Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Bodmin Moor
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bodmin Moor
Bodmin Moor to jedna z najbardziej znanych części Kornwalii z licznymi skalnymi pagórkami, które otaczane są przez dziesiątki kilometrów dzikich wrzosowisk. Zwykle tereny te służą mugolom jako pastwiska, lecz czarodzieje bardziej kojarzą je z przedostatnimi Mistrzostwami Świata w Quidditchu, gdzie u podnóża najwyższego szczytu Kornwalii Anglia rozgromiła albańską drużynę. Tereny te podlegają rodowi Macmillanów, którzy chętnie po dziś dzień przeprowadzają tu mniejsze jak i większe rozgrywki. Efektem sportowych rywalizacji jest niewielki stadion, którego granice wyznacza koryto biegnącej rzeki.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 10.10.16 17:01, w całości zmieniany 1 raz
Takich błędów nie popełnia ani siostra gwiazd w Quidditcha, ani była zawodniczka szkolnej drużyny. To był karygodny, podstawowy błąd, który powinna wychwycić u siebie od razu, tymczasem nie tylko go nie dostrzegła, nie potrafiła się również wybronić z pomyłki. Kłamać nie potrafiła, a w tym przypadku nie miała racji, a wiec i podstaw do tego, by udawać, że robi to, co do niej należy. Policzki jej spąsowiały, choć wewnętrznie poczuła złość. Właśnie takie chwile przypominały jej o tym, dlaczego jej życie potoczyło się tak, jak się potoczyło. Chciała grac zawodowo, trenowała ciężko i wierzyła, że praca i predyspozycje pozwolą jej znaleźć się w jakiejś drużynie — choć kiedyś owo "jakiejś" było konkretnym zespołem, Jastrzębiami, którym kibicowała z powodu Bena i Billa, zaraz obok Zjednoczonych, w których świetnym graczem był Joseph. Nie zniechęcało jej to, każda porażka wzmagała motywację i potrzebę parcia do przodu. Dlatego uśmiechnęła się do Sophii, rzeczywiście powtarzając manewr, tym razem prawidłowo. Wzniosła się wysoko w górę, a następnie właściwym ruchem, tym razem w bezbłędnym stylu pomknęła w dół. Wiatr rozwiewał jej włosy, ocierał o policzki. Musiała zmrużyć oczy — robił się coraz zimniejszy, a więc i bardziej ostry, kłujący. Czuła się jednak wolna i prawdziwa. Pokochała miotlarstwo, a produkcja niesamowitych magicznych przedmiotów napawała ja satysfakcją i prawdziwym szczęściem, ale to właśnie na miotle czuła się tak, jakby znalazła się na swoim miejscu. W takich momentach zmieniał się cały światopogląd, nie było już rzeczy niemożliwych. Była kompletna, poskładana z części w jedną całość i dokładnie tam, gdzie powinna. Zaciskając palce na trzonku, napinając mięśnie wykonywała szybkie manewry tak, jakby nigdy nie wyszła z wprawy. Ale to wszystko było za mało, aby choćby zbliżyć się do poziomu któregokolwiek z braci.
— Ja robiłam. Przetestowałam każdą miotłę, którą stworzyłam — krzyknęła do niej, nie zamierzając udawać kogoś, kim nie była. Przyznała się do tego otwarcie, na chwilę smutniejąc. Było w tym jednak coś pięknego — jej praca łączyła przyjemne z pożytecznym. Tworzyła miotły dokładnie tak, jakby to ona miała spędzać na każdej z nich życie. Dzięki temu każda kolejna była piękniejsza, bardziej doskonała. A przecież przyrzekła sobie, że któregoś dnia rozpocznie prace nad nowym modelem, nową miotłą, która podaruje komuś, aby osiągnął zwycięstwo i zdobył mistrzostwo w Qudditcha. — Powinnam była wiedzieć. Nie wiem, jak to się stało — wytłumaczyła się jeszcze, zastygając na miotle w bezruchu. Obejrzała się za siebie, spojrzała na zmieniającą się niedaleko pogodę. — Oczywiście, że pamietam. Pamiętam też, jak zrzuciłam cię z miotły. Miałam wtedy nadzieję, że nie wsiądziesz na miotłę do końca sezonu, ale wsiadłaś. Brawo. I bez obrazy, to nie było nic osobistego— krzyknęła do niej z uśmiechem, odwracając się ku niej. — Chyba będziemy musiały się zbierać. Wiatr się wzmaga, pogoda pogarsza. Będzie nam coraz trudniej.
Podleciała do niej bliżej, zatoczyła wokół niej pętle i skierowała się w stronę Londynu, zawieszona w powietrzu, czekając na jej decyzję. Chociaż trzymała się mocno, wyczuwała lekkie drgania w powietrzu. Anomalie pogodowe, które się rozgrywały od początku maja, odkąd świat stanął na głowie, mogły stać się dla nich zagrożeniem, a ponieważ żadna z nich nie potrafiła magii leczniczej, musiały na siebie uważać.
— Ja robiłam. Przetestowałam każdą miotłę, którą stworzyłam — krzyknęła do niej, nie zamierzając udawać kogoś, kim nie była. Przyznała się do tego otwarcie, na chwilę smutniejąc. Było w tym jednak coś pięknego — jej praca łączyła przyjemne z pożytecznym. Tworzyła miotły dokładnie tak, jakby to ona miała spędzać na każdej z nich życie. Dzięki temu każda kolejna była piękniejsza, bardziej doskonała. A przecież przyrzekła sobie, że któregoś dnia rozpocznie prace nad nowym modelem, nową miotłą, która podaruje komuś, aby osiągnął zwycięstwo i zdobył mistrzostwo w Qudditcha. — Powinnam była wiedzieć. Nie wiem, jak to się stało — wytłumaczyła się jeszcze, zastygając na miotle w bezruchu. Obejrzała się za siebie, spojrzała na zmieniającą się niedaleko pogodę. — Oczywiście, że pamietam. Pamiętam też, jak zrzuciłam cię z miotły. Miałam wtedy nadzieję, że nie wsiądziesz na miotłę do końca sezonu, ale wsiadłaś. Brawo. I bez obrazy, to nie było nic osobistego— krzyknęła do niej z uśmiechem, odwracając się ku niej. — Chyba będziemy musiały się zbierać. Wiatr się wzmaga, pogoda pogarsza. Będzie nam coraz trudniej.
Podleciała do niej bliżej, zatoczyła wokół niej pętle i skierowała się w stronę Londynu, zawieszona w powietrzu, czekając na jej decyzję. Chociaż trzymała się mocno, wyczuwała lekkie drgania w powietrzu. Anomalie pogodowe, które się rozgrywały od początku maja, odkąd świat stanął na głowie, mogły stać się dla nich zagrożeniem, a ponieważ żadna z nich nie potrafiła magii leczniczej, musiały na siebie uważać.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Każdemu zdarzały się błędy. Ale skoro ten nie miał prowadzić do żadnej tragedii, zdaniem Sophii nie było o czym mówić. Nie miało to być coś, co nawet po wielu tygodniach będzie przewijać się w myślach i prowokować wyrzuty sumienia. Ot, zwykła pomyłka podczas wspólnej zabawy, która została szybko skorygowana. I ostatecznie obie się dobrze bawiły i coś z tego spotkania wyniosły, a to było najważniejsze. Sophia nie była tu, by ganić za błędy – była tu po to, żeby czegoś się nauczyć. Odkurzyć umiejętności i dobrze spędzić czas ze znajomą ze szkolnych lat. W naturze Sophii nie leżało zresztą czepialstwo i uszczypliwość, zawsze miała w sobie sporo zrozumienia dla innych. Osobą, którą najczęściej o coś obwiniała, była ona sama. Nawet teraz czasem wyrzucała sobie, że mogła zrobić coś więcej, by nie dopuścić do śmierci Jamesa i rodziców, ale było to zupełnie irracjonalne, i nawet ona dobrze wiedziała, że nie mogła tego przewidzieć i nie mogła nic zrobić.
Gdyby nie to że jeszcze w czasach szkolnych tak zafascynowało ją aurorstwo to kto wie, może jej życie potoczyłoby się inaczej. Ale mniej więcej na piątym roku okazało się, że kariera aurora pociąga ją znacznie bardziej niż zawodowa gra w quidditcha, który pozostał tylko pasją, później niestety zmarginalizowaną z powodu innych zajęć. Jak na dziewczynę to zapewne była nietypowa fascynacja, ale Sophia nigdy nie była zbyt dziewczęca, więc nic dziwnego, że ostatecznie została aurorem tak jak marzyła i przy okazji starała się udowodnić tym, którzy uważali, że nie jest to praca dla kobiet, że się mylą. I że kobieta również może być dobrym aurorem. Bo dlaczego nie? Jedyne ewentualne braki mogła mieć w sile fizycznej nie tak tęgiej jak u mężczyzn, bo umiejętności w magii nie były zależne od płci.
Podleciała nieco bliżej, starając się utrzymać równowagę w podmuchach wiatru i przekrzyczeć go, by Hannah słyszała jej słowa.
- I to właśnie jest piękne w twojej pasji. Nie tylko robisz miotły ale starasz się je poznać – powiedziała, potrafiąc docenić pasję, a nie tylko mechaniczne wykonywanie czynności tylko w celu zarobkowym bez żadnego głębszego zaangażowania. Bez pasji, bez duszy. Jakakolwiek praca niepoparta pasją mogła być raczej przyczyną frustracji i zniechęcenia niż szczęścia.
- Też to pamiętam – uśmiechnęła się kątem ust. Była wtedy młodą, patykowatą nastolatką, więc Hannah udało się ją zaskoczyć i zrzucić. Ale nie zniechęciła się i grała w drużynie Puchonów do samego końca szkoły. – Nie tak łatwo mnie zniechęcić. Trzeba czegoś więcej niż upadku z miotły, żebym się poddała – dodała po chwili. Jak się na coś uparła to trudno było ją od tego odwieść. Tak było choćby ze szkolną drużyną. Z klubem pojedynków. I przede wszystkim z aurorstwem. Nieważne ile razy słyszała że nie powinna zostać aurorem, dopięła swego. Nie zniechęcili jej ludzie, ani nawet odnoszone rany i niebezpieczeństwo, ani świadomość, że w tym zawodzie jej szanse na dożycie późnej starości były nikłe.
- To po prostu nieodłączny element szkolnych rozgrywek. Nigdy się o tamto nie gniewałam – rzekła; nie żywiła urazy o tamtą sytuację ani wtedy ani tym bardziej teraz. Podczas meczów takie sytuacje były zupełnie normalne, gracze atakowali się tłuczkami lub zrzucali z mioteł, by zapewnić swojej drużynie zwycięstwo. Sophia czasem też musiała uparcie walczyć o przejęcie kafla. A po meczach znów wszystko było dobrze. No, może tylko ze Ślizgonami tak nie było, ale oni byli zupełnie odrębnym przypadkiem.
- Zawsze możemy polatać kiedy indziej. Kiedy pogoda będzie bardziej... sprzyjająca. I nie tylko pogoda... – dodała, zgadzając się z tym, że powinny przerwać. Pogoda szybko się psuła, po chwili rozpadało się na dobre. Lada chwila miały być zupełnie przemoczone, w dodatku wiatr i nadciągająca burza mogły stanowić zagrożenie, więc szybko sfrunęła na ziemię, lądując w rozmokniętej trawie. – Wracajmy do domów, Hannah – powiedziała jeszcze. – Tak czy inaczej... Dziękuję za to spotkanie i wspólną naukę. Było naprawdę miło... I mam nadzieję, że wkrótce uda nam się znowu gdzieś spotkać.
Było przyjemnie i dobrze się tu bawiła. Ale nadszedł już czas pożegnania, choć pewnie gdyby nie załamanie pogody mogłyby polatać dłużej. Pożegnała się jednak z Hannah i wróciła do domu.
| zt. x 2
Gdyby nie to że jeszcze w czasach szkolnych tak zafascynowało ją aurorstwo to kto wie, może jej życie potoczyłoby się inaczej. Ale mniej więcej na piątym roku okazało się, że kariera aurora pociąga ją znacznie bardziej niż zawodowa gra w quidditcha, który pozostał tylko pasją, później niestety zmarginalizowaną z powodu innych zajęć. Jak na dziewczynę to zapewne była nietypowa fascynacja, ale Sophia nigdy nie była zbyt dziewczęca, więc nic dziwnego, że ostatecznie została aurorem tak jak marzyła i przy okazji starała się udowodnić tym, którzy uważali, że nie jest to praca dla kobiet, że się mylą. I że kobieta również może być dobrym aurorem. Bo dlaczego nie? Jedyne ewentualne braki mogła mieć w sile fizycznej nie tak tęgiej jak u mężczyzn, bo umiejętności w magii nie były zależne od płci.
Podleciała nieco bliżej, starając się utrzymać równowagę w podmuchach wiatru i przekrzyczeć go, by Hannah słyszała jej słowa.
- I to właśnie jest piękne w twojej pasji. Nie tylko robisz miotły ale starasz się je poznać – powiedziała, potrafiąc docenić pasję, a nie tylko mechaniczne wykonywanie czynności tylko w celu zarobkowym bez żadnego głębszego zaangażowania. Bez pasji, bez duszy. Jakakolwiek praca niepoparta pasją mogła być raczej przyczyną frustracji i zniechęcenia niż szczęścia.
