - powiedziała, trochę bez sensu. Patrzyła na niego ze ściągniętą twarzą, choć nie dało się z niej odczytać żadnych emocji. Jej normalnie blada cera teraz wydawała się niemal biała, noc bez snu bardzo szybko odcisnęła swoje piętno na delikatnej skórze, objawiając się lekkimi cieniami pod oczami. Nie zdołała tego ukryć, ciężko nawet powiedzieć by próbowała. Nie potrafiła sobie przypomnieć faktu zjedzenia śniadania, czy wyjścia z domu. Jedyne co wiedziała, to że tej nocy nikogo w okolicy domu nie było. Zaczynała zmieniać się w prawdziwą paranoiczkę, ale miała ku temu podstawy.
Tym razem szum rozmów nie tyle ją irytował, co niemal oszałamiał. Dzień wcześniej dowiedziała się o śmierci Potterów. Mimo, że nadal wykonywała swoje obowiązki i rozmawiała z ludźmi, w środku czuła się jakby to wszystko robił ktoś inny. Ona była ogarnięta smutkiem i paniką. Jeszcze niedawno była na chrzcinach małego Jamesa, który teraz był już sierotą. Jeszcze tydzień wcześniej rozmawiała z Charlusem o ewentualnym powrocie Dorei do pracy. Najpierw Moody, teraz oni. Jej mózg niemal pulsował z nadmiaru myśli. Ktoś namierza Zakonników? Aurorów? W obu wersjach jest zagrożona, a przez nią Carterowie.
Zamyślona, a wręcz automatycznie idąca przed siebie, bez udziału myśli, nie zauważyła nawet Raidena, który stał niedaleko. Nie tak dawno kolejna ich kłótnia zatrzęsła całym domem, od tego czasu starała się schodzić mu z drogi. Na dźwięk swojego imienia podskoczyła lekko i obróciła się sięgając po różdżkę, na szczęście powstrzymała się w połowie ruchu i zdołała nie spowodować paniki w Ministerstwie. Zaciskając dłoń na skórzanym pasie, do którego przypięty był pokrowiec na różdżkę, zbliżyła się do mężczyzny.
- Carter - powiedziała, trochę bez sensu. Patrzyła na niego ze ściągniętą twarzą, choć nie dało się z niej odczytać żadnych emocji. Jej normalnie blada cera teraz wydawała się niemal biała, noc bez snu bardzo szybko odcisnęła swoje piętno na delikatnej skórze, objawiając się lekkimi cieniami pod oczami. Nie zdołała tego ukryć, ciężko nawet powiedzieć by próbowała. Nie potrafiła sobie przypomnieć faktu zjedzenia śniadania, czy wyjścia z domu. Jedyne co wiedziała, to że tej nocy nikogo w okolicy domu nie było. Zaczynała zmieniać się w prawdziwą paranoiczkę, ale miała ku temu podstawy.
Artis Finnleigh
Zawód : Auror
Wiek : 25
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Panna
I'm gonna trust you, babe
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mało aurorów krzątało się w tym miejscu. W końcu jedyne po co mogli tu być to obserwowanie tych tłumów, których należało zarejestrować i którzy potrzebowali ich pomocy. Lub wręcz przeciwnie. W ciągu tych cichych dni, jak można było nazwać ponad tydzień milczenia jaki nastał między nim a Artis, skupiał się wyłącznie na pracy. Nie chciał myśleć o tym niezrozumiałym dla niego chaosie, który został w domu. Dodatkowo za każdym razem jak wchodził do swojej sypialni, nie kojarzyła mu się ona już tak dobrze jak wcześniej. Dlatego często zostawał w Ministerstwie Magii w jakiejś sali lub biurze, gdzie kozetka wydawała się równie dobra. Byle tylko nie wracać do złych wspomnień, a przynajmniej na ten czas. Wiedział, że to głupie tak myśleć, ale wolał uciec choć ten jeden raz, niż przypominać sobie jej spojrzenie. Słowa i całą tę beznadziejną sytuację. Zapomniał, że był głodny. Zapomniał, że był zmęczony. Zapomniał, że chciał z nią po prostu porozmawiać. Uciekł tamtej nocy i wylądował w jakimś barze, gdzie przesiedział całą noc, a potem w tych samych ubraniach szedł na nowy dzień do pracy, chociaż teoretycznie miał wolne. Musiał wyglądać jak gach zdradzający swoją żonę. Ale nie był żadnym kloszardem ani nie miał żony, którą mógłby zdradzać. Po prostu było ciężko, a on nie potrafił sobie z tym poradzić. Odsłonił się przed nią, a ona to odrzuciła. Żałował, że to zrobił. Mógł trzymać gębę na kłódkę i udawać, że wcale się niczym nie martwi. Że nie spotkał kopii swojego ojca i nie ma względem tego żadnych uczuć. A jednak nie powiedział o tym nikomu. Nie wspomniał też o tym nawet Sofi. Powiedział to jej i najwidoczniej się przeliczył, bo nie spodziewał się żadnej reakcji, a ta która później nastąpiła, kompletnie wybiła go z rytmu. Wiedział jednak, że gdyby się wtedy nie odezwał i trzymał to w sobie, nie byłby sobą.
