Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Bodmin Moor
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bodmin Moor
Bodmin Moor to jedna z najbardziej znanych części Kornwalii z licznymi skalnymi pagórkami, które otaczane są przez dziesiątki kilometrów dzikich wrzosowisk. Zwykle tereny te służą mugolom jako pastwiska, lecz czarodzieje bardziej kojarzą je z przedostatnimi Mistrzostwami Świata w Quidditchu, gdzie u podnóża najwyższego szczytu Kornwalii Anglia rozgromiła albańską drużynę. Tereny te podlegają rodowi Macmillanów, którzy chętnie po dziś dzień przeprowadzają tu mniejsze jak i większe rozgrywki. Efektem sportowych rywalizacji jest niewielki stadion, którego granice wyznacza koryto biegnącej rzeki.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 10.10.16 17:01, w całości zmieniany 1 raz
Ciemność nieba coraz częściej rozświetlały postępujące po sobie błyski piorunów. Wiatr wzmagał się, a deszcz coraz mocniej rozmazywał widoczność. A mimo to jedna mała kruszyna, na przekór całej rzeczywistości tłoczącej wokół niej przeszkody - złapała znicz. Just. Samuel wyhamował w powietrzu, czując jak chłód - mimo magicznej ochrony ich bluz - przenikał skórę, mierzwiąc lodowatym powietrzem, jak batem. Rozlegający się gwizd tylko potwierdził rzeczywistość, którą zaobserwował. Koniec meczu.
Skamander pochylił się nad trzonkiem miotły i łukiem opadł na błotnistą już ziemię. Skończyło się bez większych tragedii i nikt nie wylądował w Mungu. Możliwe, że sam żałował, ani razu nie obrywając śmigającą niebezpiecznie piłką. Wyszczerzył się zawadiacko na przekór spływającym po jego twarzy deszczowym kroplom i przesiąkniętym włosom. Odwzajemnił skinienie głowy Seliny, tym mocniej śmiejąc się z gestu, który mu posłała. Czekam - wypowiedział bezgłośnie, nim kapitan wygranej drużyny odwróciła się od niego, kierując ku Glaucusowi.
Oparł na ramieniu miotłę, by tym razem obdarzyć uśmiechem Just, której radosna sylwetka zamachała mu przed nosem zwycięska zdobyczą. Zmrużył tylko oczy, gdy pokazała mu język, ale zanim odeszła, przejechał dłonią po mokrych włosach Tonks - Uzdrowicielu, ulecz się sam - dodał do gestu, spoglądając na jej obite biodro, nim Just pognała...w stronę Benjamina. Temu ostatniemu kiwnął głową, podobnym gestem obdarzył pozostałych członków drużyny. Raz jeszcze odszukał wzrokiem swoją skrzydłową , odpychają nieprzyjemne wrażenie, gdy potężna sylwetka Wrighta nachyliła się nad nią. Widocznie zapowiadało im się coś...o czym wiedzieć nie chciał.
Oddał pożyczoną miotłę, zsuwając z ramion magicznie chroniąca go bluzę. jeszcze przez moment lustrował trybuny w poszukiwaniu jednej, jasnowłosej istoty, by ostatecznie zmęczony i przemoczony, opuścić boisko.
Nawet jeśli przegrali mecz, dobrze było przypomnieć sobie świst powietrza podczas lotu miotłą. I trzask serwowanego przeciwnikom tłuczka. Kącik ust uniósł się i zniknął z zawieruchy, która toczyła się nad jego głową.
zt
Skamander pochylił się nad trzonkiem miotły i łukiem opadł na błotnistą już ziemię. Skończyło się bez większych tragedii i nikt nie wylądował w Mungu. Możliwe, że sam żałował, ani razu nie obrywając śmigającą niebezpiecznie piłką. Wyszczerzył się zawadiacko na przekór spływającym po jego twarzy deszczowym kroplom i przesiąkniętym włosom. Odwzajemnił skinienie głowy Seliny, tym mocniej śmiejąc się z gestu, który mu posłała. Czekam - wypowiedział bezgłośnie, nim kapitan wygranej drużyny odwróciła się od niego, kierując ku Glaucusowi.
Oparł na ramieniu miotłę, by tym razem obdarzyć uśmiechem Just, której radosna sylwetka zamachała mu przed nosem zwycięska zdobyczą. Zmrużył tylko oczy, gdy pokazała mu język, ale zanim odeszła, przejechał dłonią po mokrych włosach Tonks - Uzdrowicielu, ulecz się sam - dodał do gestu, spoglądając na jej obite biodro, nim Just pognała...w stronę Benjamina. Temu ostatniemu kiwnął głową, podobnym gestem obdarzył pozostałych członków drużyny. Raz jeszcze odszukał wzrokiem swoją skrzydłową , odpychają nieprzyjemne wrażenie, gdy potężna sylwetka Wrighta nachyliła się nad nią. Widocznie zapowiadało im się coś...o czym wiedzieć nie chciał.
Oddał pożyczoną miotłę, zsuwając z ramion magicznie chroniąca go bluzę. jeszcze przez moment lustrował trybuny w poszukiwaniu jednej, jasnowłosej istoty, by ostatecznie zmęczony i przemoczony, opuścić boisko.
Nawet jeśli przegrali mecz, dobrze było przypomnieć sobie świst powietrza podczas lotu miotłą. I trzask serwowanego przeciwnikom tłuczka. Kącik ust uniósł się i zniknął z zawieruchy, która toczyła się nad jego głową.
zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Stało się - szlama złapała znicz. Ostatnim razem, kiedy brał udział w podobnym przedsięwzięciu, grał z ludźmi, którym nie wstydził się podać ręki - zupełnie nie rozumiał, co się stało, że tym razem u jego boku na miotle leciała kolorowa jak papuga szlama. Zawdzięczał jej wygraną swojej drużyny, po raz kolejny pod komendami Seliny Lovegood, ale wcale nie czuł smaku zwycięstwa. Wszystko skończyło się zbyt wcześnie, on nie zdążył się odnaleźć na zupełnie nowej i obcej dla siebie pozycji obrońcy - która, nawiasem mówiąc, już wiedział, chyba nie leżała mu najlepiej - nie zdążył się też wykazać. Ciężkie warunki pogodowe, zbierający się wiatr, wciąż tnący deszcz, sprawiały, że tym bardziej ochoczo skierował miotłę w dół i podążył za gwizdkiem sędziego, na ubłoconą murawę. Przelotnie spojrzał na Tonks, nie wypowiadając w jej kierunku, jednakże, nawet krótkiego słowa przekazującego gratulacje. Przytaknął za to Glaucusowi, dziękującemu za grę, samemu ignorując grzecznościowe sportowe zachowania. Nie odczuwał potrzeby ściskać dłoni aurorom, przelotnie spojrzał również na Skamandera. Benjamin już zniknął.
W tym tłumie tak naprawdę interesowała go jedna istota, odnalazł wzrokiem siostrę, uśmiechając się do niej bezczelnie - musiała przełknąć gorycz porażki.
- Powinnaś się już nauczyć, że lepiej jest grać ze mną w jednej drużynie - rzucił z rozbawieniem, nie zgłębiając się zanadto w odmęty hipokryzji odnośnie tego, dzięki komu tak naprawdę wygrali, jak i tego, że tym razem jego wkład w zwycięstwo był żaden. Nieważne - drużyna Druelli przegrała. - Chodźmy do domu - dodał, kiedy deszcz ponownie wzmógł się na sile. Pogoda naprawdę była paskudna - czas się ogrzać w ciepłych czterech ścianach, przed kominkiem i przy szklaneczce dobrego skrzaciego wina. - Dawno nie byłaś w Dover. - Dopiero moment przed tym, jak zniknął z boiska, kątem oka dostrzegł na trybunach Harriett z Inarą.
/zt x2
W tym tłumie tak naprawdę interesowała go jedna istota, odnalazł wzrokiem siostrę, uśmiechając się do niej bezczelnie - musiała przełknąć gorycz porażki.
- Powinnaś się już nauczyć, że lepiej jest grać ze mną w jednej drużynie - rzucił z rozbawieniem, nie zgłębiając się zanadto w odmęty hipokryzji odnośnie tego, dzięki komu tak naprawdę wygrali, jak i tego, że tym razem jego wkład w zwycięstwo był żaden. Nieważne - drużyna Druelli przegrała. - Chodźmy do domu - dodał, kiedy deszcz ponownie wzmógł się na sile. Pogoda naprawdę była paskudna - czas się ogrzać w ciepłych czterech ścianach, przed kominkiem i przy szklaneczce dobrego skrzaciego wina. - Dawno nie byłaś w Dover. - Dopiero moment przed tym, jak zniknął z boiska, kątem oka dostrzegł na trybunach Harriett z Inarą.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Miał ochotę odtańczyć dziki taniec zwycięstwa, choć pewnie nie byłoby to rozsądne zważywszy na podmokły grunt oraz błyskające wokół pioruny. Zamiast tego wywinął kilka młynków na pożyczonej miotle, by po raz ostatni poczuć pęd powietrza we włosach oraz buzującą we krwi adrenalinę. Dopiero, gdy musiał oddać sprzęt uświadomił sobie, jak bardzo tęsknił za quidditchem, jak świetnie było podczas szkolnych mecz. Do diaska, czemu wcześniej nie pomyślał o karierze zawodowego gracza?
Widowisko jednak się skończyło - ich szukającą złapała znicza niemalże tuż przed nosem kobiety, grającej w drużynie przeciwnej. Efektownie, zgrabnie, można by opiewać ich zwycięstwo w nieskończoność. Zbierająca się jednak burza nie zapowiadała na plenerową imprezę, zatem Marcel rozdając wszystkim piękne uśmiechy oraz po królewsku machając dłonią, czym prędzej zmył się z Bodmin Moor i teleportował się do domu. Do ciepłego domku, gdzie planował przez kilka godzin wygrzewać się pod kocykiem i popijać kakao usłużnie podsuwane mu przez domową skrzatkę.
zt
Widowisko jednak się skończyło - ich szukającą złapała znicza niemalże tuż przed nosem kobiety, grającej w drużynie przeciwnej. Efektownie, zgrabnie, można by opiewać ich zwycięstwo w nieskończoność. Zbierająca się jednak burza nie zapowiadała na plenerową imprezę, zatem Marcel rozdając wszystkim piękne uśmiechy oraz po królewsku machając dłonią, czym prędzej zmył się z Bodmin Moor i teleportował się do domu. Do ciepłego domku, gdzie planował przez kilka godzin wygrzewać się pod kocykiem i popijać kakao usłużnie podsuwane mu przez domową skrzatkę.
zt
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wylądowawszy na murawie, która przypominała raczej trawiaste bajoro, podążałem wzrokiem za jednym tylko punktem. W strugach deszczu wymieniałem mechaniczne uściski i gratulacje z członkami obu drużyn, ale to wszystko działo się jakby obok mnie, w innym wymiarze, w którym zmuszone było pozostawać moje ciało. Myśli krążyły bowiem wokół ciebie, a spojrzenie pozostawało zaklęte, śledząc każdy twój ruch. Subtelność, z jaką obchodziłaś się wobec miotły. Zacięcie i duma, jakie towarzyszyły ci podczas konfrontacji z pozostałymi zawodnikami. Wymowne gesty, które miały zwiastować rychłe nieszczęście. I w końcu pozbawiony drwiny uśmiech, skierowany wprost w moją stronę.
Z mokrymi włosami, które przykleiły ci się do twarzy, nie wyglądałaś wcale łagodniej. Jeden z niesfornych kosmyków sprytnie zakręcił się wokół twojego policzka, zakańczając swoją śmiałą wędrówkę tuż przy kąciku ust. Zanim zdecydowałem się odpowiedzieć na twoją fałszywą deklarację, opuszkami palców złapałem zbłąkany skrawek jasnych włosów i leniwym gestem odkleiłem go od mokrej skóry.
I z trudem powstrzymałem się, aby chwilę po tym nie złożyć na twoich ustach pocałunku. Życie jednak było mi jeszcze miłe, a strzępki zdrowego rozsądku w porę przypomniały o oceanie świadków.
- Twoja dobroduszność jak zwykle pozostaje nieoceniona. - Mówię i uśmiecham się przy tym tak nonszalancko, że trudno uwierzyć w prawdziwość moich słów. A jednak próżno było doszukiwać się w nich ironii czy złośliwego tonu. Były lekkie, a jednocześnie słodko-gorzkie.
Zupełnie jak ty.
Noc trwała w pełni, paskudna pogoda nie ustępowała, a ja wiedziałem, że nie pozwolę ci tak po prostu odejść. Wrócić do domu, zrzucić z siebie ubrania i zagrzać się w ciepłym łóżku. Nie beze mnie.
- Zamiast zaprzątać myśli przegraną drużyną, proponuję celebrować zwycięstwo. Nie jutro. Nie w najbliższej wolnej chwili. Teraz, zaraz. Już. - Stanowczo szepczę ci do ucha, zmniejszając dzielący nas dystans. Kiedyś nie liczyła się dla ciebie pora dnia. Na moje spontaniczne propozycje przystawałaś bez wahania. Nie zamierzałem dopuścić do tego, by tym razem było inaczej.
zt?
Z mokrymi włosami, które przykleiły ci się do twarzy, nie wyglądałaś wcale łagodniej. Jeden z niesfornych kosmyków sprytnie zakręcił się wokół twojego policzka, zakańczając swoją śmiałą wędrówkę tuż przy kąciku ust. Zanim zdecydowałem się odpowiedzieć na twoją fałszywą deklarację, opuszkami palców złapałem zbłąkany skrawek jasnych włosów i leniwym gestem odkleiłem go od mokrej skóry.
I z trudem powstrzymałem się, aby chwilę po tym nie złożyć na twoich ustach pocałunku. Życie jednak było mi jeszcze miłe, a strzępki zdrowego rozsądku w porę przypomniały o oceanie świadków.
- Twoja dobroduszność jak zwykle pozostaje nieoceniona. - Mówię i uśmiecham się przy tym tak nonszalancko, że trudno uwierzyć w prawdziwość moich słów. A jednak próżno było doszukiwać się w nich ironii czy złośliwego tonu. Były lekkie, a jednocześnie słodko-gorzkie.
Zupełnie jak ty.
Noc trwała w pełni, paskudna pogoda nie ustępowała, a ja wiedziałem, że nie pozwolę ci tak po prostu odejść. Wrócić do domu, zrzucić z siebie ubrania i zagrzać się w ciepłym łóżku. Nie beze mnie.
- Zamiast zaprzątać myśli przegraną drużyną, proponuję celebrować zwycięstwo. Nie jutro. Nie w najbliższej wolnej chwili. Teraz, zaraz. Już. - Stanowczo szepczę ci do ucha, zmniejszając dzielący nas dystans. Kiedyś nie liczyła się dla ciebie pora dnia. Na moje spontaniczne propozycje przystawałaś bez wahania. Nie zamierzałem dopuścić do tego, by tym razem było inaczej.
zt?
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
1.04
Dziennikarka Czarownicy, młoda dziewczyna, pisarka, aspirująca nawet, ponoć pisała całkiem dobre opowiadania. Starszy łamacz klątw Gringotty. I mugolski pasterz, co mogło łączyć tych trojga ludzi - za wyjątkiem sposobu, w jaki stracili życie? Zostali znalezieni nad ranem, z wytoczoną do ostatniej kropli krwi; nienaturalnie wygięte ciało przed śmiercią z całą pewnością cierpiało pod wpływem psychicznych klątw, które nie zostawiały stałych śladów: być może Cruciatus, być może coś lżejszego, jeśli tylko to słowo można uznać za odpowiedniejsze - prawdopodobnie nie można. Odcięte głowy, nie narzędziem, Vulnareiro. I zmiażdżone kości, uda i ramiona, paliczków - brak, pozbierane. Kim mógł być ten zwyrodnialec - i dlaczego zaczął atakować nawet mugoli? Byli łatwiejszymi ofiarami, to oczywiste, bezbronnymi wobec magii, wiedział o tym. Nie był też głupi i pozostawał świadomy nadchodzącej wojny, czy ten człowiek mógł być jednym z jej żołnierzy? Mógł, oczywiście, że mógł - każda hipoteza była tak naprawdę równie prawdopodobna, każdą należało sprawdzić, większość odrzucić, pozostawić jedną - i dowieźć jej prawdziwości. Brzmiało łatwo, wielka szkoda, że praktyczne wykonanie już tak prosto przeważnie nie wychodziło. Przeważnie to złe słowo - nie wychodziło nigdy.
Przyszedł czas na pasterza, przysiadłszy na kamieniu nieopodal pastwiska, na którym widywano go najczęściej, na kolanie przeglądał raporty, kątem oka obserwując towarzyszącą mu amnezjatorkę. Niestety, w tym przypadku nie obejdzie się bez przesłuchania mugoli - którym będzie trzeba następnie usunąć pamięć o wszystkim, co się wydarzyło. To bardzo przykre: zapomnieć o widoku własnego męża i ojca, ale nie mieli innego wyjścia; Kodeks Tajności właśnie tego od nich wymagał - a, przynajmniej póki co, Kodeks ten wciąż obowiązywał - pomimo wyjścia z tej całej pieprzonej Konfederacji. Może i nie był głupi i potrafił odnaleźć się na scenie politycznej, ale to jeszcze nie znaczyło, że tę scenę w jakimkolwiek, najmniejszym choćby stopniu, akceptował.
Raporty były jasne: odnaleziono go w Londynie, w kamienicy z pogranicza ulicy Śmiertelnego Nokturnu - cóż za absurdalne zaskoczenie - oraz Pokątnej, w tym samym mieszkaniu, gdzie dwa pozostałe ciała. Jego stan nie pozostawiał złudzeń, został tam przetransportowany już po śmierci, a trawa i zwierzęcy zapach na jego ubraniu wskazywały na to, że zamordowany został gdzieś tutaj, gdzieś w okolicy. Ze wstępnych ustaleń wynikło bowiem, że pracował na pastwisku w okolicach Bodmin Moor, jego dom mieli przed sobą: nieduża drewniana chata malowana w wiosenną zieleń i niski drewniany płotek dookoła, a jego stanowisko pracy - za sobą - pastwisko owiec, nad którym dyżurował. Dziś stał tam młody chłopiec, ale nie rozmawiali z nim. Ich celem była wdowa - o której na dobrą sprawę nie wiedzieli nawet, czy zdawała sobie sprawę z tego, że była wdową.