- Też to pamiętam – uśmiechnęła się kątem ust. Była wtedy młodą, patykowatą nastolatką, więc Hannah udało się ją zaskoczyć i zrzucić. Ale nie zniechęciła się i grała w drużynie Puchonów do samego końca szkoły. – Nie tak łatwo mnie zniechęcić. Trzeba czegoś więcej niż upadku z miotły, żebym się poddała – dodała po chwili. Jak się na coś uparła to trudno było ją od tego odwieść. Tak było choćby ze szkolną drużyną. Z klubem pojedynków. I przede wszystkim z aurorstwem. Nieważne ile razy słyszała że nie powinna zostać aurorem, dopięła swego. Nie zniechęcili jej ludzie, ani nawet odnoszone rany i niebezpieczeństwo, ani świadomość, że w tym zawodzie jej szanse na dożycie późnej starości były nikłe.
- To po prostu nieodłączny element szkolnych rozgrywek. Nigdy się o tamto nie gniewałam – rzekła; nie żywiła urazy o tamtą sytuację ani wtedy ani tym bardziej teraz. Podczas meczów takie sytuacje były zupełnie normalne, gracze atakowali się tłuczkami lub zrzucali z mioteł, by zapewnić swojej drużynie zwycięstwo. Sophia czasem też musiała uparcie walczyć o przejęcie kafla. A po meczach znów wszystko było dobrze. No, może tylko ze Ślizgonami tak nie było, ale oni byli zupełnie odrębnym przypadkiem.
- Zawsze możemy polatać kiedy indziej. Kiedy pogoda będzie bardziej... sprzyjająca. I nie tylko pogoda... – dodała, zgadzając się z tym, że powinny przerwać. Pogoda szybko się psuła, po chwili rozpadało się na dobre. Lada chwila miały być zupełnie przemoczone, w dodatku wiatr i nadciągająca burza mogły stanowić zagrożenie, więc szybko sfrunęła na ziemię, lądując w rozmokniętej trawie. – Wracajmy do domów, Hannah – powiedziała jeszcze. – Tak czy inaczej... Dziękuję za to spotkanie i wspólną naukę. Było naprawdę miło... I mam nadzieję, że wkrótce uda nam się znowu gdzieś spotkać.
Było przyjemnie i dobrze się tu bawiła. Ale nadszedł już czas pożegnania, choć pewnie gdyby nie załamanie pogody mogłyby polatać dłużej. Pożegnała się jednak z Hannah i wróciła do domu.
| zt. x 2
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
[początek końca]
Sama nie była świadoma tego, co się z nią przez ostatnie miesiące działo. Jeszcze przez dosłownie kilkanaście nieznacznych dni przebywała w domu po spaleniu Wiwerny. Potem u Maszy. Potem nie chciała narażać już absolutnie nikogo.
Nie tak miało być, miała w końcu stanąć na nogi i ruszyć za Czarnym Panem, jak sobie to wymarzyła... Jej sumienie wiedziało jednak lepiej. Zaczęło się odzywać. To coś, co było przez nią tak skutecznie zakopywane w czeluściach czarnej jak smoła duszy w końcu zaczęło się odgryzać. Kąsać i kąsać, i kąsać, aż w końcu zupełnie straciła nad sobą kontrolę. Żyła jak prawdziwy londyński szczur, walając się z jednego miejsca w drugie bez opamiętania. Co jadła, co piła, gdzie spała, jakim cudem nikt jej nie znalazł? Jakim cudem nikt jej nie dobił? Widocznie nie była ani trochę istotna dla Mrocznego Lorda i jego popleczników. Może naprawdę nic nie wiedziała. Nie miała ich jak zdradzić. Nieistotne. To wszystko było nieistotne.
Miała jakiś przebłysk. Mignął jej w myślach Weasley. Jakiś, jakikolwiek. I Kornwalia. Czy to nie jest tak, że pod koniec zawsze wraca się do miejsca, z którego się zaczęło?
Kiedy w końcu dorwała jakiś kawałek papieru... Może to było w jej domu? Może tam wróciła tylko po to by napisać ten list? Padło na Brendana.
Chyba już w ogóle nie myślała. Nie miała myśli. Tylko jeden obraz. Bodmin Moor, ona, Brendan. Jakieś dramatyczne, szekspirowskie... Jakieś ostateczne... A może po prostu zwyczajne...? Nie, raczej jednak chodziło o to, żeby odpokutować chociaż symbolicznie za całe swoje życie. Skończyć je jakoś szlachetnie, jak na nią. Gdyby nie miało to dla niej żadnego znaczenia, po prostu sama by to zrobiła. Albo wróciłaby do Czarnego Pana. Ktoś na pewno by z nią skończył bez mrugnięcia okiem. A coś w niej było, coś co chciało inaczej. Jakby chciała dać swojej rodzinie cokolwiek, to co z niej jeszcze zostało. Jakiś znak, że mimo wszystko i tak należy do Weasleyów, chociaż uciekała od tego całe życie. Raz Weasley, zawsze Weasley.
Stała na jednym ze wzgórz na Bodmin Moor. Zmierzchało. Wyglądała obrzydliwie, inaczej nie można było tego opisać. Stare, brudne, przepocone i porozdzierane ubranie wisiało na niej jak worek. Nie miała nawet butów. Poszarpane rude włosy w wielu miejscach były posklejane, skołtunione. Smutny widok. Patrzyła przed siebie, czekała.
Po raz pierwszy od miesięcy w jej oczach błyszczała świadomość i coś, czego nigdy w nich nie było... Coś, co można było nazwać wszechpojętnością, wszechzrozumieniem. Jakby już wszystko w życiu zobaczyła.
Nie miała ze sobą różdżki. Wyrzuciła ją jakiś czas temu gdzieś przed siebie, zrzuciła ze wzgórza.
To już wszystko było nieistotne. Teraz tylko czekanie się liczyło.
Sama nie była świadoma tego, co się z nią przez ostatnie miesiące działo. Jeszcze przez dosłownie kilkanaście nieznacznych dni przebywała w domu po spaleniu Wiwerny. Potem u Maszy. Potem nie chciała narażać już absolutnie nikogo.
Nie tak miało być, miała w końcu stanąć na nogi i ruszyć za Czarnym Panem, jak sobie to wymarzyła... Jej sumienie wiedziało jednak lepiej. Zaczęło się odzywać. To coś, co było przez nią tak skutecznie zakopywane w czeluściach czarnej jak smoła duszy w końcu zaczęło się odgryzać. Kąsać i kąsać, i kąsać, aż w końcu zupełnie straciła nad sobą kontrolę. Żyła jak prawdziwy londyński szczur, walając się z jednego miejsca w drugie bez opamiętania. Co jadła, co piła, gdzie spała, jakim cudem nikt jej nie znalazł? Jakim cudem nikt jej nie dobił? Widocznie nie była ani trochę istotna dla Mrocznego Lorda i jego popleczników. Może naprawdę nic nie wiedziała. Nie miała ich jak zdradzić. Nieistotne. To wszystko było nieistotne.
Miała jakiś przebłysk. Mignął jej w myślach Weasley. Jakiś, jakikolwiek. I Kornwalia. Czy to nie jest tak, że pod koniec zawsze wraca się do miejsca, z którego się zaczęło?
Kiedy w końcu dorwała jakiś kawałek papieru... Może to było w jej domu? Może tam wróciła tylko po to by napisać ten list? Padło na Brendana.
Chyba już w ogóle nie myślała. Nie miała myśli. Tylko jeden obraz. Bodmin Moor, ona, Brendan. Jakieś dramatyczne, szekspirowskie... Jakieś ostateczne... A może po prostu zwyczajne...? Nie, raczej jednak chodziło o to, żeby odpokutować chociaż symbolicznie za całe swoje życie. Skończyć je jakoś szlachetnie, jak na nią. Gdyby nie miało to dla niej żadnego znaczenia, po prostu sama by to zrobiła. Albo wróciłaby do Czarnego Pana. Ktoś na pewno by z nią skończył bez mrugnięcia okiem. A coś w niej było, coś co chciało inaczej. Jakby chciała dać swojej rodzinie cokolwiek, to co z niej jeszcze zostało. Jakiś znak, że mimo wszystko i tak należy do Weasleyów, chociaż uciekała od tego całe życie. Raz Weasley, zawsze Weasley.
Stała na jednym ze wzgórz na Bodmin Moor. Zmierzchało. Wyglądała obrzydliwie, inaczej nie można było tego opisać. Stare, brudne, przepocone i porozdzierane ubranie wisiało na niej jak worek. Nie miała nawet butów. Poszarpane rude włosy w wielu miejscach były posklejane, skołtunione. Smutny widok. Patrzyła przed siebie, czekała.
Po raz pierwszy od miesięcy w jej oczach błyszczała świadomość i coś, czego nigdy w nich nie było... Coś, co można było nazwać wszechpojętnością, wszechzrozumieniem. Jakby już wszystko w życiu zobaczyła.
Nie miała ze sobą różdżki. Wyrzuciła ją jakiś czas temu gdzieś przed siebie, zrzuciła ze wzgórza.
To już wszystko było nieistotne. Teraz tylko czekanie się liczyło.
1 czerwca??
Kiedy otrzymał zagadkowy list, nie był pewien, co powinien zrobić; w pierwszej kolejności zawiadomił o tym Garretta, ale brak odpowiedzi ze strony kuzyna zmusił go do działania w pojedynkę. Być może rozsądnie z jego strony byłoby wziąć ze sobą kogoś jeszcze, Zakonnika, któregoś z gwardzistów, list mógł być podpuchą - ciągnąć go w pułapkę tych, którzy pragnęli zemsty za umieszczenie w Azkabanie ich towarzyszy. Potrafił przywołać całkiem sporo imion, twarzy, ludzi, którzy mogliby chcieć wywrzeć na nim zemstę a o ludziach, którzy stali za Samanthą, wiedział tyle, że byli potężni i pozbawieni skrupułów. Nie mógł pojąć, z czego to wynikało - była przecież jego kuzynką, Weasleyem, jak on miała w sobie krew dumnych przodków. Zbyt dumnych, by zniżać się do posługi zwyrodnialcom. Dlaczego, Samantho? Nie potrafił wyjaśnić, nawet przed sobą samym, dlaczego się na to zgodził - dlaczego pojawił się w okolicach Bodmin Moor sam, wychodząc naprzeciw jedynej członkini jego rodziny, której istnienia nie chcieli przyznać. Została wydziedziczona, jej imię wykreślone, jej pamięć - zapomniana. Zawiodła wszystkich i sprzeniewierzyła się wszystkim wartościom wyznawanym przez jej najbliższych, sama od nich odeszła. Odwróciła się, poszukując własnej drogi, zgubnej.
Otulony ciepłym czarodziejskim płaszczem odnalazł ją po chwili błądzenia, pomagając sobie zaklęciami wykrywającymi ludzką obecność; okolica była opustoszała, podobnie jak opustoszały był ich pokryty kurzem dom obrócony w ruinę przed długimi laty. Wyszedł od tyłu, widział jej plecy, oświetlone ostatnimi rozbłyskami zachodzącego słońca; czy już go słyszała? Przystanął w dalszej odległości, mierząc ją spojrzeniem, bose stopy, łachmany, brud, wyglądała odrażająco, tak jak odrażająco żyła - i był to widok równie odstręczający, co zaskakujący, był w stanie rozpoznać ją jedynie po porywanych przez wiatr ognistorudych włosach, tej samej barwy co jego. Dzielili tę samą krew, nie dało się tego wyprzeć. Lakoniczna notatka wydała mu się tym bardziej zagadkowa, nie dostrzegał, że nie trzymała przy sobie różdżki - sam mocno zaciskał dłoń na rękojeści własnej, trzymając ją na podorędziu. Zachowywał czujność, spodziewał się po niej wszystkiego najgorszego i jednocześnie niczego rozsądnego - to wciąż mogła być zasadzka.
- Samantha - wypowiedział jej imię na głos, dość cicho, by przeszło mu przez gardło, a jednocześnie wystarczająco głośno, by pomimo poszarpania głosek wiatrem zdołała je usłyszeć; przed dwoma miesiącami, kiedy spotkali się w portowych dokach, dałby wszystko, żeby spotkać się z nią sam na sam i odwdzięczyć za tamto zdarzenie. Nie widział wtedy jej twarzy, ale dotarcie do jej personaliów po utraconej różdżce, którą zachował Garrett, nie było wcale trudne. A jednak - zamiast wbić jej sztylet w plecy, chciał wpierw wysłuchać, po co go tutaj wezwała.
Kiedy otrzymał zagadkowy list, nie był pewien, co powinien zrobić; w pierwszej kolejności zawiadomił o tym Garretta, ale brak odpowiedzi ze strony kuzyna zmusił go do działania w pojedynkę. Być może rozsądnie z jego strony byłoby wziąć ze sobą kogoś jeszcze, Zakonnika, któregoś z gwardzistów, list mógł być podpuchą - ciągnąć go w pułapkę tych, którzy pragnęli zemsty za umieszczenie w Azkabanie ich towarzyszy. Potrafił przywołać całkiem sporo imion, twarzy, ludzi, którzy mogliby chcieć wywrzeć na nim zemstę a o ludziach, którzy stali za Samanthą, wiedział tyle, że byli potężni i pozbawieni skrupułów. Nie mógł pojąć, z czego to wynikało - była przecież jego kuzynką, Weasleyem, jak on miała w sobie krew dumnych przodków. Zbyt dumnych, by zniżać się do posługi zwyrodnialcom. Dlaczego, Samantho? Nie potrafił wyjaśnić, nawet przed sobą samym, dlaczego się na to zgodził - dlaczego pojawił się w okolicach Bodmin Moor sam, wychodząc naprzeciw jedynej członkini jego rodziny, której istnienia nie chcieli przyznać. Została wydziedziczona, jej imię wykreślone, jej pamięć - zapomniana. Zawiodła wszystkich i sprzeniewierzyła się wszystkim wartościom wyznawanym przez jej najbliższych, sama od nich odeszła. Odwróciła się, poszukując własnej drogi, zgubnej.
Otulony ciepłym czarodziejskim płaszczem odnalazł ją po chwili błądzenia, pomagając sobie zaklęciami wykrywającymi ludzką obecność; okolica była opustoszała, podobnie jak opustoszały był ich pokryty kurzem dom obrócony w ruinę przed długimi laty. Wyszedł od tyłu, widział jej plecy, oświetlone ostatnimi rozbłyskami zachodzącego słońca; czy już go słyszała? Przystanął w dalszej odległości, mierząc ją spojrzeniem, bose stopy, łachmany, brud, wyglądała odrażająco, tak jak odrażająco żyła - i był to widok równie odstręczający, co zaskakujący, był w stanie rozpoznać ją jedynie po porywanych przez wiatr ognistorudych włosach, tej samej barwy co jego. Dzielili tę samą krew, nie dało się tego wyprzeć. Lakoniczna notatka wydała mu się tym bardziej zagadkowa, nie dostrzegał, że nie trzymała przy sobie różdżki - sam mocno zaciskał dłoń na rękojeści własnej, trzymając ją na podorędziu. Zachowywał czujność, spodziewał się po niej wszystkiego najgorszego i jednocześnie niczego rozsądnego - to wciąż mogła być zasadzka.
- Samantha - wypowiedział jej imię na głos, dość cicho, by przeszło mu przez gardło, a jednocześnie wystarczająco głośno, by pomimo poszarpania głosek wiatrem zdołała je usłyszeć; przed dwoma miesiącami, kiedy spotkali się w portowych dokach, dałby wszystko, żeby spotkać się z nią sam na sam i odwdzięczyć za tamto zdarzenie. Nie widział wtedy jej twarzy, ale dotarcie do jej personaliów po utraconej różdżce, którą zachował Garrett, nie było wcale trudne. A jednak - zamiast wbić jej sztylet w plecy, chciał wpierw wysłuchać, po co go tutaj wezwała.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przed oczami nie miała teraz krajobrazu wrzosowisk, nad którymi powoli zapada wieczór. Obrazy, które widziała były mignięciami, fleszami z jedynych radosnych chwil swojego życia. Była taką małą, rudą dziewczynką. Bawiła się z innymi rudymi dziećmi. Była uśmiechnięta, szczęśliwa, pełna wigoru, energii i nadziei. W tym momencie byłaby może nawet zdolna przywołać swojego Patronusa, którego nie widziała tak dawno, lecz pomijając już to, że nie miała przy sobie różdżki, czuła się tego po prostu niegodna.
Chyba pierwszy raz od kilku lat czuła po prostu wstyd.
- Brendan. - a on już tam był, nie mogło być inaczej.
Głos Samanthy był równie przerażający, jak cała jej reszta. Załamywał się, miała zdarte gardło, jakby całe ostatnie noce spędziła na rozpaczliwym wyciu do księżyca, co wcale nie musiało być wykluczone. Pełnie księżyca, które miały miejsce pomiędzy wydarzeniami w Wiwernie, a tym spotkaniem też w jakiś sposób przeżyła. To chyba jedyny cud, jaki spotkał tę kobietę do tej pory. Jedyny "łut szczęścia", jeżeli w ogóle można tak nazwać przedłużenie jej mizernego życia.
Zanim to pojęła, była już zwrócona twarzą do niego. Na widok tej silnej, dumnej sylwetki prawdziwego Weasleya w kącikach jej oczu zaczęło się coś zbierać. Coś, czego nie czuła już dość dawno. A może zbyt często, by móc o tym pamiętać. To "coś" mimowolnie potoczyło się w dół po policzku i wpłynęło do kącików ust, stamtąd miało ciężką drogę, lecz usilnie próbowało dostać się do podbródka i z niego spaść... Twarz ani drgnęła. Nie obrazowała żadnej emocji.
Był niepewny, czujny, ostrożny. Widziała jak mocno zaciska palce na różdżce.
- Ja... - znów zachrypiała, ale tym razem odchrząknęła, następne słowa mówiła już głosem bardziej klarownym - Ja nie mam, patrz. - podniosła puste ręce w górę.
Gest bezbronności. Ale też jakby trochę złożenia broni, poddania.
Zrobiła krok w przód. Uśmiechała się, trzymając nadal ręce w górze. Łzy nie przestawały spływać jej z oczu. Nie panowała nad tym i nie chciała nad tym panować. To wszystko już nie miało sensu. Zrobiła dwa następne kroki, chociaż wiedziała, że jest to ryzykowne.
- Jestem sama. Patrz. - zaśmiała się, przykry widok - Tak sama jak byłam całe życie. Tak, tak, tak sama. - zrobiła jeszcze jeden krok.
Przystanęła i opuściła w dół ręce, uśmiech też zniknął.
- Miałam chyba coś powiedzieć. Jakoś tak to wszystko widziałam gdzieś kilka dni temu. Że tak tu stoimy, ja i ktoś taki jak Ty. Garrett, a może nie wiem. Ale jesteś Ty i to dobrze. Hahaha... No i stoimy, a ja nie wiem co mam powiedzieć, bo tylko widziałam, że stoimy i coś mówię. Pfffu... - prychnęła, jakby sama na siebie - No, no... Patrz, kiedyś byliśmy dziećmi. Było pięknie. A potem - puf. Dobry, lepszy, najlepszy i dupa, prawda? I gnój. Ja jestem tym gnojem. Kiedyś nie byłam, a potem nagle byłam. Nie wiem jak to się stało, może to przez to? - podniosła zabliźnioną rękę - A może przez to? - i się nią po głowie - A może po prostu tak miało być. Że ktoś musiał taki być, żeby inni nie musieli. Nieważne. To wszystko już nieważne, nieistotne. Aaaa, tatatatata, no ja, hm... A co tam, co tam u Ciebie? Hmh? Pewnie, pewnie nie chcesz gadać. Pewnie i tak czekasz, aż skończę i potem... Właśnie, zresztą po to też tutaj Cię zaprosiłam. No tak, Sam, no tak. - skryła twarz w dłoniach.
Przez moment nie można było odczytać czy raczej płacze, czy się śmieje...
- Przprszam, przeprszm, przpraszm, prze, pra, sza-mm... - dukała te słowa w kółko, ledwo słyszalne ze względu na powiewy wiatru, ale też to, że mówiła pochylona, z głową w dłoniach.
Podniosła twarz, była wrakiem człowieka.
- Moje przeprosiny mogą Was tylko bardziej rozwścieczyć. Chyba nawet trochę mi to schlebia. Że jednak coś znaczę. Przyznaję, że to wszystko było błędem, za który nie będzie mi dane nigdy odpokutować. Chciałam tylko powiedzieć, że było miło być przez moment Weasleyem. I miło było przed śmiercią mieć przed sobą Weasleya. I cokolwiek się stanie, pamiętajcie, że będę na Was patrzeć i Was wspierać, stamtąd... Tam gdzie za niedługo się udam. Mówi się, że jest tam gorzej niż w Azkabanie. Nie wiem czy może mi być jeszcze gorzej niż było dotychczas, ale obiecuję się starać, by było. A teraz - padła nagle na kolana - mnie zabij. Nie mam Ci niestety nic więcej do zaoferowania. Tylko swoje życie. Wszystko co wiem o Rycerzach, Wy już dawno wiecie. Nie ma żadnego sensu dalej to ciągnąć. Zabij mnie tu i teraz. Chcę zginąć z rąk ludzi, którzy zasługują na jakikolwiek szacunek. Proszę, daj mi chociaż to... - skończyła.
Przestała też płakać.
Czekała.
Chyba pierwszy raz od kilku lat czuła po prostu wstyd.
- Brendan. - a on już tam był, nie mogło być inaczej.
Głos Samanthy był równie przerażający, jak cała jej reszta. Załamywał się, miała zdarte gardło, jakby całe ostatnie noce spędziła na rozpaczliwym wyciu do księżyca, co wcale nie musiało być wykluczone. Pełnie księżyca, które miały miejsce pomiędzy wydarzeniami w Wiwernie, a tym spotkaniem też w jakiś sposób przeżyła. To chyba jedyny cud, jaki spotkał tę kobietę do tej pory. Jedyny "łut szczęścia", jeżeli w ogóle można tak nazwać przedłużenie jej mizernego życia.
Zanim to pojęła, była już zwrócona twarzą do niego. Na widok tej silnej, dumnej sylwetki prawdziwego Weasleya w kącikach jej oczu zaczęło się coś zbierać. Coś, czego nie czuła już dość dawno. A może zbyt często, by móc o tym pamiętać. To "coś" mimowolnie potoczyło się w dół po policzku i wpłynęło do kącików ust, stamtąd miało ciężką drogę, lecz usilnie próbowało dostać się do podbródka i z niego spaść... Twarz ani drgnęła. Nie obrazowała żadnej emocji.
Był niepewny, czujny, ostrożny. Widziała jak mocno zaciska palce na różdżce.
- Ja... - znów zachrypiała, ale tym razem odchrząknęła, następne słowa mówiła już głosem bardziej klarownym - Ja nie mam, patrz. - podniosła puste ręce w górę.
Gest bezbronności. Ale też jakby trochę złożenia broni, poddania.
Zrobiła krok w przód. Uśmiechała się, trzymając nadal ręce w górze. Łzy nie przestawały spływać jej z oczu. Nie panowała nad tym i nie chciała nad tym panować. To wszystko już nie miało sensu. Zrobiła dwa następne kroki, chociaż wiedziała, że jest to ryzykowne.
- Jestem sama. Patrz. - zaśmiała się, przykry widok - Tak sama jak byłam całe życie. Tak, tak, tak sama. - zrobiła jeszcze jeden krok.
Przystanęła i opuściła w dół ręce, uśmiech też zniknął.
- Miałam chyba coś powiedzieć. Jakoś tak to wszystko widziałam gdzieś kilka dni temu. Że tak tu stoimy, ja i ktoś taki jak Ty. Garrett, a może nie wiem. Ale jesteś Ty i to dobrze. Hahaha... No i stoimy, a ja nie wiem co mam powiedzieć, bo tylko widziałam, że stoimy i coś mówię. Pfffu... - prychnęła, jakby sama na siebie - No, no... Patrz, kiedyś byliśmy dziećmi. Było pięknie. A potem - puf. Dobry, lepszy, najlepszy i dupa, prawda? I gnój. Ja jestem tym gnojem. Kiedyś nie byłam, a potem nagle byłam. Nie wiem jak to się stało, może to przez to? - podniosła zabliźnioną rękę - A może przez to? - i się nią po głowie - A może po prostu tak miało być. Że ktoś musiał taki być, żeby inni nie musieli. Nieważne. To wszystko już nieważne, nieistotne. Aaaa, tatatatata, no ja, hm... A co tam, co tam u Ciebie? Hmh? Pewnie, pewnie nie chcesz gadać. Pewnie i tak czekasz, aż skończę i potem... Właśnie, zresztą po to też tutaj Cię zaprosiłam. No tak, Sam, no tak. - skryła twarz w dłoniach.
Przez moment nie można było odczytać czy raczej płacze, czy się śmieje...
- Przprszam, przeprszm, przpraszm, prze, pra, sza-mm... - dukała te słowa w kółko, ledwo słyszalne ze względu na powiewy wiatru, ale też to, że mówiła pochylona, z głową w dłoniach.
Podniosła twarz, była wrakiem człowieka.
- Moje przeprosiny mogą Was tylko bardziej rozwścieczyć. Chyba nawet trochę mi to schlebia. Że jednak coś znaczę. Przyznaję, że to wszystko było błędem, za który nie będzie mi dane nigdy odpokutować. Chciałam tylko powiedzieć, że było miło być przez moment Weasleyem. I miło było przed śmiercią mieć przed sobą Weasleya. I cokolwiek się stanie, pamiętajcie, że będę na Was patrzeć i Was wspierać, stamtąd... Tam gdzie za niedługo się udam. Mówi się, że jest tam gorzej niż w Azkabanie. Nie wiem czy może mi być jeszcze gorzej niż było dotychczas, ale obiecuję się starać, by było. A teraz - padła nagle na kolana - mnie zabij. Nie mam Ci niestety nic więcej do zaoferowania. Tylko swoje życie. Wszystko co wiem o Rycerzach, Wy już dawno wiecie. Nie ma żadnego sensu dalej to ciągnąć. Zabij mnie tu i teraz. Chcę zginąć z rąk ludzi, którzy zasługują na jakikolwiek szacunek. Proszę, daj mi chociaż to... - skończyła.
Przestała też płakać.
Czekała.
Czegokolwiek spodziewał się po tym spotkaniu, złości, gniewu, zasadzki, w przebłyskach dobrej woli dopuszczając nawet zdradę podobną tej, której dokonał Russell, z pewnością nie spodziewał się tego, co ostatecznie ujrzał: samotnej łzy spływającej po jej policzku; nie tracił czujności, wiedział, że mogła blefować, chcieć odwrócić jego czujność, pozwolić na atak z innej strony - nie, nie zamierzał pozwolić jej wyprowadzić się w pole. Nawet własne imię wypowiadane przez jej usta brzmiało jak obelga. Chrypliwie słowa w pierwszej chwili wydawały się niezrozumiałe, potem, przesunął spojrzeniem za jej rozpostartymi dłońmi; nie miała przy sobie różdżki - czy to była dalsza część planu? Nie była głupia, wiedziała, że nie puści jej wolno, jeśli stanie naprzeciw niego nieuzbrojona. Nie drgnął, kiedy szła bliżej niego, z wysoko zadartą brodą przyglądając się jej przymrużonym, podejrzliwym spojrzeniem. Wysłuchał jej, z niezbornych, chaotycznie rzucanych słów usiłując wyciągnąć sens.
Była sama - owszem, na własne życzenie, sama odsunęła się od rodziny, przyjmując rolę buntownika. Kiedyś byliśmy dziećmi. Kiedyś nie wiedzieliśmy, że istnieją mugole. Kiedyś nie wiedzieliśmy, że świat jest podzielony, ani że nadejdzie wojna, w której każde z nas będzie musiało objąć stanowisko - Samancie zabrakło odwagi, by stanąć po stronie wartości tłoczonych jej do umysłu od małego. W jednym z całą pewnością miała rację: była gnojem. Pokręcił głową, stając się wilkołakiem w istocie stała się bestią, ale to nie przez to dotarła do tego konkretnego miejsca jako ona. Wiedzieli, że była ujmą na honorze odkąd ukończyła jedenaście lat, a w Hogwarcie otuliła ją wężowa barwa zieleni. Nie szukał przyczyn, nie potrafiłby pojąć, że za każdą czarną owcą kryje się bogata historia usprawiedliwiająca jej zachowanie. Uniósł lekko brew, uniósł również dłoń trzymającą różdżkę, miała rację, nie zamierzał ani odpowiadać, ani rozmawiać z nią o sobie samym. Próbowała go zabić, próbowała zabić Garretta. Wreszcie jednak zamierzała - prawdopodobnie - przejść do rzeczy, wciąż nic nie rozumiał, ale nie przestawał słuchać.
I choć nie spodziewał się przeprosin, to wiedział, ze te nie mogły niczego zmienić; jedno słowo, nawet powtórzone po stokroć, nie mogło odczynić przeszłości. Samantha nie tylko odwróciła się od rodziny, stała się częścią mrocznej sprawy, stając po niewłaściwej stronie barykady. Po stronie mordu, po stronie czarnej magii, po stronie zła. Sprzeniewierzyła się każdemu pierwiastkowi płynącemu w jej żyłach. Każdemu jednemu. Nigdy nie odpokutuje wszystkiego, co zrobiła. Nigdy nie odpokutuje choć jednej z tych rzeczy. Cofnął się z odrazą, kiedy padła na kolana - nie chciał, żeby go dotknęła. Nie powinien spełniać jej prośby. Powinien ją ogłuszyć i zabrać do Azkabanu, gdzie któryś z dementorów wyssie z niej duszę; złoży jej pocałunek, słodszy niż jakikolwiek, jakiego smaku zaznała, zamieniając się w bezwolną, bezmózgą, pozbawioną uczuć skorupę aż po kres swoich dni. Nie zasługiwała na zachowanie swojej duszy.
- Twoje przeprosiny nic nie znaczą - odparł na jej słowa z odrazą, patrząc na jej zabiedzoną twarz, prosto w oczy. Było na nie za późno. - Ty nic nie znaczysz. - Myliła się. Dla nich - nie istniała. A przynajmniej to próbował sobie wmówić, Samantha dla nich nie istniała do momentu, w którym ich ścieżki przetarły się po raz pierwszy w dorosłym świecie, tamtego wieczoru, w dokach. Po tamtym zdarzeniu - stała się obsesją. Jedyną, która uciekła, a jednocześnie jedyną, na złapaniu której naprawdę im zależało, jemu i Garrettowi. Plamiła ich honor faktem oddychania, Brendan nie mógł pogodzić się z ich pokrewieństwem - nawet, jeśli zerwanym okrutnym, ale ostatecznym słowem szanowanego nestora. - Nigdy nie byłaś jedną z nas - Zawsze zawodziłaś. - Twoje imię już zostało zapomniane. A jeśli sprawiedliwość istnieje, zapłacisz za każdą zbrodnię, którą popełniłaś. - Gdziekolwiek nie trafisz, teraz lub po śmierci. Bo przecież zabić jej nie mógł, to by było okazaniem litości, ofiarowaniem ulgi i spokoju, na które bynajmniej nie zasługiwała. Nie doszukiwał się w jej słowach nieprawdy, wierzył, że nie potrafiła powiedzieć im o rycerzach więcej - nie widział więc sensu przedłużenia tej chwili. Uniósł różdżkę z zamiarem spetryfikowania Samanthy, lecz inkantacja zaklęcia wymknęła się z jego ust bezwiednie, a różdżka w ostatniej chwili zmieniła swój tor, podejmując inny gest:
- Lamino - trzy sztylety wbiły się kolejno w jej krtań, serce i pachwinę. Wiatr wciąż targał jej włosy, tak samo ogniste i lśniące, jak włosy Lyry, jej profil nosił rysy podobne do profilu Neali, w jej głosie pobrzmiewała podobna nuta, co w głosie Garretta, w jej błędach było coś z Barry'ego, a w błękitnych oczach coś z niego samego. Mogli nie chcieć, by była jedną z nich, ale była i będzie nią zawsze. Sprytną, zaradną, zbyt śliską lisicą, która ostatecznie zrozumiała swoje błędy, dobrze wiedząc, że to spotkanie mogło mieć tylko jeden koniec. Przymknął powieki, powoli unosząc twarz ku chłodnym powiewom wiatru, które zaczynały nieść pierwsze krople deszczu. Ta noc miała przynieść oczyszczenie.
Dokądkolwiek trafisz, Samantho, wiedz, że i tak nie znajdziesz odkupienia.
Była sama - owszem, na własne życzenie, sama odsunęła się od rodziny, przyjmując rolę buntownika. Kiedyś byliśmy dziećmi. Kiedyś nie wiedzieliśmy, że istnieją mugole. Kiedyś nie wiedzieliśmy, że świat jest podzielony, ani że nadejdzie wojna, w której każde z nas będzie musiało objąć stanowisko - Samancie zabrakło odwagi, by stanąć po stronie wartości tłoczonych jej do umysłu od małego. W jednym z całą pewnością miała rację: była gnojem. Pokręcił głową, stając się wilkołakiem w istocie stała się bestią, ale to nie przez to dotarła do tego konkretnego miejsca jako ona. Wiedzieli, że była ujmą na honorze odkąd ukończyła jedenaście lat, a w Hogwarcie otuliła ją wężowa barwa zieleni. Nie szukał przyczyn, nie potrafiłby pojąć, że za każdą czarną owcą kryje się bogata historia usprawiedliwiająca jej zachowanie. Uniósł lekko brew, uniósł również dłoń trzymającą różdżkę, miała rację, nie zamierzał ani odpowiadać, ani rozmawiać z nią o sobie samym. Próbowała go zabić, próbowała zabić Garretta. Wreszcie jednak zamierzała - prawdopodobnie - przejść do rzeczy, wciąż nic nie rozumiał, ale nie przestawał słuchać.
I choć nie spodziewał się przeprosin, to wiedział, ze te nie mogły niczego zmienić; jedno słowo, nawet powtórzone po stokroć, nie mogło odczynić przeszłości. Samantha nie tylko odwróciła się od rodziny, stała się częścią mrocznej sprawy, stając po niewłaściwej stronie barykady. Po stronie mordu, po stronie czarnej magii, po stronie zła. Sprzeniewierzyła się każdemu pierwiastkowi płynącemu w jej żyłach. Każdemu jednemu. Nigdy nie odpokutuje wszystkiego, co zrobiła. Nigdy nie odpokutuje choć jednej z tych rzeczy. Cofnął się z odrazą, kiedy padła na kolana - nie chciał, żeby go dotknęła. Nie powinien spełniać jej prośby. Powinien ją ogłuszyć i zabrać do Azkabanu, gdzie któryś z dementorów wyssie z niej duszę; złoży jej pocałunek, słodszy niż jakikolwiek, jakiego smaku zaznała, zamieniając się w bezwolną, bezmózgą, pozbawioną uczuć skorupę aż po kres swoich dni. Nie zasługiwała na zachowanie swojej duszy.
- Twoje przeprosiny nic nie znaczą - odparł na jej słowa z odrazą, patrząc na jej zabiedzoną twarz, prosto w oczy. Było na nie za późno. - Ty nic nie znaczysz. - Myliła się. Dla nich - nie istniała. A przynajmniej to próbował sobie wmówić, Samantha dla nich nie istniała do momentu, w którym ich ścieżki przetarły się po raz pierwszy w dorosłym świecie, tamtego wieczoru, w dokach. Po tamtym zdarzeniu - stała się obsesją. Jedyną, która uciekła, a jednocześnie jedyną, na złapaniu której naprawdę im zależało, jemu i Garrettowi. Plamiła ich honor faktem oddychania, Brendan nie mógł pogodzić się z ich pokrewieństwem - nawet, jeśli zerwanym okrutnym, ale ostatecznym słowem szanowanego nestora. - Nigdy nie byłaś jedną z nas - Zawsze zawodziłaś. - Twoje imię już zostało zapomniane. A jeśli sprawiedliwość istnieje, zapłacisz za każdą zbrodnię, którą popełniłaś. - Gdziekolwiek nie trafisz, teraz lub po śmierci. Bo przecież zabić jej nie mógł, to by było okazaniem litości, ofiarowaniem ulgi i spokoju, na które bynajmniej nie zasługiwała. Nie doszukiwał się w jej słowach nieprawdy, wierzył, że nie potrafiła powiedzieć im o rycerzach więcej - nie widział więc sensu przedłużenia tej chwili. Uniósł różdżkę z zamiarem spetryfikowania Samanthy, lecz inkantacja zaklęcia wymknęła się z jego ust bezwiednie, a różdżka w ostatniej chwili zmieniła swój tor, podejmując inny gest:
- Lamino - trzy sztylety wbiły się kolejno w jej krtań, serce i pachwinę. Wiatr wciąż targał jej włosy, tak samo ogniste i lśniące, jak włosy Lyry, jej profil nosił rysy podobne do profilu Neali, w jej głosie pobrzmiewała podobna nuta, co w głosie Garretta, w jej błędach było coś z Barry'ego, a w błękitnych oczach coś z niego samego. Mogli nie chcieć, by była jedną z nich, ale była i będzie nią zawsze. Sprytną, zaradną, zbyt śliską lisicą, która ostatecznie zrozumiała swoje błędy, dobrze wiedząc, że to spotkanie mogło mieć tylko jeden koniec. Przymknął powieki, powoli unosząc twarz ku chłodnym powiewom wiatru, które zaczynały nieść pierwsze krople deszczu. Ta noc miała przynieść oczyszczenie.
Dokądkolwiek trafisz, Samantho, wiedz, że i tak nie znajdziesz odkupienia.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
To nocą potwory najchętniej dawały o sobie znać. W mroku było coś niepokojącego, tajemniczego, umożliwiał niepostrzeżenie panoszyć się złu. Każdy parający się czarną magią czarodziej chętnie korzystał z możliwości ukrywania swych niecnych uczynków pod płaszczykiem nocy. Właśnie dlatego Kieran w trakcie nocnych zmian był jeszcze czujniejszy, nie pozwalając sobie na opuszczenie gardy. Siedzenie za biurkiem i czekanie na jakikolwiek złowrogi znak od świata było zajęciem niewiarygodnie męczącym, gdyż wymagało wytężenia umysłu przy jednoczesnym pozostawaniu bezczynnym. Póki nic się nie działo, aurorom pozostawało wypełnianie dokumentacji, kompletowanie akt. Każde działanie musiało zostać opisane dokładnie w raporcie i śmiesznym było to, że musieli podawać w nich liczbę rzuconych zaklęć podczas interwencji, najlepiej jeszcze w kolejności chronologicznej.
Świetlisty pies gończy słusznych rozmiarów wbiegł do pomieszczenia, nie bardzo zważając na burzenie tym wyczynem czyjegoś spokoju, a raczej wszystkich osób w nim zgromadzonych, przy okazji całkiem zgrabnie omijając wszelkie przeszkody napotkane po drodze. Rineheart zauważył go, kiedy ten przebiegł obok jego biurka, wówczas był gnającą smugą, która nabrała wyraźnych kształtów dopiero po przystanięciu w samym centrum kwatery. Szybko rozpoznał tę cielesną formę Patronusa, przez co jego czujność wzmogła się bardziej. Musiał skupić się na treści wiadomości, jaka miała zaraz paść, w końcu mogła mieć ona drugie dno, które dostrzec mogli jedynie członkowie Zakonu Feniksa. Czekał spokojnie, a w międzyczasie wyczarowane zwierzę podniosło dumnie łeb i omiotło spojrzeniem otoczenie, jakby jeszcze na wszelki wypadek ostatni raz upewniało się, że dobrze trafiło.
– Niespodziewana interwencja w Bodmin Moor. Ktokolwiek i teraz – uniósł się krótki komunikat, z którego łatwo był wywnioskować, że sprawa jest z pewnością pilna, lecz nie ma zagrożenia życia lub zwyczajnie zostało już odegnane. Głos Brendana był brzmiał spokojnie, niby beznamiętnie, ale kryło się w tym wiele chłodu. To nie wydawało się mieć większego znaczenia, lepsze wyzbywanie się emocji, niż oddać się im we władanie bez reszty.
Patronus po spełnieniu obowiązku rozmył się w powietrzu, a Kieran zerwał się szybko ze swojego miejsca jako pierwszy spośród wszystkich obecnych w kwaterze. Rzuciłby się nawet w wir zażartej walki, byleby tylko oderwać się od sterty papierów. Chwycił za różdżkę, zacisnął na niej mocno palce i teleportował się w odpowiednie miejsce, nie zapominając o zdrowym rozsądku. Szczęśliwie dla niego znalazł się u celu cały; anomalie nie dały o sobie znać.
Zbliżył się ku wzgórzu, z początku zauważając jedynie sylwetkę stojącego nieruchomo Weasleya. Dopiero po znalezieniu się kilka kroków od niego zwrócił uwagę na martwe ciało. Krew wypływając z ran wsiąkła już dobrze w ziemię, nasiąkły nią podarte łachmany, jakie miała na sobie rudowłosa kobieta. Czerwona posoka komponowała się z płomiennymi kosmykami i bladą skórą, teraz jeszcze bledszą niż kiedykolwiek. Denatka leżała twarzą do ziemi, atak frontalny. Rany zostały zadane szybko i przyniosły szybką śmierć. Nie, to nie był atak, to była egzekucja, bo obok Samanthy nie było żadnej różdżki. Wymierzenie sprawiedliwości, kara za czyny, jakich się dopuściła. Jej przewin nie sposób było przebaczyć.
– Co chcesz z nią zrobić?
Mogli wykopać jej dół w ciemnym lesie i zakopać w milczeniu. Mogli spalić ją do cna. Jednak na twarzy Brendana nie dostrzegał jakiegokolwiek zawahania, w oczach nie krył się nawet najmniejszy sentyment. Obaj wiedzieli, co powinni zrobić.
– Trzeba ją stąd zabrać – stwierdził beznamiętnie, choć gdzieś w głębi duszy czuł obrzydzenie do kobiety, gdy znów myślał o jej nikczemności. Wystąpiła przeciw własnej rodzinie, wyrzekła się słusznych idei i prawidłowej hierarchii wartości. I tak spotkał ją łagodny koniec. – Do Ministerstwa.
Była przecież ścigana za przestępstwa, jakich się dopuściła. Nikt nie będzie po niej płakał. A może jednak? Mimowolnie wspomniał Nealę. Czy zrozumie? To nie była już jego sprawa; to nie była jego rodzina.
Świetlisty pies gończy słusznych rozmiarów wbiegł do pomieszczenia, nie bardzo zważając na burzenie tym wyczynem czyjegoś spokoju, a raczej wszystkich osób w nim zgromadzonych, przy okazji całkiem zgrabnie omijając wszelkie przeszkody napotkane po drodze. Rineheart zauważył go, kiedy ten przebiegł obok jego biurka, wówczas był gnającą smugą, która nabrała wyraźnych kształtów dopiero po przystanięciu w samym centrum kwatery. Szybko rozpoznał tę cielesną formę Patronusa, przez co jego czujność wzmogła się bardziej. Musiał skupić się na treści wiadomości, jaka miała zaraz paść, w końcu mogła mieć ona drugie dno, które dostrzec mogli jedynie członkowie Zakonu Feniksa. Czekał spokojnie, a w międzyczasie wyczarowane zwierzę podniosło dumnie łeb i omiotło spojrzeniem otoczenie, jakby jeszcze na wszelki wypadek ostatni raz upewniało się, że dobrze trafiło.
– Niespodziewana interwencja w Bodmin Moor. Ktokolwiek i teraz – uniósł się krótki komunikat, z którego łatwo był wywnioskować, że sprawa jest z pewnością pilna, lecz nie ma zagrożenia życia lub zwyczajnie zostało już odegnane. Głos Brendana był brzmiał spokojnie, niby beznamiętnie, ale kryło się w tym wiele chłodu. To nie wydawało się mieć większego znaczenia, lepsze wyzbywanie się emocji, niż oddać się im we władanie bez reszty.
Patronus po spełnieniu obowiązku rozmył się w powietrzu, a Kieran zerwał się szybko ze swojego miejsca jako pierwszy spośród wszystkich obecnych w kwaterze. Rzuciłby się nawet w wir zażartej walki, byleby tylko oderwać się od sterty papierów. Chwycił za różdżkę, zacisnął na niej mocno palce i teleportował się w odpowiednie miejsce, nie zapominając o zdrowym rozsądku. Szczęśliwie dla niego znalazł się u celu cały; anomalie nie dały o sobie znać.
Zbliżył się ku wzgórzu, z początku zauważając jedynie sylwetkę stojącego nieruchomo Weasleya. Dopiero po znalezieniu się kilka kroków od niego zwrócił uwagę na martwe ciało. Krew wypływając z ran wsiąkła już dobrze w ziemię, nasiąkły nią podarte łachmany, jakie miała na sobie rudowłosa kobieta. Czerwona posoka komponowała się z płomiennymi kosmykami i bladą skórą, teraz jeszcze bledszą niż kiedykolwiek. Denatka leżała twarzą do ziemi, atak frontalny. Rany zostały zadane szybko i przyniosły szybką śmierć. Nie, to nie był atak, to była egzekucja, bo obok Samanthy nie było żadnej różdżki. Wymierzenie sprawiedliwości, kara za czyny, jakich się dopuściła. Jej przewin nie sposób było przebaczyć.
– Co chcesz z nią zrobić?
Mogli wykopać jej dół w ciemnym lesie i zakopać w milczeniu. Mogli spalić ją do cna. Jednak na twarzy Brendana nie dostrzegał jakiegokolwiek zawahania, w oczach nie krył się nawet najmniejszy sentyment. Obaj wiedzieli, co powinni zrobić.
– Trzeba ją stąd zabrać – stwierdził beznamiętnie, choć gdzieś w głębi duszy czuł obrzydzenie do kobiety, gdy znów myślał o jej nikczemności. Wystąpiła przeciw własnej rodzinie, wyrzekła się słusznych idei i prawidłowej hierarchii wartości. I tak spotkał ją łagodny koniec. – Do Ministerstwa.
Była przecież ścigana za przestępstwa, jakich się dopuściła. Nikt nie będzie po niej płakał. A może jednak? Mimowolnie wspomniał Nealę. Czy zrozumie? To nie była już jego sprawa; to nie była jego rodzina.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
I trzy sztylety uderzyły celnie, podcinając Samancie krtań, wbijając się w serce i rozcinając żyły w pachwinach, trzy precyzyjne cięcia dały jej szybką śmierć; krew trysnęła malowniczą fontanną, widział jej dość, by się jej nie brzydzić, widział jej dość, by się nie bać, ale nigdy nie przyzwyczai się do widoku iskier powoli blednących w oczach czarodziei. Nie miał wątpliwości co do tego, że Samantha zasługiwała na najgorsze; równie dobrze mogli znaleźć się w odwrotnej konfiguracji: już raz próbowała go zabić. Ale on wcale nie dał jej najgorszego, najgorszym byłby pocałunek dementora, który niewątpliwie by otrzymała: odebrał jej życie, nim się to dokonało - dlaczego? Czy uczynił to z litości, bo o śmierć prosiła, czy chciał oddać jej tę przysługę? Czy tracąc honor usiłował go zachować, nie dopuszczając do zamknięcia Weasleya w Azkabanie? Czy może: chciał poczuć jej życie we własnych rękach i wymierzyć sprawiedliwość samemu?
Jak łatwo było stać się potworem, poświęcając życie walce z nimi? Toczony nienawiścią do tych, którzy nie znają miłości - jak prędko zostanie strzępem człowieka? Na wojnie trudno było o sentymenty, na wojnie liczyło się tylko zwycięstwo - lub porażka. Dzisiaj wygrał, pozbycie się Samanthy było pewnym krokiem do przodu. Stracił przy tym kolejny strzęp człowieczeństwa, ale przecież był żołnierzem - wojna zabierała takich jak on, by tacy jak ci, po stronie których staje, mogli wieść spokojne życie w lepszym świecie zbudowanym na gruzach starego. Samantha Weasley była zdrajczynią parającą się w czarnej magii, psem niejakiego Voldemorta - być może nawet maczała palce w śmierci Rogersa, którego dopiero co zastąpiła Bones. Samantha prowadziła podłe życie - i podle umarła. Niemrawe drgnienie różdżki wywołało zaklęcie patronusa, które miało przynieść pomoc, za drugim razem.
Przysiadł na pobliskim pieńku, przyglądając się śmierci; była jej posłańcem, była jej przyjaciółką, a teraz mogła się z nią połączyć. Strużka krwi dotarła do jego stóp, wsunął dłonie we włosy, zaginając palce na skroniach, wbijając się w nie boleśnie, usiłując zmusić się do koncentracji. Nadużył uprawnień - pewnie tak. To jest gdzieś w przepisach - na pewno. Czy zwraca się na to dużą uwagę? Jak będzie podchodziła do tego Bones? Czy go zawieszą? Pytań nawarstwiało się coraz więcej; zabił już w przeszłości, oczywiście, że tak, każdy auror prędzej czy później musiał zabić. Zabił też jako gwardzista - z ramienia Zakonu, teraz działał w obydwóch rolach jednocześnie. Ale zawsze dotąd - robił to tylko w ostateczności, skutkiem ubocznym, nieszczęśliwym wypadkiem. Samantha nie miała na ciele innych ran, ale wyrzuciła różdżkę zanim się z nim spotkała - nikt mu nie udowodni, że nie próbowała się bronić.
Ale czy zależało mu na kłamstwie?
Głos Rinehearta go nie zaskoczył, ale z pewnością otrzeźwił - nieuchronnego nie można było odkładać w nieskończoność, rzeczywistości trzeba było stawić czoło - podniesione. Wstał, powoli unosząc podbródek; nie odejmując spojrzenia od wykrwawiającego się ciała.
- A co chciałby zrobić ojciec? - odpowiedział pytaniem na pytanie, żadne z nich nie znało odpowiedzi na to pytanie, ale Kieran mógł ją domniemać łatwiej - znał go lepiej niż sam Brendan. Samantha była rok młodsza od niego, jego ojciec nie dożył jej zdrady, jej wydziedziczenia, jej podłych uczynków hańbiących imię ich rodziny. Być może spalić i dać wiatrowi ponieść je w cztery strony świata, odbierając je nazwisko nestor chciał ją przecież usunąć, wyeliminować. Sprawić, by był tak, jakby Samantha tak naprawdę nigdy nie istniała. Ale tak się nie dało, była żywa, a teraz już martwa, jej ciało stygło na jego oczach. Popiół pogrzebałby ją tutaj, na ziemiach ich przodków, nieopodal rodzinnego zamku, który dzisiaj przysypały gruzy - a którego nikt nie wspominał z żalem, bo był świadectwem przeszłości choć wspaniałej, to zupełnie nieadekwatnej do dzisiejszych czasów.
Skinął głową. Nie, powinien to załatwić tak, jak należy, oczyścić honor swojej rodziny doprowadzając ją - choćby i martwą - przed oblicze sprawiedliwości, które wyda już wykonany wyrok. Podszedł do niej parę powolnych kroków, stanąwszy tuż przy twarzy okrytej włosami, rudymi, jak rude i długie były włosy Lyry. Ciężko jest się zawieść na własnej rodzinie, prawda, Kieranie?
Dopiero co pogrzebali Barry'ego, jej nikt nie będzie wyprawiał pogrzebu.
- Nie wiedziała nic ponadto, czego dowiedzieliśmy się od Russella - stwierdził, póki wciąż byli sami; nie było już tajemnicą, że Samantha była częścią ugrupowania, z którym mierzył się Zakon. Miał nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej - ale umysł aurora-zdrajcy otwarty przez Bathildę Bagshot zdradził im wystarczająco wiele informacji. - Bones - znał ich zdeterminowaną szefową lepiej od niego, zapewne od początku stażu, była wszak młodsza od Kierana. W samym biurze również miał większe doświadczenie, z podobnymi sprawami zetknął się zapewne nie raz - Brendan nie. - Zawiesi mnie? - Postępowanie dyscyplinarne podczas wojny nie wydawało się rozsądne, mieli pełne ręce roboty. Kiedy znowu zaczną się pojawiać ciała bez głów - będą potrzebowali wszystkich sił. Nawet Bones musiała zachowywać pozory, ale Samantha nie była nikim, czyjego ciała domagałby się ktokolwiek. Oni, jej jedyna rodzina, nie chcieli mieć z nią nic wspólnego.
Jak łatwo było stać się potworem, poświęcając życie walce z nimi? Toczony nienawiścią do tych, którzy nie znają miłości - jak prędko zostanie strzępem człowieka? Na wojnie trudno było o sentymenty, na wojnie liczyło się tylko zwycięstwo - lub porażka. Dzisiaj wygrał, pozbycie się Samanthy było pewnym krokiem do przodu. Stracił przy tym kolejny strzęp człowieczeństwa, ale przecież był żołnierzem - wojna zabierała takich jak on, by tacy jak ci, po stronie których staje, mogli wieść spokojne życie w lepszym świecie zbudowanym na gruzach starego. Samantha Weasley była zdrajczynią parającą się w czarnej magii, psem niejakiego Voldemorta - być może nawet maczała palce w śmierci Rogersa, którego dopiero co zastąpiła Bones. Samantha prowadziła podłe życie - i podle umarła. Niemrawe drgnienie różdżki wywołało zaklęcie patronusa, które miało przynieść pomoc, za drugim razem.
Przysiadł na pobliskim pieńku, przyglądając się śmierci; była jej posłańcem, była jej przyjaciółką, a teraz mogła się z nią połączyć. Strużka krwi dotarła do jego stóp, wsunął dłonie we włosy, zaginając palce na skroniach, wbijając się w nie boleśnie, usiłując zmusić się do koncentracji. Nadużył uprawnień - pewnie tak. To jest gdzieś w przepisach - na pewno. Czy zwraca się na to dużą uwagę? Jak będzie podchodziła do tego Bones? Czy go zawieszą? Pytań nawarstwiało się coraz więcej; zabił już w przeszłości, oczywiście, że tak, każdy auror prędzej czy później musiał zabić. Zabił też jako gwardzista - z ramienia Zakonu, teraz działał w obydwóch rolach jednocześnie. Ale zawsze dotąd - robił to tylko w ostateczności, skutkiem ubocznym, nieszczęśliwym wypadkiem. Samantha nie miała na ciele innych ran, ale wyrzuciła różdżkę zanim się z nim spotkała - nikt mu nie udowodni, że nie próbowała się bronić.
Ale czy zależało mu na kłamstwie?
Głos Rinehearta go nie zaskoczył, ale z pewnością otrzeźwił - nieuchronnego nie można było odkładać w nieskończoność, rzeczywistości trzeba było stawić czoło - podniesione. Wstał, powoli unosząc podbródek; nie odejmując spojrzenia od wykrwawiającego się ciała.
- A co chciałby zrobić ojciec? - odpowiedział pytaniem na pytanie, żadne z nich nie znało odpowiedzi na to pytanie, ale Kieran mógł ją domniemać łatwiej - znał go lepiej niż sam Brendan. Samantha była rok młodsza od niego, jego ojciec nie dożył jej zdrady, jej wydziedziczenia, jej podłych uczynków hańbiących imię ich rodziny. Być może spalić i dać wiatrowi ponieść je w cztery strony świata, odbierając je nazwisko nestor chciał ją przecież usunąć, wyeliminować. Sprawić, by był tak, jakby Samantha tak naprawdę nigdy nie istniała. Ale tak się nie dało, była żywa, a teraz już martwa, jej ciało stygło na jego oczach. Popiół pogrzebałby ją tutaj, na ziemiach ich przodków, nieopodal rodzinnego zamku, który dzisiaj przysypały gruzy - a którego nikt nie wspominał z żalem, bo był świadectwem przeszłości choć wspaniałej, to zupełnie nieadekwatnej do dzisiejszych czasów.
Skinął głową. Nie, powinien to załatwić tak, jak należy, oczyścić honor swojej rodziny doprowadzając ją - choćby i martwą - przed oblicze sprawiedliwości, które wyda już wykonany wyrok. Podszedł do niej parę powolnych kroków, stanąwszy tuż przy twarzy okrytej włosami, rudymi, jak rude i długie były włosy Lyry. Ciężko jest się zawieść na własnej rodzinie, prawda, Kieranie?
Dopiero co pogrzebali Barry'ego, jej nikt nie będzie wyprawiał pogrzebu.
- Nie wiedziała nic ponadto, czego dowiedzieliśmy się od Russella - stwierdził, póki wciąż byli sami; nie było już tajemnicą, że Samantha była częścią ugrupowania, z którym mierzył się Zakon. Miał nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej - ale umysł aurora-zdrajcy otwarty przez Bathildę Bagshot zdradził im wystarczająco wiele informacji. - Bones - znał ich zdeterminowaną szefową lepiej od niego, zapewne od początku stażu, była wszak młodsza od Kierana. W samym biurze również miał większe doświadczenie, z podobnymi sprawami zetknął się zapewne nie raz - Brendan nie. - Zawiesi mnie? - Postępowanie dyscyplinarne podczas wojny nie wydawało się rozsądne, mieli pełne ręce roboty. Kiedy znowu zaczną się pojawiać ciała bez głów - będą potrzebowali wszystkich sił. Nawet Bones musiała zachowywać pozory, ale Samantha nie była nikim, czyjego ciała domagałby się ktokolwiek. Oni, jej jedyna rodzina, nie chcieli mieć z nią nic wspólnego.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spoglądanie na Brendana wywoływało u niego pewien dyskomfort, jakby ktoś zmuszał go do przyglądania się cholernie nieudanej karykaturze, parodii prawdziwego aurora. Wszystko przez pozycję, jaką ten dobrowolnie przyjął. Tak po prostu siedział na pieńku i wbijał spojrzenie w martwe ciało. Nieruchomy, lekko zgarbiony, z dłońmi wplecionymi we włosy, z palcami zaciśniętymi na skroniach. Prawie żałosny, gdy wyglądał tak, jakby przyciskany był do ziemi przez ciężar winy. Czy naprawdę żałował swojego postępku? Kieran liczył na to, że to tylko mylne wrażenie, pozory, może sam źle zinterpretował jego zachowanie, z tyłu głowy pamiętając o innych, którzy ugięli się pod ciężarem rozterek. Ciągła negacja własnych rozwiązań, poddawanie pod wątpliwość słuszności czynów.
Powstał w końcu, najwidoczniej doprowadzając się już do porządku. Rineheart jeszcze chwilę kierował ku niemu spojrzenie, dopóki nie padło pytanie. Niewygodne, niepotrzebne, w swoim brzmieniu mocno melodramatyczne, przynajmniej dla Kierana, który skrzywił się z niesmakiem nad zwłokami, jakby były jedynie balastem. To jednak pytanie go zirytowało. Czyżby była to próba zrzucenia odpowiedzialności na zmarłego? Nie, prędzej próba odnalezienia wspólnego frontu z rodzicem, którego nie dane było synowi poznać zbyt dobrze.
Milczał, bo cóż mógł odpowiedzieć? Doskonale wiedział, co sam zrobiłby w podobnej sytuacji, za nikogo innego nie mógł się wypowiadać, zwłaszcza za osobę zmarłą, a więc pozbawioną własnej linii obrony. Zresztą, nie sądził, aby odpowiedź była naprawdę pożądana i wcale to nie było zależne od jej brzmienia; pewne słowa nie powinny być wypowiadane. Jednak słowa zawarte w pytaniu musiał paść dla spokojności ducha. Zostały świadomie rzucone na wiatr, potem zaś zabrane przez podmuch wysoko i daleko, aby nic z nich nie zostało. Nikt nie miał prawa mówić o tym, jak mogłyby postąpić osoby, które już odeszły z tego świata. Stawianie tez wręcz kontrowersyjnych przez niemożność ich weryfikacji byłoby niczym więcej, jak szarganiem pamięci tych ludzi, co już pożegnali się z życiem. Spoglądał na jednego Weasleya, gdy w głowie miał innego, tak bardzo podobnego i jednocześnie całkowicie innego. Nie sięgnął po wspomnienia, same w niego uderzyły, nasuwając obraz bohatera ginącego w chwale, jaki w tej chwili niezwykle mocno kontrastował z obecnym widokiem człowieka mierzącego się nieustannie ze złem. Auror poświęcający swoje życie w obronie innego i auror pozbawiający życia bez mrugnięcia okiem, czyż to nie dwie strony medalu?
– Potrzebujemy więcej informacji – mruknął pod nosem, aby powiedzieć cokolwiek. Brak udzielenia odpowiedzi na wcześniejsze pytanie denerwowało go. Westchnął ciężko, w głowie próbując poukładać myśli o Zakonie, Rycerzach Walpurgii, zaszufladkować na nowo wszystkie informacje zawarte w notatkach przypiętych do korkowej tablicy w przedpokoju Starej Chaty. Czy dadzą odpór mrocznej magii? Nie ma miejsca na wątpliwości – rzucił surowo w myślach. Jednak świadomość, iż nie wszyscy są na to gotowi, stale atakowała.
– Nie zrobi tego – odparł bez choćby cienia zawahania, dobrze znając Bones, również jej poczucie sprawiedliwości. Z pewnością będzie miała oko na Weasleya, lecz nie pozwoli sobie na stratę w pełni wykwalifikowanego człowieka, któremu nie straszne żadne wyzwanie. Jednak zrozumie, sama przecież mierzyła się z wieloma dylematami w swojej karierze, każdy mierzył. Wszyscy znali procedury. W stronę rozbrojonego przeciwnika należało rzucać jedynie zaklęcia obezwładniające, mające na celu pozbawienia go możliwości sięgnięcia po różdżkę raz jeszcze. Podkreślano całkowity zakaz rzucania zaklęć zadających spore obrażenia na osoby bezbronne. Nie zabijać, łapać. – Nie miałeś wyboru – rzucił w jego stronę szorstko, próbując pozbawić go jakichkolwiek wątpliwości, jeśli te były jeszcze w nim obecne. – Nie miałeś wyboru – dodał spokojnie z o wiele mniejszym naciskiem niż wcześniej, brzmiąc prawie wyrozumiale. W końcu rozumiał.
– Weź ją – nakazał mu stanowczo, bez jakiejkolwiek oznaki współczucia. Wcale nie dziwiło to, że nie pochylił się nad losem martwej kobiety, tego diabelskiego pomiotu, bo parającego się czarną magią, jednak był na tyle nieczuły, aby nie zważać nawet na los Brendana.
Weź ją. Nie płacz nad nią, ale przede wszystkim nie użalaj się nad sobą. Masz jej krew na rękach, lecz to nie ty przypieczętowałeś jej los. Sama skazała się na ten marny koniec, przecież wiesz. Wymierzyłeś karę, ale również oddałeś jej niemałą przysługę. Więc chwyć do cholery za jej truchło i zamknij wreszcie ten rozdział. Sprawiedliwości stało się zadość, chłopcze.
Żadne z kojących słów nie wypadły z jego ust, nie potrafił być oparciem, a wszelkie próby upewnienia kogoś w postanowieniach, zwłaszcza słusznych, uznawał za stratę czasu. Użeranie się ze słabeuszami, tak często odbierał potrzebę wbijania komuś do głowy, że zrobił dobrze. A nie zamierzał zmieniać swojego zdania o Brendanie, przecież nie był słaby. Teraz nie było miejsca na wątpliwości, nadeszły zbyt niepokojące czasy, aby można było dopuszczać do siebie zwątpienie.
– Powinniśmy dostarczyć ciało do prosektorium w Mungu.
Taka właśnie była procedura. Chwilę później zjawią się aurorzy: jeden sprawdzi różdżkę, gdy drugi zacznie zadawać pytania. Potem zechcę sprawdzić miejsce, gdzie nastąpił zgon, choć może w tym jednym przypadku uwierzą Kieranowi na słowo, że nie wyczuł czarnej magii, gdy sam przybył na miejsce. Jeśli pierwotne wyjaśnienia będą wystarczająco szczegółowe, nie będą ciągani na żadne przesłuchania.
Czekał na ruch Brendana, na to aż chwyci za ciało i trzymając je mocno zdecyduje się z nim teleportować.
Powstał w końcu, najwidoczniej doprowadzając się już do porządku. Rineheart jeszcze chwilę kierował ku niemu spojrzenie, dopóki nie padło pytanie. Niewygodne, niepotrzebne, w swoim brzmieniu mocno melodramatyczne, przynajmniej dla Kierana, który skrzywił się z niesmakiem nad zwłokami, jakby były jedynie balastem. To jednak pytanie go zirytowało. Czyżby była to próba zrzucenia odpowiedzialności na zmarłego? Nie, prędzej próba odnalezienia wspólnego frontu z rodzicem, którego nie dane było synowi poznać zbyt dobrze.
Milczał, bo cóż mógł odpowiedzieć? Doskonale wiedział, co sam zrobiłby w podobnej sytuacji, za nikogo innego nie mógł się wypowiadać, zwłaszcza za osobę zmarłą, a więc pozbawioną własnej linii obrony. Zresztą, nie sądził, aby odpowiedź była naprawdę pożądana i wcale to nie było zależne od jej brzmienia; pewne słowa nie powinny być wypowiadane. Jednak słowa zawarte w pytaniu musiał paść dla spokojności ducha. Zostały świadomie rzucone na wiatr, potem zaś zabrane przez podmuch wysoko i daleko, aby nic z nich nie zostało. Nikt nie miał prawa mówić o tym, jak mogłyby postąpić osoby, które już odeszły z tego świata. Stawianie tez wręcz kontrowersyjnych przez niemożność ich weryfikacji byłoby niczym więcej, jak szarganiem pamięci tych ludzi, co już pożegnali się z życiem. Spoglądał na jednego Weasleya, gdy w głowie miał innego, tak bardzo podobnego i jednocześnie całkowicie innego. Nie sięgnął po wspomnienia, same w niego uderzyły, nasuwając obraz bohatera ginącego w chwale, jaki w tej chwili niezwykle mocno kontrastował z obecnym widokiem człowieka mierzącego się nieustannie ze złem. Auror poświęcający swoje życie w obronie innego i auror pozbawiający życia bez mrugnięcia okiem, czyż to nie dwie strony medalu?
– Potrzebujemy więcej informacji – mruknął pod nosem, aby powiedzieć cokolwiek. Brak udzielenia odpowiedzi na wcześniejsze pytanie denerwowało go. Westchnął ciężko, w głowie próbując poukładać myśli o Zakonie, Rycerzach Walpurgii, zaszufladkować na nowo wszystkie informacje zawarte w notatkach przypiętych do korkowej tablicy w przedpokoju Starej Chaty. Czy dadzą odpór mrocznej magii? Nie ma miejsca na wątpliwości – rzucił surowo w myślach. Jednak świadomość, iż nie wszyscy są na to gotowi, stale atakowała.
– Nie zrobi tego – odparł bez choćby cienia zawahania, dobrze znając Bones, również jej poczucie sprawiedliwości. Z pewnością będzie miała oko na Weasleya, lecz nie pozwoli sobie na stratę w pełni wykwalifikowanego człowieka, któremu nie straszne żadne wyzwanie. Jednak zrozumie, sama przecież mierzyła się z wieloma dylematami w swojej karierze, każdy mierzył. Wszyscy znali procedury. W stronę rozbrojonego przeciwnika należało rzucać jedynie zaklęcia obezwładniające, mające na celu pozbawienia go możliwości sięgnięcia po różdżkę raz jeszcze. Podkreślano całkowity zakaz rzucania zaklęć zadających spore obrażenia na osoby bezbronne. Nie zabijać, łapać. – Nie miałeś wyboru – rzucił w jego stronę szorstko, próbując pozbawić go jakichkolwiek wątpliwości, jeśli te były jeszcze w nim obecne. – Nie miałeś wyboru – dodał spokojnie z o wiele mniejszym naciskiem niż wcześniej, brzmiąc prawie wyrozumiale. W końcu rozumiał.
– Weź ją – nakazał mu stanowczo, bez jakiejkolwiek oznaki współczucia. Wcale nie dziwiło to, że nie pochylił się nad losem martwej kobiety, tego diabelskiego pomiotu, bo parającego się czarną magią, jednak był na tyle nieczuły, aby nie zważać nawet na los Brendana.
Weź ją. Nie płacz nad nią, ale przede wszystkim nie użalaj się nad sobą. Masz jej krew na rękach, lecz to nie ty przypieczętowałeś jej los. Sama skazała się na ten marny koniec, przecież wiesz. Wymierzyłeś karę, ale również oddałeś jej niemałą przysługę. Więc chwyć do cholery za jej truchło i zamknij wreszcie ten rozdział. Sprawiedliwości stało się zadość, chłopcze.
Żadne z kojących słów nie wypadły z jego ust, nie potrafił być oparciem, a wszelkie próby upewnienia kogoś w postanowieniach, zwłaszcza słusznych, uznawał za stratę czasu. Użeranie się ze słabeuszami, tak często odbierał potrzebę wbijania komuś do głowy, że zrobił dobrze. A nie zamierzał zmieniać swojego zdania o Brendanie, przecież nie był słaby. Teraz nie było miejsca na wątpliwości, nadeszły zbyt niepokojące czasy, aby można było dopuszczać do siebie zwątpienie.
– Powinniśmy dostarczyć ciało do prosektorium w Mungu.
Taka właśnie była procedura. Chwilę później zjawią się aurorzy: jeden sprawdzi różdżkę, gdy drugi zacznie zadawać pytania. Potem zechcę sprawdzić miejsce, gdzie nastąpił zgon, choć może w tym jednym przypadku uwierzą Kieranowi na słowo, że nie wyczuł czarnej magii, gdy sam przybył na miejsce. Jeśli pierwotne wyjaśnienia będą wystarczająco szczegółowe, nie będą ciągani na żadne przesłuchania.
Czekał na ruch Brendana, na to aż chwyci za ciało i trzymając je mocno zdecyduje się z nim teleportować.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Brakowało mu dzisiaj kogoś, kto podpowie mu, jak powinien się czuć. Ojciec, matka, oboje byli martwi, została mu młodsza siostra, która najpewniej nigdy nie słyszała imienia wyklętej i która już nigdy go nie usłyszy. Jak ohydnym trzeba było być, by wuj zadecydował o wydziedziczeniu tej dziewczyny? Jak ohydnym trzeba być, żeby napadać ciemną nocą własną rodzinę? Jak ohydnym trzeba być, żeby podążać za tajemniczym czarnoksiężnikiem, który pozostawiał po sobie jedynie cienie i plamy krwi?
Jak ohydnym trzeba być – by samemu decydować o czyimś życiu? Mawiają, że należy zważać, by walcząc z potworami nigdy nie stać się jednym z nich: ale jak się przed tym ustrzec? Śmierć, jaką widują co dnia, prześladuje go nocami, w snach dzień po dniu słyszy krzyki, widzi spojrzenia i usta wydające ostatnie tchnienie, tych, którzy podczas walki odeszli i tych, którzy odeszli bez walki, uśmierceni przed znacznie potężniejszych od siebie skurwysynów, pojmanie których było ich obowiązkiem. Zobowiązał się poświęcić tej walce siebie, został aurorem, ale kiedy stanął przed tą decyzją i po raz pierwszy zacisnął w dłoni swoją odznakę, nie było już przy niego ojca, który powiedziałby mu, że wcale nie oddał się tej walce tylko metaforycznie. Że oddał się jej cały – ciałem, który będzie nosiło ślady walki; wciąż czuł bóle fantomowe prawej dłoni – i umysłem, który na zawsze pozostanie zraniony wszystkim, co zobaczy i wszystkim, co zrobić będzie musiał.
Musiał – ale czy musiał pozbawić ją tutaj życia, czy po prostu chciał to zrobić? Klęczała przed nim żałośnie, smutno, bezbronna; mógł ją zabrać do Azkabanu, gdzie dementorzy wyssaliby z niej duszę. Duszę tych samych przodków, którzy byli również jego przodkami. Co ojciec myślał o Samancie? Poczuł potrzebę odwiedzenia jego grobu – powinien to zrobić, może poprosi o towarzystwo Garretta. Jego pamięć była już czysta, pozbawiona skazy w postaci tej kreatury – która choć przyznała się do błędu, to błądzić nigdy nie powinna. Nie powinien mieć dla niej litości, nawet pomimo przedśmiertnego nawrócenia i gorzkiego wyznania win. Sama śmierć była jedynie częścią tej farsy – miał przed sobą siostrę cioteczną, o bladej, zabranej przez śmierć już twarzy przysłoniętej skołtunionymi włosami, tak ognistymi jak włosy Neali. Czy Neala, kiedy dorośnie, będzie miała podobne rysy twarzy?
Pamiętał swoją próbę – pamiętał jej twarz. Może – może to wcale nie była Neala, może to była młodsza Samantha, którą przed laty mógł ustrzec przed błędem? Może to było przygotowanie do tego dnia – żeby się nie zawahał i zrobił to, co uczynić powinien. Czy uczynił? Nie wiedział.
- Miałem – odparł na słowa Kierana, bo plątanie się w kłamstwie było mu obce, cechował się honorem, który być może dzisiaj złamał, chciał dla siebie zachować choć tyle – mówić prawdę, stawienie jej czoła wymagała znacznie większej odwagi. A prawda wyglądała tak, że miał przed sobą dwa wyjścia i jedno z nich wybrał pod wpływem chwili i emocji, ale dobrowolnie i z niezmąconym niczym umysłem. Czy potworem dało się stać tak szybko? Był przecież młody – wcale nie służył w jednostce aurorskiej długo. Dopiero teraz przeniósł spojrzenie na Kierana, samemu nie wiedząc, czego szuka w jego oczach – nie szukał zrozumienia ani współczucia, może wstrętu, nagany, może czegoś, czego nawet nie potrafił określić, bo nigdy nie zdążył tego poznać. W końcu – skinął głową, Rineheart miał słuszność, pośpieszając jego działania; nie mogli tkwić tutaj z tym trupem w nieskończoność. Samantha była szczupła, lekka, kiedy przyglądał jej się z bliska wyglądała wręcz na wychudzoną – nigdy wcześniej nawet przez chwilę nie zastanawiał się nad tym, co właściwie spycha czarodziejów na ścieżkę kuszącej, potężnej i zarazem plugawej czarnej magii. Mając przed sobą martwą Samanthę, nie mógł ustrzec się przed skojarzeniami z próby – i przykrą dygresją, że przynajmniej część winy musiała ponosić rodzina – oni. Od zawsze pamiętał ją jako dziwną, nic więcej powiedzieć o niej nie mógł. Tiara przyporządkowała ją do Slytherinu i wydaje się, że tamtego dnia jej przeznaczenie zostało przypieczętowane w oczach wszystkich, którzy ją znali – a może nawet w oczach niej samej.
Nieco niezręcznie wziął ją na ręce, brak dłoni wciąż utrudniał podobne ruchy; uchwycił ją pod kolanami prawym ramieniem, lewym pod plecami, zagarniając ku sobie bliżej; w gruncie rzeczy czuł ulgę, że w tej pozie wcale nie czuje bicia jej zepsutego serca. On miał wybór dzisiaj – a ona miała wybór dawniej, obydwoje podjęli pewne decyzje. Jego ciało było ciepłe – jej zimne jak lód.
- Nie mam jej różdżki – stwierdził informacyjnie, była częścią procedury, ale Samantha nie miała jej przy sobie, kiedy stanęli naprzeciw siebie. Może wcale jej tutaj nie wzięła, może wyrzuciła ją wcześniej, wokół było zbyt wiele chaszczy, krzaków i wąwozów, by choć podjąć próbę jej odnalezienia. – Nie wiem, gdzie może być – Jego głos wydawał się odległy, jakby widział na swoim miejscu inną osobę – nie siebie. Jak we śnie, kolejnym nocnym koszmarze, kolejnym z tych, po których człowiek nigdy się nie budzi. – Ruszajmy – oświadczył krótko, wciąż bez emocji, ani żalu, ani strachu, ani złości; znikając ze wzgórza z cichym charakterystycznym dla teleportacji pyknięciem.
/ ztx2 -> do prosektorium?
Jak ohydnym trzeba być – by samemu decydować o czyimś życiu? Mawiają, że należy zważać, by walcząc z potworami nigdy nie stać się jednym z nich: ale jak się przed tym ustrzec? Śmierć, jaką widują co dnia, prześladuje go nocami, w snach dzień po dniu słyszy krzyki, widzi spojrzenia i usta wydające ostatnie tchnienie, tych, którzy podczas walki odeszli i tych, którzy odeszli bez walki, uśmierceni przed znacznie potężniejszych od siebie skurwysynów, pojmanie których było ich obowiązkiem. Zobowiązał się poświęcić tej walce siebie, został aurorem, ale kiedy stanął przed tą decyzją i po raz pierwszy zacisnął w dłoni swoją odznakę, nie było już przy niego ojca, który powiedziałby mu, że wcale nie oddał się tej walce tylko metaforycznie. Że oddał się jej cały – ciałem, który będzie nosiło ślady walki; wciąż czuł bóle fantomowe prawej dłoni – i umysłem, który na zawsze pozostanie zraniony wszystkim, co zobaczy i wszystkim, co zrobić będzie musiał.
Musiał – ale czy musiał pozbawić ją tutaj życia, czy po prostu chciał to zrobić? Klęczała przed nim żałośnie, smutno, bezbronna; mógł ją zabrać do Azkabanu, gdzie dementorzy wyssaliby z niej duszę. Duszę tych samych przodków, którzy byli również jego przodkami. Co ojciec myślał o Samancie? Poczuł potrzebę odwiedzenia jego grobu – powinien to zrobić, może poprosi o towarzystwo Garretta. Jego pamięć była już czysta, pozbawiona skazy w postaci tej kreatury – która choć przyznała się do błędu, to błądzić nigdy nie powinna. Nie powinien mieć dla niej litości, nawet pomimo przedśmiertnego nawrócenia i gorzkiego wyznania win. Sama śmierć była jedynie częścią tej farsy – miał przed sobą siostrę cioteczną, o bladej, zabranej przez śmierć już twarzy przysłoniętej skołtunionymi włosami, tak ognistymi jak włosy Neali. Czy Neala, kiedy dorośnie, będzie miała podobne rysy twarzy?
Pamiętał swoją próbę – pamiętał jej twarz. Może – może to wcale nie była Neala, może to była młodsza Samantha, którą przed laty mógł ustrzec przed błędem? Może to było przygotowanie do tego dnia – żeby się nie zawahał i zrobił to, co uczynić powinien. Czy uczynił? Nie wiedział.
- Miałem – odparł na słowa Kierana, bo plątanie się w kłamstwie było mu obce, cechował się honorem, który być może dzisiaj złamał, chciał dla siebie zachować choć tyle – mówić prawdę, stawienie jej czoła wymagała znacznie większej odwagi. A prawda wyglądała tak, że miał przed sobą dwa wyjścia i jedno z nich wybrał pod wpływem chwili i emocji, ale dobrowolnie i z niezmąconym niczym umysłem. Czy potworem dało się stać tak szybko? Był przecież młody – wcale nie służył w jednostce aurorskiej długo. Dopiero teraz przeniósł spojrzenie na Kierana, samemu nie wiedząc, czego szuka w jego oczach – nie szukał zrozumienia ani współczucia, może wstrętu, nagany, może czegoś, czego nawet nie potrafił określić, bo nigdy nie zdążył tego poznać. W końcu – skinął głową, Rineheart miał słuszność, pośpieszając jego działania; nie mogli tkwić tutaj z tym trupem w nieskończoność. Samantha była szczupła, lekka, kiedy przyglądał jej się z bliska wyglądała wręcz na wychudzoną – nigdy wcześniej nawet przez chwilę nie zastanawiał się nad tym, co właściwie spycha czarodziejów na ścieżkę kuszącej, potężnej i zarazem plugawej czarnej magii. Mając przed sobą martwą Samanthę, nie mógł ustrzec się przed skojarzeniami z próby – i przykrą dygresją, że przynajmniej część winy musiała ponosić rodzina – oni. Od zawsze pamiętał ją jako dziwną, nic więcej powiedzieć o niej nie mógł. Tiara przyporządkowała ją do Slytherinu i wydaje się, że tamtego dnia jej przeznaczenie zostało przypieczętowane w oczach wszystkich, którzy ją znali – a może nawet w oczach niej samej.
Nieco niezręcznie wziął ją na ręce, brak dłoni wciąż utrudniał podobne ruchy; uchwycił ją pod kolanami prawym ramieniem, lewym pod plecami, zagarniając ku sobie bliżej; w gruncie rzeczy czuł ulgę, że w tej pozie wcale nie czuje bicia jej zepsutego serca. On miał wybór dzisiaj – a ona miała wybór dawniej, obydwoje podjęli pewne decyzje. Jego ciało było ciepłe – jej zimne jak lód.
- Nie mam jej różdżki – stwierdził informacyjnie, była częścią procedury, ale Samantha nie miała jej przy sobie, kiedy stanęli naprzeciw siebie. Może wcale jej tutaj nie wzięła, może wyrzuciła ją wcześniej, wokół było zbyt wiele chaszczy, krzaków i wąwozów, by choć podjąć próbę jej odnalezienia. – Nie wiem, gdzie może być – Jego głos wydawał się odległy, jakby widział na swoim miejscu inną osobę – nie siebie. Jak we śnie, kolejnym nocnym koszmarze, kolejnym z tych, po których człowiek nigdy się nie budzi. – Ruszajmy – oświadczył krótko, wciąż bez emocji, ani żalu, ani strachu, ani złości; znikając ze wzgórza z cichym charakterystycznym dla teleportacji pyknięciem.
/ ztx2 -> do prosektorium?
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Heath łaził po domu nieszczęśliwy. Tak na prawdę to nieszczęśliwy był trochę na pokaz. Dostał szlaban na co ciekawsze wyjścia. W sumie całkowicie zasłużenie, bo próbował zwędzić świstoklik z gabinetu dziadka i został nakryty na tym niecnym procederze. Pech to pech. Potem okazało się na dokładkę, że świstoklik wcale nie prowadził na Pokątną tylko w jakieś super nudne miejsce, więc tym bardziej chłopak odczuwał swoją porażkę. Nie dość, że niepowodzenie to jeszcze męczył się totalnie bez sensu. No ale w końcu udało mu się wymóc chociaż wyprawę na pobliskie wrzosowiska. Wszyscy w posiadłości odetchnęli z lekką ulgą, bo ostatnio najlepszą zabawą Heatha było zamęczanie domowników lataniem na miotełce po domu. Można by przypuszczać, że wcale nie wpadał w ludzi przez przypadek, a Ayden był nawet pewien, że Heath działa z pełną premedytacją.
W drodze na wrzosowiska towarzyszyła mu oczywiście jedna z guwernantek oraz jego wierny czworonożny towarzysz, czyli Mithra. Nawet ją lubił, guwernantkę w sensie. Mieli coś w rodzaju delikatnej nici porozumienia. Ona zazwyczaj nie wtrącała się w pomysły Heatha, no chyba że było to absolutnie konieczne. A Heath też jakoś specjalnie się nie burzył gdy mu czegoś zabraniała. Zresztą kończyło się na tym, że zwykle po prostu obserwowała czujnie jego poczyniania z pewnej (bezpiecznej) odległości. Teraz też pozwoliła mu hasać bez ograniczeń na miotełce a sama przyglądała się zabawie chłopca z oddali. Moznaby pomysleć, że zaniedbuje swoje obowiązki, ale z drugiej strony... nie spuszczała z młodego wzroku.
Najpierw Heath bawił się w coś w rodzaju berka z psem, ale szybko się okazało, że gdy był na miotle to wcale nie było takie trudne dogonić Mithrę, więc po chwili porzucił zabawkę i tym razem uciekał przez zwierzakiem na piechotę. Daleko nie uciekł, bo chart go dopadł w ekspresowym tempie i przewrócił chłopca na ziemię. A może to Heath specjalnie się przewrócił? W każdym razie nie była to żadna nowa zabawa więc opiekunka nie interweniowała. A Heath? Tarzał się najlepsze po ziemi razem z Mithrą. Wyglądali razem jak kłębowisko sierści rąk i nóg.
The member 'Heath Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Leciała w stronę Puddlemere mając jasny plan. Chciała poćwiczyć pływanie. Trochę od nowa, trochę ponownie, a Ayden sam obiecywał, że jeśli tylko będzie potrzebował pomocy, to jej tą pomoc zagwarantuje. I Tonks nie zamierzała z tego zrezygnować. Wiedziała, a może bardziej - już potrafiła - chwycić za dłoń wyciągniętą w jej kierunku. Nie zawsze wcześniej za nie chwytała. Czasem - co często ją gubiło - myślała, że wszystko musi zrobić sama, że do wszystkiego też dojść trzeba samemu. Jednak uczyła się. Codziennie od nowa. A może codziennie na nowo. Leciała nad Bodmin Moore, z którego zamierzała się przespacerować. Zsiadła z miotły zgrabnie, przechodząc płynnie z lotu do chodu. Z każdym krokiem sylwetka chłopca wraz z psem zdawała się coraz wyraźniejsza.
Zdusiła pierwszą, prawie automatyczną chęć ucieczki. W końcu miała walczyć z sobą. Nie przepadała za dziećmi, trochę się ich obawiała, Heatha też. Nie było więc lepszej możliwości niż teraz. Zarzuciła miotłę na ramię i wolnym, niby luźnym krokiem dalej zmierzała w kierunku dzieciaka nadal zastanawiając się nad tym, czy rozsądniej nie jest wsiąść na miotłę i czmychnąć z miejsca. Jedyne co zatrzymywało ją w miejscu to chęć zmiany. No i trochę utarcie nosa Aydenowi, którego niezmiernie bawiła niechęć ku młodszym członkom społeczeństwa wiele od niej niższym. Wywróciła oczami na wspomnienie przyjaciela, jednak nie zaprzestała wędrówki w stronę chłopca. Choć z każdym krokiem czuła, jak nogi zaczyna ogarniać coraz mocniejsze uczucie watowatości w kolanach.
Może jednak lepiej się wrócić?
Nie, nie Tonks. Żadnego uciekania. Czasy ucieczki skończyły się już. Od teraz nie uciekasz, od teraz idziesz na przód. Tłumaczyła sobie z coraz większą trudnością stawiając krok za krokiem. Jeszcze kawałek, naprawdę niewiele jej zostało, a chłopiec już ją dostrzegł, więc tym bardziej nie mogła się wycofać. W końcu zatrzymała się nad kłębem w skład którego wchodził syn Aydena i czworonóg, który już na starcie zyskał więcej jej sypmati.
- Czołem - smarku - Heath. - powstrzymała się szybko, a jeszcze szybciej poprawiła, tak, że jej powitanie wypadło w miarę naturalnie, choć równie blado co zawsze. - Szukam twojego papy. - postanowiła podzielić się z nim informacją na temat powodu, który przywiał ją do Puddlemere. Mierzyła go ze swojego pułapu, który nie był dużo większy od jego, mając cichą nadzieję, ze chłopiec nie postanowi zbliżyć się na odległość... cóż, zbyt bliską.
Zdusiła pierwszą, prawie automatyczną chęć ucieczki. W końcu miała walczyć z sobą. Nie przepadała za dziećmi, trochę się ich obawiała, Heatha też. Nie było więc lepszej możliwości niż teraz. Zarzuciła miotłę na ramię i wolnym, niby luźnym krokiem dalej zmierzała w kierunku dzieciaka nadal zastanawiając się nad tym, czy rozsądniej nie jest wsiąść na miotłę i czmychnąć z miejsca. Jedyne co zatrzymywało ją w miejscu to chęć zmiany. No i trochę utarcie nosa Aydenowi, którego niezmiernie bawiła niechęć ku młodszym członkom społeczeństwa wiele od niej niższym. Wywróciła oczami na wspomnienie przyjaciela, jednak nie zaprzestała wędrówki w stronę chłopca. Choć z każdym krokiem czuła, jak nogi zaczyna ogarniać coraz mocniejsze uczucie watowatości w kolanach.
Może jednak lepiej się wrócić?
Nie, nie Tonks. Żadnego uciekania. Czasy ucieczki skończyły się już. Od teraz nie uciekasz, od teraz idziesz na przód. Tłumaczyła sobie z coraz większą trudnością stawiając krok za krokiem. Jeszcze kawałek, naprawdę niewiele jej zostało, a chłopiec już ją dostrzegł, więc tym bardziej nie mogła się wycofać. W końcu zatrzymała się nad kłębem w skład którego wchodził syn Aydena i czworonóg, który już na starcie zyskał więcej jej sypmati.
- Czołem - smarku - Heath. - powstrzymała się szybko, a jeszcze szybciej poprawiła, tak, że jej powitanie wypadło w miarę naturalnie, choć równie blado co zawsze. - Szukam twojego papy. - postanowiła podzielić się z nim informacją na temat powodu, który przywiał ją do Puddlemere. Mierzyła go ze swojego pułapu, który nie był dużo większy od jego, mając cichą nadzieję, ze chłopiec nie postanowi zbliżyć się na odległość... cóż, zbyt bliską.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Heath nie zauważył podchodzącej do niego Justine. Dopiero przerwał swoją zabawę, gdy zorientował się, że ktoś do niego mówi. Przerwał zabawę z psem, puścił Mithrę a potem wstał z ziemi i otrzepał spodnie z ziemi co oczywiście nie dało żadnego efektu.
-Cześć! – rzucił do Tonks jak zwykle uśmiechnięty od ucha do ucha.Co ciekawe nie podchodził do niej bliżej. To nie było w jego stylu, ale na szczęście dla czarownicy ojciec dał radę mu wytłumaczyć, że akurat do Tonks nie powinien podbiegać, przytulać się i robić innych rzeczy tego typu. Ba, młody nawet to zapamiętał i zastosował.
-Hmmm, po co? – zapytał od razu. Zawsze był ciekawski. Na szczęście Justine nie musiała mu wcale odpowiadać, bo nawet zanim zdążyłaby nabrać głębszego oddechu do odpowiedzi Heath wpadł na genialny pomysł, który niekoniecznie musi się spodobać czarownicy, i postanowił się nim podzielić. -Powiem Ci gdzie jest jak się ze mną pościgasz na miotle- oznajmił. Żeby była jasność nic nie mówił o tym, że musi z nim wygrać by uzyskać informacje o pobycie Aydena. Po prostu chciał z nią porywalizować. I znów nie czekając na odpowiedź Tonks Heath zaczął jej objaśniać zasady wyścigu.
-Zaczniemy stamtąd – pokazał ręką na miejsce gdzie był całkiem spory głaz. – polecimy slalomem między tamtymi kamieniami – tłumaczył dalej. Kamienie o które mu chodziło były rozstawione co jakieś 10-15 metrów na dystansie około 200 metrów. – Jak dolecimy do ostatniego, to zawracamy, też slalomem. – skończył objaśniać tor. Specjalnie wybrał lot slalomem. Inaczej w ogóle nie miał by szans lecąc na dziecięcej miotełce, a tak czarownica nie będzie mogła uzyskać zbyt dużej prędkości.
-To jak? – teraz dopiero zapytał o to czy w ogóle będzie się z nim ścigać. Sam chłopiec wstał i odszedł kawałek dalej, żeby podnieść porzuconą chwilę wcześniej miotłę. Miał nadzieję, że Tonks zbytnio się nie spieszy i zgodzi się na taką rozrywkę. Zawsze mogła też zignorować propozycję Heatha i po prostu polecieć w stronę dworku w Puddlemere.
-Cześć! – rzucił do Tonks jak zwykle uśmiechnięty od ucha do ucha.Co ciekawe nie podchodził do niej bliżej. To nie było w jego stylu, ale na szczęście dla czarownicy ojciec dał radę mu wytłumaczyć, że akurat do Tonks nie powinien podbiegać, przytulać się i robić innych rzeczy tego typu. Ba, młody nawet to zapamiętał i zastosował.
-Hmmm, po co? – zapytał od razu. Zawsze był ciekawski. Na szczęście Justine nie musiała mu wcale odpowiadać, bo nawet zanim zdążyłaby nabrać głębszego oddechu do odpowiedzi Heath wpadł na genialny pomysł, który niekoniecznie musi się spodobać czarownicy, i postanowił się nim podzielić. -Powiem Ci gdzie jest jak się ze mną pościgasz na miotle- oznajmił. Żeby była jasność nic nie mówił o tym, że musi z nim wygrać by uzyskać informacje o pobycie Aydena. Po prostu chciał z nią porywalizować. I znów nie czekając na odpowiedź Tonks Heath zaczął jej objaśniać zasady wyścigu.
-Zaczniemy stamtąd – pokazał ręką na miejsce gdzie był całkiem spory głaz. – polecimy slalomem między tamtymi kamieniami – tłumaczył dalej. Kamienie o które mu chodziło były rozstawione co jakieś 10-15 metrów na dystansie około 200 metrów. – Jak dolecimy do ostatniego, to zawracamy, też slalomem. – skończył objaśniać tor. Specjalnie wybrał lot slalomem. Inaczej w ogóle nie miał by szans lecąc na dziecięcej miotełce, a tak czarownica nie będzie mogła uzyskać zbyt dużej prędkości.
-To jak? – teraz dopiero zapytał o to czy w ogóle będzie się z nim ścigać. Sam chłopiec wstał i odszedł kawałek dalej, żeby podnieść porzuconą chwilę wcześniej miotłę. Miał nadzieję, że Tonks zbytnio się nie spieszy i zgodzi się na taką rozrywkę. Zawsze mogła też zignorować propozycję Heatha i po prostu polecieć w stronę dworku w Puddlemere.
The member 'Heath Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Bodmin Moor
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia