Ulica Henryka Kapryśnego
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ulica Henryka Kapryśnego
Otoczona z obu stron uroczymi przyportowymi kamieniczkami ulica otrzymała swą nazwę na cześć Henryka Kapryśnego, jednego z najwybitniejszych siedemnastowiecznych czarodziejów, który zasłynął z licznych zwycięstw podczas wojny czarodziejów z olbrzymami. Dzielny mag bywał częstym gościem jednej z dwóch kamienic, gdzie mieszkała jedna z jego kochanek, a także mieszczącego się tutaj do dziś warsztatu miotlarskiego.
Ulica ta jest cicha i spokojna, rzadko kiedy bywają na niej jakiekolwiek tłumy. Z oddali dostrzec można przepływające Tamizą statki, a gdyby wytężyć wzrok jeszcze bardziej, dostrzegłoby się stąd jeden z urokliwych mostów tejże dzielnicy. Po obu stronach znajdują się liczne drzwi do klatek schodowych, a także mrowie maleńkich balkoników jak zwykle pełnych zielonych kwieci, które cudownie odcinają się na tle bieli ścian. Na samym końcu ulicy umiejscowiono warzywniak ze straganem najświeższych w całym Londynie warzyw, a także niewielki mugolski antykwariat. Wieczorami słychać tu bicie dzwonów pobliskiego kościoła, co jeszcze bardziej dopełnia tę miłą i uroczą atmosferę.
Ulica ta jest cicha i spokojna, rzadko kiedy bywają na niej jakiekolwiek tłumy. Z oddali dostrzec można przepływające Tamizą statki, a gdyby wytężyć wzrok jeszcze bardziej, dostrzegłoby się stąd jeden z urokliwych mostów tejże dzielnicy. Po obu stronach znajdują się liczne drzwi do klatek schodowych, a także mrowie maleńkich balkoników jak zwykle pełnych zielonych kwieci, które cudownie odcinają się na tle bieli ścian. Na samym końcu ulicy umiejscowiono warzywniak ze straganem najświeższych w całym Londynie warzyw, a także niewielki mugolski antykwariat. Wieczorami słychać tu bicie dzwonów pobliskiego kościoła, co jeszcze bardziej dopełnia tę miłą i uroczą atmosferę.
Winny czy nie - stwierdził że po prostu lepiej zapomnieć. Udać, że zakończył to z uśmiechem na twarzy zamiast zamyślić się jeszcze głębiej. Niech to po prostu spłynie niczym deszcz po rynnie.
Niech po prostu czas płynie bez zatrzymywania się na moment. Niech nawet czas pokazuje zmizerniałego Weasley'a, który leczy się, lecz tego na głos nie powie. Nie przyzna się, że brał notorycznie narkotyki, że zagłębił się w nich, by po prostu zapomnieć o głodzie. By żyć chwilą, jak kiedyś, tylko z dodatkowymi wrażeniami. I co, teraz to miałby jej powiedzieć - jako powód tego, czego ona sama zauważyła? Powód jego kościstego ciała, większego smutku niżeli wesołości, zmęczenia i wyczerpania, wściekłości, którą sam w sobie mocno dusi w tej chwili. Nie, nie chciałaby widzieć, jak on mógłby się naprawdę zachowywać przy niej. Rudzielec chciał zachować pozory, po których ciężej będzie przejrzeć nawet jemu samemu. Może chce sam się zgubić w swej grze? W swym labiryncie pułapek i sieci kłamstw, które od dawna zasila ten świat?
- Głupie fobie nie są wcale takie głupie, jeśli je się obejrzy z drugiego lusterka. - rzucił cicho mówiąc te słowa jako jego własne doświadczenie. Jego aktualna fobia? Ponowne skuszenie się na nałóg, a może sam widok białego proszku? Sam nie wie, czego bardziej się boi, ale wie, skąd to się wzięło jak i nie zamierza tego lekceważyć. Wie, że to jest niebezpieczny zawodnik w jego prywatnej bitce o normalne, ludzkie życie. Nie wie czy wystarczy jemu sił, by dobiec jako pierwszy na metę, by zdołać wygrać z nałogiem. Niby ma pomoc w postaci Selwyna, ale sam nie wie czy to wystarczy. Co jak przegra z głodem?
- Mówi to pani idealna. - skwitował jej opinię. Sam wiedział że mówiła prawdę, że nie oszuka jej oka, ale on chciał chyba sam siebie oszukiwać. Że zdoła zmanipulować wszystkimi ludźmi, aby prawda nie wyszła na jaw. Lecz nie wszystko da się pokryć tylko mową i dobrze ułożoną mową. Niestety rudzielec ma pecha, że nałóg działa nadal na jego ciało, które straciło nieco na wadze. A jeszcze niedawno przepracowywał się i ledwo znajdywał czas na sen. Teraz jest nieco lepiej, lecz i tak nie zachęca jego do częstszego spożywania posiłków. Organizm przywykł do minimalizmu. Tylko tyle, ile potrzeba.
Czuł ten jej wzrok na sobie, ten czujny, który badał jakby mnie od wewnątrz, mimo iż stali nieopodal naprzeciw siebie. Pokręcił nieco głową uważając to za niepotrzebne, a przynajmniej tak miało się wydawać. Bo pytanie, czy on zechce zgodzić się na pomoc od kolejnej osoby. Czyżby to wszystko zaczęło się sypać, odkąd przyszedł list od nestora? A może jeszcze szybciej, kiedy to zaatakował własną siostrę i chował się z tym niczym tchórz? Sam już nie wie.
- Jak to, ratowniczka pogotowia nie przestrzega ścisłych zasad? Jak tak może się narażać na niebezpieczeństwo. - mówił nieco żartobliwym tonem, wręcz wesołkowatym, usta też wygiął uśmiechając się, lecz tak naprawdę to był kolejny powód do zamartwienia się o Tonks. A może dzięki temu uda się znieść niewygodne poprzeczki ciążące na ich barkach i się zmieni temat na nieco wygodniejszy. - Ale już widzę, że inwalidą to teraz nie jesteś. Możesz wracać do ratowania czyjegoś życia. Nie powinienem ci w tej misji przeszkadzać. - zaraz dodał zerkając teraz na nią badawczo. Nie, nie wydawało się jemu, aby ta miała znów dostać nogi z waty. Mogła iść wypełniać swoją hierarchię. Barry spojrzał na nią pogodnie i odwrócił się.
Odwrócił się i musiał zaczerpnąć głębszego wdechu. Musiał, bo miał wrażenie, że im dłużej z nią rozmawia, tym większe było prawdopodobieństwo, że straci kontrolę nad sobą. Że zdejmie maskę, którą usilni codziennie wkłada na siebie. Przymknął powieki chcąc zachować względny spokój mimo, iż czuł narastający ból głowy. To po to chciał sobie dziś pospacerować, by uniknąć tej nieprzyjemności. Chciał najszybciej wrócić do kotła i zamknąć się w bezpiecznych czterech kątach. Musiał, jeśli nie chciał, aby kolejna osoba poznała prawdę. To znak, że wkrótce musi udać się do Selwyna po kolejną porcję.
Dlatego zrobił następne kroki w tym kierunku - do Dziurawego Kotła. Pytanie, czy Just jego zatrzyma?
Niech po prostu czas płynie bez zatrzymywania się na moment. Niech nawet czas pokazuje zmizerniałego Weasley'a, który leczy się, lecz tego na głos nie powie. Nie przyzna się, że brał notorycznie narkotyki, że zagłębił się w nich, by po prostu zapomnieć o głodzie. By żyć chwilą, jak kiedyś, tylko z dodatkowymi wrażeniami. I co, teraz to miałby jej powiedzieć - jako powód tego, czego ona sama zauważyła? Powód jego kościstego ciała, większego smutku niżeli wesołości, zmęczenia i wyczerpania, wściekłości, którą sam w sobie mocno dusi w tej chwili. Nie, nie chciałaby widzieć, jak on mógłby się naprawdę zachowywać przy niej. Rudzielec chciał zachować pozory, po których ciężej będzie przejrzeć nawet jemu samemu. Może chce sam się zgubić w swej grze? W swym labiryncie pułapek i sieci kłamstw, które od dawna zasila ten świat?
- Głupie fobie nie są wcale takie głupie, jeśli je się obejrzy z drugiego lusterka. - rzucił cicho mówiąc te słowa jako jego własne doświadczenie. Jego aktualna fobia? Ponowne skuszenie się na nałóg, a może sam widok białego proszku? Sam nie wie, czego bardziej się boi, ale wie, skąd to się wzięło jak i nie zamierza tego lekceważyć. Wie, że to jest niebezpieczny zawodnik w jego prywatnej bitce o normalne, ludzkie życie. Nie wie czy wystarczy jemu sił, by dobiec jako pierwszy na metę, by zdołać wygrać z nałogiem. Niby ma pomoc w postaci Selwyna, ale sam nie wie czy to wystarczy. Co jak przegra z głodem?
- Mówi to pani idealna. - skwitował jej opinię. Sam wiedział że mówiła prawdę, że nie oszuka jej oka, ale on chciał chyba sam siebie oszukiwać. Że zdoła zmanipulować wszystkimi ludźmi, aby prawda nie wyszła na jaw. Lecz nie wszystko da się pokryć tylko mową i dobrze ułożoną mową. Niestety rudzielec ma pecha, że nałóg działa nadal na jego ciało, które straciło nieco na wadze. A jeszcze niedawno przepracowywał się i ledwo znajdywał czas na sen. Teraz jest nieco lepiej, lecz i tak nie zachęca jego do częstszego spożywania posiłków. Organizm przywykł do minimalizmu. Tylko tyle, ile potrzeba.
Czuł ten jej wzrok na sobie, ten czujny, który badał jakby mnie od wewnątrz, mimo iż stali nieopodal naprzeciw siebie. Pokręcił nieco głową uważając to za niepotrzebne, a przynajmniej tak miało się wydawać. Bo pytanie, czy on zechce zgodzić się na pomoc od kolejnej osoby. Czyżby to wszystko zaczęło się sypać, odkąd przyszedł list od nestora? A może jeszcze szybciej, kiedy to zaatakował własną siostrę i chował się z tym niczym tchórz? Sam już nie wie.
- Jak to, ratowniczka pogotowia nie przestrzega ścisłych zasad? Jak tak może się narażać na niebezpieczeństwo. - mówił nieco żartobliwym tonem, wręcz wesołkowatym, usta też wygiął uśmiechając się, lecz tak naprawdę to był kolejny powód do zamartwienia się o Tonks. A może dzięki temu uda się znieść niewygodne poprzeczki ciążące na ich barkach i się zmieni temat na nieco wygodniejszy. - Ale już widzę, że inwalidą to teraz nie jesteś. Możesz wracać do ratowania czyjegoś życia. Nie powinienem ci w tej misji przeszkadzać. - zaraz dodał zerkając teraz na nią badawczo. Nie, nie wydawało się jemu, aby ta miała znów dostać nogi z waty. Mogła iść wypełniać swoją hierarchię. Barry spojrzał na nią pogodnie i odwrócił się.
Odwrócił się i musiał zaczerpnąć głębszego wdechu. Musiał, bo miał wrażenie, że im dłużej z nią rozmawia, tym większe było prawdopodobieństwo, że straci kontrolę nad sobą. Że zdejmie maskę, którą usilni codziennie wkłada na siebie. Przymknął powieki chcąc zachować względny spokój mimo, iż czuł narastający ból głowy. To po to chciał sobie dziś pospacerować, by uniknąć tej nieprzyjemności. Chciał najszybciej wrócić do kotła i zamknąć się w bezpiecznych czterech kątach. Musiał, jeśli nie chciał, aby kolejna osoba poznała prawdę. To znak, że wkrótce musi udać się do Selwyna po kolejną porcję.
Dlatego zrobił następne kroki w tym kierunku - do Dziurawego Kotła. Pytanie, czy Just jego zatrzyma?
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Już nie miałam mu nic za złe. Już właściwie zapomniałam, że przed chwilą stałam na moście umierając prawie ze strachu. Było minęło. Rozpamiętywaniem się nie zajmuję. Wolę gdybyać. Ale to nocami, w samotności. Najlepiej z papierosem w dłoni. Wtedy jest jakoś odpowiednio. Samotność sprzyja myśleniu. Lecz z drugiej strony myślenie kompletnie nie sprzyja mnie.
-Głupie fobie są po prostu głupie. -na przekór chyba. Właściwie też dlatego, że nigdy nie przeszło mi przez myśl, by spojrzeć na nie inaczej niż tak, jak zawsze. A zawsze widziałam je tylko jako moje słabości. Coś, czego nie umiem przeskoczyć, choć staram się mocno za każdym razem. Głupi irracjonalny lęk, który wręcz nie pozwala mi czasem normalnie funkcjonować. Gdzie w tym niby można by znaleźć jakąś dobrą stronę? -Nie jestem idealna – dodaję, bo wiem, że dalej od bycia idealną już stać się nie da. Właściwie to przeciwieństwem ideału jestem. Marszczę więc nos, niezadowolona z tego, że Barry taką łatkę próbuje mi przykleić. O ile prostsze byłoby moje życie, gdyby moja postać nie posiadała żadnej skazy. Może wtedy łatwiej byłoby mi funkcjonować z samą sobą? Może udało zdobyć się mężczyznę moich marzeń? Jednak tylko na gdybaniu to wszystko się zatrzymuje. Jednak dostrzegam też, że nader wszystko temat próbuje zmienić. I tego też nie mam mu za złe. Sama jestem w tym mistrzem. Chyba nawet trochę lepiej mi to idzie niż jemu. A może dostrzegam to tylko dlatego, że wiem, co za wybieg próbuje zastosować. Może inni kompletnie nieświadomi są, że tak zwinnie manipuluje dyskusją, że nawet nie dostrzegają kiedy przenoszą się na tematy, które dla rudzielca są wygodniejsze i pewniejsze.
-Raczej wątpliwym jest, że niezjedzenie śniadania to zagrożenie dla życia. – mówię w końcu, jakby godząc się, by zmienić temat. Nie chcę, by czuł się źle w moim towarzystwie. By musiał kota ogonem odwracać, by nie mówić tego, czego nie chce. Wiem jak się czuje. Sama czuję się tak na co dzień, dlatego wycofuje się z zadawania niewygodnych pytań. Przynajmniej na chwilę. A o śniadaniach często zapominam. Głównie dlatego, ze często zasypiam. A znów zasypiam, bo długo usnąć nie mogę. Jakoś lepiej funkcjonuje mi się nocami. Gdy nie rozprasza mnie wszystko, co dzieje się na około.
-Barry… - zaczynam, ale nie bardzo wiem, jak zakończyć. Widzę jak się zachowuje. Jak cofa się z powrotem do środka siebie. Jak się zamyka. Nie chcę sprawiać, żeby czuł się niekomfortowo. Nie chcę ciągnąć za język. Nie musi mi nic mówić. Nie jest mi nic winien. Ale nie mogę pozwolić, by tak po prostu odszedł. -Nie musisz mówić. – zapewniam go, już po tym, jak podbiegam te kilka kroków, by na powrót znaleźć się przed nim. Moje niebieskie oczy uparcie wpatrują się w niego. Mówię szczerze. Rozumiem to. Sama wolę walczyć ze swoimi demonami w pojedynkę. -Ale gdybyś kiedyś chciał… wiesz, jak mnie znaleźć- zaczynam, a końcówki nie dopowiadam, nie ma takiej potrzeby. Chwilę później, zabieram się do swojego rytuału przedteleportacyjnego. Biorę trzy wdechy i podskakuję dwa razy. Śmiesznie to wygląda, ale pozwala mi się skupić. Unoszę i opuszczam dłonie trzepiąc nimi, by rozluźnić mięśnie. Zerkam raz jeszcze na Barry’ego. Jestem gotowa by zniknąć, daję mu jeszcze tą chwilę, na wypadek, gdyby jednak chciał porozmawiać. Tak z siebie, z własnej nieprzymuszonej woli. Nie dlatego, że ja chcę. Dlatego, że on tego potrzebuje.
/daj nam zt obu, albo jak chcesz, to jedziemy dalej.
-Głupie fobie są po prostu głupie. -na przekór chyba. Właściwie też dlatego, że nigdy nie przeszło mi przez myśl, by spojrzeć na nie inaczej niż tak, jak zawsze. A zawsze widziałam je tylko jako moje słabości. Coś, czego nie umiem przeskoczyć, choć staram się mocno za każdym razem. Głupi irracjonalny lęk, który wręcz nie pozwala mi czasem normalnie funkcjonować. Gdzie w tym niby można by znaleźć jakąś dobrą stronę? -Nie jestem idealna – dodaję, bo wiem, że dalej od bycia idealną już stać się nie da. Właściwie to przeciwieństwem ideału jestem. Marszczę więc nos, niezadowolona z tego, że Barry taką łatkę próbuje mi przykleić. O ile prostsze byłoby moje życie, gdyby moja postać nie posiadała żadnej skazy. Może wtedy łatwiej byłoby mi funkcjonować z samą sobą? Może udało zdobyć się mężczyznę moich marzeń? Jednak tylko na gdybaniu to wszystko się zatrzymuje. Jednak dostrzegam też, że nader wszystko temat próbuje zmienić. I tego też nie mam mu za złe. Sama jestem w tym mistrzem. Chyba nawet trochę lepiej mi to idzie niż jemu. A może dostrzegam to tylko dlatego, że wiem, co za wybieg próbuje zastosować. Może inni kompletnie nieświadomi są, że tak zwinnie manipuluje dyskusją, że nawet nie dostrzegają kiedy przenoszą się na tematy, które dla rudzielca są wygodniejsze i pewniejsze.
-Raczej wątpliwym jest, że niezjedzenie śniadania to zagrożenie dla życia. – mówię w końcu, jakby godząc się, by zmienić temat. Nie chcę, by czuł się źle w moim towarzystwie. By musiał kota ogonem odwracać, by nie mówić tego, czego nie chce. Wiem jak się czuje. Sama czuję się tak na co dzień, dlatego wycofuje się z zadawania niewygodnych pytań. Przynajmniej na chwilę. A o śniadaniach często zapominam. Głównie dlatego, ze często zasypiam. A znów zasypiam, bo długo usnąć nie mogę. Jakoś lepiej funkcjonuje mi się nocami. Gdy nie rozprasza mnie wszystko, co dzieje się na około.
-Barry… - zaczynam, ale nie bardzo wiem, jak zakończyć. Widzę jak się zachowuje. Jak cofa się z powrotem do środka siebie. Jak się zamyka. Nie chcę sprawiać, żeby czuł się niekomfortowo. Nie chcę ciągnąć za język. Nie musi mi nic mówić. Nie jest mi nic winien. Ale nie mogę pozwolić, by tak po prostu odszedł. -Nie musisz mówić. – zapewniam go, już po tym, jak podbiegam te kilka kroków, by na powrót znaleźć się przed nim. Moje niebieskie oczy uparcie wpatrują się w niego. Mówię szczerze. Rozumiem to. Sama wolę walczyć ze swoimi demonami w pojedynkę. -Ale gdybyś kiedyś chciał… wiesz, jak mnie znaleźć- zaczynam, a końcówki nie dopowiadam, nie ma takiej potrzeby. Chwilę później, zabieram się do swojego rytuału przedteleportacyjnego. Biorę trzy wdechy i podskakuję dwa razy. Śmiesznie to wygląda, ale pozwala mi się skupić. Unoszę i opuszczam dłonie trzepiąc nimi, by rozluźnić mięśnie. Zerkam raz jeszcze na Barry’ego. Jestem gotowa by zniknąć, daję mu jeszcze tą chwilę, na wypadek, gdyby jednak chciał porozmawiać. Tak z siebie, z własnej nieprzymuszonej woli. Nie dlatego, że ja chcę. Dlatego, że on tego potrzebuje.
/daj nam zt obu, albo jak chcesz, to jedziemy dalej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Może i są głupie, niepojętne, abstrakcyjne, idiotycznie i bez prawa egzystencjalnego, ale jakie byłoby życie bez fobii? Wszyscy by się kochali? Fuj. Ta droga prowadziłaby do raju pederastii, bo tak gdyby sobie wyobrazić, że najwięksi wrogowie nagle zaczną pajac do siebie miłością, co gorsza - może nawet publicznie... Nienienie, nawet i rudzielec ma swoje granice i wie, że czegoś takiego to po prostu by nie zniósł.
- A może nie są głupie, tylko ich przeciwieństwem? Może fobie nie są głupie, tylko niegłupie, bo głupi to mogą być ludzie, którzy uważają głupotę za największą fobię świata. Może należałoby ogłosić fobizm za głupotę, ale wtedy każdy z nas by się czegoś bał. Tak samo jak by się ogłoszono, że nie istnienie fobia, to by zaraz wszyscy się pokochali. Więc pytanie, czy fobia jest głupia, czy głupota jest fobią, czy może jedno i drugie albo wcale. Dla mnie to nie ma odpowiedzi na te pytanie, które - jakby szerzej pojąć - jest ... głupie. - i na koniec wzruszył ramionami, jakby właśnie wykładać coś, czego sam ostatecznie nie zrozumiał, bo się pokręcił we własnych słowach. Może kiedyś się odnajdzie we własnych słowach, zrozumie co on właśnie przekazał, czy może co chciał przez to pokazać... z resztą, nieistotne. Powiedział co mu naszło do ust - chyba zbyt mądrze jak na jego rudawą głowę, ale może osoba z pojęciem ogólnoszerokopapsmowym pojmie jego dziwaczne rozumowanie. W końcu sam jest jakimś odmieńcem, lecz nie mówi wszystkim, ze rozmawia z kotami. Woli to dla siebie zachować, dla własnego zarówno bezpieczeństwa, jak i pewności że nie będzie wykorzystany do niezbyt higienicznych potrzeb drugiej osoby.
Lecz... kto jest idealny na tym świecie? Wystarczy spojrzeć na drugą osobę, zawsze się coś znajdzie, co oddziela jego od perfekcji, od doskonałości której i tak nigdy nie osiągnie. Nawet ci najznamienitsza arystokracja w pełni nie jest doskonała. Każdy ród - ba, każda osoba ma jakąś wadę w sobie. A najtrudniej jest ją zauważyć w samym sobie, odkryć własną wadę, własną słabość. A potem ją zwalczyć, o, to jest chyba najgorsze z całej krasy zadań do wyboru. Zwalczyć własną pychę, słabość. Dlatego nieco uśmiechnął się, lecz nic nie dodawał. Sama Tonks musiała pewnie podobnie myśleć, uznał je słowa za zbędny balat, który nie był potrzebny do dalszej trasy. Idealizm chyba nie jest skierowany do rudzielca, który zdążył już wiele napsuć w ciągu kilku lat. Może tylko innym życzyć powodzenia, nic więcej wobec siebie.
- Dla ciebie z pewnością jest większe, niż u mnie. - dodał jako ostatnią pewną wypowiedź podczas tego spotkania. Z pewnością jemu mniej grozi po niezjedzeniu śniadania, niż jej. Barry pewnie jeszcze zdąży jeszcze bardziej schudnąć przez brak apetytu, chociaż może mniej dzięki zaklęciom Selwyna, które raz na kilka dni wspomagają jego organizm w niezbędne witaminy. Ostatnio tez dosyć często ma problemy ze snem, o czym raczej nikomu nie mówi. Nie chce się chwalić, że kiedy zasypia, najczęściej ma przed oczyma koszmar z Burkami w roli głównej. I zawsze to samo, z tym samym zakończeniem. Nie, z tym sam da sobie radę. Nie chce brać jakichś dodatkowych pigułek na sen. Po prostu nie chce bo i tak pewnie zapomni.
Dlatego nie chciał jej więcej mówić, miał chęci zostawić to tak, jak teraz jest, odejść po prostu. Lecz nie mógł zrobić kroku do przodu widząc jej zmartwioną twarz przed sobą. Spojrzał na nią - chyba po raz pierwszy podczas tego spotkania - bez maski, z bólem, cierpieniem, zmęczeniem, głodem. Może i źrenice lekko się rozszerzyły, lecz zaraz rudzielec zamrugał powiekami, aby nie ujrzała więcej, aby nie odczytała wszystkiego z jej oczu. Dlatego następne spojrzenie było bez nuty emocji, puste niczym beton, które w niczym komponowało się z wymuszonym, aczkolwiek delikatnym uśmiechem. Dziękuję. aż chciałoby się rzecz, lecz rudzielec nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Z pewnością to zapamięta, lecz czy to wykorzysta?
- Nie potrzebuję twej pomocy, Tonks. - powiedział tyle chcąc ją zniechęcić do poszukiwań jego problemów. Ona powinna zająć się ratowaniem innych, własną pracą. Barry ma lekarza, czy może raczej praktykanta, ale nie widzi tego, by udałoby się jemu otworzyć tak całkiem przed drugą osobą. Dlatego minął ją zaraz i czym prędzej pieszo opuścił uliczkę, którą i ona po chwili patrzenia w rudą czuprynę, udała się w swoją stronę.
z.t x2
- A może nie są głupie, tylko ich przeciwieństwem? Może fobie nie są głupie, tylko niegłupie, bo głupi to mogą być ludzie, którzy uważają głupotę za największą fobię świata. Może należałoby ogłosić fobizm za głupotę, ale wtedy każdy z nas by się czegoś bał. Tak samo jak by się ogłoszono, że nie istnienie fobia, to by zaraz wszyscy się pokochali. Więc pytanie, czy fobia jest głupia, czy głupota jest fobią, czy może jedno i drugie albo wcale. Dla mnie to nie ma odpowiedzi na te pytanie, które - jakby szerzej pojąć - jest ... głupie. - i na koniec wzruszył ramionami, jakby właśnie wykładać coś, czego sam ostatecznie nie zrozumiał, bo się pokręcił we własnych słowach. Może kiedyś się odnajdzie we własnych słowach, zrozumie co on właśnie przekazał, czy może co chciał przez to pokazać... z resztą, nieistotne. Powiedział co mu naszło do ust - chyba zbyt mądrze jak na jego rudawą głowę, ale może osoba z pojęciem ogólnoszerokopapsmowym pojmie jego dziwaczne rozumowanie. W końcu sam jest jakimś odmieńcem, lecz nie mówi wszystkim, ze rozmawia z kotami. Woli to dla siebie zachować, dla własnego zarówno bezpieczeństwa, jak i pewności że nie będzie wykorzystany do niezbyt higienicznych potrzeb drugiej osoby.
Lecz... kto jest idealny na tym świecie? Wystarczy spojrzeć na drugą osobę, zawsze się coś znajdzie, co oddziela jego od perfekcji, od doskonałości której i tak nigdy nie osiągnie. Nawet ci najznamienitsza arystokracja w pełni nie jest doskonała. Każdy ród - ba, każda osoba ma jakąś wadę w sobie. A najtrudniej jest ją zauważyć w samym sobie, odkryć własną wadę, własną słabość. A potem ją zwalczyć, o, to jest chyba najgorsze z całej krasy zadań do wyboru. Zwalczyć własną pychę, słabość. Dlatego nieco uśmiechnął się, lecz nic nie dodawał. Sama Tonks musiała pewnie podobnie myśleć, uznał je słowa za zbędny balat, który nie był potrzebny do dalszej trasy. Idealizm chyba nie jest skierowany do rudzielca, który zdążył już wiele napsuć w ciągu kilku lat. Może tylko innym życzyć powodzenia, nic więcej wobec siebie.
- Dla ciebie z pewnością jest większe, niż u mnie. - dodał jako ostatnią pewną wypowiedź podczas tego spotkania. Z pewnością jemu mniej grozi po niezjedzeniu śniadania, niż jej. Barry pewnie jeszcze zdąży jeszcze bardziej schudnąć przez brak apetytu, chociaż może mniej dzięki zaklęciom Selwyna, które raz na kilka dni wspomagają jego organizm w niezbędne witaminy. Ostatnio tez dosyć często ma problemy ze snem, o czym raczej nikomu nie mówi. Nie chce się chwalić, że kiedy zasypia, najczęściej ma przed oczyma koszmar z Burkami w roli głównej. I zawsze to samo, z tym samym zakończeniem. Nie, z tym sam da sobie radę. Nie chce brać jakichś dodatkowych pigułek na sen. Po prostu nie chce bo i tak pewnie zapomni.
Dlatego nie chciał jej więcej mówić, miał chęci zostawić to tak, jak teraz jest, odejść po prostu. Lecz nie mógł zrobić kroku do przodu widząc jej zmartwioną twarz przed sobą. Spojrzał na nią - chyba po raz pierwszy podczas tego spotkania - bez maski, z bólem, cierpieniem, zmęczeniem, głodem. Może i źrenice lekko się rozszerzyły, lecz zaraz rudzielec zamrugał powiekami, aby nie ujrzała więcej, aby nie odczytała wszystkiego z jej oczu. Dlatego następne spojrzenie było bez nuty emocji, puste niczym beton, które w niczym komponowało się z wymuszonym, aczkolwiek delikatnym uśmiechem. Dziękuję. aż chciałoby się rzecz, lecz rudzielec nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Z pewnością to zapamięta, lecz czy to wykorzysta?
- Nie potrzebuję twej pomocy, Tonks. - powiedział tyle chcąc ją zniechęcić do poszukiwań jego problemów. Ona powinna zająć się ratowaniem innych, własną pracą. Barry ma lekarza, czy może raczej praktykanta, ale nie widzi tego, by udałoby się jemu otworzyć tak całkiem przed drugą osobą. Dlatego minął ją zaraz i czym prędzej pieszo opuścił uliczkę, którą i ona po chwili patrzenia w rudą czuprynę, udała się w swoją stronę.
z.t x2
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| z Teatru Palladium
Gdy się ocknęliście, usta wypełniał wam piach, obsypujący się także z waszych włosów (lub futer) oraz ubrań. Yaxley, w ciele wilka, przywalony był częścią bogato zdobionego sufitu teatru, jako zwierzę mógł jednak bez większego problemu wydostać się spod zwałów gruzu. Cadan w dalszym ciągu pozostawał spetryfikowany, nie mógł się ruszyć - nie mógł także samodzielnie wydostać się spod kilku kawałów gruzu.
Obydwaj odczuwaliście ból poobijanych kości. Wokół panowała noc, było ciemno, niedaleko widzieliście jednak światełka padające z okien domów.
| Mistrz Gry nie kontynuuje z wami wątku. W razie pytań, zapraszam na PW. Musicie wyleczyć swoje obrażenia fabularnie, u któregoś z uzdrowicieli.
Żywotność:
Morgoth w człowieczej postaci - 146/176 (10 - psychiczne, czarna mgła, 20 - tłuczone), -5 do kości
Cadan - 141/215 (15 - anomalia, psychiczne, 39 - nieudane Abesio, cięte, 20 - tłuczone), -15 do kości
ST wybudzenia się z Petryficusa rzuconego przez Justine: 74
ST wydostania się Cadana (samodzielnie lub z czyjąś pomocą) spod gruzu: 50, do rzutu doliczana podwójna sprawność
Gdy się ocknęliście, usta wypełniał wam piach, obsypujący się także z waszych włosów (lub futer) oraz ubrań. Yaxley, w ciele wilka, przywalony był częścią bogato zdobionego sufitu teatru, jako zwierzę mógł jednak bez większego problemu wydostać się spod zwałów gruzu. Cadan w dalszym ciągu pozostawał spetryfikowany, nie mógł się ruszyć - nie mógł także samodzielnie wydostać się spod kilku kawałów gruzu.
Obydwaj odczuwaliście ból poobijanych kości. Wokół panowała noc, było ciemno, niedaleko widzieliście jednak światełka padające z okien domów.
| Mistrz Gry nie kontynuuje z wami wątku. W razie pytań, zapraszam na PW. Musicie wyleczyć swoje obrażenia fabularnie, u któregoś z uzdrowicieli.
Żywotność:
Morgoth w człowieczej postaci - 146/176 (10 - psychiczne, czarna mgła, 20 - tłuczone), -5 do kości
Cadan - 141/215 (15 - anomalia, psychiczne, 39 - nieudane Abesio, cięte, 20 - tłuczone), -15 do kości
ST wybudzenia się z Petryficusa rzuconego przez Justine: 74
ST wydostania się Cadana (samodzielnie lub z czyjąś pomocą) spod gruzu: 50, do rzutu doliczana podwójna sprawność
Zapadła ciemność i nie poczuł tego jak niewidzialna siła porwała go daleko od teatru, rzucając w miejsce odległe i nieznane. Dokoła nie było walącego się budynku, a jedynie spokój. Warknięcie wydobyło się spomiędzy zaostrzonych zębów, gdy zassał powietrze, uświadamiając sobie, że był przez nieokreślony czas nieprzytomny. Czarny nos zmarszczył się na chwilę, gdy poczuł na ciele ciężar, który zdecydowanie bardziej byłby odczuwalny pod ludzką postacią. Wilk może i mniejszy, stosunkowo posiadał większą odporność od kruchego człowieczeństwa. Skutki nie były poważne, a przynajmniej nie aż na tyle, by ograniczyć mu zdolności motoryczne. Najtrudniejsze było podniesienie się i udźwignięcie kamieni na grzbiecie, jednak to piach w pysku przeszkadzał mu bardziej. Wyczulone zmysły były bombardowane zewnętrznymi bodźcami, jednak pierwszym celem było wydostanie się na świeże powietrze, które wyraźnie wyczuwał nad sobą. Zwinne ciało wspomagane adrenaliną i zwierzęcymi instynktami poradziło sobie bez problemu, a gdy Morgoth zdał sobie sprawę, gdzie się znajdował, rozejrzał się uważnie, nie chcąc zostać zaskoczonym niespodziewanym towarzystwem. Nie wyczuwał ani nie widział nikogo nieodpowiedniego. Najwyraźniej wyrwało go prosto z Palladium, pozostawiając w nim Zakonników. A Cadan? Niczym na zawołanie Yaxley usłyszał czyjś oddech, a chwilę później odnalazł wiązkę zapachu, która coraz wyraźniej upodabniała się do charakterystycznej woni słonego wiatru i mieszanki alkoholu. Tak musiał pachnieć żeglarz. Niemalże ubarwiona wiązka prowadziła kawałek dalej, a bicie serca doszło uszu animaga jeszcze moment przed tym jak odnalazł kolejną górkę gruzu, pod którym znajdowało się czyjeś ciało. Nie ruszające się, ale szybko pompujące krew siatką naczyń włosowatych. Morgoth nie zamierzał tracić czasu. Musiał go wydostać spod tego gruzu, bo zaklęcie wciąż nie opuściło Rycerza, który z dłonią zaciśniętą na różdżce, mógł jedynie niemo wołać o pomoc. Nie był jednak sam. W sercu stworzenia wciąż tliły się siły, które włożył do odkopania kamieni i wyciągnięcia potrzebującego pomocy.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Morgoth Yaxley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
Węch go nie zmylił, a wilcze zmysły od razu poprowadziły go na właściwą ścieżkę. Bycie zmiennokształtnym dawało wiele, lecz ludzkość nie mogła tego pojąć - umiejętność wymagała lat ciężkiej pracy, której czarodzieje nie chcieli się podejmować, nie widząc w niej sensu. Morgoth jednak nie wyobrażał sobie, by nie posiadał dwóch skór, w które łatwo było mu wchodzić. Zarówno pod postacią człowieka jak i pod postacią wilka odczuwał pełną kontrolę, lecz postrzeganie świata było nieporównywalne przy animagicznej formie. Nigdy nie miał przestać patrzeć na to przez pryzmat prestiżowego geniuszu oraz niedocenionej siły. Gdyby nie ona, być może ta niechciana teleportacja zakończyłabym się zupełnie inaczej niż chciał. Z łatwością usunął przednimi łapami szczątki stropu, by odnaleźć współtowarzysza. Złapał go za materiał przy lewym ramieniu, wbijając mu niezamierzenie zęby w skórze, jednak nie miał innego wyjścia. Musiał go stamtąd wydostać. Nieruchome ciało okazało się nie być aż tak ciężkie jak podejrzewał, lecz widząc twarz Cadana z szeroko otwartymi oczami, które z obawą przyglądały się stojącemu nad nim zwierzęciu, mówiły same za siebie. Rycerz nie mógł wiedzieć o jego drugim obliczu - wiedział jedynie ze spotkania, że lord Yaxley posiadł ów umiejętność. O postaci animaga nie było mowy. Nie miało to jednak znaczenia, bo wilk zabrał w ciemniejszą alejkę wciąż spetryfikowanego czarodzieja, by ukryć go przed ciekawskimi spojrzeniami i wrócił do oblicza tak znanego wszystkim. Nie był to jednak koniec pracy na tę noc. Morgoth nie władał obroną przed czarną magią na tyle wprawnie, by zdjąć działanie zaklęcia rzuconego przez nieznajomą mu kobietę. Jej sylwetka nie była sporawa, ale czy mogła to być ta Tonks, o której wspominano na zebraniu? Miał zastanowić się nad tym później. Wyciągnął różdżkę i skierował ją na Cadana. - Nigdzie nie uciekaj. Pullus - wychrypiał, czując jak niesmak po grudach ziemi wciąż został mu na języku i gardle.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Morgoth Yaxley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 16
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 16
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Zmarszczył brwi, wiedząc, że to osłabienie w ludzkiej postaci spowodowało, że zaklęcie nie zostało rzucone poprawnie. Delikatne światło wydobyło się z jego różdżki, jednak nie było na tyle silne, by odpowiednio zadziałać. Kilka piór pokazało się na włosach jego towarzysza, lecz zaraz zniknęło. Goyle, jeśli odrobinę kojarzył dziedzinę transmutacji, mógł wiedzieć, co dla niego szykował Śmierciożerca. Taszczenie osiemdziesięciokilowego mężczyzny przez całe miasto nie było możliwe nawet w wilczej formie. Musiał go zmniejszyć i włożyć tyle siły, ile tylko mógł, by przedostać ich na Grimmuld Place, gdzie mogli skryć się u Blacków. Lupus miał swoje obowiązki, jednak jako jeden z nich musiał być gotowy na takie sytuacje. Morgoth nie chciał zwalać się na głowę kuzynowi, lecz to nie miało żadnego znaczenia. Potrzebowali pomocy - Cadan zdecydowanie większej - lecz o tej godzinie przenoszenie się gdziekolwiek indziej było po prostu ryzykowne. Spędzenie nocy nawet w gabinecie na fotelu nie wydawało się tak koszmarną opcją w porównaniu z zimnymi kocimi łbami na zewnątrz. Dopiero po chwili Yaxley rozpoznał miejsce, w którym się znajdowali i mógł ocenić, że czekały go niecała godzina w pełnym biegu. Człowiekowi ta trasa zajęłaby jakieś cztery, lecz jeśli siły na to miały pozwolić, mógł się tam znaleźć jeszcze przed wschodem słońca. Biegający po ulicach Londynu wilk z gęsią w pysku, nie był typowym zjawiskiem, a jemu zależało na dyskrecji. Kolejna motywacja, by pospieszyć się z zaczarowaniem spetryfikowanego i czym prędzej wyruszyć w drogę. I chociaż osłabiony, opiekun smoków nie zamierzał poprzestawać ani porzucać towarzysza. To w końcu on go na to namówił, a jako wyższy w hierarchii również i za niego odpowiadał. Pod pewnymi względami musiało się to wydawać śmieszne, bo Cadan już dawno zakończył szkołę, gdy Morgoth dopiero ją zaczynał. Różnica doświadczenia i wieku była spora, lecz teraz mieli tylko siebie. - Pullus - powtórzył, nie zamierzając spędzać tutaj całej nocy. I oby nie dać się złapać jakiejś parszywej anomalii. Tylko takiej mu tu brakowało...
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Morgoth Yaxley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Odgarnął opadające mu na czoło włosy, gdy promień zaklęcia ugodził Cadana w nieruchomą wciąż pierś i po chwili całe jego ciało zaczęło się zmieniać i transmutować w ptakopodobne stworzenie. Wpierw głowa, potem kończyny, a na koniec tułów. Niezbyt reprezentatywnie, ale na pewno skutecznie. Morgoth nie obserwował tej reakcji, wiedząc doskonale, jak wyglądało to widowisko. Nie pierwszy raz zamieniał już kogoś w gęś i zapewne nieostatni. Oby tylko nie musiał tego robić w Azkabanie, by wyratować kogoś spod jarzma dementora... Na samo wspomnienie poczuł dreszcz, przechodzący wzdłuż kręgosłupa. Że też musiał sobie o tym przypomnieć akurat teraz. Potrząsnął głową, wracając do rzeczywistości i skupiając się na swoim zmieniającym się towarzyszu. Zamiast obserwowaniu powstającej z Cadana dorosnej gęsi, sięgnął po wciąż ściskaną przez Goyle'a różdżkę zanim ramię zmieniło się w skrzydło i schował ją do kieszeni płaszcza. Jako gęś marynarz mógł ją podtrzymać co najwyżej w dziobie, a jedynie wadziłaby w dalszych planach, które miał dla nich Śmierciożerca. Droga miała być długa i męcząca, jednak nie niemożliwa. Zawsze mogło ich wyrzucić daleko poza Londyn. Po zabezpieczeniu obu drewien Yaxley przywołał swojego wewnętrznego wilka i po chwili znów czuł wszystko wyraźniej i ostrzej. Tak samo widział o wiele lepiej leżącą w ciemnej alejce, spetryfikowaną gęś. Po dojrzałym mężczyźnie nie było śladu, a zastąpił go zwyczajny ptak. Tworzyli niezły duet, jeśli ktoś by nie spadł i zamierzał ich obserwować z okien okolicznych domostw. Wszędzie jednak w uliczce było ciemno, a Morgoth nie mógł tracić czasu. Zaklęcie nie miało utrzymywać się zbyt długo, a on nie zamierzał zatrzymywać się co chwila i ryzykować anomalią, by utrzymywać ten czar. Podszedł bezszelestnie do ptaka, którego klatka piersiowa falowała z przerażania, a oczy szalały z boku na bok i delikatnie wziął białe ciało w zęby, starając się nie uszkodzić skóry kłami. Zapewne gdyby nie zaklęcie petryfikujące, Cadan darłby się wniebogłosy, nie chcąc kończyć jako kolacja, dlatego jak na ironię, Yaxley podziękował za unieruchomienie towarzysza i ruszył przed siebie ku obranemu celowi.
|zt x2
|zt x2
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
28 XI 1956
To było do przewidzenia, że nie wszyscy pogodzą się ze zmianami, do jakich doszło po politycznym szczycie szlacheckich rodów w Stonehenge. Skoro najbardziej uprzywilejowany stan czarodziejskiego społeczeństwa był podzielony, niczego innego nie można było oczekiwać od reszty społeczeństwa, zwłaszcza że to było bardzo różnorodne pod względem czystości krwi oraz statusu majątkowego. Konserwatywne rody poparły słuszne ideały, a że stanowiły one większość, która szybko przeważyła nad wielbicielami szlamu i pociągnęła za sobą znakomitą część czystokrwistych rodów, to jednak wciąż nie była to siła, która mogłaby raz a dobrze uciszyć przeciwników tradycyjnych wartości. Wiele mówiono o zamachu stanu. Przeczenie temu, że to do niego właśnie doszło, nie powinno mieć racji bytu, a jednak w ostatnich tygodniach prawie wszyscy pracownicy Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów zajmowali się przede wszystkim przytaczaniem zawiłych argumentów potwierdzających legalność tego procederu. Odebranie stanowiska Ministra Magii Longbottomowi było konieczne, aby odmienić czarodziejski świat na lepsze. I, jak zwykle bywa, to właśnie czarodzieje mugolskiego pochodzenia nie rozumieli wagi tej zmiany.
Opinię publiczną podburzał Prorok Codzienny, który wiele stracił na zerwaniu ścisłej współpracy z Brytyjskim Ministerstwem Magii. Niepochlebne opinie rządów Malfoya i gloryfikowanie postaci Longbottoma było niczym innym jak zemstą za utracone wpływy. Alphard był świadomy tego, jak doniesienia mediów potrafią wpływać na masy. Jawne ośrodki buntu powinny zostać całkowicie stłumione. Rozważni czarodzieje nie czytywali już Proroka, mimo to gazeta dalej znajdywała odbiorców. Kolejne wydania czasopisma stawały się coraz bardziej kłopotliwe, zwłaszcza, że na ich szumne doniesienia powoływały się i zagraniczne media. Francuzi to najchętniej mieszali wszystkie fakty, nie kłopocząc się ich sprawdzaniem.
Poznanie nazwisk redaktorów gazety nie było trudne, wszak były one podawane przy każdym wydaniu na drugiej stronie gazety. Analiza treści artykułów również pozwoliła odkryć, którzy z dziennikarzy mogli poszczycić się największą śmiałością w rzucaniu coraz to poważniejszych oskarżeń. Gorzej już było ze zdobyciem adresów, ale udało się. Wystarczyło nieco bardziej zagłębić się w odpowiednie dokumenty, a lord Black, będący również ministerialnym urzędnikiem, miał do nich dostęp. Dom jednego z redaktorów gazety znajdował się przy ulicy Henryka Kapryśnego. Decyzja o udaniu się w to miejscu zapadła szybko, tak jak odnalezienie do tego zadania jeszcze jednej osoby.
Byli już blisko celu, gdy nagle drzwi domostwa otworzyły się szeroko. Black uważnie obserwował jak z budynku wychodzi młody chłopak z paczką. Po chwili dołączył do niego inny młody mężczyzna, po czym ruszyli razem dalej. Następnie z własnego domu wyszedł redaktor i skierował swe kroki w przeciwnym kierunku. To był nieoczekiwany obrót zdarzeń. Choć instynktownie ciemne spojrzenie Alpharda kierowało się ku redaktorowi, to jednak w myślach wciąż miał paczkę.
– Nie powinnyśmy się rozdzielać – stwierdził cicho, niewiele wiedząc o umiejętnościach lorda Shafiqa, a mimo to szybko oceniając je dość sceptycznie. przypuszczał, że uzdrowiciel, i to jeszcze z oddziału zaklęć eliksiralnych i roślinnych, skupiał się na rozwijaniu potencjału leczniczego zamiast bojowego. Mógł się mylić. Sam ostatnio nie popisał się podczas klubowych pojedynków, próbując usprawiedliwiać się tym, że nie mógł jawnie korzystać z czarno magicznych inkantacji. – Ta paczka jest zbyt podejrzana.
Nie było więcej czasu do namysłu. Muszą jak najszybciej ustalić za kim wspólnie podążą.
| mam przy sobie: różdżka, maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 30, moc +5), wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 30, 130 oczek), eliksir grozy (1 porcja, stat. 30, moc +15), eliksir kociej zwinności (1 porcja, stat. 30, 103 oczka), eliksir giętkiej mowy (1 porcja, stat. 30), wężowe usta (1 porcja, stat. 30)
To było do przewidzenia, że nie wszyscy pogodzą się ze zmianami, do jakich doszło po politycznym szczycie szlacheckich rodów w Stonehenge. Skoro najbardziej uprzywilejowany stan czarodziejskiego społeczeństwa był podzielony, niczego innego nie można było oczekiwać od reszty społeczeństwa, zwłaszcza że to było bardzo różnorodne pod względem czystości krwi oraz statusu majątkowego. Konserwatywne rody poparły słuszne ideały, a że stanowiły one większość, która szybko przeważyła nad wielbicielami szlamu i pociągnęła za sobą znakomitą część czystokrwistych rodów, to jednak wciąż nie była to siła, która mogłaby raz a dobrze uciszyć przeciwników tradycyjnych wartości. Wiele mówiono o zamachu stanu. Przeczenie temu, że to do niego właśnie doszło, nie powinno mieć racji bytu, a jednak w ostatnich tygodniach prawie wszyscy pracownicy Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów zajmowali się przede wszystkim przytaczaniem zawiłych argumentów potwierdzających legalność tego procederu. Odebranie stanowiska Ministra Magii Longbottomowi było konieczne, aby odmienić czarodziejski świat na lepsze. I, jak zwykle bywa, to właśnie czarodzieje mugolskiego pochodzenia nie rozumieli wagi tej zmiany.
Opinię publiczną podburzał Prorok Codzienny, który wiele stracił na zerwaniu ścisłej współpracy z Brytyjskim Ministerstwem Magii. Niepochlebne opinie rządów Malfoya i gloryfikowanie postaci Longbottoma było niczym innym jak zemstą za utracone wpływy. Alphard był świadomy tego, jak doniesienia mediów potrafią wpływać na masy. Jawne ośrodki buntu powinny zostać całkowicie stłumione. Rozważni czarodzieje nie czytywali już Proroka, mimo to gazeta dalej znajdywała odbiorców. Kolejne wydania czasopisma stawały się coraz bardziej kłopotliwe, zwłaszcza, że na ich szumne doniesienia powoływały się i zagraniczne media. Francuzi to najchętniej mieszali wszystkie fakty, nie kłopocząc się ich sprawdzaniem.
Poznanie nazwisk redaktorów gazety nie było trudne, wszak były one podawane przy każdym wydaniu na drugiej stronie gazety. Analiza treści artykułów również pozwoliła odkryć, którzy z dziennikarzy mogli poszczycić się największą śmiałością w rzucaniu coraz to poważniejszych oskarżeń. Gorzej już było ze zdobyciem adresów, ale udało się. Wystarczyło nieco bardziej zagłębić się w odpowiednie dokumenty, a lord Black, będący również ministerialnym urzędnikiem, miał do nich dostęp. Dom jednego z redaktorów gazety znajdował się przy ulicy Henryka Kapryśnego. Decyzja o udaniu się w to miejscu zapadła szybko, tak jak odnalezienie do tego zadania jeszcze jednej osoby.
Byli już blisko celu, gdy nagle drzwi domostwa otworzyły się szeroko. Black uważnie obserwował jak z budynku wychodzi młody chłopak z paczką. Po chwili dołączył do niego inny młody mężczyzna, po czym ruszyli razem dalej. Następnie z własnego domu wyszedł redaktor i skierował swe kroki w przeciwnym kierunku. To był nieoczekiwany obrót zdarzeń. Choć instynktownie ciemne spojrzenie Alpharda kierowało się ku redaktorowi, to jednak w myślach wciąż miał paczkę.
– Nie powinnyśmy się rozdzielać – stwierdził cicho, niewiele wiedząc o umiejętnościach lorda Shafiqa, a mimo to szybko oceniając je dość sceptycznie. przypuszczał, że uzdrowiciel, i to jeszcze z oddziału zaklęć eliksiralnych i roślinnych, skupiał się na rozwijaniu potencjału leczniczego zamiast bojowego. Mógł się mylić. Sam ostatnio nie popisał się podczas klubowych pojedynków, próbując usprawiedliwiać się tym, że nie mógł jawnie korzystać z czarno magicznych inkantacji. – Ta paczka jest zbyt podejrzana.
Nie było więcej czasu do namysłu. Muszą jak najszybciej ustalić za kim wspólnie podążą.
| mam przy sobie: różdżka, maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 30, moc +5), wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 30, 130 oczek), eliksir grozy (1 porcja, stat. 30, moc +15), eliksir kociej zwinności (1 porcja, stat. 30, 103 oczka), eliksir giętkiej mowy (1 porcja, stat. 30), wężowe usta (1 porcja, stat. 30)
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dopiero powoli odnajdywał się w rzeczywistości okutanej przez Rycerzy Walpurgii. Nie było to trudne, wszak wiele poglądów, wiele spraw zgadzało się z jego własnym odbiorem tego, co został po Stonehenge, co zadziało się później oraz co wynikło w następstwie wszystkich pomniejszych zdarzeń. Wprawdzie dla niego, jako uzdrowiciela, wyłaniała się trudność w pogodzeniu wszystkich pełnionych obowiązków z moralnymi rozterkami, lecz te przecież uciął w rozmowach, stawiając je za odpowiedni fundament tego, kim miał stać się w przyszłości. Już reprezentował ród zgodnie z przesłankami ujawnionymi publicznie i stał na ścieżce prowadzącej całą rodzinę Shafiqów do świetności, choć droga ta skąpana była we krwi. Pragnął uniknąć jej przelewu, szczególnie pośród równie wysoko postawionych familii, choć przypuszczał, że prędzej czy później zajdzie konieczność upuszczenia kilku uncji, by ból oraz strata okazały się prawdziwe.
Zadanie zlecona podczas jego pierwszego spotkania przyjął tak jak należało to zrobić, jednakże na początku nie miał w sobie dostatecznie dużo przekonania co do podejścia, które stanowiło ich pierwotny zamysł. Nieszczególnie dobrze znał swojego partnera, niemniej szanował ród Blacków oraz jego dziedziców, pozostając niebywale wdzięcznym za to, że Alphard był mężczyzną naprawdę obytym w politycznych aspektach całego przedsięwzięcia. Nie zajęło wiele czasu zdobycie odpowiednich informacji o redaktorach najbardziej poczytnego szmatławca na Wyspach Brytyjskich, szkalującego dobre imię nowego Ministra oraz rodów popierających jego działania. Własne oburzenie w tej kwestii skrywał w sobie, nie chcąc dzielić się opinią powszechnie znaną i podzielaną przez innych, uważając czyn ten za zbytek niemający większego sensu w dotarciu do obranego celu, bowiem tkwił niezmiennie w przekonaniu, że żadne słowa nie odniosą sukcesu tam, gdzie wymagane było działanie przemyślane i dokładne w każdym calu. Oczywiście liczył się z okolicznościami mogącymi utrudnić wykonanie powierzonej misji, lecz był pełen determinacji, a przede wszystkim dobrej myśli, że krętacze z Proroka Codziennego otrzymają sowitą zapłatę za obelgi wypowiadane w stronę arystokracji oraz odbudowanego Ministerstwa.
Poczynione obserwacje i zdobyte informacje doprowadziły ich tu, do tego sądnego dnia, w którym mieli wykonać zadanie – zapobiec dalszemu podburzaniu społeczeństwa niemającego pojęcia o stawce, wobec której cała wojna została rozpoczęta. Zachary, z szalem okrywającym głowę oraz osłaniającym twarz przed łatwą identyfikacją jego tożsamości, podążał tuż za Alphardem, uporczywie trzymając się jak najsłabiej oświetlonych fragmentów ulicy, chcąc osnuć się namiastką bezpieczeństwa nim nadejdzie czas właściwego starcia. Uważnie obserwował dom namierzonego redaktora, wolno obracając w dłoni różdżkę, przeczuwając, że okaże się potrzebna, jeśli tylko dziennikarzyna zechce stawiać opór. Nawet jako uzdrowiciel znał kilka czarów, które mógłby wykorzystać, by dopiąć swego; proste w swoim założeniu z pewnością łatwo dałyby znać, gdyby redaktor zamierzał jeszcze publikować swoje oszczerstwa. Liczył na owocną współpracę, lecz myśl tę zaprzestał formułować wraz z chwilą otwarcia drzwi. Ujrzał kogoś opuszczającego domostwo z paczką w rękach; przez moment dążył za nim wzrokiem, aż ujrzał drugiego, przyłączającego się do pierwszego, po czym wrócił spojrzeniem pod obrany wcześniej adres tylko po to, aby zobaczyć redaktora udającego się w przeciwnym kierunku.
— Razem mamy większe szanse — zgodził się półszeptem, ponownie skupiając się na dwójce podejrzanych umykających z paczką. Zza poły czarnej abai wyciągnął różdżkę, powoli przygotowując się do nadciągającego starcia. — Chodźmy za nimi, jeśli niosą coś ważnego, możemy to przechwycić — zasugerował, będąc gotowym do wyruszenia w obranym kierunku. Redaktor w tej sytuacji nie stanowił w jego ocenie istotnego celu – gdyby sprawa była błaha, paczka opuszczająca jego dom nie wymagałaby dodatkowej ochrony. Oczywiście mógł się mylić, brał to pod uwagę, lecz podjęcie decyzji spoczywało na ich barkach.
|mam przy sobie: różdżkę, Wywar wzmacniający (2 porcje, stat. 8 )
Zadanie zlecona podczas jego pierwszego spotkania przyjął tak jak należało to zrobić, jednakże na początku nie miał w sobie dostatecznie dużo przekonania co do podejścia, które stanowiło ich pierwotny zamysł. Nieszczególnie dobrze znał swojego partnera, niemniej szanował ród Blacków oraz jego dziedziców, pozostając niebywale wdzięcznym za to, że Alphard był mężczyzną naprawdę obytym w politycznych aspektach całego przedsięwzięcia. Nie zajęło wiele czasu zdobycie odpowiednich informacji o redaktorach najbardziej poczytnego szmatławca na Wyspach Brytyjskich, szkalującego dobre imię nowego Ministra oraz rodów popierających jego działania. Własne oburzenie w tej kwestii skrywał w sobie, nie chcąc dzielić się opinią powszechnie znaną i podzielaną przez innych, uważając czyn ten za zbytek niemający większego sensu w dotarciu do obranego celu, bowiem tkwił niezmiennie w przekonaniu, że żadne słowa nie odniosą sukcesu tam, gdzie wymagane było działanie przemyślane i dokładne w każdym calu. Oczywiście liczył się z okolicznościami mogącymi utrudnić wykonanie powierzonej misji, lecz był pełen determinacji, a przede wszystkim dobrej myśli, że krętacze z Proroka Codziennego otrzymają sowitą zapłatę za obelgi wypowiadane w stronę arystokracji oraz odbudowanego Ministerstwa.
Poczynione obserwacje i zdobyte informacje doprowadziły ich tu, do tego sądnego dnia, w którym mieli wykonać zadanie – zapobiec dalszemu podburzaniu społeczeństwa niemającego pojęcia o stawce, wobec której cała wojna została rozpoczęta. Zachary, z szalem okrywającym głowę oraz osłaniającym twarz przed łatwą identyfikacją jego tożsamości, podążał tuż za Alphardem, uporczywie trzymając się jak najsłabiej oświetlonych fragmentów ulicy, chcąc osnuć się namiastką bezpieczeństwa nim nadejdzie czas właściwego starcia. Uważnie obserwował dom namierzonego redaktora, wolno obracając w dłoni różdżkę, przeczuwając, że okaże się potrzebna, jeśli tylko dziennikarzyna zechce stawiać opór. Nawet jako uzdrowiciel znał kilka czarów, które mógłby wykorzystać, by dopiąć swego; proste w swoim założeniu z pewnością łatwo dałyby znać, gdyby redaktor zamierzał jeszcze publikować swoje oszczerstwa. Liczył na owocną współpracę, lecz myśl tę zaprzestał formułować wraz z chwilą otwarcia drzwi. Ujrzał kogoś opuszczającego domostwo z paczką w rękach; przez moment dążył za nim wzrokiem, aż ujrzał drugiego, przyłączającego się do pierwszego, po czym wrócił spojrzeniem pod obrany wcześniej adres tylko po to, aby zobaczyć redaktora udającego się w przeciwnym kierunku.
— Razem mamy większe szanse — zgodził się półszeptem, ponownie skupiając się na dwójce podejrzanych umykających z paczką. Zza poły czarnej abai wyciągnął różdżkę, powoli przygotowując się do nadciągającego starcia. — Chodźmy za nimi, jeśli niosą coś ważnego, możemy to przechwycić — zasugerował, będąc gotowym do wyruszenia w obranym kierunku. Redaktor w tej sytuacji nie stanowił w jego ocenie istotnego celu – gdyby sprawa była błaha, paczka opuszczająca jego dom nie wymagałaby dodatkowej ochrony. Oczywiście mógł się mylić, brał to pod uwagę, lecz podjęcie decyzji spoczywało na ich barkach.
|mam przy sobie: różdżkę, Wywar wzmacniający (2 porcje, stat. 8 )
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pojawił się przed nimi ogromny dylemat. Nieoczekiwane sytuacje powinny brać pod uwagę przy tworzeniu strategii działania i tak właśnie było. Alphard wielokrotnie myślał o tym, jaki to opór może stawiać redaktor w pojedynkę, jednak nie rozważył możliwości nagłej zmiany obiektu uwagi. Nagłe zamieszanie z powodu jednej paczki pochodzącej z domu redaktora. I pilnowało jej dwoje ludzi. Może źle interpretowali wagę tej sytuacji.
A jeśli nie niosą nic ważnego? – spytał sam siebie w myślach, ostatni już raz kierując spojrzenie na odchodzącego w przeciwną stronę redaktora Proroka Codziennego. Nie mógł bić się z własnymi myślami zbyt długo, bo zaraz nie będzie za kim ruszyć, jeśli dłużej będą zwlekać. Lecz w tej chwili zwlekał już tylko Black, próbując jak najszybciej rozważyć wszystkie scenariusze. Stale pamiętał, że powodem ich przybycia na ulicę Henryka Kapryśnego była postać zbyt śmiało piszącego redaktora. Teoretycznie to na niego powinni zwrócić większą uwagę. Ale tajemnicza paczka jakoś nie dawała mu spokoju. Co mogło się w niej kryć? Nie mógł też wykluczyć opcji, że młodzieniec, co wyszedł z domu dziennikarza, być może zamienił się z nim aparycją, aby zmylić potencjalnych obserwatorów. Przecież magia umożliwia podobne podchody – eliksiry, zaklęcia, rzadki talent metamorfomagii. Tylko to też była naciąganą tezą, wszak redaktor nie mógł wiedzieć, że zirytowani jego impertynencją czarodzieje odwiedzą go właśnie dziś. Choć mógł już wcześniej wprowadzić takie skomplikowane środki bezpieczeństwa. Nawet jeśli prawdziwy redaktor, pod swoją postacią, oddali się w zupełnie innym kierunku, to po usłyszeniu wieści o ataku na tych dwóch młodziaków może znaleźć sobie inne lokum i wówczas jego ponowne odnalezienie może stać się wręcz niemożliwe.
Musiał już podjąć decyzję, którą przecież zarysował sam Zachary. Zerknął na swojego towarzysza i skinął mu głową. – Idziemy za nimi – odpowiedział drugiemu lordowi spokojnie i zdecydowanie, nie pozwalając sobie na zmarnowanie kolejnej chwili na wątpliwości. Musiał być pewien podjętej decyzji, aby skupić się całkowicie na ich zadaniu.
Poprawił wysoki kołnierz płaszcza, stawiając go na sztorc, niby po to, aby lepiej okryć się przed wichurą, gdy tak naprawdę próbował zakryć część twarzy. W końcu postawił pierwszy krok, jasno sygnalizując udanie się za dwoma młodymi chłopakami, z których jeden trzymał w rękach pakunek.
A jeśli nie niosą nic ważnego? – spytał sam siebie w myślach, ostatni już raz kierując spojrzenie na odchodzącego w przeciwną stronę redaktora Proroka Codziennego. Nie mógł bić się z własnymi myślami zbyt długo, bo zaraz nie będzie za kim ruszyć, jeśli dłużej będą zwlekać. Lecz w tej chwili zwlekał już tylko Black, próbując jak najszybciej rozważyć wszystkie scenariusze. Stale pamiętał, że powodem ich przybycia na ulicę Henryka Kapryśnego była postać zbyt śmiało piszącego redaktora. Teoretycznie to na niego powinni zwrócić większą uwagę. Ale tajemnicza paczka jakoś nie dawała mu spokoju. Co mogło się w niej kryć? Nie mógł też wykluczyć opcji, że młodzieniec, co wyszedł z domu dziennikarza, być może zamienił się z nim aparycją, aby zmylić potencjalnych obserwatorów. Przecież magia umożliwia podobne podchody – eliksiry, zaklęcia, rzadki talent metamorfomagii. Tylko to też była naciąganą tezą, wszak redaktor nie mógł wiedzieć, że zirytowani jego impertynencją czarodzieje odwiedzą go właśnie dziś. Choć mógł już wcześniej wprowadzić takie skomplikowane środki bezpieczeństwa. Nawet jeśli prawdziwy redaktor, pod swoją postacią, oddali się w zupełnie innym kierunku, to po usłyszeniu wieści o ataku na tych dwóch młodziaków może znaleźć sobie inne lokum i wówczas jego ponowne odnalezienie może stać się wręcz niemożliwe.
Musiał już podjąć decyzję, którą przecież zarysował sam Zachary. Zerknął na swojego towarzysza i skinął mu głową. – Idziemy za nimi – odpowiedział drugiemu lordowi spokojnie i zdecydowanie, nie pozwalając sobie na zmarnowanie kolejnej chwili na wątpliwości. Musiał być pewien podjętej decyzji, aby skupić się całkowicie na ich zadaniu.
Poprawił wysoki kołnierz płaszcza, stawiając go na sztorc, niby po to, aby lepiej okryć się przed wichurą, gdy tak naprawdę próbował zakryć część twarzy. W końcu postawił pierwszy krok, jasno sygnalizując udanie się za dwoma młodymi chłopakami, z których jeden trzymał w rękach pakunek.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kwestia wyboru stanowiła kluczową sprawę. Mógł popełnić błąd we własnym osądzie, uznając paczkę wyniesioną z domu redaktora za cenniejszą niż on sam. Miał wiele podejrzeń co do jej zawartości, nawet co do samego chłopaka, który ją niósł i ostatecznie chciał je rozwiać, choć pamiętał, że to dziennikarz Proroka stanowił ich główny cel. Z drugiej strony nie mogli przegapić szansy na pozyskanie dodatkowych informacji, dających szerszy pogląd na sytuację niż tylko opinia wyrastająca pośród śmiałych paragrafów w artykułach. W jego własnym odczuciu podążenie za pakunkiem było rozsądne i taką też propozycję złożył, ostatecznie upatrując w jej zawartości czegoś, co dałoby im szansę na szybsze zakończenie rozpętanej wojny.
Przytaknął słowom Alpharda, nie siląc się na odpowiedź. Z jego strony istniała całkowita zgoda na obranie tej konkretnej drogi i zmierzenie się z konsekwencjami, toteż ruszył tuż za lordem Blackiem, poprawiając abaję oraz szal tak, aby jak najskuteczniej osłoniły go nie tylko przed burzową aurą Wielkiej Brytanii, ale także przed rozpoznaniem. Dekonspiracja była ostatnią rzeczą, której potrzebowali nim nie znajdą się dostatecznie blisko – robił wszystko, włącznie z zaciskaniem palców na różdżce i układaniem jej pod wierzchnią szatą w taki sposób, żeby była jak najmniej widoczna, a budowała tę nieznaczną przewagę w stosunku do obranego celu. Nie sądził, by chłopak zdołał wyciągnąć różdżkę, gdy pod pachą dzierżył pakunek. Wstępnie oceniał go jako mniejsze zagrożenie, mając jednak na uwadze to, że obecność drugiego mogła pomóc mu w ucieczce, wszak to jego traktował jako tego, który posiadał zdolność utrudnienia rozwikłania tej sprawy, gdyby zbyt wcześnie i zbyt szybko wkroczyli pośród nich. Póki co, należało ostrożnie podążać w odpowiedniej odległości oraz nie rzucać się zbytnio w oczy. Stopniowe zmniejszanie dystansu musiało wyglądać naturalnie. Wierzył, że ani on, ani Alphard nie chcieli zaprzepaścić okazji na odniesienie sukcesu. Potrzebowali tylko, aż tylko dostać pakunek we własne ręce i przejrzeć jego zawartość. Wydawało się, że to niewiele, lecz zdobycie paczki mogło kosztować ich znacznie więcej.
Przytaknął słowom Alpharda, nie siląc się na odpowiedź. Z jego strony istniała całkowita zgoda na obranie tej konkretnej drogi i zmierzenie się z konsekwencjami, toteż ruszył tuż za lordem Blackiem, poprawiając abaję oraz szal tak, aby jak najskuteczniej osłoniły go nie tylko przed burzową aurą Wielkiej Brytanii, ale także przed rozpoznaniem. Dekonspiracja była ostatnią rzeczą, której potrzebowali nim nie znajdą się dostatecznie blisko – robił wszystko, włącznie z zaciskaniem palców na różdżce i układaniem jej pod wierzchnią szatą w taki sposób, żeby była jak najmniej widoczna, a budowała tę nieznaczną przewagę w stosunku do obranego celu. Nie sądził, by chłopak zdołał wyciągnąć różdżkę, gdy pod pachą dzierżył pakunek. Wstępnie oceniał go jako mniejsze zagrożenie, mając jednak na uwadze to, że obecność drugiego mogła pomóc mu w ucieczce, wszak to jego traktował jako tego, który posiadał zdolność utrudnienia rozwikłania tej sprawy, gdyby zbyt wcześnie i zbyt szybko wkroczyli pośród nich. Póki co, należało ostrożnie podążać w odpowiedniej odległości oraz nie rzucać się zbytnio w oczy. Stopniowe zmniejszanie dystansu musiało wyglądać naturalnie. Wierzył, że ani on, ani Alphard nie chcieli zaprzepaścić okazji na odniesienie sukcesu. Potrzebowali tylko, aż tylko dostać pakunek we własne ręce i przejrzeć jego zawartość. Wydawało się, że to niewiele, lecz zdobycie paczki mogło kosztować ich znacznie więcej.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ulica Henryka Kapryśnego
Szybka odpowiedź