Udało się ustalić, że nazywał się Willy Jerks i miał czterdzieści trzy lata. Żonę, trójkę dzieci, zajmował się owcami. Jak to mugol, wiódł spokojne życie, a przekazane od mugolskiej policji informacje nie dodawały do tej sprawy nic - nie mieli nawet jego akt, facet nigdy nie zrobił nigdy niczego złego - oprócz oczywistego faktu znalezienia się tamtego dnia w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze, choć nie mógł pojąć, dlaczego takim miejscem miałoby być pastwisko pośrodku cholernego niczego.
- Chodźmy, Dona - westchnął, wstając na równe nogi; zwinięty w rulon pergamin z raportem wrzucił do kieszeni szaty. Zmiany w Ministerstwie po ostatnich - śmiesznych - reformach formalnie pozbawiły ją stołka, ale nie miała zamiaru rezygnować ze sprawy, do której przydzielono ją przed kilkoma dniami. Była tutaj potrzebna - i dobrze o tym wiedziała, nawet, jeśli jej obecność nie była już przez Ministerstwo pożądana. Formalnie nie dostała jeszcze oficjalnego wypowiedzenia.
- Naprawdę nie miałeś innych ubrań? - Pokręcił głową na jej krytyczną uwagę, raczej z grzeczności niż z zainteresowaniem. Nie znał się na ubraniach, ani czarodziejskich, ani mugolskich, więc ubierał się w to, w co akurat był w stanie. Dla mugoli z pewnością wyglądał staromodnie w przydługim płaszczu i białej koszuli ozdobionej żabotem, ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia: przecież to tylko ubiór i tak czy inaczej nie będzie wyglądał dziwniej od samych mugoli. Dona pracowała z nimi na co dzień - potrafiła dużo łatwej wychwytywać niuanse i najlepiej wiedziała, na co powinni zwracać uwagę. Ich kultura, ich świat, był mu na tyle obcy, że nie dostrzegał potrzeby zmiany stroju: pozostając głuchy na podpowiedzi towarzyszki.
Wygiął palce, eksponując kłykcie, nim zapukał do rozchwianych, drewnianych drzwiczek chatki, z których chwilę później wyszła kobieta - w wieku podobnym do denata, i, jak miał nadzieję, jego żony.
- Policja - zerknął kątem na Donę, szukając potwierdzenia: jakoś tak się to nazywało. Odnajdując u niej przytaknięcie, kontynuował. - Chcieliśmy porozmawiać o panu Williamie Jerksie, zna go pani?
Pobladła, odnotowywał szybko w myślach, ucieka rozbieganym wzrokiem od jednej twarzy do drugiej, zwleka z odpowiedzią. Zna go. Zna go na pewno, pytanie jak dobrze.
W końcu: skinęła głową.
- Willy... mój mąż, on... znaleźli go państwo?
- Jeszcze nie. Pani Jerks, Brendan Weasley i Dona Mellbourn - wtrąciła grzecznie Dona, równie grzecznie uśmiechając się do Brendana; umknęła mu ta oczywistość.
- Kiedy widziała go pani po raz ostatni? - zapytał więc zamiast tego, kontynuując przesłuchanie; wpierw rzecz jasna skinąwszy głową na słowa asystentki, potwierdzając ich prawdziwość. - Musi nam pani powiedzieć wszystko, co pani wie - przypomniał jej, wychwytując na jej twarzy zawahanie. - Być może posada pani informacje, które mogą nam pomóc... uchwycić sprawcę.
- Trzy noce temu - szepnęła.
- Przepraszam - Dona weszła jej w słowo, ignorując poirytowane spojrzenie Brendana. - Czy moglibyśmy wyjść dalej od domu? W środku pewnie są dzieci, nie chcielibyśmy, żeby były świadkami tej rozmowy - dodała z nieodłączonym uśmiechem, wyprowadzając kobietę dalej - nie oponowała, ruszyła przed siebie w wiosenny spacer, wiatr rozwiewał jej długą, ciemnoczerwoną spódnicę i siwiejące włosy.
- Widziałam go trzy noce temu - powtórzyła głośniejszym szeptem, wiedząc zapewne, że wiatr porwie jej słowa, a okna jej domu znajdowały się zbyt daleko, by dzieci mogły ją podsłuchać. - Nikt nie chce mi wierzyć, ale przysięgam, że mówię prawdę - Spojrzała na Brendana z przekonaniem, odnajdując u niego - zaskakująco dla siebie - zrozumienie i brak zaskoczenia. Właśnie tego spodziewali się czarodzieje. - Przysięgam - powtórzyła już bardziej do siebie, nie przerywając wędrówki. - Siedział na tamtym głazie - Oskarżycielsko wysunęła rękę, wskazując odpowiednie miejsce. - Z psem naszym, ostatnio coś jedno jagnię podgryzło i szukał z nim winnego. A wtedy, znikąd, pojawiła się zakapturzona postać. I wtedy Willy... Willy... - Głos ugrzązł jej w gardle, czerwieniejące policzki zdradzały, że zbierało jej się na płacz. - Willy zaczął krzyczeć, jakby obdzierali go żywcem ze skóry - wydusiła z siebie w końcu - jakby umierał - wpadła w szloch; starła dłonią z twarzy tak ślady łez, jak brudu pod nosem. - A potem, opadł bez życia, w okół błysnął zielony grom. Zielony, przysięgam, nie kłamię. Ludzie mówią, że on zwariował, dlatego tak krzyczał. Ale ja wiem, że to był ból, tylko nie wiem, co ten... człowiek, jeśli tylko to był człowiek... mógł mu zrobić.
Milczeli w trójkę, stojąc pod niebem, na którym migotały srebrzyste gwiazdy.
- Czy pani mąż często wyjeżdżał? Korespondował z kimś? Miał wrogów, znajomych, przyjaciół?
- Nigdy nie wyjeżdżał. Oprócz dzieci i mnie z mało kim się widywał, nawet sąsiadów nie lubił.
- Czy w państwa rodzinie zdarzały się kiedykolwiek podobne wydarzenia?
- Że ktoś zwariował? - wyraźnie się obruszyła. - Nigdy!
- Miałem raczej na myśli... nadnaturalne zjawiska, których nie potrafi pani wytłumaczyć w żaden sposób.
- Och. Nie. Prawie nie. Nie jestem wariatką, proszę pana, jeśli to właśnie próbuje mi pan udowodnić!
- Co znaczy prawie pani Jerks? Proszę mówić wszystko, wierzymy pani. Chcemy dojść prawdy.
- Och... Chodzi o Juleczkę, naszą córkę, umawia się z chłopcem z sąsiedniej wsi i dziwne rzeczy o nim opowiadała. Juleczka była oczkiem w głowie mojego Willy'ego, i... Nie, państwo chyba nie myślicie, że... To przecież niemożliwe! - Dona położyła dłoń na jej ramieniu, Brendan założył swoje na piersi; wciąż cierpliwie przyglądał się kobiecie.
- Jakie dziwne rzeczy, pani Jerks?
- Że jest czarodziejem. Że magikuje, nie jak w cyrku, czy telewizji, że robi to naprawdę. Że raz zamienił Barbarę, młodszą siostrą Juli, w głupią gęś. Ale... ale to tylko gadanie głupich podlotków, przecież to niemożliwe, zamienić człowieka w zwierzę...
Brendan i Dona spojrzeli po sobie: mieli pierwszą poszlakę, spoiwo, które łączyło historię mugola ze światem czarodziei w jedyny logiczny sposób. Córki były całym jego światem i jedynym, co miał, jeśli wszedł w kimś zatarg - to tylko za ich sprawą. Miało to sens.
- Możemy z nim porozmawiać? Potrzebujemy personaliów tego chłopca.
- Peter... Peter Bears, mieszka na południe stąd, w niedużym domu malowanym na biało. Znajdziecie państwo. Ale państwo chyba nie myslą, że on, on coś komuś zrobił, biedna Juleczka...
- Mamy sporo pracy. Działaj, Dona - Skinął głową towarzyszce; ta ochoczo podchwyciła jego pomysł i ku zdziwieniu kobiety wyjęła z kieszeni rózdzkę, gotując się do zaklęcia zapomnienia. O tym wszystkim, o każdym śladzie złamania kodeksu tajności, musiała zapomnieć. Czy czarodzieje, którzy dopuścili się wyjścia Anglii z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejskiej, w ogóle zdawali sobie sprawę z tego, jak straszne konsekwencje to wszysko za sobą niosło? Nie, oczywiście, ze nie - byli tylko politykami. Brendan odwrócił się na piecie i odszedł w kierunku wskazanym przez kobietę, wyjmując z kieszeni płaszcza notatnik i zapisując w nim gęsim piórem nazwisko poszukiwanego chłopca. To jedyne, co mieli, nie mogli tego stracić: a kobieta już im nie pomoże. Nie oglądał się za siebie, nie chcąc patrzeć Donie na ręce: wiedział, że jej doświadczenie zawodowe nie pozwoli jej tego spartaczyć. Świeżo upieczona wdowa straci kilka wspomnień o zmarłym męzu, lecz bez nich jej pamięć z całą pewnością wyda się świeższa. Lżejsza. Mniej niepokojąca.
Ruszył dalej przed siebie - musieli sprawdzić każdy jeden ślad. Każdy jeden kąt. Wszystko, ale na dobry początek - mógł to być sam Peter Bears.
- Mogłabym porozmawiać z pani dziećmi? - Usłyszał zza pleców ciepły głos Dony, zdecydowanie, Barbarze przyda się zapomneić to ciężkie doświadczenie. Julia - też nie powinna wiedzieć tak dużo.
/zt
Dziennikarka Czarownicy, młoda dziewczyna, pisarka, aspirująca nawet, ponoć pisała całkiem dobre opowiadania. Starszy łamacz klątw Gringotty. I mugolski pasterz, co mogło łączyć tych trojga ludzi - za wyjątkiem sposobu, w jaki stracili życie? Zostali znalezieni nad ranem, z wytoczoną do ostatniej kropli krwi; nienaturalnie wygięte ciało przed śmiercią z całą pewnością cierpiało pod wpływem psychicznych klątw, które nie zostawiały stałych śladów: być może Cruciatus, być może coś lżejszego, jeśli tylko to słowo można uznać za odpowiedniejsze - prawdopodobnie nie można. Odcięte głowy, nie narzędziem, Vulnareiro. I zmiażdżone kości, uda i ramiona, paliczków - brak, pozbierane. Kim mógł być ten zwyrodnialec - i dlaczego zaczął atakować nawet mugoli? Byli łatwiejszymi ofiarami, to oczywiste, bezbronnymi wobec magii, wiedział o tym. Nie był też głupi i pozostawał świadomy nadchodzącej wojny, czy ten człowiek mógł być jednym z jej żołnierzy? Mógł, oczywiście, że mógł - każda hipoteza była tak naprawdę równie prawdopodobna, każdą należało sprawdzić, większość odrzucić, pozostawić jedną - i dowieźć jej prawdziwości. Brzmiało łatwo, wielka szkoda, że praktyczne wykonanie już tak prosto przeważnie nie wychodziło. Przeważnie to złe słowo - nie wychodziło nigdy.
Przyszedł czas na pasterza, przysiadłszy na kamieniu nieopodal pastwiska, na którym widywano go najczęściej, na kolanie przeglądał raporty, kątem oka obserwując towarzyszącą mu amnezjatorkę. Niestety, w tym przypadku nie obejdzie się bez przesłuchania mugoli - którym będzie trzeba następnie usunąć pamięć o wszystkim, co się wydarzyło. To bardzo przykre: zapomnieć o widoku własnego męża i ojca, ale nie mieli innego wyjścia; Kodeks Tajności właśnie tego od nich wymagał - a, przynajmniej póki co, Kodeks ten wciąż obowiązywał - pomimo wyjścia z tej całej pieprzonej Konfederacji. Może i nie był głupi i potrafił odnaleźć się na scenie politycznej, ale to jeszcze nie znaczyło, że tę scenę w jakimkolwiek, najmniejszym choćby stopniu, akceptował.
Raporty były jasne: odnaleziono go w Londynie, w kamienicy z pogranicza ulicy Śmiertelnego Nokturnu - cóż za absurdalne zaskoczenie - oraz Pokątnej, w tym samym mieszkaniu, gdzie dwa pozostałe ciała. Jego stan nie pozostawiał złudzeń, został tam przetransportowany już po śmierci, a trawa i zwierzęcy zapach na jego ubraniu wskazywały na to, że zamordowany został gdzieś tutaj, gdzieś w okolicy. Ze wstępnych ustaleń wynikło bowiem, że pracował na pastwisku w okolicach Bodmin Moor, jego dom mieli przed sobą: nieduża drewniana chata malowana w wiosenną zieleń i niski drewniany płotek dookoła, a jego stanowisko pracy - za sobą - pastwisko owiec, nad którym dyżurował. Dziś stał tam młody chłopiec, ale nie rozmawiali z nim. Ich celem była wdowa - o której na dobrą sprawę nie wiedzieli nawet, czy zdawała sobie sprawę z tego, że była wdową.
Udało się ustalić, że nazywał się Willy Jerks i miał czterdzieści trzy lata. Żonę, trójkę dzieci, zajmował się owcami. Jak to mugol, wiódł spokojne życie, a przekazane od mugolskiej policji informacje nie dodawały do tej sprawy nic - nie mieli nawet jego akt, facet nigdy nie zrobił nigdy niczego złego - oprócz oczywistego faktu znalezienia się tamtego dnia w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze, choć nie mógł pojąć, dlaczego takim miejscem miałoby być pastwisko pośrodku cholernego niczego.
- Chodźmy, Dona - westchnął, wstając na równe nogi; zwinięty w rulon pergamin z raportem wrzucił do kieszeni szaty. Zmiany w Ministerstwie po ostatnich - śmiesznych - reformach formalnie pozbawiły ją stołka, ale nie miała zamiaru rezygnować ze sprawy, do której przydzielono ją przed kilkoma dniami. Była tutaj potrzebna - i dobrze o tym wiedziała, nawet, jeśli jej obecność nie była już przez Ministerstwo pożądana. Formalnie nie dostała jeszcze oficjalnego wypowiedzenia.
- Naprawdę nie miałeś innych ubrań? - Pokręcił głową na jej krytyczną uwagę, raczej z grzeczności niż z zainteresowaniem. Nie znał się na ubraniach, ani czarodziejskich, ani mugolskich, więc ubierał się w to, w co akurat był w stanie. Dla mugoli z pewnością wyglądał staromodnie w przydługim płaszczu i białej koszuli ozdobionej żabotem, ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia: przecież to tylko ubiór i tak czy inaczej nie będzie wyglądał dziwniej od samych mugoli. Dona pracowała z nimi na co dzień - potrafiła dużo łatwej wychwytywać niuanse i najlepiej wiedziała, na co powinni zwracać uwagę. Ich kultura, ich świat, był mu na tyle obcy, że nie dostrzegał potrzeby zmiany stroju: pozostając głuchy na podpowiedzi towarzyszki.
Wygiął palce, eksponując kłykcie, nim zapukał do rozchwianych, drewnianych drzwiczek chatki, z których chwilę później wyszła kobieta - w wieku podobnym do denata, i, jak miał nadzieję, jego żony.
- Policja - zerknął kątem na Donę, szukając potwierdzenia: jakoś tak się to nazywało. Odnajdując u niej przytaknięcie, kontynuował. - Chcieliśmy porozmawiać o panu Williamie Jerksie, zna go pani?
Pobladła, odnotowywał szybko w myślach, ucieka rozbieganym wzrokiem od jednej twarzy do drugiej, zwleka z odpowiedzią. Zna go. Zna go na pewno, pytanie jak dobrze.
W końcu: skinęła głową.
- Willy... mój mąż, on... znaleźli go państwo?
- Jeszcze nie. Pani Jerks, Brendan Weasley i Dona Mellbourn - wtrąciła grzecznie Dona, równie grzecznie uśmiechając się do Brendana; umknęła mu ta oczywistość.
- Kiedy widziała go pani po raz ostatni? - zapytał więc zamiast tego, kontynuując przesłuchanie; wpierw rzecz jasna skinąwszy głową na słowa asystentki, potwierdzając ich prawdziwość. - Musi nam pani powiedzieć wszystko, co pani wie - przypomniał jej, wychwytując na jej twarzy zawahanie. - Być może posada pani informacje, które mogą nam pomóc... uchwycić sprawcę.
- Trzy noce temu - szepnęła.
- Przepraszam - Dona weszła jej w słowo, ignorując poirytowane spojrzenie Brendana. - Czy moglibyśmy wyjść dalej od domu? W środku pewnie są dzieci, nie chcielibyśmy, żeby były świadkami tej rozmowy - dodała z nieodłączonym uśmiechem, wyprowadzając kobietę dalej - nie oponowała, ruszyła przed siebie w wiosenny spacer, wiatr rozwiewał jej długą, ciemnoczerwoną spódnicę i siwiejące włosy.