Teraz gdy spotkał ją po tych jedenastu dniach (nie liczył mignięć w domu), ostatnia kłótnia jakby znowu ożyła, a on poczuł się tak samo jak tamtej nocy. Zauważył jej ruch i odsunął się o krok. Bynajmniej nie dlatego, że znajdowali się w miejscu publicznym, gdzie mieli jako tako trzymać dystans, ale dlatego że najwidoczniej nie chciała, żeby był blisko. Nie zamierzał już robić za bodziec, który powodował jej wybuchy. Gdy wymówiła jego nazwisko, poczuł niesmak. Przez dłuższy czas po prostu na nią patrzył, nie wiedząc, co powiedzieć. Był zmieszany, a sytuacja w której się znaleźli jeszcze bardziej wydziwaczyła to spotkanie. Jakby po szalonej nocy spotkali się przypadkowo w pracy. Ale to nie był ten rodzaj szalonej nocy i przecież mieszkali razem. Ta chwila była wręcz nienaturalna i sztywna. Czas mijał, a oni milczeli jak obrażeni nastolatkowie, chociaż może to jemu wydawało się, że to tak długo trwa.
- Dobrze się czujesz? - spytał w końcu głupio. Pytanie zabrzmiało niezwykle formalnie i kontrolnie, ale nie wiedział, co innego powiedzieć. A przynajmniej nie w takim miejscu jak Ministerstwo Magii.
Teraz gdy spotkał ją po tych jedenastu dniach (nie liczył mignięć w domu), ostatnia kłótnia jakby znowu ożyła, a on poczuł się tak samo jak tamtej nocy. Zauważył jej ruch i odsunął się o krok. Bynajmniej nie dlatego, że znajdowali się w miejscu publicznym, gdzie mieli jako tako trzymać dystans, ale dlatego że najwidoczniej nie chciała, żeby był blisko. Nie zamierzał już robić za bodziec, który powodował jej wybuchy. Gdy wymówiła jego nazwisko, poczuł niesmak. Przez dłuższy czas po prostu na nią patrzył, nie wiedząc, co powiedzieć. Był zmieszany, a sytuacja w której się znaleźli jeszcze bardziej wydziwaczyła to spotkanie. Jakby po szalonej nocy spotkali się przypadkowo w pracy. Ale to nie był ten rodzaj szalonej nocy i przecież mieszkali razem. Ta chwila była wręcz nienaturalna i sztywna. Czas mijał, a oni milczeli jak obrażeni nastolatkowie, chociaż może to jemu wydawało się, że to tak długo trwa.
- Dobrze się czujesz? - spytał w końcu głupio. Pytanie zabrzmiało niezwykle formalnie i kontrolnie, ale nie wiedział, co innego powiedzieć. A przynajmniej nie w takim miejscu jak Ministerstwo Magii.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Opuściła rękę, choć mięśnie miała nadal napięte jak postronki. Nawet Rogers, kiedy przyniosła mu kolejną porcję wypełnionych papierzysk, zażartował na temat jej spięcia, choć spojrzenie jakie mu posłała na pewno uświadomiło zwierzchnikowi że było to nie na miejscu. Czuła się równocześnie pusta i przepełniona niepokojem. Częściej miała potrzebę sięgać do wciąż płaskiego brzucha, jakby sprawdzając czy dziecku nic nie jest. Powstrzymywała ten odruch, ale to wcale nie pomagało się uspokoić.
Patrzyła chwilę tępo na Raidena, w końcu jednak pojmując sens słów, które wypowiedział. Nie miała nawet siły udawać uśmiechu, by przestał się martwić. Oparła się o ścianę i odetchnęła cicho.
- Jeśli chodzi o... zdrowie, to tak - odpowiedziała, licząc na to, że zrozumie aluzję. Domyślała się, że gdyby odpowiedziała inaczej to spanikowałby myśląc, że coś dzieje się maleństwu. Nie znosiła tego, jak obco musieli się zachowywać wobec siebie w pracy. Nie, żeby w domu było ostatnio lepiej. Po prostu potrzebowała go ostatnio bardziej niż zwykle, a dobrze wiedziała, że ich konflikt wcale nie został zażegnany. Każde z nich uważało, że ma rację, choć tak naprawdę żadne z nich jej pewnie nie miało. Ona uniosła się emocjami, choć zaczęła od dobrych chęci, nie chciała by Carter odrzucał członka rodziny. Powinna była odpuścić, nie potrafiła. W dodatku sama poczuła się urażona myśląc, że ten godzi w jej niezależność.
- Co robisz w Ministerstwie? - spytała, choć w jej oczach widać było że to na pewno nie było to, co chciałaby powiedzieć. Patrzenie na niego znów przywiodło do jej myśli twarze zmarłych, przeszedł ją zimny dreszcz gdy pomyślała o dziecku, które zostało bez rodziców. Moody, Potterowie. Jej gardło zaciskało się boleśnie. Ona mogłaby nie dożyć nawet porodu. Gdyby Raiden wiedział, że poza profesją łączył ich wszystkich Zakon, zapewne zamknąłby ją w pokoju i nie wypuścił póki niebezpieczeństwo by nie minęło. A co było tym niebezpieczeństwem? Nikt nie wiedział. Rosnąca liczba dochodzeń dotyczących morderstw wskazywała jednak, że zdecydowanie coś się działo.
Patrzyła chwilę tępo na Raidena, w końcu jednak pojmując sens słów, które wypowiedział. Nie miała nawet siły udawać uśmiechu, by przestał się martwić. Oparła się o ścianę i odetchnęła cicho.
- Jeśli chodzi o... zdrowie, to tak - odpowiedziała, licząc na to, że zrozumie aluzję. Domyślała się, że gdyby odpowiedziała inaczej to spanikowałby myśląc, że coś dzieje się maleństwu. Nie znosiła tego, jak obco musieli się zachowywać wobec siebie w pracy. Nie, żeby w domu było ostatnio lepiej. Po prostu potrzebowała go ostatnio bardziej niż zwykle, a dobrze wiedziała, że ich konflikt wcale nie został zażegnany. Każde z nich uważało, że ma rację, choć tak naprawdę żadne z nich jej pewnie nie miało. Ona uniosła się emocjami, choć zaczęła od dobrych chęci, nie chciała by Carter odrzucał członka rodziny. Powinna była odpuścić, nie potrafiła. W dodatku sama poczuła się urażona myśląc, że ten godzi w jej niezależność.
- Co robisz w Ministerstwie? - spytała, choć w jej oczach widać było że to na pewno nie było to, co chciałaby powiedzieć. Patrzenie na niego znów przywiodło do jej myśli twarze zmarłych, przeszedł ją zimny dreszcz gdy pomyślała o dziecku, które zostało bez rodziców. Moody, Potterowie. Jej gardło zaciskało się boleśnie. Ona mogłaby nie dożyć nawet porodu. Gdyby Raiden wiedział, że poza profesją łączył ich wszystkich Zakon, zapewne zamknąłby ją w pokoju i nie wypuścił póki niebezpieczeństwo by nie minęło. A co było tym niebezpieczeństwem? Nikt nie wiedział. Rosnąca liczba dochodzeń dotyczących morderstw wskazywała jednak, że zdecydowanie coś się działo.
Artis Finnleigh
Zawód : Auror
Wiek : 25
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Panna
I'm gonna trust you, babe
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poczekalnia
Szybka odpowiedź