- Widziałam go trzy noce temu - powtórzyła głośniejszym szeptem, wiedząc zapewne, że wiatr porwie jej słowa, a okna jej domu znajdowały się zbyt daleko, by dzieci mogły ją podsłuchać. - Nikt nie chce mi wierzyć, ale przysięgam, że mówię prawdę - Spojrzała na Brendana z przekonaniem, odnajdując u niego - zaskakująco dla siebie - zrozumienie i brak zaskoczenia. Właśnie tego spodziewali się czarodzieje. - Przysięgam - powtórzyła już bardziej do siebie, nie przerywając wędrówki. - Siedział na tamtym głazie - Oskarżycielsko wysunęła rękę, wskazując odpowiednie miejsce. - Z psem naszym, ostatnio coś jedno jagnię podgryzło i szukał z nim winnego. A wtedy, znikąd, pojawiła się zakapturzona postać. I wtedy Willy... Willy... - Głos ugrzązł jej w gardle, czerwieniejące policzki zdradzały, że zbierało jej się na płacz. - Willy zaczął krzyczeć, jakby obdzierali go żywcem ze skóry - wydusiła z siebie w końcu - jakby umierał - wpadła w szloch; starła dłonią z twarzy tak ślady łez, jak brudu pod nosem. - A potem, opadł bez życia, w okół błysnął zielony grom. Zielony, przysięgam, nie kłamię. Ludzie mówią, że on zwariował, dlatego tak krzyczał. Ale ja wiem, że to był ból, tylko nie wiem, co ten... człowiek, jeśli tylko to był człowiek... mógł mu zrobić.
Milczeli w trójkę, stojąc pod niebem, na którym migotały srebrzyste gwiazdy.
- Czy pani mąż często wyjeżdżał? Korespondował z kimś? Miał wrogów, znajomych, przyjaciół?
- Nigdy nie wyjeżdżał. Oprócz dzieci i mnie z mało kim się widywał, nawet sąsiadów nie lubił.
- Czy w państwa rodzinie zdarzały się kiedykolwiek podobne wydarzenia?
- Że ktoś zwariował? - wyraźnie się obruszyła. - Nigdy!
- Miałem raczej na myśli... nadnaturalne zjawiska, których nie potrafi pani wytłumaczyć w żaden sposób.
- Och. Nie. Prawie nie. Nie jestem wariatką, proszę pana, jeśli to właśnie próbuje mi pan udowodnić!
- Co znaczy prawie pani Jerks? Proszę mówić wszystko, wierzymy pani. Chcemy dojść prawdy.
- Och... Chodzi o Juleczkę, naszą córkę, umawia się z chłopcem z sąsiedniej wsi i dziwne rzeczy o nim opowiadała. Juleczka była oczkiem w głowie mojego Willy'ego, i... Nie, państwo chyba nie myślicie, że... To przecież niemożliwe! - Dona położyła dłoń na jej ramieniu, Brendan założył swoje na piersi; wciąż cierpliwie przyglądał się kobiecie.
- Jakie dziwne rzeczy, pani Jerks?
- Że jest czarodziejem. Że magikuje, nie jak w cyrku, czy telewizji, że robi to naprawdę. Że raz zamienił Barbarę, młodszą siostrą Juli, w głupią gęś. Ale... ale to tylko gadanie głupich podlotków, przecież to niemożliwe, zamienić człowieka w zwierzę...
Brendan i Dona spojrzeli po sobie: mieli pierwszą poszlakę, spoiwo, które łączyło historię mugola ze światem czarodziei w jedyny logiczny sposób. Córki były całym jego światem i jedynym, co miał, jeśli wszedł w kimś zatarg - to tylko za ich sprawą. Miało to sens.
- Możemy z nim porozmawiać? Potrzebujemy personaliów tego chłopca.
- Peter... Peter Bears, mieszka na południe stąd, w niedużym domu malowanym na biało. Znajdziecie państwo. Ale państwo chyba nie myslą, że on, on coś komuś zrobił, biedna Juleczka...
- Mamy sporo pracy. Działaj, Dona - Skinął głową towarzyszce; ta ochoczo podchwyciła jego pomysł i ku zdziwieniu kobiety wyjęła z kieszeni rózdzkę, gotując się do zaklęcia zapomnienia. O tym wszystkim, o każdym śladzie złamania kodeksu tajności, musiała zapomnieć. Czy czarodzieje, którzy dopuścili się wyjścia Anglii z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejskiej, w ogóle zdawali sobie sprawę z tego, jak straszne konsekwencje to wszysko za sobą niosło? Nie, oczywiście, ze nie - byli tylko politykami. Brendan odwrócił się na piecie i odszedł w kierunku wskazanym przez kobietę, wyjmując z kieszeni płaszcza notatnik i zapisując w nim gęsim piórem nazwisko poszukiwanego chłopca. To jedyne, co mieli, nie mogli tego stracić: a kobieta już im nie pomoże. Nie oglądał się za siebie, nie chcąc patrzeć Donie na ręce: wiedział, że jej doświadczenie zawodowe nie pozwoli jej tego spartaczyć. Świeżo upieczona wdowa straci kilka wspomnień o zmarłym męzu, lecz bez nich jej pamięć z całą pewnością wyda się świeższa. Lżejsza. Mniej niepokojąca.
Ruszył dalej przed siebie - musieli sprawdzić każdy jeden ślad. Każdy jeden kąt. Wszystko, ale na dobry początek - mógł to być sam Peter Bears.
- Mogłabym porozmawiać z pani dziećmi? - Usłyszał zza pleców ciepły głos Dony, zdecydowanie, Barbarze przyda się zapomneić to ciężkie doświadczenie. Julia - też nie powinna wiedzieć tak dużo.
/zt
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Trzynaście koralików liczyła jej bransoletka, którą zwykła się bawić w chwilach bezczynności, gdy czas biegł zbyt wolno, a ona nie miała się czym zająć. Odliczała kolejno, między palcami obracając każdy z nich, siedząc na wielkim kamieniu, oświetlona pierwszymi promieniami słońca, które lada moment mogły zniknąć — jak zwykle ostatnimi czasy. Linię horyzontu przerywał znajdujący się w oddali majestatycznie wyglądający stadion. Zerkała w tamtym kierunku raz po raz, nie czując już jak kiedyś, tego przykrego ukłucia zawodu, który wiązał się z utraconymi szansami — na Merlina, jakimi szansami, nie miała przecież żadnej — lub raczej głupimi marzeniami, którymi żyła, odkąd tylko Ben stał się szkolną gwiazdą drużyny quidditcha. Też taka chciała być — wielka jak on, silna, nieustraszona i niezwykle utalentowana. Długi czas sądziła, że starała się zbyt słabo, zbyt mało czasu poświęcała na treningi, zaczęła zbyt późno, lecz obwinianie się nie przynosiło ulgi, a już na pewno nie mogło zmienić losu. Musiała się z nim pogodzić, z wysokich, puszystych obłoków zejść na ziemię i zacząć wreszcie po niej twardo stąpać; zajęła się więc dziadkiem, ale dziś i jego nie było obok. Była tylko ta miotła, która leżała na trawie, stara, schodzona, ale jej własna.
Uśmiechnęła się do siebie pod nosem. Na moment przymknęła oczy, a w jej uszach rozbrzmiały fanfary i hałas skandujących fanów na trybunach. Poczuła na twarzy chłód, świst powietrza, splecione w krótki warkocz włosy wypadały ze splotu pod wpływem nagłych zmian kierunku lotu. Lubiła to sobie wyobrażać; często odpływała myślami do miejsc, które budziły w niej ciepłe uczucia, poprawiały jej nastrój i napawały serce gorącem. I tak teraz, nawet nie wiedząc, kiedy puściła bransoletkę, chwyciła przed sobą powietrze i zaczęła przechylać się z boku na bok. Twarz jej stężała, brwi ściągnęły się ku sobie, usta spięły, wyrażając niecodzienne skupienie. Leciała na miotle, jej drużyna miała wygrać, gdy…
Zdała sobie sprawę, że nie jest sama; czyjeś kroki skutecznie wyrwały ją z zamyślenia, w którym pogrążyła się zbyt dogłębnie.
— Sophia— przywitała ją ciepło, uśmiechając się szeroko i niemalże od razu podrywając do góry. Nie czekając na nią, podeszła bliżej i uściskała ją serdecznie. Minęło trochę czasu, odkąd widziały się po raz ostatni, cieszyła się na to spotkanie, tak jak na list, który od niej otrzymała. W sklepie i tak ostatnio ruch był niewielki, wszędzie wkoło magia szalała, a to popołudnie zapowiadało się przyjemnie. — Wyglądasz wspaniale.— Zmierzyła ją wzrokiem, odsuwając ją na odległość ramion i powróciła spojrzeniem do jej niezwykłych, miodowych tęczówek. Zawsze z przyjemnością w nie patrzyła, były hipnotyzujące.— Strasznie się cieszę, że cię widzę. Mam nadzieję, że nic się nie zmieniło... no wiesz, od twojego ostatniego listu. — Zmarszczyła brwi, odsuwając się lekko, by spojrzeć na stadion. — Ostatnio dzieją się takie dziwne rzeczy. Wczoraj, gdy postanowiłam wyczyścić swoją miotłę i użyłam różdżki do tego i zaraz tego pożałowałam. Wszystko wkoło zaczęło szaleć.— Zerknęła ze smutkiem na miotłę, kilka wici było powyginanych, a ona wyglądała na jeszcze gorszą niż była. Miała do niej sentyment, wiedziała, że zachowa ją na zawsze, nawet gdy kiedyś stworzy sobie nową.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zazwyczaj maj kojarzył się Sophii z przyjemnym czasem, kiedy dni były coraz dłuższe i cieplejsze, a wiosna trwała już w pełni, zwiastując rychłe nadejście lata. W Hogwarcie był to czas przygotowań do egzaminów, a także ostatniego meczu quidditcha, którym emocjonowała się większość społeczności uczniów. Później oznaczał intensywne szkolenia aurorskie, po których jednak, zmęczona, ale pełna zapału i determinacji mogła wypoczywać i snuć marzenia o zostaniu prawdziwym aurorem. Ale w tym roku było inaczej; przełom miesięcy przyniósł nieoczekiwany wybuch magicznych anomalii, które ogarnęły cały kraj i pogrążyły magiczny świat w chaosie, jakiego Sophia nigdy wcześniej nie widziała. Nie było więc beztroskich chwil odpoczynku i oczekiwania na lato oraz krótki urlop, były za to wytężona praca i zmartwienia, dotyczące nie tylko pracy, ale i rodziny. Dwa tygodnie temu omal nie straciła brata, co do tej pory budziło w niej silny niepokój, ale i ulgę, że wszystko skończyło się pomyślnie i jutro miał wrócić do domu.
Ale nawet w trudnym czasie Sophia potrzebowała chwili relaksu i oderwania od problemów, nie była to też czysta fanaberia: naprawdę chciała odświeżyć umiejętności latania. Tamta pierwszomajowa noc, podczas której nieporadnie próbowała przetransportować Samuela na pożyczonej miotle, dała jej do myślenia i uświadomiła, że te umiejętności wciąż mogą być przydatne i niepotrzebnie tak je zaniedbała. Przecież zawsze uwielbiała latać, a jednak odkąd skończyła Hogwart, siadała na miotle średnio kilka razy w roku, bo podczas pobytu w Ameryce miała inne zajęcia, a po powrocie do kraju rozpoczęła intensywne szkolenie aurorskie. Latała rzadko, a zaniedbywane umiejętności musiały podupaść; podczas marcowego amatorskiego meczu czuła się jak uczennica podczas jednego z pierwszych meczów, choć grała w szkolnej drużynie przez kilka lat, i sama była sfrustrowana tym, co z jej umiejętnościami zrobiło kilka lat przerwy.
Hannah wydawała się idealną osobą, którą mogła poprosić o pomoc; była utalentowaną zawodniczką i po Hogwarcie zajmowała się wytwórstwem mioteł, więc z pewnością miała z lataniem do czynienia dużo więcej niż Sophia. Od pewnego czasu nie miały okazji rozmawiać, więc Sophia postanowiła wysłać do niej list, by upewnić się, czy kobieta dobrze przetrwała anomalie, i czy ma czas i chęci na spotkanie. W takich czasach jak obecne nigdy nie wiadomo, zdawała sobie sprawę z tego, jak wiele problemów anomalie przysporzyły ludziom.
Na szczęście odpowiedź okazała się pozytywna, więc Sophia przybyła na spotkanie, mając nadzieję, że zastanie znajomą w dobrej formie. Gdy aportowała się nieopodal stadionu, dzierżąc w dłoni swoją starą miotłę, szybko zauważyła charakterystyczną sylwetkę Hannah i natychmiast do niej podeszła i uściskała ją, ciesząc się, że widzi ją całą i zdrową.
- Jak dobrze cię widzieć – powiedziała, uśmiechając się do niej ciepło. W ostatnich dniach nie miała wielu okazji do uśmiechu, a pod miodowymi oczami czaiły się sine cienie mówiące wyraźnie, że kiepsko sypiała i sporo się martwiła. – Mamy sporo pracy po tych wszystkich zawirowaniach w ministerstwie, z anomaliami i w ogóle, ale... jakoś żyję. – Była aurorem, musiała być wytrzymała i uparta, nawet, kiedy świat stawał na głowie, a może zwłaszcza wtedy. – Te anomalie chyba każdemu zdążyły uprzykrzyć życie, pracy aurorów też nie ułatwiają. Chyba nikomu nie ułatwiają, a wciąż nie wiadomo, kiedy to się skończy. – Skrzywiła się, bardzo tęskniąc za cudowną normalnością. Oczywiście zdarzało się, gdy dzięki anomaliom łatwiej udawało im się schwytać opryszka, który zamiast rzucić klątwę niechcący przemienił się w królika, ale gdy coś takiego działo się z zaklęciami aurorów, nie było tak wesoło. – Mam nadzieję, że z twoją rodziną też wszystko dobrze? I że przetrwałaś tamtą pierwszą noc i nie obudziłaś się teleportowana w jakieś dziwne miejsce?
Naprawdę liczyła na to, że Hannah nie musiała przechodzić takich stresów, jak ona przez ostatnie dwa tygodnie. Wiedziała, że i ona była zżyta z rodziną, a niepokój o bliskich był w takim czasie chyba najgorszy. Po chwili westchnęła i rozejrzała się po stadionie. To tu odbył się tamten marcowy mecz; kto by pomyślał, że nie minęły nawet dwa miesiące, a tyle się zmieniło?
- Mam nadzieję, że nie napisałam do ciebie w nieodpowiednim czasie, ale naprawdę się cieszę, że zgodziłaś się spotkać – powiedziała po chwili. Oczywiście nie chodziło tylko o latanie, cieszyło ją samo spotkanie i rozmowa. Dawne znajomości były szczególnie cenne w czasie, gdy tak zaniedbała życie towarzyskie na rzecz pracy i zwyczajnie potrzebowała z kimś porozmawiać o czymś innym niż kolejne dochodzenie. – Oby tylko miotły nie zaczęły wyprawiać jakichś dziwnych rzeczy. Naprawdę chciałabym wrócić do regularnego, albo przynajmniej częstszego latania, choć wiem, że to już nie będzie do końca to, co w szkole. – O ile zamieszanie w pracy pozwoli. Ale każdy kryzys musiał dobiec końca, po nim może znajdzie się więcej czasu na inne pasje i rozrywki. Na to przynajmniej liczyła, optymistycznie (choć może naiwnie) wierząc, że będzie lepiej.
Ale nawet w trudnym czasie Sophia potrzebowała chwili relaksu i oderwania od problemów, nie była to też czysta fanaberia: naprawdę chciała odświeżyć umiejętności latania. Tamta pierwszomajowa noc, podczas której nieporadnie próbowała przetransportować Samuela na pożyczonej miotle, dała jej do myślenia i uświadomiła, że te umiejętności wciąż mogą być przydatne i niepotrzebnie tak je zaniedbała. Przecież zawsze uwielbiała latać, a jednak odkąd skończyła Hogwart, siadała na miotle średnio kilka razy w roku, bo podczas pobytu w Ameryce miała inne zajęcia, a po powrocie do kraju rozpoczęła intensywne szkolenie aurorskie. Latała rzadko, a zaniedbywane umiejętności musiały podupaść; podczas marcowego amatorskiego meczu czuła się jak uczennica podczas jednego z pierwszych meczów, choć grała w szkolnej drużynie przez kilka lat, i sama była sfrustrowana tym, co z jej umiejętnościami zrobiło kilka lat przerwy.
Hannah wydawała się idealną osobą, którą mogła poprosić o pomoc; była utalentowaną zawodniczką i po Hogwarcie zajmowała się wytwórstwem mioteł, więc z pewnością miała z lataniem do czynienia dużo więcej niż Sophia. Od pewnego czasu nie miały okazji rozmawiać, więc Sophia postanowiła wysłać do niej list, by upewnić się, czy kobieta dobrze przetrwała anomalie, i czy ma czas i chęci na spotkanie. W takich czasach jak obecne nigdy nie wiadomo, zdawała sobie sprawę z tego, jak wiele problemów anomalie przysporzyły ludziom.
Na szczęście odpowiedź okazała się pozytywna, więc Sophia przybyła na spotkanie, mając nadzieję, że zastanie znajomą w dobrej formie. Gdy aportowała się nieopodal stadionu, dzierżąc w dłoni swoją starą miotłę, szybko zauważyła charakterystyczną sylwetkę Hannah i natychmiast do niej podeszła i uściskała ją, ciesząc się, że widzi ją całą i zdrową.
- Jak dobrze cię widzieć – powiedziała, uśmiechając się do niej ciepło. W ostatnich dniach nie miała wielu okazji do uśmiechu, a pod miodowymi oczami czaiły się sine cienie mówiące wyraźnie, że kiepsko sypiała i sporo się martwiła. – Mamy sporo pracy po tych wszystkich zawirowaniach w ministerstwie, z anomaliami i w ogóle, ale... jakoś żyję. – Była aurorem, musiała być wytrzymała i uparta, nawet, kiedy świat stawał na głowie, a może zwłaszcza wtedy. – Te anomalie chyba każdemu zdążyły uprzykrzyć życie, pracy aurorów też nie ułatwiają. Chyba nikomu nie ułatwiają, a wciąż nie wiadomo, kiedy to się skończy. – Skrzywiła się, bardzo tęskniąc za cudowną normalnością. Oczywiście zdarzało się, gdy dzięki anomaliom łatwiej udawało im się schwytać opryszka, który zamiast rzucić klątwę niechcący przemienił się w królika, ale gdy coś takiego działo się z zaklęciami aurorów, nie było tak wesoło. – Mam nadzieję, że z twoją rodziną też wszystko dobrze? I że przetrwałaś tamtą pierwszą noc i nie obudziłaś się teleportowana w jakieś dziwne miejsce?
Naprawdę liczyła na to, że Hannah nie musiała przechodzić takich stresów, jak ona przez ostatnie dwa tygodnie. Wiedziała, że i ona była zżyta z rodziną, a niepokój o bliskich był w takim czasie chyba najgorszy. Po chwili westchnęła i rozejrzała się po stadionie. To tu odbył się tamten marcowy mecz; kto by pomyślał, że nie minęły nawet dwa miesiące, a tyle się zmieniło?
- Mam nadzieję, że nie napisałam do ciebie w nieodpowiednim czasie, ale naprawdę się cieszę, że zgodziłaś się spotkać – powiedziała po chwili. Oczywiście nie chodziło tylko o latanie, cieszyło ją samo spotkanie i rozmowa. Dawne znajomości były szczególnie cenne w czasie, gdy tak zaniedbała życie towarzyskie na rzecz pracy i zwyczajnie potrzebowała z kimś porozmawiać o czymś innym niż kolejne dochodzenie. – Oby tylko miotły nie zaczęły wyprawiać jakichś dziwnych rzeczy. Naprawdę chciałabym wrócić do regularnego, albo przynajmniej częstszego latania, choć wiem, że to już nie będzie do końca to, co w szkole. – O ile zamieszanie w pracy pozwoli. Ale każdy kryzys musiał dobiec końca, po nim może znajdzie się więcej czasu na inne pasje i rozrywki. Na to przynajmniej liczyła, optymistycznie (choć może naiwnie) wierząc, że będzie lepiej.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Zawsze wierzyła, że jej umiejętności latania na miotle są duże — prawie tak duże jak jej dwóch braci, tymczasem odkąd opuściła Hogwart czuła się jak zakała rodziny, która nie podołała wyzwaniu. Nie ważne, że postawiła je sobie sama, a nikt nie wymagał już od niej dosięgania wysoko postawionych poprzeczek. Z niezwykłym utęsknieniem spoglądała w kierunku stadionów, lekkim ukłuciem żalu zerkała na swoją miotłę, którą ostatnio zaniedbywała. Plany zmieniły się w marzenia, które snuła w chwilach spokoju, odpoczywając pod błękitnym niebem lub zapadając w przyjemny błogi sen. A jednak tego nie uświadczyła ani razu odkąd nastał maj.
Nie była pewna, czy jej szkolna rywalka, a jednocześnie dobra koleżanka potrzebuje jej lekcji. Bez trudu wracała wspomnieniami do meczów quidditcha, podczas których każdorazowo udowadniała, że jest dobrą i utalentowaną zawodniczką, przed którą snuje się wizja samych sukcesów. Jej życiowa ścieżka niezwiązana była jednak z grą, co pozwalało Hani na uczucie rozluźnienia i swobody w jej towarzystwie. Nie była oceniana, nie była krytykowana — wręcz przeciwnie. Prośba Sophii podniosła ją na duchu, zbudowała w niej poczucie pewności, że może nie była taką łamagą na miotle za jaką się w ostatnich chwilach zwątpienia uważała. Powitała ją szerokim uśmiechem, choć w ciemnych oczach malowała się troska.
— Słyszałam — mruknęła cicho, a uśmiech spłynął z jej twarzy, jak po szybie. Nigdy nie interesowała się polityką, lecz słyszała, o tym, co się wydarzyło. Ludzie gadali, a ona słuchała, próbując przetrwać pierwsze burze, o których nic nie wiedziała. Dopiero czas pozwolił jej opanować strach i przygotować się na skutki wszechobecnej magii. Wszystko, co ją otaczało mogło w każdej chwili stać się dla nich zagrożeniem. — A wiadomo, co spowodowało te anomalie? — Jeśli ktoś miał znać odpowiedź na to pytanie to aurorzy, tego była pewna. — Jeśli nie możesz mówic..— Nie dokończyła. Chciała ją przekonać, że wcale nie oczekuje odpowiedzi, lecz to nie była prawda. Czekała na nie jak na nic innego, a nikt, z jej braćmi włącznie, nie chcieli jej wytłumaczyć co tak naprawdę dookoła miało miejsce.
— Z tego, co wiem to tak. Spotkały ich drobne problemy, nic poważnego. Ale Benjamin… mój brat źle wygląda. Nie wiem, czy to z powodu anomalii. Mam wrażenie, że z każdym upływającym rokiem oddalamy się coraz bardziej.
Dopiero kiedy wypowiedziała te słowa na głos, zdała sobie z tego sprawę naprawdę. Benjamin dojrzewał, co było dość zaskakujące. Wiedziała, że niektórzy potrzebują więcej czasu, lecz w jego przypadku nic nie zwiastowało, aby z brata, którego znała kiedykolwiek miał wyrosnąć odpowiedzialny mężczyzna. Tymczasem wszystko na to wskazywało. Martwił się, a po dawnej beztrosce i wszechobecnej bezmyślności nie pozostało ani śladu. Zbywał jej niewygodne pytania, choć zawsze charakteryzował się niebywałą szczerością. A ona nie wiedziała, co się miedzy nimi zmieniło, co się wydarzyło, że pomiędzy pojawiła się szczelina niedopowiedzeń. Na razie tylko szczelina, lecz co jeśli przerodzi się w końcu w przepaść?
Zaczesała włosy za ucho, niesforne kosmyki pod wpływem wiatru nieustannie wypadały i plątały się ze sobą.
— Nie, obudziłam się we własnym łóżku. Zbudził mnie huk, a potem… nie wiem właściwie co. Nie wiem, czy to był sen, czy to działo się naprawdę.— Wspomnienia tamtej nocy były jak żywe, a jednak wciąż nie potrafiła odróżnić jawy od koszmarów. — Obudziłaś się gdzie indziej? Z dziećmi moich sąsiadów dzieją się okropne rzeczy. Boję się, że wydarzy się jakaś tragedia nim, ktokolwiek zdoła powstrzymać to wszystko.
Podążając za wzrokiem koleżanki, obejrzała się za siebie, by również spojrzeć na stadion. Uśmiechnęła się lekko i ułożyła pokrzepiająco dłoń na jej ramieniu.
— Równie dobrze mógłby to być czas nieodpowiedni na cokolwiek, tyle się dzieje. Chodź… Przypomnimy sobie jak się lata. — Chwyciła ją za rekę i pociągnęła w kierunku masywnej budowli rozciągającej się nad linią horyzontu, daleko przed nimi. Tu, wkoło, było sporo kamieni, lecz dalej trawy było więcej, podłoże wydawało się miększe, co gwarantowało przyjemniejsze lądowanie — gdyby i miotła, a nie tylko różdżka miała spłatać im figla. — Też bym tego chciała. Jeszcze niedawno myślałam, że to możliwe, a zaraz po tym zrozumiałam, że pewne rzeczy już nie wrócą. Musimy iść dalej. Dorosnąć, zająć się tym, co robią dorośli ludzie.— Choć niekoniecznie chciała patrzeć na siebie i uciekający czas, a także to, co wyprawiał z ludźmi, na których jej tak zależało.
Nie była pewna, czy jej szkolna rywalka, a jednocześnie dobra koleżanka potrzebuje jej lekcji. Bez trudu wracała wspomnieniami do meczów quidditcha, podczas których każdorazowo udowadniała, że jest dobrą i utalentowaną zawodniczką, przed którą snuje się wizja samych sukcesów. Jej życiowa ścieżka niezwiązana była jednak z grą, co pozwalało Hani na uczucie rozluźnienia i swobody w jej towarzystwie. Nie była oceniana, nie była krytykowana — wręcz przeciwnie. Prośba Sophii podniosła ją na duchu, zbudowała w niej poczucie pewności, że może nie była taką łamagą na miotle za jaką się w ostatnich chwilach zwątpienia uważała. Powitała ją szerokim uśmiechem, choć w ciemnych oczach malowała się troska.
— Słyszałam — mruknęła cicho, a uśmiech spłynął z jej twarzy, jak po szybie. Nigdy nie interesowała się polityką, lecz słyszała, o tym, co się wydarzyło. Ludzie gadali, a ona słuchała, próbując przetrwać pierwsze burze, o których nic nie wiedziała. Dopiero czas pozwolił jej opanować strach i przygotować się na skutki wszechobecnej magii. Wszystko, co ją otaczało mogło w każdej chwili stać się dla nich zagrożeniem. — A wiadomo, co spowodowało te anomalie? — Jeśli ktoś miał znać odpowiedź na to pytanie to aurorzy, tego była pewna. — Jeśli nie możesz mówic..— Nie dokończyła. Chciała ją przekonać, że wcale nie oczekuje odpowiedzi, lecz to nie była prawda. Czekała na nie jak na nic innego, a nikt, z jej braćmi włącznie, nie chcieli jej wytłumaczyć co tak naprawdę dookoła miało miejsce.
— Z tego, co wiem to tak. Spotkały ich drobne problemy, nic poważnego. Ale Benjamin… mój brat źle wygląda. Nie wiem, czy to z powodu anomalii. Mam wrażenie, że z każdym upływającym rokiem oddalamy się coraz bardziej.
Dopiero kiedy wypowiedziała te słowa na głos, zdała sobie z tego sprawę naprawdę. Benjamin dojrzewał, co było dość zaskakujące. Wiedziała, że niektórzy potrzebują więcej czasu, lecz w jego przypadku nic nie zwiastowało, aby z brata, którego znała kiedykolwiek miał wyrosnąć odpowiedzialny mężczyzna. Tymczasem wszystko na to wskazywało. Martwił się, a po dawnej beztrosce i wszechobecnej bezmyślności nie pozostało ani śladu. Zbywał jej niewygodne pytania, choć zawsze charakteryzował się niebywałą szczerością. A ona nie wiedziała, co się miedzy nimi zmieniło, co się wydarzyło, że pomiędzy pojawiła się szczelina niedopowiedzeń. Na razie tylko szczelina, lecz co jeśli przerodzi się w końcu w przepaść?
Zaczesała włosy za ucho, niesforne kosmyki pod wpływem wiatru nieustannie wypadały i plątały się ze sobą.
— Nie, obudziłam się we własnym łóżku. Zbudził mnie huk, a potem… nie wiem właściwie co. Nie wiem, czy to był sen, czy to działo się naprawdę.— Wspomnienia tamtej nocy były jak żywe, a jednak wciąż nie potrafiła odróżnić jawy od koszmarów. — Obudziłaś się gdzie indziej? Z dziećmi moich sąsiadów dzieją się okropne rzeczy. Boję się, że wydarzy się jakaś tragedia nim, ktokolwiek zdoła powstrzymać to wszystko.
Podążając za wzrokiem koleżanki, obejrzała się za siebie, by również spojrzeć na stadion. Uśmiechnęła się lekko i ułożyła pokrzepiająco dłoń na jej ramieniu.
— Równie dobrze mógłby to być czas nieodpowiedni na cokolwiek, tyle się dzieje. Chodź… Przypomnimy sobie jak się lata. — Chwyciła ją za rekę i pociągnęła w kierunku masywnej budowli rozciągającej się nad linią horyzontu, daleko przed nimi. Tu, wkoło, było sporo kamieni, lecz dalej trawy było więcej, podłoże wydawało się miększe, co gwarantowało przyjemniejsze lądowanie — gdyby i miotła, a nie tylko różdżka miała spłatać im figla. — Też bym tego chciała. Jeszcze niedawno myślałam, że to możliwe, a zaraz po tym zrozumiałam, że pewne rzeczy już nie wrócą. Musimy iść dalej. Dorosnąć, zająć się tym, co robią dorośli ludzie.— Choć niekoniecznie chciała patrzeć na siebie i uciekający czas, a także to, co wyprawiał z ludźmi, na których jej tak zależało.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Umiejętności Sophii były całkiem spore – przynajmniej dopóki regularnie trenowała. Oczywiście nigdy nie mogła się równać z najlepszymi, bo niektórzy zdawali się wręcz przeznaczeni do tego, żeby latać, i wyróżniali się spośród pozostałych już w Hogwarcie, ale spędziła pięć lat w szkolnej drużynie, i żeby się w niej utrzymać, musiała prezentować odpowiedni poziom. Niestety, późniejsze życie nie sprzyjało kontynuowaniu pasji, ale nie znaczyło to, że nie mogła wrócić do niej teraz. Może jak trochę poćwiczy, będzie się czuć w powietrzu równie dobrze i pewnie, jak kiedyś? Zakładała, że Hannah, zajmując się miotłami, nadal musiała mieć dużo do czynienia z lataniem, i że jej umiejętności mogły utrzymać się na dawnym, hogwarckim poziomie, którego Sophia już niestety nie miała i to z własnej winy, przez zaniedbanie i zaabsorbowanie innymi sprawami. Tak czy inaczej, był to świetny pretekst do spotkania i rozmowy. Nie tylko latanie zaniedbywała, życie towarzyskie też, szczególnie w ostatnich miesiącach i tygodniach.
- Niestety nie. Choć sama bardzo chciałabym to wiedzieć – powiedziała ze smutkiem. Nikt, z kim rozmawiała, zdawał się nie mieć pojęcia czym była ta magia, choć na spotkaniu Zakonu dowiedziała się wielu przydatnych informacji, także tego, że możliwe było zwalczanie anomalii które panowały w jakichś miejscach. I może istniała nadzieja, że nie zostaną na zawsze, a z czasem zanikną. – Póki co musimy starać się z tym mierzyć. I mieć nadzieję, że nie będzie powtórki z pierwszego maja, i... że to w końcu zniknie. – Nie lubiła czuć się bezsilna i bierna, ale zbyt mało wiedziała o tej magii i jej przyczynach, bo nawet kurs aurorski nie przygotował jej na nic podobnego. – To dobrze, że nie stało się nic groźnego, to najważniejsze, że jesteście cali. A twój brat... może po prostu ma trudniejszy czas i potrzebuje go więcej, żeby zebrać się w sobie? Każdy czasami ma taki okres – zauważyła. Wiedziała, że Benjamin Wright był członkiem Zakonu Feniksa, choć nie miała jeszcze większej okazji z nim rozmawiać. Niewykluczone, że to, o czym mówiła Hannah, było związane właśnie z jego działalnością dla Zakonu, może przystąpienie Benjamina do Gwardii odsunęło go od bliskich i miało wpływ na ich relacje. O wielu rzeczach nie mógł im powiedzieć, Sophia też nie mogła powiedzieć swojemu bratu o tym, że była w Zakonie. Czyżby i ją miało wkrótce czekać to samo, konieczność okłamywania rodziny i zatajania pewnych spraw, a jej brat będzie się czuł jak nieświadoma Hannah, pewien, że Sophia się od niego oddala? Bo wyglądało na to, że jej znajoma nie miała pojęcia o działalności brata ani o istnieniu Zakonu. A i Sophia nie mogła jej tego uświadomić, przynależność do organizacji była tajemnicą.
Przygryzła wargę, rozmyślając o tym wszystkim, i miała nadzieję, że wybrnęła z tego odpowiednio, zrzucając winę na trudniejszy okres w życiu brata. Kto go teraz nie miał?
- Między mną a moim bratem też nie zawsze było idealnie – dodała, mając na myśli okresy po śmierci jej narzeczonego oraz rodziców, te dwa odległe między sobą o trzy lata zdarzenia miały znaczący wpływ na ich relacje. – Wrócił do kraju, gdy umarli nasi rodzice, ale nie od razu nauczyliśmy się znowu rozmawiać. Ale mimo wszystko jesteśmy rodziną, i wy też nią jesteście, więc prędzej czy później powinno wam się udać do siebie dotrzeć. – Choć pewnie byłoby prościej, gdyby Hannah też była w Zakonie. Kto wie, może kiedyś Sophia zobaczy ją na jakimś spotkaniu? Zawsze wydawała się naprawdę miłą i tolerancyjną osobą, i była zdolną czarownicą. I Sophia życzyła jej, by udało jej się odzyskać dobre relacje z bratem. Ona o swoje też się starała, a teraz, gdy brat dochodził do siebie po incydencie na Nokturnie, tym bardziej starała się o niego troszczyć.
- Też miałam dziwny sen, ale później... ta magia rzuciła mnie spory kawałek od miejsca, w którym się znajdowałam, ale na szczęście udało mi się stamtąd wydostać, mnie i mojemu kuzynowi, który dziwnym trafem wylądował niedaleko. Wydostałam nas na pożyczonej miotle... i właśnie wtedy doszłam do wniosku, że powinnam potrenować latanie – przyznała; tak to właśnie wyglądało, tamta noc, oprócz całej gamy innych emocji, zrodziła też przekonanie, że czas się wziąć za zaniedbane umiejętności. – Też słyszałam o tym, że magia mocno działa na dzieci. Nawet na mugoli i charłaków – dodała, krzywiąc się, bo wciąż przerażały ją możliwe konsekwencje tego. Nie tak dawno była nawet świadkiem takiej sytuacji. Świat magii już nie był tajemnicą, i choć była osobą bardzo tolerancyjną dla mugoli i pełną szacunku dla ich świata, tak zdawała sobie sprawę, że dla bezpieczeństwa zarówno ich, jak i czarodziejów, magia powinna pozostać tajemnicą.
Po chwili jednak, gdy rozmowa zeszła na latanie, uśmiechnęła się i pozwoliła pociągnąć w stronę boiska. Ożywiła się; pragnęła dosiąść miotły i wzbić się w powietrze. Tak, jak robiła to, będąc członkiem drużyny Puchonów. Kto by pomyślał, że opuściła ją prawie sześć lat temu?
- Masz rację, nawet jeśli czasami to smutne, że nie ma powrotu do tego, co było – westchnęła; jej młodość na pewno już nie wróci. Jej rodzice nie żyli, James także, Hogwart dawno skończyła, a przyszłość nigdy nie wydawała się równie mroczna. Trzeba było z uporem iść dalej, walczyć z przeciwnościami i czynić dobro na miarę swoich możliwości. – Trzeba korzystać z tego, co jest teraz i co jeszcze może być – dodała; w końcu nie wiadomo, ile każdy z nich miał jeszcze czasu przed sobą, więc należało maksymalnie wykorzystać ten, który mieli. – I wierzyć, że będzie dobrze. – Sama chciała w to wierzyć, nawet jeśli czasami było trudno. Zbyt wiele okropieństw widziała w ostatnich miesiącach.
Ustawiła odpowiednio miotłę, sadowiąc się na trzonku i ściskając go dłońmi. Po pojedynku z Samuelem sprzed kilku dni wróciła już do formy, uzdrowiciele szybko ją poskładali.
- To co, lecimy? – zapytała, czując w opuszkach znajome wibrowanie drewna miotły gotowej do startu. Uśmiechnęła się szerzej i po chwili oderwała od ziemi, czując, jak wiatr targa jej rude włosy. Miała wrażenie, jakby jej problemy zostały na ziemi; pytanie tylko, czy lada chwila jej nie dogonią? Póki co nie chciała zbyt wiele o tym myśleć.
- Niestety nie. Choć sama bardzo chciałabym to wiedzieć – powiedziała ze smutkiem. Nikt, z kim rozmawiała, zdawał się nie mieć pojęcia czym była ta magia, choć na spotkaniu Zakonu dowiedziała się wielu przydatnych informacji, także tego, że możliwe było zwalczanie anomalii które panowały w jakichś miejscach. I może istniała nadzieja, że nie zostaną na zawsze, a z czasem zanikną. – Póki co musimy starać się z tym mierzyć. I mieć nadzieję, że nie będzie powtórki z pierwszego maja, i... że to w końcu zniknie. – Nie lubiła czuć się bezsilna i bierna, ale zbyt mało wiedziała o tej magii i jej przyczynach, bo nawet kurs aurorski nie przygotował jej na nic podobnego. – To dobrze, że nie stało się nic groźnego, to najważniejsze, że jesteście cali. A twój brat... może po prostu ma trudniejszy czas i potrzebuje go więcej, żeby zebrać się w sobie? Każdy czasami ma taki okres – zauważyła. Wiedziała, że Benjamin Wright był członkiem Zakonu Feniksa, choć nie miała jeszcze większej okazji z nim rozmawiać. Niewykluczone, że to, o czym mówiła Hannah, było związane właśnie z jego działalnością dla Zakonu, może przystąpienie Benjamina do Gwardii odsunęło go od bliskich i miało wpływ na ich relacje. O wielu rzeczach nie mógł im powiedzieć, Sophia też nie mogła powiedzieć swojemu bratu o tym, że była w Zakonie. Czyżby i ją miało wkrótce czekać to samo, konieczność okłamywania rodziny i zatajania pewnych spraw, a jej brat będzie się czuł jak nieświadoma Hannah, pewien, że Sophia się od niego oddala? Bo wyglądało na to, że jej znajoma nie miała pojęcia o działalności brata ani o istnieniu Zakonu. A i Sophia nie mogła jej tego uświadomić, przynależność do organizacji była tajemnicą.
Przygryzła wargę, rozmyślając o tym wszystkim, i miała nadzieję, że wybrnęła z tego odpowiednio, zrzucając winę na trudniejszy okres w życiu brata. Kto go teraz nie miał?
- Między mną a moim bratem też nie zawsze było idealnie – dodała, mając na myśli okresy po śmierci jej narzeczonego oraz rodziców, te dwa odległe między sobą o trzy lata zdarzenia miały znaczący wpływ na ich relacje. – Wrócił do kraju, gdy umarli nasi rodzice, ale nie od razu nauczyliśmy się znowu rozmawiać. Ale mimo wszystko jesteśmy rodziną, i wy też nią jesteście, więc prędzej czy później powinno wam się udać do siebie dotrzeć. – Choć pewnie byłoby prościej, gdyby Hannah też była w Zakonie. Kto wie, może kiedyś Sophia zobaczy ją na jakimś spotkaniu? Zawsze wydawała się naprawdę miłą i tolerancyjną osobą, i była zdolną czarownicą. I Sophia życzyła jej, by udało jej się odzyskać dobre relacje z bratem. Ona o swoje też się starała, a teraz, gdy brat dochodził do siebie po incydencie na Nokturnie, tym bardziej starała się o niego troszczyć.
- Też miałam dziwny sen, ale później... ta magia rzuciła mnie spory kawałek od miejsca, w którym się znajdowałam, ale na szczęście udało mi się stamtąd wydostać, mnie i mojemu kuzynowi, który dziwnym trafem wylądował niedaleko. Wydostałam nas na pożyczonej miotle... i właśnie wtedy doszłam do wniosku, że powinnam potrenować latanie – przyznała; tak to właśnie wyglądało, tamta noc, oprócz całej gamy innych emocji, zrodziła też przekonanie, że czas się wziąć za zaniedbane umiejętności. – Też słyszałam o tym, że magia mocno działa na dzieci. Nawet na mugoli i charłaków – dodała, krzywiąc się, bo wciąż przerażały ją możliwe konsekwencje tego. Nie tak dawno była nawet świadkiem takiej sytuacji. Świat magii już nie był tajemnicą, i choć była osobą bardzo tolerancyjną dla mugoli i pełną szacunku dla ich świata, tak zdawała sobie sprawę, że dla bezpieczeństwa zarówno ich, jak i czarodziejów, magia powinna pozostać tajemnicą.
Po chwili jednak, gdy rozmowa zeszła na latanie, uśmiechnęła się i pozwoliła pociągnąć w stronę boiska. Ożywiła się; pragnęła dosiąść miotły i wzbić się w powietrze. Tak, jak robiła to, będąc członkiem drużyny Puchonów. Kto by pomyślał, że opuściła ją prawie sześć lat temu?
- Masz rację, nawet jeśli czasami to smutne, że nie ma powrotu do tego, co było – westchnęła; jej młodość na pewno już nie wróci. Jej rodzice nie żyli, James także, Hogwart dawno skończyła, a przyszłość nigdy nie wydawała się równie mroczna. Trzeba było z uporem iść dalej, walczyć z przeciwnościami i czynić dobro na miarę swoich możliwości. – Trzeba korzystać z tego, co jest teraz i co jeszcze może być – dodała; w końcu nie wiadomo, ile każdy z nich miał jeszcze czasu przed sobą, więc należało maksymalnie wykorzystać ten, który mieli. – I wierzyć, że będzie dobrze. – Sama chciała w to wierzyć, nawet jeśli czasami było trudno. Zbyt wiele okropieństw widziała w ostatnich miesiącach.
Ustawiła odpowiednio miotłę, sadowiąc się na trzonku i ściskając go dłońmi. Po pojedynku z Samuelem sprzed kilku dni wróciła już do formy, uzdrowiciele szybko ją poskładali.
- To co, lecimy? – zapytała, czując w opuszkach znajome wibrowanie drewna miotły gotowej do startu. Uśmiechnęła się szerzej i po chwili oderwała od ziemi, czując, jak wiatr targa jej rude włosy. Miała wrażenie, jakby jej problemy zostały na ziemi; pytanie tylko, czy lada chwila jej nie dogonią? Póki co nie chciała zbyt wiele o tym myśleć.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
— Bardzo bym chciała wiedzieć, jak się z tym zmierzyć, Sophio— mruknęła z lekkim grymasem na twarzy. — Wszystko wymyka się spod kontroli, otoczenie wokół szaleje, a my nie mamy nic. Nic. Ministerstwo nic nie robi — dodała z irytacją, zdając sobie sprawę, że zaciska pięść tak mocno, że długie paznokcie przebiły już skórę. Spojrzała na dłoń, i widząc czerwone ślady westchnęła cicho, kręcąc głową z rezygnacją. — Przepraszam, to nie twoja wina, po prostu złości mnie ta bezsilność.
Otaczali ją ludzie, którzy w każdej chwili byli gotowi jej pomóc, którzy w momentach zwątpienia dźwigali ją na nogi, a kiedy nie radziła sobie ze sklepem, przychodzili ją wspomóc jak tylko mogli. Byli jej przyjaciółmi. A teraz kiedy w ich domach wyprawiały się te wszystkie cuda, nie była w stanie im się odwdzięczyć. Szukała sposobu, by im pomóc, ale wszystko było niewystarczające. Anomalie, które zatrzęsły Londynem nie przestawały jej przerażać, pomimo całej wiary w to, że w końcu uda jej się znaleźć sposób na to, by je powstrzymać.
— Może każdy, ale nie Ben. Ben jest... inny niż wszyscy. On nie miewa takich chwil. Nie miewał ich do tej pory — bo za każdym razem potrafił je ukryć. Było przecież tak wiele sposobów, w które dało się uciec, byle poradzić sobie z problemami. A kiedy widziała go po raz ostatni wyglądał tak, jakby przestał, jakby się z nimi mierzył i to nieustannie, a one doprowadzały go na skraj wycieńczenia.
Uniosła na nią wzrok. Znów patrzyła w te topazowe oczy, odszukując w nich otuchę i wsparcie w słowach, które wypowiadała.
— Między rodzeństwem nigdy nie jest idealnie, ale do tej pory zawsze było dobrze. Kłóciliśmy się, denerwowaliśmy, śmialiśmy, ale nigdy nie było takiej... ściany miedzy nami. Rozumiesz? Jakby było coś jeszcze, coś pomiędzy nami, co on widział, a ja nie.— Czuła się z tym głupio. jakby była niewystarczająco mądra i spostrzegawcza, by dostrzec te niuanse, chociaż tak bardzo się starała. Machnęła ręką, nieważne. To co się działo nie dotyczyło Sophii, a przecież spotkały się po to, by znów poczuć wiatr we włosach, wznieść się wysoko i latać. Przystanęła jednak, wysłuchując jej historii. marszczyła brwi, ukryte pod gęstą grzywką, próbując sobie wyobrazić, co musieli w tamtej chwili czuć. — Deportowało was z domów? Ale wszystko było w porządku? Nie ucierpieliście na tym?
Dla niej to było nie do pomyślenia, ale nigdy nie uznawała czegokolwiek za niemożliwe. Tym bardziej teraz, wszystko, co mogłoby wydawać się dla czarodziejów śmieszne okazywało się okropną prawdą. Różdżki odmawiały posłuszeństwa, w domach bez powodu wybuchały pożary, przedmioty ożywały i zwracały się przeciwko swoim właścicielem, a do tego wszystkiego ta okropna pogoda, której nie można było kontrolować. Raz po raz spoglądała kontrolnie w niebo, by zobaczyć, czy nie gromadzą się nad ich głowami złowieszcze, ciemne chmury zwiastujące burzę. Anomalie pogodowe były już na porządku dziennym — raz padał deszcz, raz nawet śnieg, raz było gorąco jak w środku lata, zaskakiwała ich susza, by później znów ulewa zalała ulice i groziła podtopieniem. Radzili sobie z tym wszystkim, lecz im więcej korzystali z magii do naprawy zniszczeń, tym większe generowali ryzyko, że coś im się przydarzy.
— Tak. I jestem pewna, że w końcu będzie lepiej — dodała z uśmiechem, dosiadając miotły. — Jesteś gotowa? Na raz, dwa, trzy, w górę!
Wzniosła się wysoko, a wiatr rozwiał jej włosy. Żałowała, że nie spięła ich spinkami, ale teraz to już nie miało znaczenia. Przyjemna lekkość i błogość otuliła ją całą i przypomniała o najprzyjemniejszym uczuciu pod słońcem. — Pamiętasz Woollongong Shimmy? Ten manewr po łuku, który polega na rozporszeniu przeciwnika? Spróbujemy tego?— spytała, próbując sobie przypomnieć w jaki sposób się to odbywało. Była pewna, że pamięta, kiedyś miała to opanowane dość dobrze, a to jedna z tych figur na miotle, które mogły spełnić oczekiwania koleżanki.
Otaczali ją ludzie, którzy w każdej chwili byli gotowi jej pomóc, którzy w momentach zwątpienia dźwigali ją na nogi, a kiedy nie radziła sobie ze sklepem, przychodzili ją wspomóc jak tylko mogli. Byli jej przyjaciółmi. A teraz kiedy w ich domach wyprawiały się te wszystkie cuda, nie była w stanie im się odwdzięczyć. Szukała sposobu, by im pomóc, ale wszystko było niewystarczające. Anomalie, które zatrzęsły Londynem nie przestawały jej przerażać, pomimo całej wiary w to, że w końcu uda jej się znaleźć sposób na to, by je powstrzymać.
— Może każdy, ale nie Ben. Ben jest... inny niż wszyscy. On nie miewa takich chwil. Nie miewał ich do tej pory — bo za każdym razem potrafił je ukryć. Było przecież tak wiele sposobów, w które dało się uciec, byle poradzić sobie z problemami. A kiedy widziała go po raz ostatni wyglądał tak, jakby przestał, jakby się z nimi mierzył i to nieustannie, a one doprowadzały go na skraj wycieńczenia.
Uniosła na nią wzrok. Znów patrzyła w te topazowe oczy, odszukując w nich otuchę i wsparcie w słowach, które wypowiadała.
— Między rodzeństwem nigdy nie jest idealnie, ale do tej pory zawsze było dobrze. Kłóciliśmy się, denerwowaliśmy, śmialiśmy, ale nigdy nie było takiej... ściany miedzy nami. Rozumiesz? Jakby było coś jeszcze, coś pomiędzy nami, co on widział, a ja nie.— Czuła się z tym głupio. jakby była niewystarczająco mądra i spostrzegawcza, by dostrzec te niuanse, chociaż tak bardzo się starała. Machnęła ręką, nieważne. To co się działo nie dotyczyło Sophii, a przecież spotkały się po to, by znów poczuć wiatr we włosach, wznieść się wysoko i latać. Przystanęła jednak, wysłuchując jej historii. marszczyła brwi, ukryte pod gęstą grzywką, próbując sobie wyobrazić, co musieli w tamtej chwili czuć. — Deportowało was z domów? Ale wszystko było w porządku? Nie ucierpieliście na tym?
Dla niej to było nie do pomyślenia, ale nigdy nie uznawała czegokolwiek za niemożliwe. Tym bardziej teraz, wszystko, co mogłoby wydawać się dla czarodziejów śmieszne okazywało się okropną prawdą. Różdżki odmawiały posłuszeństwa, w domach bez powodu wybuchały pożary, przedmioty ożywały i zwracały się przeciwko swoim właścicielem, a do tego wszystkiego ta okropna pogoda, której nie można było kontrolować. Raz po raz spoglądała kontrolnie w niebo, by zobaczyć, czy nie gromadzą się nad ich głowami złowieszcze, ciemne chmury zwiastujące burzę. Anomalie pogodowe były już na porządku dziennym — raz padał deszcz, raz nawet śnieg, raz było gorąco jak w środku lata, zaskakiwała ich susza, by później znów ulewa zalała ulice i groziła podtopieniem. Radzili sobie z tym wszystkim, lecz im więcej korzystali z magii do naprawy zniszczeń, tym większe generowali ryzyko, że coś im się przydarzy.
— Tak. I jestem pewna, że w końcu będzie lepiej — dodała z uśmiechem, dosiadając miotły. — Jesteś gotowa? Na raz, dwa, trzy, w górę!
Wzniosła się wysoko, a wiatr rozwiał jej włosy. Żałowała, że nie spięła ich spinkami, ale teraz to już nie miało znaczenia. Przyjemna lekkość i błogość otuliła ją całą i przypomniała o najprzyjemniejszym uczuciu pod słońcem. — Pamiętasz Woollongong Shimmy? Ten manewr po łuku, który polega na rozporszeniu przeciwnika? Spróbujemy tego?— spytała, próbując sobie przypomnieć w jaki sposób się to odbywało. Była pewna, że pamięta, kiedyś miała to opanowane dość dobrze, a to jedna z tych figur na miotle, które mogły spełnić oczekiwania koleżanki.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Sophia też by chciała. Chociaż nie było to takie proste, nawet z wiedzą, którą dało jej spotkanie Zakonu. Nadal nie miała pojęcia, czym w ogóle mogła być ta moc. I też bardzo złościła ją bezsilność, bo chciała czuć, że coś robi, a nie tylko spogląda z boku na pogłębiający się chaos i opieszałość ministerstwa zajętego innymi sprawami po nagłej zmianie na najwyższym stanowisku.
- Mnie też to złości, dlatego rozumiem, co teraz czujesz... bo sama mam podobnie. Ale ministerstwo, chociaż samo niewiele robi, nie chce by ludzie działali na własną rękę – rzekła; miejsca opanowane silnymi anomaliami były pilnowane i starano się nie dopuszczać nikogo w pobliże, choć można było odnieść wrażenie, że sami też nie starają się zlikwidować anomalii, a może po prostu nie potrafili. A może to Sophia zaczynała już węszyć spiski, ale prawdą było, że od pewnego czasu nie ufała ministerstwu, choć pracowała w Biurze Aurorów.
Chciała jej pomóc, ale nie wiedziała, jak. Domyślała się, co mogło być powodem lub jednym z powodów dziwnego zachowania brata Hannah i jego odsunięcia się od siostry, ale nie mogła podzielić się tymi przypuszczeniami. Chociaż w zasadzie nie znała Benjamina, to przypuszczała, że podobne dylematy mogły dotyczyć nieświadomych rodzin każdego z Zakonników. Pozostawało kwestią czasu, jak podobna sytuacja zaistnieje także w jej rodzinie, jej brat nie był głupi i w końcu zauważy, że coś było nie tak, że coś przed nim ukrywała. Teraz mogła się przekonać, jak ta sytuacja wyglądała od tej drugiej strony, z perspektywy osoby, która nic nie wie o podwójnym życiu członka najbliższej rodziny i może tylko się zastanawiać, co takiego się działo. Czy i między nimi zacznie wyrastać ściana, a tajemnice zniszczą to, co z takim trudem odbudowywali w ostatnich miesiącach?
- Może... czasy się zmieniły? Ludzie z biegiem czasu potrafią się mocno zmienić, co niestety wpływa też na relacje z rodziną. To trudny okres, każdy przeżywa go na swój własny sposób. Może Ben ma problemy, o których ci nie mówi... Bo nie chce cię martwić? – powiedziała, czując wyrzuty sumienia, że musi traktować ją tak wymijająco i udawać, że nic nie wie. Poczuła się bardzo nieszczera, ale musiała ukrywać się za zasłoną oklepanych zapewnień. – Pozostaje mi mieć nadzieję, że wkrótce to się wyjaśni i te oby przelotne nieporozumienia odeszły w niepamięć. Bez względu na wszystko warto dbać o rodzinne więzi, nawet teraz, a może zwłaszcza teraz. Korzystać z każdej chwili, którą macie i nie tracić czasu na kłótnie. – powiedziała, bo choć wiedziała, jak trudno jest być ze sobą szczerym kiedy jedna ze stron skrywała wielką tajemnicę, to była też świadoma, że należało dbać o relację z rodziną i korzystać z każdej wspólnej chwili. Nigdy nie wiadomo, ile mieli przed sobą czasu. Nagła śmierć rodziców i zagrożenie, które spadło na jej brata boleśnie uświadomiły jej kruchość życia, a sama też nie mogła być pewna, ile czasu sama otrzyma od losu. Wielu aurorów ginęło młodo, a czasy były trudne.
- Tak, choć na szczęście mi nie stało się nic poważnego, byłam tylko trochę potłuczona. Szybko mnie wyleczono, ale będąc w Mungu widziałam ciężej rannych czarodziejów. Choć ląduję tam regularnie z racji mojej pracy, nigdy nie widziałam niczego podobnego – powiedziała, dziękując losowi, że anomalie nie sięgnęły jej brata, który był w tak strasznym stanie po pożarze na Nokturnie, że mógłby nie przeżyć nagłego wyrwania ze szpitalnego łóżka i rzucenia w inną część kraju.
Odpychając od siebie nieprzyjemne myśli, z ulgą skupiła się na miotle. Miały latać, na co tak bardzo czekała. Potrzebowała tej błogiej wolności, którą dawał lot, pozwalając tym samym na oderwanie się od problemów codzienności. Przed odbiciem się od ziemi także zerknęła w niebo; ostatnimi czasy nie można było ufać nawet pogodzie, która bywała równie zmienna i kapryśna jak sama magia.
- Musi być – powiedziała, dzielnie się uśmiechając, bo pragnęła patrzeć w przyszłość z optymizmem, nawet jeśli nie zawsze było to łatwe po tych okropnościach. – Jestem gotowa – zapewniła, odbijając się od ziemi i przez dłuższą chwilę oddając się temu cudownemu uczuciu, które pokochała tak dawno temu i o którym nie zapominała mimo rzadkiego dosiadania miotły w ostatnich latach.
Przemknęła nad boiskiem i podleciała bliżej Hannah, by móc słyszeć jej słowa. Wciąż dobrze trzymała się w miotle i poruszała się płynnie, choć zdecydowanie musiała przypomnieć sobie, jak wykonywało się bardziej skomplikowane manewry. Poza grą w quidditcha raczej nie miała okazji ich wykonywać, ale ich potrenowanie mogłoby poprawić jej sprawność i zwinność.
- Chyba go pamiętam – odezwała się, przypominając sobie spotkania drużyny przed treningami i meczami. Wtedy padały różne fachowe określenia manewrów, i choć część nazw dawno ulotniła się z jej pamięci, niektóre zapamiętała, przynajmniej te, które dotyczyły ścigających, bo zawsze grała właśnie na tej pozycji. – I chętnie przypomnę sobie, jak należy go wykonywać w praktyce – dodała, mocniej zaciskając dłonie na trzonku i próbując przypomnieć sobie właściwą sekwencję ruchów, które składały się na ten manewr. Nie robiła tego od bardzo dawna, mijało sześć lat od dnia, kiedy po raz ostatni miała na sobie żółte szaty drużyny Hufflepuffu i tym samym zakończyła aktywną przygodę z quidditchem, nie licząc paru późniejszych amatorskich meczów złożonych większości z ludzi, którzy też nie latali zawodowo. Choć na którymś z nich mignął jej chyba brat Hannah, teraz sobie to przypominała. – Będę się trzymać za tobą – dodała, zamierzając obserwować Hannah jako tą, która na ten moment była bardziej na bieżąco z tematem i z pewnością lepiej pamiętała manewr. Jak sobie go przypomni, będzie potrafiła wykonać go sama. To była kwestia przypomnienia oraz potrenowania, by rozruszać zastałe umiejętności dalekie od formy z końca szkoły, dlatego już po chwili pomknęła w ślad za koleżanką, podekscytowana lotem.
- Mnie też to złości, dlatego rozumiem, co teraz czujesz... bo sama mam podobnie. Ale ministerstwo, chociaż samo niewiele robi, nie chce by ludzie działali na własną rękę – rzekła; miejsca opanowane silnymi anomaliami były pilnowane i starano się nie dopuszczać nikogo w pobliże, choć można było odnieść wrażenie, że sami też nie starają się zlikwidować anomalii, a może po prostu nie potrafili. A może to Sophia zaczynała już węszyć spiski, ale prawdą było, że od pewnego czasu nie ufała ministerstwu, choć pracowała w Biurze Aurorów.
Chciała jej pomóc, ale nie wiedziała, jak. Domyślała się, co mogło być powodem lub jednym z powodów dziwnego zachowania brata Hannah i jego odsunięcia się od siostry, ale nie mogła podzielić się tymi przypuszczeniami. Chociaż w zasadzie nie znała Benjamina, to przypuszczała, że podobne dylematy mogły dotyczyć nieświadomych rodzin każdego z Zakonników. Pozostawało kwestią czasu, jak podobna sytuacja zaistnieje także w jej rodzinie, jej brat nie był głupi i w końcu zauważy, że coś było nie tak, że coś przed nim ukrywała. Teraz mogła się przekonać, jak ta sytuacja wyglądała od tej drugiej strony, z perspektywy osoby, która nic nie wie o podwójnym życiu członka najbliższej rodziny i może tylko się zastanawiać, co takiego się działo. Czy i między nimi zacznie wyrastać ściana, a tajemnice zniszczą to, co z takim trudem odbudowywali w ostatnich miesiącach?
- Może... czasy się zmieniły? Ludzie z biegiem czasu potrafią się mocno zmienić, co niestety wpływa też na relacje z rodziną. To trudny okres, każdy przeżywa go na swój własny sposób. Może Ben ma problemy, o których ci nie mówi... Bo nie chce cię martwić? – powiedziała, czując wyrzuty sumienia, że musi traktować ją tak wymijająco i udawać, że nic nie wie. Poczuła się bardzo nieszczera, ale musiała ukrywać się za zasłoną oklepanych zapewnień. – Pozostaje mi mieć nadzieję, że wkrótce to się wyjaśni i te oby przelotne nieporozumienia odeszły w niepamięć. Bez względu na wszystko warto dbać o rodzinne więzi, nawet teraz, a może zwłaszcza teraz. Korzystać z każdej chwili, którą macie i nie tracić czasu na kłótnie. – powiedziała, bo choć wiedziała, jak trudno jest być ze sobą szczerym kiedy jedna ze stron skrywała wielką tajemnicę, to była też świadoma, że należało dbać o relację z rodziną i korzystać z każdej wspólnej chwili. Nigdy nie wiadomo, ile mieli przed sobą czasu. Nagła śmierć rodziców i zagrożenie, które spadło na jej brata boleśnie uświadomiły jej kruchość życia, a sama też nie mogła być pewna, ile czasu sama otrzyma od losu. Wielu aurorów ginęło młodo, a czasy były trudne.
- Tak, choć na szczęście mi nie stało się nic poważnego, byłam tylko trochę potłuczona. Szybko mnie wyleczono, ale będąc w Mungu widziałam ciężej rannych czarodziejów. Choć ląduję tam regularnie z racji mojej pracy, nigdy nie widziałam niczego podobnego – powiedziała, dziękując losowi, że anomalie nie sięgnęły jej brata, który był w tak strasznym stanie po pożarze na Nokturnie, że mógłby nie przeżyć nagłego wyrwania ze szpitalnego łóżka i rzucenia w inną część kraju.
Odpychając od siebie nieprzyjemne myśli, z ulgą skupiła się na miotle. Miały latać, na co tak bardzo czekała. Potrzebowała tej błogiej wolności, którą dawał lot, pozwalając tym samym na oderwanie się od problemów codzienności. Przed odbiciem się od ziemi także zerknęła w niebo; ostatnimi czasy nie można było ufać nawet pogodzie, która bywała równie zmienna i kapryśna jak sama magia.
- Musi być – powiedziała, dzielnie się uśmiechając, bo pragnęła patrzeć w przyszłość z optymizmem, nawet jeśli nie zawsze było to łatwe po tych okropnościach. – Jestem gotowa – zapewniła, odbijając się od ziemi i przez dłuższą chwilę oddając się temu cudownemu uczuciu, które pokochała tak dawno temu i o którym nie zapominała mimo rzadkiego dosiadania miotły w ostatnich latach.
Przemknęła nad boiskiem i podleciała bliżej Hannah, by móc słyszeć jej słowa. Wciąż dobrze trzymała się w miotle i poruszała się płynnie, choć zdecydowanie musiała przypomnieć sobie, jak wykonywało się bardziej skomplikowane manewry. Poza grą w quidditcha raczej nie miała okazji ich wykonywać, ale ich potrenowanie mogłoby poprawić jej sprawność i zwinność.
- Chyba go pamiętam – odezwała się, przypominając sobie spotkania drużyny przed treningami i meczami. Wtedy padały różne fachowe określenia manewrów, i choć część nazw dawno ulotniła się z jej pamięci, niektóre zapamiętała, przynajmniej te, które dotyczyły ścigających, bo zawsze grała właśnie na tej pozycji. – I chętnie przypomnę sobie, jak należy go wykonywać w praktyce – dodała, mocniej zaciskając dłonie na trzonku i próbując przypomnieć sobie właściwą sekwencję ruchów, które składały się na ten manewr. Nie robiła tego od bardzo dawna, mijało sześć lat od dnia, kiedy po raz ostatni miała na sobie żółte szaty drużyny Hufflepuffu i tym samym zakończyła aktywną przygodę z quidditchem, nie licząc paru późniejszych amatorskich meczów złożonych większości z ludzi, którzy też nie latali zawodowo. Choć na którymś z nich mignął jej chyba brat Hannah, teraz sobie to przypominała. – Będę się trzymać za tobą – dodała, zamierzając obserwować Hannah jako tą, która na ten moment była bardziej na bieżąco z tematem i z pewnością lepiej pamiętała manewr. Jak sobie go przypomni, będzie potrafiła wykonać go sama. To była kwestia przypomnienia oraz potrenowania, by rozruszać zastałe umiejętności dalekie od formy z końca szkoły, dlatego już po chwili pomknęła w ślad za koleżanką, podekscytowana lotem.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Spojrzała na Sophię, ledwie powstrzymując się od prychnięcia, choć dziewczyna nie była niczemu winna, a Hannah rozumiała, co próbowała jej przekazać.
— Tak, wiem. Słyszałam o ostrzeżeniach. Podobno zamykają ludzi w Tower, jeśli zajmują się tym na własną rękę. Ale nie wiem, czy oni cokolwiek robią. Soph. Powinni się zająć społecznym chaosem, a nie tylko ogłosić kwarantannę i czekać aż minie termin ponownej inspekcji. Na razie wszędzie, gdzie pójdę panuje popłoch. Ludzie cierpią. Widziałam mugoli, którzy wyglądali jakby zwariowali, przedmioty wokół nich się rozbijały, albo wybuchały. A dzieci? Biedne dzieci...— mruknęła ze smutkiem, wzdychając przy tym cicho. Nikt nic nie wiedział, nikt nic nie mówił. Mogła tylko patrzeć na opłakane skutki i sprzątać powstałe zniszczenia; nie była w stanie niczego naprawić, a tym bardziej zapobiec straszliwym wydarzeniom. Ale była zdeterminowała, chciała dowiedzieć się tego — choćby na własną rękę, bez niczyjej pomocy. Nawet gdyby musiała trafić do Tower. Przez chwilę zaświtała jej w głowie idiotyczna myśl, choć jednocześnie usłyszała karcące głosy wszystkich których znała. To głupie, to niebezpieczne. Może tylko Jaimie poparłby ją w tym. Może udałby się razem z nią do jakiegoś źródła i pomógł jej to powstrzymać.
— Jasne, to rozsądne. Kłopot w tym, że on nigdy nie był jakoś szczególnie rozsądny. Nie głupi, po prostu to nie w jego stylu i już. A mnie to dziwi. Może nie powinno, sama już nie wiem— wyjaśniła jej, bo znała swojego brata jak nikt inny, a przynajmniej do tej pory tak sądziła. Może Sophia miała racje, może to była kwestia czasu i czasów, tego wszystkiego, co działo się wkoło i zmusiło go do określonego zachowania. Może i ona się zmieniła? Może zaczęła postępować bezmyślnie, nawet o tym nie wiedząc. Długi zaciągnięte na sklep wcale nie malały, a ona myślała tylko o tym jak pomóc tym, którzy ucierpieli w pierwszomajowych wydarzeniach. Może nadszedł czas, by zajęła się sobą?
Pokręciła głową, jakby ten prosty gest był w stanie wytrzepać wszystkie zbędne myśli z jej głowy.Spojrzała na dziewczynę i uśmiechnęła się do niej ciepło. Nie wiedzieć skąd i dlaczego stała się jej cichą powierniczką dręczących myśli i frustracji.
— Dziękuję.— Nawet przez chwilę, kiedy jej się przyglądała, słuchała jej miłych i pokrzepiających słów, zastanawiała się, czy aby i ona nie znalazła się w podobnej sytuacji, lecz nic takiego nie przyznała. Zresztą, dlaczego miałaby przed nią cokolwiek ukrywać? Prawdopodobnie naprawdę ją rozumiała. Miała też brata, o którego się martwiła, wiedziała dobrze jak ciężkie jest życie siostry.— To dużo dla mnie znaczy — przyznała, chcąc się upewnić, że Sophia wie, że podniosła ją na duchu. Z wielką chęcią podeszłaby do niej i wyściskała ją za wszystkie czasy, ale tkwiła już na miotle, a po chwili poszybowała wysoko w górę, by rozpocząć właściwy trening.
— Dobrze, że nie stało ci się nic poważnego. Teraz potrzebujemy takich ludzi jak ty jeszcze bardziej.— Nie kłamała. Nadchodziły mroczne czasy, którym oni wszyscy musieli stawić czoła. Codziennie nowe wyzwania, codziennie nowe dramaty i sprawy, które należało jakoś rozwiązać. Może powinny się zgromadzić i zacząć działać wspólnie? Pomóc aurorom i podobnie myślącym ludziom, zrzeszyć się i przeciwstawić problemom codzienności? To wszystko, choć potrafiło spędzać sen z powiek, musiała odsunąć na bok, aby skupić się na tym, po co właśiwie tu się spotkały.
Trzymała się trzonka swojej starej — choć cholernie wdzięcznej — miotły, do której żywiła niezwykły sentyment, czując we włosach wiatr. Powiewała na nim również jej spódnica i bluzka, sprawiając, że włoski na rękach stanęły dęba z podekscytowania. Wszystko w dole było takie małe, takie nic nieznaczące. A w powietrzu — one dwie. Spojrzała jeszcze na Sophię porozumiewawczo i skinęła głową. Po chwili napięła wszystkie mięśnie i ruszyła pędem lekko w dół. Najpierw pomknęła w prawo, potem skręciła w lewo, potem znów w prawo — wydawało jej się, że właśnie tak to miało wyglądać, po łuku, nie zygzaku. Właściwie, była tego prawie pewna.
Obróciła się za siebie, by spojrzeć na koleżankę, a kiedy znacząco obniżyły lot, poderwała przód miotły w górę i zatrzymała się w jednym miejscu.
— Bardzo dobrze! Spróbuj jeszcze bardziej łagodnie!— krzyknęła do niej wznosząc się wyżej, a po chwili poprawiając jeszcze raz swój lot, tym razem już bez spadania w dół, po linii prostej.
— Tak, wiem. Słyszałam o ostrzeżeniach. Podobno zamykają ludzi w Tower, jeśli zajmują się tym na własną rękę. Ale nie wiem, czy oni cokolwiek robią. Soph. Powinni się zająć społecznym chaosem, a nie tylko ogłosić kwarantannę i czekać aż minie termin ponownej inspekcji. Na razie wszędzie, gdzie pójdę panuje popłoch. Ludzie cierpią. Widziałam mugoli, którzy wyglądali jakby zwariowali, przedmioty wokół nich się rozbijały, albo wybuchały. A dzieci? Biedne dzieci...— mruknęła ze smutkiem, wzdychając przy tym cicho. Nikt nic nie wiedział, nikt nic nie mówił. Mogła tylko patrzeć na opłakane skutki i sprzątać powstałe zniszczenia; nie była w stanie niczego naprawić, a tym bardziej zapobiec straszliwym wydarzeniom. Ale była zdeterminowała, chciała dowiedzieć się tego — choćby na własną rękę, bez niczyjej pomocy. Nawet gdyby musiała trafić do Tower. Przez chwilę zaświtała jej w głowie idiotyczna myśl, choć jednocześnie usłyszała karcące głosy wszystkich których znała. To głupie, to niebezpieczne. Może tylko Jaimie poparłby ją w tym. Może udałby się razem z nią do jakiegoś źródła i pomógł jej to powstrzymać.
— Jasne, to rozsądne. Kłopot w tym, że on nigdy nie był jakoś szczególnie rozsądny. Nie głupi, po prostu to nie w jego stylu i już. A mnie to dziwi. Może nie powinno, sama już nie wiem— wyjaśniła jej, bo znała swojego brata jak nikt inny, a przynajmniej do tej pory tak sądziła. Może Sophia miała racje, może to była kwestia czasu i czasów, tego wszystkiego, co działo się wkoło i zmusiło go do określonego zachowania. Może i ona się zmieniła? Może zaczęła postępować bezmyślnie, nawet o tym nie wiedząc. Długi zaciągnięte na sklep wcale nie malały, a ona myślała tylko o tym jak pomóc tym, którzy ucierpieli w pierwszomajowych wydarzeniach. Może nadszedł czas, by zajęła się sobą?
Pokręciła głową, jakby ten prosty gest był w stanie wytrzepać wszystkie zbędne myśli z jej głowy.Spojrzała na dziewczynę i uśmiechnęła się do niej ciepło. Nie wiedzieć skąd i dlaczego stała się jej cichą powierniczką dręczących myśli i frustracji.
— Dziękuję.— Nawet przez chwilę, kiedy jej się przyglądała, słuchała jej miłych i pokrzepiających słów, zastanawiała się, czy aby i ona nie znalazła się w podobnej sytuacji, lecz nic takiego nie przyznała. Zresztą, dlaczego miałaby przed nią cokolwiek ukrywać? Prawdopodobnie naprawdę ją rozumiała. Miała też brata, o którego się martwiła, wiedziała dobrze jak ciężkie jest życie siostry.— To dużo dla mnie znaczy — przyznała, chcąc się upewnić, że Sophia wie, że podniosła ją na duchu. Z wielką chęcią podeszłaby do niej i wyściskała ją za wszystkie czasy, ale tkwiła już na miotle, a po chwili poszybowała wysoko w górę, by rozpocząć właściwy trening.
— Dobrze, że nie stało ci się nic poważnego. Teraz potrzebujemy takich ludzi jak ty jeszcze bardziej.— Nie kłamała. Nadchodziły mroczne czasy, którym oni wszyscy musieli stawić czoła. Codziennie nowe wyzwania, codziennie nowe dramaty i sprawy, które należało jakoś rozwiązać. Może powinny się zgromadzić i zacząć działać wspólnie? Pomóc aurorom i podobnie myślącym ludziom, zrzeszyć się i przeciwstawić problemom codzienności? To wszystko, choć potrafiło spędzać sen z powiek, musiała odsunąć na bok, aby skupić się na tym, po co właśiwie tu się spotkały.
Trzymała się trzonka swojej starej — choć cholernie wdzięcznej — miotły, do której żywiła niezwykły sentyment, czując we włosach wiatr. Powiewała na nim również jej spódnica i bluzka, sprawiając, że włoski na rękach stanęły dęba z podekscytowania. Wszystko w dole było takie małe, takie nic nieznaczące. A w powietrzu — one dwie. Spojrzała jeszcze na Sophię porozumiewawczo i skinęła głową. Po chwili napięła wszystkie mięśnie i ruszyła pędem lekko w dół. Najpierw pomknęła w prawo, potem skręciła w lewo, potem znów w prawo — wydawało jej się, że właśnie tak to miało wyglądać, po łuku, nie zygzaku. Właściwie, była tego prawie pewna.
Obróciła się za siebie, by spojrzeć na koleżankę, a kiedy znacząco obniżyły lot, poderwała przód miotły w górę i zatrzymała się w jednym miejscu.
— Bardzo dobrze! Spróbuj jeszcze bardziej łagodnie!— krzyknęła do niej wznosząc się wyżej, a po chwili poprawiając jeszcze raz swój lot, tym razem już bez spadania w dół, po linii prostej.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Sophia musiała się z tym zgodzić – ministerstwo powinno się tym zająć, i to już dawno. A tymczasem minęły dwa tygodnie, podczas których anomalie mogły zagrażać wszystkim, którzy znaleźli się w pobliżu. Dwa tygodnie, podczas których ministerstwo wolało łapać ludzi działających na własną rękę, zamiast samodzielnie zająć się tym, co należało do ich obowiązków. Przecież teraz miało być lepiej, prawda? Po odsunięciu poprzedniej minister coś miało się zacząć zmieniać, i choć teoretycznie zmieniało, w praktyce nadal pozostało mnóstwo niedociągnięć, które rodziły nieufność.
- Powinni, ale obie widzimy, jak jest. Pozostaje faktem, że do zrobienia jest bardzo dużo, ale to ich cholerny obowiązek, zająć się tym. To sprawa bezpieczeństwa nas wszystkich – powiedziała cicho. To nie zwykli ludzie mieli się narażać, tylko odpowiednio przeszkoleni pracownicy ministerstwa. Którzy woleli zamykać w Tower tych, którzy próbują działać, zamiast cieszyć się, że obywatele próbują pomóc w opanowaniu chaosu i nie jest im obojętny świat, w którym żyli wszyscy, i czarodzieje i mugole. Myśląc o tym wszystkim, Sophia nabierała coraz większej ochoty, by zlekceważyć ryzyko i spróbować naprawić magię jakiegoś miejsca na własną rękę. Warto było zaryzykować, jeśli tylko tym działaniem może uratować kilka niewinnych osób, które mogłyby paść ofiarą anomalii.
Zdawała sobie sprawę, że Hannah też leży na sercu dobro tych ludzi i że również zauważyła dziwną opieszałość instytucji, która powinna chronić ich wszystkich, a nie robiła tego, bo nie potrafiła... lub nie chciała? W każdym razie, Sophia nie zamierzała jej potępiać, bo sama czuła podobnie, i też pragnęła coś zrobić.
Sprawy rodzinne wydawały się dość zawiłe. Przynajmniej w oczach Sophii, która wiedziała o przynależności brata koleżanki do Zakonu, podczas gdy ona sama wciąż mogła tylko się zastanawiać dlaczego Ben zachowywał się inaczej niż dawniej. Ale to on musiał podjąć decyzję, kiedy i czy w ogóle wtajemniczyć Hannah w swoje sprawy. Może nie był gotowy lub nie chciał jej narażać?
- Może po prostu warto w tym wszystkim znaleźć chwilę na szczerą rozmowę? Będzie dobrze. Zawsze prędzej czy później jest – pozostało jej powtórzyć, w nadziei, że Hannah i jej brat nie stracą swojej wyjątkowej relacji. Sophia już kiedyś straciła dobre relacje z bratem i nie chciałaby wracać do tamtego momentu, kiedy przez trzy lata praktycznie nie mieli kontaktu, bo podzielił ich pewien konflikt, z obecnego punktu widzenia niewarty takiego popsucia relacji. O tak, dobrze wiedziała, jak to jest być siostrą roztrzepanego starszego brata pakującego się w tarapaty i jak to jest się o niego martwić, wiedziała też, jak to było czuć do niego żal, choć dziś żałowała tamtego czasu.
Także się uśmiechnęła, ciesząc się, że mogła pomóc Hannah przez wysłuchanie jej trosk i wypowiedzenie kilku ciepłych słów w jej stronę. Chociaż tyle mogła dla niej zrobić.
Już po chwili były w powietrzu. Sophia również dosiadała swojej starej miotły, która miała swoje lata i zapewne nie dorównywała najnowszym modelom, ale wciąż spełniała swoje funkcje, a dla Carterówny miała wartość sentymentalną. Rodzice podarowali ją jej jak dostała się do drużyny Puchonów, i na niej latała na wszystkich szkolnych meczach. Przez ostatnie lata większość czasu spędziła w ciasnym domowym składziku, rzadko wyjmowana i użytkowana.
Nie było tu nikogo poza nimi dwiema. Trybuny, które podczas meczów zapełniały się widownią, dziś stały puste i nikt nie przeszkadzał im w przypominaniu sobie quidditchowych sztuczek. Sophia, wciąż zaciskając dłonie na trzonku, uważnie obserwowała znajomą i leciała za nią, w pełni sycąc się tym przyjemnym momentem. Hannah poruszała się na miotle niezwykle sprawnie, ale Sophia starała się utrzymywać podobne tempo, choć trzymała się za nią, żeby lepiej widzieć, co robiła.
Wykonując manewr i mknąc po łuku nad boiskiem, doznała jednak dziwnego wrażenia, że to nie do końca tak wyglądało. W pamięci pojawiło się mgliste wspomnienie jednego z treningów odbytych przed którymś z hogwarckich meczów, kiedy ówczesny kapitan drużyny zademonstrował ten manewr pozostałym ścigającym. Była niemal pewna, że wykonując go, poruszała się bardziej zygzakiem niż łukiem, pamiętała, że przy pierwszej próbie nie od razu wykonała ten zygzak w odpowiednią stronę. Podleciała bliżej Hannah, zamierzając skonsultować z nią swoje wątpliwości.
- Może coś źle pamiętam, ale... czy ten manewr nie miał być wykonywany lecąc zygzakiem? – zapytała. Nie zamierzała zarzucać jej błędu, nawet osobom bardzo dobrze latającym mogły zdarzyć się pomyłki przy wykonywaniu niektórych figur, w końcu żadna z nich nie grała zawodowo, a latały dla przyjemności. Była po prostu ciekawa, czy myślała słusznie, czy może to ona źle zapamiętała, a Hannah wykonała manewr tak jak należy? Może po prostu ją nauczono innego sposobu, w końcu nawet w Hogwarcie, w amatorskich drużynach złożonych z uczniów, każdy skład obierał własną taktykę, a Sophia nigdy nie uczestniczyła w treningach Gryfonów, a tylko grała przeciwko nim podczas meczów.
- Powinni, ale obie widzimy, jak jest. Pozostaje faktem, że do zrobienia jest bardzo dużo, ale to ich cholerny obowiązek, zająć się tym. To sprawa bezpieczeństwa nas wszystkich – powiedziała cicho. To nie zwykli ludzie mieli się narażać, tylko odpowiednio przeszkoleni pracownicy ministerstwa. Którzy woleli zamykać w Tower tych, którzy próbują działać, zamiast cieszyć się, że obywatele próbują pomóc w opanowaniu chaosu i nie jest im obojętny świat, w którym żyli wszyscy, i czarodzieje i mugole. Myśląc o tym wszystkim, Sophia nabierała coraz większej ochoty, by zlekceważyć ryzyko i spróbować naprawić magię jakiegoś miejsca na własną rękę. Warto było zaryzykować, jeśli tylko tym działaniem może uratować kilka niewinnych osób, które mogłyby paść ofiarą anomalii.
Zdawała sobie sprawę, że Hannah też leży na sercu dobro tych ludzi i że również zauważyła dziwną opieszałość instytucji, która powinna chronić ich wszystkich, a nie robiła tego, bo nie potrafiła... lub nie chciała? W każdym razie, Sophia nie zamierzała jej potępiać, bo sama czuła podobnie, i też pragnęła coś zrobić.
Sprawy rodzinne wydawały się dość zawiłe. Przynajmniej w oczach Sophii, która wiedziała o przynależności brata koleżanki do Zakonu, podczas gdy ona sama wciąż mogła tylko się zastanawiać dlaczego Ben zachowywał się inaczej niż dawniej. Ale to on musiał podjąć decyzję, kiedy i czy w ogóle wtajemniczyć Hannah w swoje sprawy. Może nie był gotowy lub nie chciał jej narażać?
- Może po prostu warto w tym wszystkim znaleźć chwilę na szczerą rozmowę? Będzie dobrze. Zawsze prędzej czy później jest – pozostało jej powtórzyć, w nadziei, że Hannah i jej brat nie stracą swojej wyjątkowej relacji. Sophia już kiedyś straciła dobre relacje z bratem i nie chciałaby wracać do tamtego momentu, kiedy przez trzy lata praktycznie nie mieli kontaktu, bo podzielił ich pewien konflikt, z obecnego punktu widzenia niewarty takiego popsucia relacji. O tak, dobrze wiedziała, jak to jest być siostrą roztrzepanego starszego brata pakującego się w tarapaty i jak to jest się o niego martwić, wiedziała też, jak to było czuć do niego żal, choć dziś żałowała tamtego czasu.
Także się uśmiechnęła, ciesząc się, że mogła pomóc Hannah przez wysłuchanie jej trosk i wypowiedzenie kilku ciepłych słów w jej stronę. Chociaż tyle mogła dla niej zrobić.
Już po chwili były w powietrzu. Sophia również dosiadała swojej starej miotły, która miała swoje lata i zapewne nie dorównywała najnowszym modelom, ale wciąż spełniała swoje funkcje, a dla Carterówny miała wartość sentymentalną. Rodzice podarowali ją jej jak dostała się do drużyny Puchonów, i na niej latała na wszystkich szkolnych meczach. Przez ostatnie lata większość czasu spędziła w ciasnym domowym składziku, rzadko wyjmowana i użytkowana.
Nie było tu nikogo poza nimi dwiema. Trybuny, które podczas meczów zapełniały się widownią, dziś stały puste i nikt nie przeszkadzał im w przypominaniu sobie quidditchowych sztuczek. Sophia, wciąż zaciskając dłonie na trzonku, uważnie obserwowała znajomą i leciała za nią, w pełni sycąc się tym przyjemnym momentem. Hannah poruszała się na miotle niezwykle sprawnie, ale Sophia starała się utrzymywać podobne tempo, choć trzymała się za nią, żeby lepiej widzieć, co robiła.
Wykonując manewr i mknąc po łuku nad boiskiem, doznała jednak dziwnego wrażenia, że to nie do końca tak wyglądało. W pamięci pojawiło się mgliste wspomnienie jednego z treningów odbytych przed którymś z hogwarckich meczów, kiedy ówczesny kapitan drużyny zademonstrował ten manewr pozostałym ścigającym. Była niemal pewna, że wykonując go, poruszała się bardziej zygzakiem niż łukiem, pamiętała, że przy pierwszej próbie nie od razu wykonała ten zygzak w odpowiednią stronę. Podleciała bliżej Hannah, zamierzając skonsultować z nią swoje wątpliwości.
- Może coś źle pamiętam, ale... czy ten manewr nie miał być wykonywany lecąc zygzakiem? – zapytała. Nie zamierzała zarzucać jej błędu, nawet osobom bardzo dobrze latającym mogły zdarzyć się pomyłki przy wykonywaniu niektórych figur, w końcu żadna z nich nie grała zawodowo, a latały dla przyjemności. Była po prostu ciekawa, czy myślała słusznie, czy może to ona źle zapamiętała, a Hannah wykonała manewr tak jak należy? Może po prostu ją nauczono innego sposobu, w końcu nawet w Hogwarcie, w amatorskich drużynach złożonych z uczniów, każdy skład obierał własną taktykę, a Sophia nigdy nie uczestniczyła w treningach Gryfonów, a tylko grała przeciwko nim podczas meczów.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Czas mijał. Docierały do nich ostrzeżenia i wytyczne, dotyczące trzymania się z daleka od źródeł anomalii, ale nikt z tym nic nie robił. Wiele miejsc, które mijała każdego dnia, jak były zamknięte od początku maja, tak wciąż nie można było się do nich zbliżyć. Ani razu nie widziała tam pracowników ministerstwa, nikogo ze służb, które przyrzekały się tym zająć, zupełnie jakby nikomu nie było na rękę, by doprowadzić to wszystko do porządku. Społeczeństwo pogrążało się w chaosie, dzieci były nieprzewidywalne, a przejawy magii niebezpieczne zarówno dla nich samych jak i najbliższego otoczenia. Sama była świadkiem, jak jeden z mugoli wzniósł się wysoko ponad ulice, a później spadł. Nie przeżył, nie można go było w żaden sposób uratować. Każde takie zdarzenie było dla niej wstrząsające, nie mogła się pogodzić z zalewającym ich zlem, z poszerzającym się każdego dnia morzem rozmaitych tragedii. Sięgały ich samych, ich bliskich, przyjaciół, znajomych. Powinni coś zrobić, a nie tylko stać bezczynnie i przytakiwać głupim rozporządzeniom.
Nie powinna poruszać tego tematu z Sophią, była aurorem, pracowała w Ministerstwie Magii, otaczali ją ludzie, których Hannah obwiniała o całkowitą bezczynność, na których się złościła odkąd to wszystko się zaczęło. Uświadomiła sobie to po dłuższej chwili, szybko odczuwając skruchę. Zerknęła na nią, aby sprawdzić, czy nie uraziła jej swoim bezpośrednim wyrzutem — ale ona miała dobre serce, wiedziała, że gdyby tylko mogła, pomogłaby i tak jak Hannah pragnęła wziąć sprawy we własne ręce.
— Tak mówią — odpowiedziała w zamyśleniu. Nie wierzyła w samoistne rozwiązanie sprawy, wiedziała, że trzeba los wziąć za rogi, inaczej nic się samo nie zrobi. Musiała się spotkać z Benjaminem, i to jak najszybciej. Głębiej nad tym myśląc, postanowiła twardo, sama przed sobą, że odwiedzi go jutro, w rezerwacie, tak jak zapowiedziała się w liście. Nie brała w ogóle pod uwagę, że jej relacje z Jaimiem mogłyby się jeszcze popsuć, w ostatnich latach wystarczająco wiele się zmieniło. Nie byli już dziećmi, a nawet młodzieżą, która miała pstro w głowie; ich drogi się schodziły i rozchodziły, ale każdego dnia myślała o nim i o tym, jak mu się powodzi. Nie potrafiła dłużej czekać na jego inicjatywę. Mama zawsze trzymała ich wszystkich w kupie, zawsze dbała o to, by byli ze sobą blisko, nawet jak się kłócili, sprzeczali — trzymała rodzinę w garści. A teraz rozjechali się, podążając własnymi ścieżkami. Jej bracia angażowali się w coś innego, tylko ona, zamiast mamy, mogła przypilnować, by znów stworzyli taką rodzinę, jaką kiedyś byli.
Chłodny wiatr smagał jej włosy, rozwiewał grzywkę na czole. Pogoda im sprzyjała, ale ciemne chmury na horyzoncie zbliżały się w ich stronę w zabójczym tempie. Nawet powiewy powietrza zaczęły nieść ze sobą niepokój. Trawa, do tej pory lekko falująca drżała, z oddali nadchodziła ciemność — zbierało się na burzę. Ale to nie przeszkadzało jej w locie, nie zamartwiała się tym, nie przejmowała wcale. Wzniesiona wysoko ponad ziemię czuła się jak ryba w wodzie, jej serce, w końcu wolne i szczęśliwe, biło od natłoku towarzyszącym temu emocji. Chciała nauczyć Sophię manewru, który był trudny, ale przy kilku próbach powinien zakończyć się sukcesem. Była zdolną czarownicą, dobrze czuła się na miotle — pamietała ją z boiska, świetnie sobie radziła na meczach. Nawet jeśli wielu rzeczy już nie pamiętała, z tego nie dało się wyrosnąć, nie można zapomnieć jak się lata. Takie jak one miały to po prostu we krwi.
Gdy zjawiła się tuż przy niej, odgarnęła włosy z twarzy i nabrała z uśmiechem — wciąż błąkającym się niesfornie z powodu euforii — powietrza w płuca.
— Zygzakiem?— Zdziwiła się w pierwszej chwili. Pokręciła głową, zaczynając się śmiać, ale szybko przestała, zastanawiając się nad jej uwagą. Do tej pory była przekonana, że to właśnie w ten sposób miało wyglądać — nie mogła się mylić, to przecież była dla niej bułka z masłem. A jednak rumieńce szybko zalały jej policzki, gdy zrozumiała, że popełniła błąd. Nie byle jaki, kardynalny błąd! Powinna wiedzieć, trenowała to wielokrotnie. — Ekhm...— zająknęła się, przełknęła ślinę i potrzepała włosami, starając się nie wyglądać na zmieszaną, ale to wszystko wypadło sztucznie. W końcu to ona miała nauczyć czegoś Sophię, a wyszło odwrotnie. — Tak, tak, coś musiało mi się pomylić. Chodziło mi o zygzak, oczywiście. Musisz zrobić tak jak zrobiłaś, tylko troszkę ostrzej wchodzić w zakręty, bardziej agresywnie, gwałtownie — mówiła, jak gdyby nigdy nic. Pokiwała głową znacząco i oddaliła się szybko. — Spróbujmy jeszcze raz!— Byle tylko chłód wiatru ochłodził jej lica na tyle, by przestały się czerwienić.
Nie powinna poruszać tego tematu z Sophią, była aurorem, pracowała w Ministerstwie Magii, otaczali ją ludzie, których Hannah obwiniała o całkowitą bezczynność, na których się złościła odkąd to wszystko się zaczęło. Uświadomiła sobie to po dłuższej chwili, szybko odczuwając skruchę. Zerknęła na nią, aby sprawdzić, czy nie uraziła jej swoim bezpośrednim wyrzutem — ale ona miała dobre serce, wiedziała, że gdyby tylko mogła, pomogłaby i tak jak Hannah pragnęła wziąć sprawy we własne ręce.
— Tak mówią — odpowiedziała w zamyśleniu. Nie wierzyła w samoistne rozwiązanie sprawy, wiedziała, że trzeba los wziąć za rogi, inaczej nic się samo nie zrobi. Musiała się spotkać z Benjaminem, i to jak najszybciej. Głębiej nad tym myśląc, postanowiła twardo, sama przed sobą, że odwiedzi go jutro, w rezerwacie, tak jak zapowiedziała się w liście. Nie brała w ogóle pod uwagę, że jej relacje z Jaimiem mogłyby się jeszcze popsuć, w ostatnich latach wystarczająco wiele się zmieniło. Nie byli już dziećmi, a nawet młodzieżą, która miała pstro w głowie; ich drogi się schodziły i rozchodziły, ale każdego dnia myślała o nim i o tym, jak mu się powodzi. Nie potrafiła dłużej czekać na jego inicjatywę. Mama zawsze trzymała ich wszystkich w kupie, zawsze dbała o to, by byli ze sobą blisko, nawet jak się kłócili, sprzeczali — trzymała rodzinę w garści. A teraz rozjechali się, podążając własnymi ścieżkami. Jej bracia angażowali się w coś innego, tylko ona, zamiast mamy, mogła przypilnować, by znów stworzyli taką rodzinę, jaką kiedyś byli.
Chłodny wiatr smagał jej włosy, rozwiewał grzywkę na czole. Pogoda im sprzyjała, ale ciemne chmury na horyzoncie zbliżały się w ich stronę w zabójczym tempie. Nawet powiewy powietrza zaczęły nieść ze sobą niepokój. Trawa, do tej pory lekko falująca drżała, z oddali nadchodziła ciemność — zbierało się na burzę. Ale to nie przeszkadzało jej w locie, nie zamartwiała się tym, nie przejmowała wcale. Wzniesiona wysoko ponad ziemię czuła się jak ryba w wodzie, jej serce, w końcu wolne i szczęśliwe, biło od natłoku towarzyszącym temu emocji. Chciała nauczyć Sophię manewru, który był trudny, ale przy kilku próbach powinien zakończyć się sukcesem. Była zdolną czarownicą, dobrze czuła się na miotle — pamietała ją z boiska, świetnie sobie radziła na meczach. Nawet jeśli wielu rzeczy już nie pamiętała, z tego nie dało się wyrosnąć, nie można zapomnieć jak się lata. Takie jak one miały to po prostu we krwi.
Gdy zjawiła się tuż przy niej, odgarnęła włosy z twarzy i nabrała z uśmiechem — wciąż błąkającym się niesfornie z powodu euforii — powietrza w płuca.
— Zygzakiem?— Zdziwiła się w pierwszej chwili. Pokręciła głową, zaczynając się śmiać, ale szybko przestała, zastanawiając się nad jej uwagą. Do tej pory była przekonana, że to właśnie w ten sposób miało wyglądać — nie mogła się mylić, to przecież była dla niej bułka z masłem. A jednak rumieńce szybko zalały jej policzki, gdy zrozumiała, że popełniła błąd. Nie byle jaki, kardynalny błąd! Powinna wiedzieć, trenowała to wielokrotnie. — Ekhm...— zająknęła się, przełknęła ślinę i potrzepała włosami, starając się nie wyglądać na zmieszaną, ale to wszystko wypadło sztucznie. W końcu to ona miała nauczyć czegoś Sophię, a wyszło odwrotnie. — Tak, tak, coś musiało mi się pomylić. Chodziło mi o zygzak, oczywiście. Musisz zrobić tak jak zrobiłaś, tylko troszkę ostrzej wchodzić w zakręty, bardziej agresywnie, gwałtownie — mówiła, jak gdyby nigdy nic. Pokiwała głową znacząco i oddaliła się szybko. — Spróbujmy jeszcze raz!— Byle tylko chłód wiatru ochłodził jej lica na tyle, by przestały się czerwienić.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Sophii też trudno było się pogodzić z tym wszystkim, co wywróciło ich świat do góry nogami. Z czymś, czego nie znała i nawet nie była pewna, jak dokładnie z tym walczyć. Jednocześnie doskwierał jej pewien wewnętrzny rozdźwięk związany z tym, że pracowała dla instytucji, która w ostatnich tygodniach dokonała wielu podłych rzeczy, a teraz zdawała się postępować zbyt biernie i opieszale. Wiedziała jednak, że mimo tego, że Biuro Aurorów podlegało ministerstwu, sama została aurorem z dobrych pobudek i chciała postępować słusznie, nawet jeśli nie zawsze było to łatwe. Nie pragnęła prestiżu, a właśnie możliwości przyłożenia swojej różdżki do czegoś dobrego. Tak, jak robili to jej bliscy, których niestety już nie było. To, co spotkało Carterów, zmusiło ją do większej ostrożności i rozwagi, ale zarazem utwierdziło w tym, jaka ścieżka jest tą słuszną.
Ale rozumiała pretensje i wyrzuty Hannah, bo sama też je odczuwała, nawet jeśli w pracy często musiała zamykać usta i gryźć się w język, i w ciszy robić to, co do niej należało. Przychodziło jej to jednak z dużym trudem, ale jako osoba niezwykle uparta musiała wytrzymać, znajdując pewne ukojenie w podwójnym życiu, które od niedawna wiodła. I czekała na możliwość konkretnego działania, choć w jej głowie już kluł się pewien śmiały pomysł, choć do jego wdrożenia będzie jej potrzebna pomoc. Chyba też będzie musiała pomówić z własnym bratem, całkowicie przekonana, że po tym co go spotkało zgodzi się z nią, że coś trzeba zrobić.
Ale zanim nastąpi nieuchronnie zbliżająca się rozmowa po jego powrocie do domu, który miał wkrótce nastąpić, mogła jeszcze znaleźć ukojenie i odprężyć się poprzez lot. Tu, w powietrzu, przyziemne problemy ciążyły jakby mniej. Bardziej niż na myśleniu ciało było skupione na trzymaniu się na miotle i kolejnych ruchach, które właśnie sobie przypominała. Rzeczywiście trudno byłoby zapomnieć jak się lata, nawet kiedy po Hogwarcie robiła to stanowczo zbyt rzadko. To było chyba coś, co zapamiętywało się na całe życie, wystarczyło tylko zdać się na instynkt i robić to, co podpowiadały wypływające na powierzchnię świadomości wspomnienia. W jakiś sposób wiedziała, co robić, w jaki sposób balansować ciałem i jak utrzymać się w powietrzu by nie spaść przy mocniejszym podmuchu wiatru. Z każdą kolejną minutą w powietrzu było coraz bardziej przyjemnie i miała nadzieję, że pogoda nagle nie pokrzyżuje im szyków. Zbierały się chmury, ale w Hogwarcie ani na prawdziwych meczach nikt nie przejmował się takimi błahostkami, nawet gdy niebo przecinały błyskawice, a z chmur lały się strugi deszczu. Tyle że pogoda tegorocznego maja była wyjątkowo nieprzewidywalna, niekiedy wręcz niebezpieczna i należało uważać na nią bardziej niż dotychczas.
Póki co jeszcze o tym nie myślała, ciesząc się z lotu niczym nastolatka trenująca przed szkolnym meczem. I nie gniewała się na Hannah, każdy mógł się pomylić, tym bardziej, że żadna z nich nie zajmowała się quidditchem zawodowo. A w obecnych czasach, gdy myśli tak często były zasnute niepokojem, tym łatwiej było o zapominanie takich rzeczy. Kątem oka dostrzegła lekkie rumieńce na twarzy koleżanki.
- Nic się nie stało, w pierwszej chwili też nie byłam całkowicie pewna, jak to powinno wyglądać. Nie robiłam tego odkąd opuściłam Hogwart i szkolną drużynę – machnęła ręką, nie zamierzając robić żadnych wyrzutów. Obie miały okazję poćwiczyć, a błędy były rzeczą ludzką i zdarzały się nawet osobom doświadczonym. Sama też czasem popełniała błędy, każdy je robił. Tyle, że w pracy aurora każdy błąd mógł skończyć się dużo gorzej, niż niepoprawne wykonanie manewru. – Najważniejsze, że możemy razem polatać. I zaraz sobie wszystko przypomnimy... prawie jak w Hogwarcie. Pamiętasz nasze mecze i tę iskierkę rywalizacji między domami? – dodała, wiedząc, że nie ma się czym przejmować. Nie była osobą, która lubiła wytykać innym potknięcia i pamiętać je przez długi czas. Nadal uważała Hannah za bardzo utalentowaną miotlarkę i nie żałowała, że to do niej się zwróciła.
Chwilę później znów pomknęła za nią, wykonując manewr zygzakiem, łamiąc zakręty bardziej ostro, nie miękko, jak miało to miejsce poprzednim razem, gdy leciały raczej po łuku. Mocno trzymała się dłońmi trzonka miotły, wykonując kolejne zwroty i czując, jak wzmaga się wiatr, targający jej włosami i uderzający w twarz na tyle mocno, że musiała przymykać oczy, by w ogóle coś widzieć. Podczas szczególnie deszczowych meczy latanie było trudniejszym wyzwaniem, ale najcięższe zadanie zawsze miał szukający, muszący w strugach deszczu i podmuchach wiatru wypatrzeć błysk złotego znicza. Choć była osobą spostrzegawczą, chyba bardziej ekscytowała ją pozycja ścigającej, przynajmniej wtedy, gdy szła na sprawdziany do drużyny Puchonów.
Mimo psującej się pogody szło jej coraz lepiej, a przy kolejnym podejściu wykonała manewr jeszcze sprawniej. Niestety wkrótce później zaczął padać deszcz. Pierwsze krople zaczęły uderzać o jej skórę i ubrania, wywołując drobne ukłucia chłodu. Powietrze przeciął odgłos grzmotu, nadchodziła burza, która zapewne niedługo i tak zmusi je do wylądowania. Sophia nie była strachliwa, ale wolałaby nie wylądować w Mungu po raz kolejny w tym miesiącu, ani narażać na to Hannah.
Ale rozumiała pretensje i wyrzuty Hannah, bo sama też je odczuwała, nawet jeśli w pracy często musiała zamykać usta i gryźć się w język, i w ciszy robić to, co do niej należało. Przychodziło jej to jednak z dużym trudem, ale jako osoba niezwykle uparta musiała wytrzymać, znajdując pewne ukojenie w podwójnym życiu, które od niedawna wiodła. I czekała na możliwość konkretnego działania, choć w jej głowie już kluł się pewien śmiały pomysł, choć do jego wdrożenia będzie jej potrzebna pomoc. Chyba też będzie musiała pomówić z własnym bratem, całkowicie przekonana, że po tym co go spotkało zgodzi się z nią, że coś trzeba zrobić.
Ale zanim nastąpi nieuchronnie zbliżająca się rozmowa po jego powrocie do domu, który miał wkrótce nastąpić, mogła jeszcze znaleźć ukojenie i odprężyć się poprzez lot. Tu, w powietrzu, przyziemne problemy ciążyły jakby mniej. Bardziej niż na myśleniu ciało było skupione na trzymaniu się na miotle i kolejnych ruchach, które właśnie sobie przypominała. Rzeczywiście trudno byłoby zapomnieć jak się lata, nawet kiedy po Hogwarcie robiła to stanowczo zbyt rzadko. To było chyba coś, co zapamiętywało się na całe życie, wystarczyło tylko zdać się na instynkt i robić to, co podpowiadały wypływające na powierzchnię świadomości wspomnienia. W jakiś sposób wiedziała, co robić, w jaki sposób balansować ciałem i jak utrzymać się w powietrzu by nie spaść przy mocniejszym podmuchu wiatru. Z każdą kolejną minutą w powietrzu było coraz bardziej przyjemnie i miała nadzieję, że pogoda nagle nie pokrzyżuje im szyków. Zbierały się chmury, ale w Hogwarcie ani na prawdziwych meczach nikt nie przejmował się takimi błahostkami, nawet gdy niebo przecinały błyskawice, a z chmur lały się strugi deszczu. Tyle że pogoda tegorocznego maja była wyjątkowo nieprzewidywalna, niekiedy wręcz niebezpieczna i należało uważać na nią bardziej niż dotychczas.
Póki co jeszcze o tym nie myślała, ciesząc się z lotu niczym nastolatka trenująca przed szkolnym meczem. I nie gniewała się na Hannah, każdy mógł się pomylić, tym bardziej, że żadna z nich nie zajmowała się quidditchem zawodowo. A w obecnych czasach, gdy myśli tak często były zasnute niepokojem, tym łatwiej było o zapominanie takich rzeczy. Kątem oka dostrzegła lekkie rumieńce na twarzy koleżanki.
- Nic się nie stało, w pierwszej chwili też nie byłam całkowicie pewna, jak to powinno wyglądać. Nie robiłam tego odkąd opuściłam Hogwart i szkolną drużynę – machnęła ręką, nie zamierzając robić żadnych wyrzutów. Obie miały okazję poćwiczyć, a błędy były rzeczą ludzką i zdarzały się nawet osobom doświadczonym. Sama też czasem popełniała błędy, każdy je robił. Tyle, że w pracy aurora każdy błąd mógł skończyć się dużo gorzej, niż niepoprawne wykonanie manewru. – Najważniejsze, że możemy razem polatać. I zaraz sobie wszystko przypomnimy... prawie jak w Hogwarcie. Pamiętasz nasze mecze i tę iskierkę rywalizacji między domami? – dodała, wiedząc, że nie ma się czym przejmować. Nie była osobą, która lubiła wytykać innym potknięcia i pamiętać je przez długi czas. Nadal uważała Hannah za bardzo utalentowaną miotlarkę i nie żałowała, że to do niej się zwróciła.
Chwilę później znów pomknęła za nią, wykonując manewr zygzakiem, łamiąc zakręty bardziej ostro, nie miękko, jak miało to miejsce poprzednim razem, gdy leciały raczej po łuku. Mocno trzymała się dłońmi trzonka miotły, wykonując kolejne zwroty i czując, jak wzmaga się wiatr, targający jej włosami i uderzający w twarz na tyle mocno, że musiała przymykać oczy, by w ogóle coś widzieć. Podczas szczególnie deszczowych meczy latanie było trudniejszym wyzwaniem, ale najcięższe zadanie zawsze miał szukający, muszący w strugach deszczu i podmuchach wiatru wypatrzeć błysk złotego znicza. Choć była osobą spostrzegawczą, chyba bardziej ekscytowała ją pozycja ścigającej, przynajmniej wtedy, gdy szła na sprawdziany do drużyny Puchonów.
Mimo psującej się pogody szło jej coraz lepiej, a przy kolejnym podejściu wykonała manewr jeszcze sprawniej. Niestety wkrótce później zaczął padać deszcz. Pierwsze krople zaczęły uderzać o jej skórę i ubrania, wywołując drobne ukłucia chłodu. Powietrze przeciął odgłos grzmotu, nadchodziła burza, która zapewne niedługo i tak zmusi je do wylądowania. Sophia nie była strachliwa, ale wolałaby nie wylądować w Mungu po raz kolejny w tym miesiącu, ani narażać na to Hannah.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Bodmin Moor
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia